Mieczysław Rybicki „Wacek”

Archiwum Historii Mówionej


Mieczysław Rybicki. Urodziłem się w 1928 roku w Warszawie.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.


Ojciec był prokuratorem wojskowym w stopniu podpułkownika. Ostatnie dwa lata przed wybuchem wojny byliśmy przeniesieni do Brześcia i tam zaskoczyła mnie wojna.

Muszę przyznać, że pierwsze bomby, które padły na Brześć, na twierdzę (bo myśmy w twierdzy mieszkali), padły na nasze mieszkanie. Bardzo to przeżyłem, dlatego że dom już wtedy (chyba to był 2 września) został zbombardowany. Ukrywaliśmy się później w koszarach wojskowych, skąd ojciec wywiózł nas w bezpieczne miejsce, w dobra Marii Rodziewiczówny na Polesiu. Tam mieliśmy „przyjemność” powitać wyzwalającą nas, „kochaną” armię radziecką. To, co utkwiło w mojej pamięci, to był wielki traktor na gąsienicach, tak zwany staliniec, który ciągnął za sobą czterdzieści – pięćdziesiąt pustych furmanek pozczepianych dyszlami, jedna za drugą. Po dwóch dniach te same furmanki wracały, ale już każda była zaprzężona w konia albo dwa i wyładowana majątkiem, czy dobytkiem, z którego zostaliśmy wyzwoleni przez wyzwalającą armię radziecką.


Potem pół roku, do maja, byliśmy z rodziną – siostra i matka, bo ojciec był już w niewoli niemieckiej (był wzięty do niewoli pod Kockiem) – we Lwowie u rodziny. Oczywiście wywózki, atmosfera, która tam wtedy była, jest trudna do opisania. Po chleb trzeba było stanąć o czwartej rano do kolejki, żeby można było mieć nadzieję, że się kupi chleb. Od razu nie było zaopatrzenia.

Kwiecień – maj zjawiliśmy się w Warszawie. Nasz dom był zajęty przez dzikich lokatorów i mama wysłała mnie z siostrą do rodziny pod Bochnię. Byliśmy tam rok, skończyłem siódmą klasę. Po powrocie do Warszawy chodziłem do kilku szkół. Siódmą klasę skończyłem w Bochni – należało iść do gimnazjum. Nie było gimnazjów. Byłem w kilku szkołach, na rozmaitych kursach. Pamiętam doskonale szkołę na Miodowej, handlówkę. Była też szkoła na ulicy Kilińskiego 3. Adres o tyle jest znamienny czy pamiętny, bo na Kilińskiego 3 wybuchł w czasie Powstania czołg-pułapka, który zebrał tyle ofiar.

 

  • Gdzie pan mieszkał?


Na Żoliborzu, ulica Czarnieckiego 11 – to jest pierwszy dom przy placu Inwalidów – koło tak zwanego (wszyscy starzy żoliborzanie znają) hotelu „Oficerskiego” (plac Inwalidów 10). To jest o tyle ważne, że później będzie miało znaczenie w dalszych wspominkach.

  • Jak pan pamięta okupację? Z czego państwo żyli, kto zarabiał pieniądze?


Pieniądze zarabiała mama, pracując w Zakładzie Oczyszczania Miasta jako referent, jako urzędnik. Przyznam się, że to było coś nieco nowego dla mamy, dlatego że mama przed wojną prowadziła dom, była – jak to się mówi – przy mężu. W dalszych latach – 1942, 1943, 1944 – siostra pracowała na Pradze u braci Borkowskich, w fabryce. Od 1942 roku byłem w konspiracji, w „Szarych Szeregach”.

  • Jak pan się tam dostał, kto pana wciągnął, co pan robił?

 

Chodziłem do szkoły, ksiądz bardzo nalegał, żeby być ministrantem. U Stanisława Kostki – nasz parafialny kościół – zgłosiłem się do księdza, że chcę być ministrantem. „No, to chodź, masz to…”. – „Ale, proszę księdza, pierwszy raz…”. – „Ja ci pomogę”. Tak się zaczęło. Kolega, drugi ministrant, po jakimś czasie zaproponował mi: „Słuchaj, jest harcerstwo tajne. Czy nie chciałbyś należeć?”. Chciałem należeć. U mnie w domu odbywały się zbiórki – szkolenie harcerskie i szkolenie właściwie chyba wojskowe. Zapoznawaliśmy się, bardzo prymitywnie, z bronią: „Tak się rozbiera pistolet, tak się składa”, „Granatem to będziecie umieli rzucać, bo to tak jak kamieniem”, przenoszenie rannego, opatrunki i sprawności harcerskie.

Gdy zaczęło się Powstanie koledzy już byli w oddziale w AK, w plutonie 227. na Żoliborzu.

  • Jak pan pamięta Warszawę z czasów okupacji, życie codzienne, Niemców? Czy jak był pan w konspiracji, to wiedział pan, że Powstanie wybuchnie?


O wybuchu Powstania nie wiedziałem, zaskoczyło mnie. Zresztą na Żoliborzu zaczęło się trzy godziny wcześniej. Niemcy – przyznam się, że Streify , patrole niemieckie, które chodziły po ulicach, wbiły się tak w moją pamięć, że do dzisiaj, jeżeli widzę umundurowany patrol, jestem cały sprężony. Do dziś, po tylu latach – pomimo innych mundurów.

  • Jak wyglądała Warszawa w czasie okupacji?


[Najwięcej] byłem na Żoliborzu, chociaż ze względu na to, że szkoły były w Śródmieściu, również [jeździłem] do Śródmieścia, przecież musiałem z Żoliborza przejeżdżać koło getta, jak paliło się getto. Postawa ludności była bardzo skonsolidowana – razem. Cały szereg ludzi utrzymywał się z pokątnego handlu. Można było kupić na ulicy chleb, masło czy jajka, ale oprócz tego od swoich ludzi można było kupić mięso, słoninę – z tak zwanego szmuglu. Ludzie bardzo sobie pomagali. Wielkim naciskiem były łapanki. Straszna presja. Pamiętam łapankę, która miała miejsce na placu Wilsona. Plac Wilsona ograniczony jest z jednej strony parkiem Żeromskiego, który był wtedy ogrodzony i był parkiem zamkniętym. Na rogu Mickiewicza i Krasińskiego była wielka skrzynia, w której robotnicy sprzątający ulice trzymali swoje narzędzia, swoje robocze ubrania. Wiem, że był tam jeszcze jakiś śmietnik – skrzynia była dość wysoka, mniej więcej sięgała mi do szyi. Pomyślałem sobie – dobre miejsce, żeby uciekać. Jak zajechały budy z Niemcami, żeby łapankę rozprzestrzenić na terenie placu Wilsona, [to] ludzie zaczęli uciekać w stronę Wisły ulicą Krasińskiego. Też zrobiłem parę kroków w tę stronę, ale błysnęło – park! Po schodach, po skrzyni, przez płot, w krzaki – uciekłem. Uciekałem przez park. W połowie drogi obejrzałem się – tylko jeden człowiek za mną biegł. Dobiegłem do bramy, przelazłem przez bramę i już byłem praktycznie w domu. To była łapanka, z której uciekłem. Druga łapanka była na Miodowej róg Senatorskiej, Krakowskie Przedmieście – koło [kościoła] Świętej Anny. Na Senatorskiej mieszkał mój kolega. Zapukałem do niego. Musiałem długo pukać, dlatego że okazało się, że bali się otworzyć drzwi. „Czy jest Józek?”. – „Nie, Józka nie ma w domu”. – „A czy można się skryć?”. – „Nas tu jest pełno, proszę nie…”. To było jedyne negatywne spotkanie się z ludźmi. Ale tak, to ludzie bardzo trzymali się, bardzo pomagali sobie. Pamiętam, że u nas mieszkały – miesiąc, trzy miesiące (już nie pamiętam) – dwie Żydówki. Miały doskonały wygląd, aryjski, nie podejrzewałbym nigdy, że to Żydówki, ale po Powstaniu przyszła na adres mamy paczka z Izraela.
Przeszedłbym teraz do Powstania. Koledzy poszli do plutonu 227, a ja zostałem bez przydziału i zgłosiłem się jako goniec do władz administracyjnych – na Żoliborzu nazywało się to starostwo.

  • To już po wybuchu Powstania?


Tak, już po wybuchu Powstania.

  • Gdzie pan był, jak wybuchło Powstanie?


W domu.

  • Jak pan to pamięta?


Strzelanina, bo strzelanina. Ciekawa rzecz: przed Powstaniem… Niemcy jednak wiedzieli, spodziewali się, że Powstanie wybuchnie. Jak idzie się w dół ulicą Mickiewicza, w bok jest ulica Kniaźnina. Tam stał czołg – chyba trzy albo cztery dni. Drugi czołg „zepsuł” się na wiadukcie z Dworca Gdańskiego w stronę Żoliborza. Ciekawe, że obydwa czołgi, pomimo że były zepsute, jak zaczęło się Powstanie – znikły. Czyli Niemcy przygotowali się do tego, już asekurowali się. Pierwsze Powstanie – szalony entuzjazm, Powstanie – już jesteśmy wolni. Ale z Żoliborza w nocy wędrowały oddziały do Puszczy Kampinoskiej – duch upadł. Na drugi czy trzeci dzień wrócili z Puszczy Kampinoskiej z bronią, ze świeżymi oddziałami i zaczęło się Powstanie. Ludzie sami budowali barykady, oczywiście pod kierunkiem wojskowych. Udział ludzi był olbrzymi.

Gdy byłem gońcem w starostwie (ciągle będę nazywał to starostwem), [to] moim głównym zajęciem była właściwie pomoc w wydawaniu gazetki dziennej – dziennika „Wiadomości Żoliborskie”. Nie wiem, czy gdziekolwiek zachowała się wzmianka, szczątki tych gazetek, dlatego że to, co było u nas w domu, to zaraz po Powstaniu spaliło się.

  • Czy pan redagował, czy przenosił gazetki?


Chodziłem do maszynistki, zbierałem materiały, matryce i nosiłem. [Maszynistka] pisała na woskówkach. Na powielaczu jeździłem wałkiem, suszyło się. [Jak] skończyła się farba, trzeba było myśleć o nowej farbie. [Wykonywałem] prace związane z redakcją. Trzeba było starać się o papier, trzeba było chodzić po papier, po wiadomości do tych, którzy mieli nasłuch radiowy.

  • Gdzie pan, na przykład, chodził po wiadomości?


Pamiętam, że na Mickiewicza 25 był ktoś, kto miał radio. Przychodziłem do niego, dostawałem karteczkę – już nie pamiętam, czy na maszynie, czy odręcznie [było] napisane. Z tym szło się do maszynistki, maszynistka pisała na woskówce, przychodziłem później po woskówkę i – na powielacz. Powielacz nie był taki, jak w tej chwili widzimy – powielacz na korbę. Nie. To była zwykła siatka w drewnianej ramce, podnoszona na zawiasach i wałeczek, tak że już czegoś bardziej prymitywnego chyba nie było.

 

  • Mieszkał pan cały czas u siebie w domu.


Cały czas mieszkałem u siebie w domu z matką. Siostra została na Pradze i została wywieziona – bo na Pradze Powstania praktycznie nie było, po trzech dniach upadło – do Ravensbrück. Zostałem tylko z mamą.

  • Pana matka nie miała żadnych kontaktów z konspiracją?


Nie.

  • Jak długo był pan gońcem?


Do końca, właściwie do prawie ostatnich dni, mniej więcej do 26 – 27 września, jak już zaczynało się robić gorąco na Żoliborzu – „Idź do domu. Nie mamy dla ciebie zadań”.

 

Może jeszcze powiem o zrzutach. Zrzuty alianckie, zrzuty polskie może – docierały na Żoliborz. Dopiero w drugiej połowie września zaczęły przylatywać rosyjskie kukuruźniki. Nazwa [stąd, że] podobno samolot mógł lądować na polu kukurydzy. [Samolot] dwupłatowy. Niemcy bardzo bali się tego samolotu, dlatego że nadlatywał, wyłączał silnik i nie było słychać samolotu. Zrzucał granty czy bombki na pozycje niemieckie, włączał silnik i odlatywał. Nazywali to Schwarze Tod – „Czarna śmierć”. Z tych samolotów – latały dość nisko, nocą – zrzucano zasobniki z bronią. Prawdopodobnie tylko połowa nadawała się do użytku, dlatego że druga połowa została zniszczona przy upadku. Broń, tak samo amunicja, żywność, leki – może nie wszystko, ale bardzo dużo było poniszczone. Mówiono, że Rosjanie zrzucali bez spadochronów – owszem, niektóre były zrzucane na spadochronach (były bawełniane, białe spadochrony).


Spodziewano się, że jak już Powstanie w Warszawie upadnie, Warszawa będzie bezbronna – obawiano się bardzo wywózki ludności cywilnej na roboty do Niemiec. W jaki sposób, skąd przychodziły do nas te wiadomości – nie mam absolutnie pojęcia, bo przecież Żoliborz był osobną enklawą powstańczą. Komunikacja, która była przez kanały, była bardzo słaba i nie docierało to do nas, do ludzi. Niemniej ludzie wiedzieli, że wywożą, wiedziano o masakrze na Woli. Ale już Powstanie upadło – no to Rosjanie już spokojnie wejdą do miasta, które nie jest już opanowane przez powstańców, zdobędą miasto już sami, swoimi siłami. Ile to będzie? Tydzień. Trzy, cztery dni. Mama w jakiś sposób [porozumiała się] z sąsiadem (nazwisko Roman Łuczak) – był rusznikarzem 21. Pułku AK imienia „Dzieci Warszawy” i w domu miał warsztat rusznikarski. Zreperowaną broń trzeba było przestrzelać. U niego w domu jedno z pomieszczeń było niepodpiwniczone, wkopał się tam, wywiózł ziemię z tego pomieszczenia i zrobił sobie tam strzelnicę, miał cały warsztat. Nie krył się z tym, że ma takie pomieszczenie, w którym tydzień może przetrwać. „A czy mógłby pan syna przechować?”. – „Mogę”. Sąsiadka, dziewczyna (jest [teraz] w Szwajcarii) też została. Zostało nas pięcioro.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, czy brał pan udział w walkach?


Nie.

  • Jak pan pamięta powstańców? Jak pan pamięta Powstanie?


Powstańców, niestety, pamiętam rannych.

  • Proszę opowiedzieć.


W Parku Żeromskiego jest okrąglak – Fort Sokolnickiego. [W forcie] był szpital, więc znosiło się rannych, cywili, żołnierzy – akowców do tego szpitala. Boże, jak ciężki jest taki ranny człowiek na noszach! Jeżeli niosły dwie osoby, to ręce odpadały. Przyłączałem się, pomagałem, jeżeli tylko było można. Odwiedziłem kiedyś swoich kolegów w plutonie 227. – to było na rogu Stołecznej (obecnie Popiełuszki) i Krasińskiego. Jest tam w tej chwili tablica pamiątkowa.

  • Jakie były nastroje?


Bardzo pozytywne, bardzo dobre były nastroje. To było jeszcze wcześnie, to było przed końcem Powstania. Pamiętam również, jak chodziłem zbierać informacje o żywności, którą mieli ludzie. Na ulicy Felińskiego – nie pamiętam w tej chwili, pod którym [numerem] – był człowiek, który nazywał się Ruckggaber. Kojarzę sobie, że budynek na Mickiewicza 25 był stamtąd ostrzeliwany przez jakiegoś snajpera. Mieszkańcy zameldowali o tym, żołnierze poszli na Felińskiego, ale nie znaleźli tego człowieka. Chodząc, spotkałem Ruckggabera i zapamiętałem tę twarz – do dziś ją pamiętam. Spotkałem tego człowieka później, po Powstaniu, wylegitymowałem go z milicją – [powiedział], że to nie on, absolutnie! Był zdziwiony – ani nazwisko, ani w ogóle! Tak że nie wiem, może udało mu się umknąć.

  • Jak wyglądała sprawa wyżywienia, życia codziennego?

 

Ludzie, którzy mieszkali też w tym domu, co my, mieli działkę na Marymoncie. Ten człowiek chodził codziennie, co drugi dzień na Marymont, właśnie na tę działkę i przynosił stamtąd jedzenie – warzywa, zielsko, kartofle, pomidory, pietruszkę – i to się gotowało. Była skądś kasza. Pamiętam, że kaszę bardzo trudno się jadło, bo była nieomaszczona. W pewnym momencie przyszedł znajomy – Żyd, który się ukrywał – „Zje pan kaszy?”. – „A, bardzo chętnie”. Je, je, coraz gorzej ta kasza wchodzi – mnie też coraz gorzej – wreszcie mówi: „Czy można wody dostać, żeby to popić?”. – „O, bardzo chętnie”. Wtedy już i ja popiłem i kasza jakoś się prześlizgiwała. Przyznam się, że wtedy nauczyłem się obierać kartofle, co zresztą bardzo lubię do dzisiaj.

  • Jak pan pamięta cywili – ich życie, ich nastroje? Jak postrzegali powstańców?


Bardzo rozmaicie. Były głosy przeciwko – „Co oni z nami robią?”, „Co z nami będzie?”. I były głosy bardzo pozytywne – „Trzeba im pomóc”, „Trzeba razem się trzymać”. Z tym że pierwsze dni były bardziej takie: „Trzymajmy się razem”. Później to już zaczęło trochę upadać. Ale ludzie trzymali się razem. Jak odwiedzałem ich w schronie, to kolektyw bardzo trzymał się razem.

  • Czy widział pan walki w czasie Powstania?


Nie.

  • Pod koniec Powstania pana matka…

 

Załatwiła mi miejsce. Wyliczam osoby: ja, dziewczyna (która w tej chwili jest w Szwajcarii) – Wisia (Jadwiga), opiekujący się nią młody człowiek (później, po latach, dowiedziałem się, że był Żydem i jest w tej chwili w Izraelu), był młody (młody – niemłody) porucznik AK i gospodarz, Roman Łuczak – pseudonim „Generał”. Było nas pięcioro. Ale jak już się kończył nasz pobyt – zrobiło się nas siedmioro. Przygarnęliśmy dwoje ludzi, którzy ukrywali się gdzie indziej i na których w czasie naszego wychodzenia nocą natknęliśmy się w bardzo śmieszny sposób. Właśnie ten Żyd – nazywał się wtedy Henryk – wszedł do jakiegoś pomieszczenia i w palenisku był ciepły popiół. W nocy ktoś coś gotował. Pokręcił się, pokręcił się – wyszedł. Ale za dwa dni poszedł tam znowuż i zastał tych ludzi gotujących, gospodarzących. Przez dwa tygodnie oni byli osobno, my osobno, ale później mówią: „Słuchajcie, jeżeli wyście nas znaleźli, to musi ktoś jeszcze w ciągu dnia natknąć się na nas – przejdziemy do was”. Przygarnęliśmy ich.

  • W którym momencie znaleźli się państwo w kryjówce?


28 września. Myśmy weszli do tego bunkra (będę to nazywać bunkrem) – już było ciemno, chyba dziewiąta wieczorem. Dom był w 1939 roku zbombardowany. Łuczak, chcąc odbudować dom, zwoził cegłę ze zbombardowanych domów i miał mnóstwo cegły w ogrodzie. Pomieszczenie, o którym mówię – bunkier – było poza częścią, która nadawała się do zamieszkania. [Łuczak] wyciął w podłodze wejście i tamtędy całą robotę, przez to wejście, dokonał. Schodziło się po drabince do małego przedpokoiku i później było dość duże pomieszczenie – cztery na cztery, pięć na pięć metrów – tak że było to spore (ostatecznie musiał gdzieś strzelać). Po zbombardowaniu domu w 1939 roku, za deskami zakrył wejście do piwnicy i zostały tylko drewniane schody, ślepe, gdzie w strop uderzało się głową, już nie było dalej przejścia. Schody były bardzo ważne, dlatego że 28 września myśmy weszli przez właz, mama jeszcze zaciągnęła jakiś papier, śmieci, żeby nie było widać, że to jest właz, ale 29 rano, jak myśmy przycupnięci czekali na to, co będzie dalej, w resztki domu uderzył pocisk. Zawaliła się na nas część konstrukcji dachowej, część piętra, gruz – posypało się na nas. Nie wiadomo, czy to był ruski pocisk, czy to był niemiecki pocisk, w każdym razie zasypało nas. Dzień, drugi, trzeci czekaliśmy, nie wychodząc. Trzeba wyjść – próbujemy podnieść klapę – klapa nie idzie. Przecież klapa była przywalona materiałem. Owszem, przez te trzy dni słyszeliśmy Niemców, którzy chodzili, wołali, żeby wychodzić, ale myśmy przycupnięci czekali, żeby Niemcy w ogóle z Warszawy wywędrowali. Skoro nie można wyjść, to jesteśmy zasypani. Co robić? Znając plan domu, zrobiliśmy z małego przedpokoiku podkop pod fundamentem. Podkop musiał być na tyle duży, żeby oficer, który był największy z nas, mógł tamtędy prześlizgnąć się. Podkop był poprowadzony pod schody. Schody – [była] sama płaszczyzna schodów, trepy. Wypiłowało się jeden ze schodów, zbierając precyzyjnie wszystkie trociny, wyjęło się schodek i można było już tamtędy wychodzić na zewnątrz, do piwnicy. W piwnicy obok – drabinka, już na zewnątrz, już na świat. Wracając, wstawiało się z powrotem stopień w opróżnione miejsce. Nie pamiętam, czy coś tam stało – były jakieś śmieci na tym stopniu. Zresztą stały na schodach blaszanki, puszki po farbie, gwoździe – widać było, że schody są nieużywane, że służą jako półka. Na sam wyłaz, dziurę, naciągało się dwie deski i na to naciągało się worek od cementu, szmaty. Jeżeli sobie ktoś nawet przyświecił, to zobaczył, że tam są śmieci.

  • To były dwa pomieszczenia, jak później doszła piwnica? Jak wyglądało życie w takim bunkrze? Higiena, żywność?


Higienę mieliśmy przez pierwsze trzy dni – Łuczak miał tak zwane wiadro sanitarne, wiadro z kołnierzem i była zamykana przykrywka, zamykana była na wodę, tak że żaden zapach, żadne powietrze nie wychodziło stamtąd. Ale to trzeba było wynieść, przecież nas było pięcioro, więc też, jako jedno z pierwszych, to było wyniesienie wiadra. Potem wychodziliśmy wszyscy na zewnątrz. Ustaliliśmy, że swoje potrzeby każdy załatwia w innym miejscu. Mało tego – żeby nie zostawiać zbyt gęsto tych śladów, bo to może budzić podejrzenie, [więc] raczej gdzie indziej, każdy gdzie indziej. Najgorzej było z dziewczyną. „Słuchaj, jeżeli kucniesz sobie gdzieś, to potem nakryjesz to dwoma cegłami”. Jakoś cały czas zdawało [to] egzamin. Pierwsze dni żywiliśmy się tylko tym, co wzięliśmy na trzy, cztery dni, bo [sądziliśmy, że] później to już będziemy oswobodzeni. Okazało się, że – niestety. Trzeba było iść po wodę, trzeba było iść po jedzenie. Na szczęście jedzenia ludzie ze sobą nie zabierali. Ludzie zabierali ze sobą ubranie, złoto, pieniądze, a jedzenie zostało. Zostały makarony, został chleb, który zresztą po paru dniach zrobił się zupełnie zieloniutki, została kasza – myśmy to wszystko pozbierali i gotowali. Gotowaliśmy na prymusie. Łuczak miał, zdaje się, baniak nafty, więc gotowaliśmy na prymusie. Korzystaliśmy z jego gospodarstwa, bo jak tam mieszkał, to miał garczki, naczynia. Z tym że prymus był niesłychanie głośnym urządzeniem, szumiał potwornie. Szumiał do tego stopnia, że myśmy porozumiewali się z trudnością, bez mała że krzykiem musieliśmy się porozumiewać. Chodziliśmy, zbierając pożywienie po rozmaitych mieszkaniach, po piwnicach, bo ludzie siedzieli w piwnicach. Każdy z nas zrobił sobie to, co myśmy nazywali kaganek – lampka, puszka od konserw z szybką, w środku był słoiczek od kremu, kosmetyków, parę kropli nafty i to się świeciło. Z tym wychodziło się z naszego bunkra – zasłaniając światło, żeby nie było widać, że się niesie światło – i na dole, w nowym pomieszczeniu, przede wszystkim – zasłonić okna. Rozświetlało się lampkę – „Aha, tu jest mąka, tu kasza…”. – I zbieraliśmy wszystko do worka. Chodziliśmy na szaber. Zdawało mi się, że to myśmy to słowo wynaleźli.

  • A gdzie była woda?


Woda była rozmaicie. Woda albo stała w wiadrach czy w kotłach, co jeszcze ludzie zostawili, a później, jak to się nam skończyło, to z pieców kąpielowych. Z centralnego niestety nie nadawała się, bo była rdzawa. Pan Łuczak chodził sobie sam, osobno, jako piąty i dla niego woda nie przedstawiała problemu. Stała na podwórku wanna, do której deszcz napadał, komary tam były – bez różnicy, było dobre.
Wracam do prymusa, do hałasu. Myśmy w którymś z mieszkań zabrali butelki z przecierem pomidorowym. Był kwaśny. Z mąki robiło się kluski kładzione. Kiedyś oficer – kazał nazywać się Jurek – robił kluski kładzione, do tego sos pomidorowy. Próbuje i mówi do mnie: „Panie Ziutku, daj pan soli”. W tym szumie zrozumiałem sody. Myślę sobie – sody? Może mu za kwaśny jest ten sos pomidorowy. Pytam: „Czego? Sody?”. – „Tak, soli”. Pokazuję pudełeczko z sodą: „Tego?”. – „Tak”. No, ile sody można wziąć? Wziąłem trochę na łyżeczkę: „Tyle?”. – „Więcej!”. No, to nabrałem łyżeczkę – wsypał. Boże kochany, myślałem, że mu oczy wyskoczą! Przecież to natychmiast zaczęło rosnąć. „Coś pan dał?!”. – „No, sodę”. – „Czyś pan zwariował?! Przecież soli chciałem!”. Pokazuję, że sodę. Na szczęście nic się nie stało, ale [opowiadam to] jako żart. Należy stwierdzić, że myśmy byli w wyjątkowo komfortowych warunkach. Wyjątkowo komfortowych. Mieliśmy bezpieczne wejście, mieliśmy wodę, mieliśmy jedzenie, było nam ciepło. Łóżek nie było, spaliśmy na podłodze – rozłożyło się papę, żeby nie było wilgoci od ziemi i zrobiło takie barłogi, myśmy w tym spali. Jedyna rzecz, która straszliwie dokuczała, to były pchły. Ale nie było wszy i nie było szczurów, karaluchów też nie było. Świeciliśmy świeczkami, świeciliśmy lampą naftową, wreszcie gdzieś znaleźliśmy karbid i świeciliśmy lampką karbidową.

  • O czym państwo rozmawiali, siedząc razem cały czas?


Gdzie pójść, żeby coś znaleźć, kto co znalazł. „Słuchajcie, co my dzisiaj mamy? Poniedziałek? No, to w niedzielę spodziewajmy się ofensywy ruskich”. Przychodziła niedziela – nie. „To może w następną… zaraz, który dzisiaj jest?”. – „Trzynasty”. – „No – to bardzo dobry dzień”. – „Nie, to piętnastego może”. I tak z dnia na dzień przesuwało się ten dzień nadziei. Tragiczne to było. „Może na Wszystkich Świętych?”. Nie. „To 7 listopada, to dzień rewolucji” – a jeszcze wcześniej to był 23 października, według starego stylu. Też nic nie wychodziło. Boże Narodzenie – nic. I ni z tego ni z owego zaczęła się strzelanina, mniej więcej 13 czy 12 stycznia. Z tym że na Warszawę, na Żoliborz ani jeden pocisk nie upadł.

  • Czy pamięta pan wyburzanie Warszawy? Czy było słychać?


Nie, nie było słychać, natomiast pierwsze trzy domy, to znaczy nasz dom, sąsiadów i dom Łuczaka ([numer] 11, 13, 15 – trzy domy) zostały zaraz po Powstaniu podpalone. Mniej więcej po tygodniu, jak myśmy wyszli na zewnątrz, [to] ogień już dochodził do rumowiska nad nami. Było na tyle szczęśliwie, że wystarczyło tylko odsunąć palące się belki, deski, żeby ogień już nie przeszedł. Dalej już nie wyburzano – w naszej okolicy. Jak było dalej – nie mam pojęcia. W każdym razie, jak myśmy wyszli, to sporo domów było zniszczonych, zwłaszcza Aleja Wojska róg Śmiałej, tam były poniszczone domy, popalone, porujnowane, ale to już było w czasie ataku na Żoliborz. Tam, gdzie jest w tej chwili PKO na placu Inwalidów, Niemcy podprowadzili „goliata”, więc cała ściana, wszystko runęło do piwnic. Zginęło wtedy dużo osób, ale to już się dowiedziałem po Powstaniu, po wyjściu.

  • Jak państwo palili?


Jeszcze przed prymusem paliliśmy na tak zwanym emesie. [To jest] maszynka spirytusowa, przedwojenny wynalazek. Lało się denaturat do zbiorniczka, spirytusem się paliło i na tym gotowaliśmy. Ale spirytus szybko wyszedł, nie było go dużo. Potem był prymus i niezawodny Łuczak przytargał [piec] kozę, ale nie taką jak jest w Muzeum [Powstania], wysoki piecyk, tylko prawdziwa koza, na czterech nóżkach, dwie fajerki. Podkładało się z boku albo zdejmowało się fajerkę i na tym się gotowało w dwóch garnczkach. Był problem, co zrobić z dymem. Okazało się, że pocisk był na tyle szczęśliwy, że przebił komin i dym rozchodził się w ramach całego budynku, a że spalenizna, to nikogo nie dziwiło, że spalenizna śmierdzi. W każdym razie dym nie wychodził, nie można go było zobaczyć na zewnątrz. Rzecz o tyle ważna, że sto metrów od nas, w hotelu „Oficerskim” Niemcy mieli kwatery.

  • Sto metrów?


Tak.

  • Czy byli tam przez cały czas?


Cały czas, do samego końca. Niemcy nie chodzili przez naszą posesję, zresztą mieliśmy psa, który nas ostrzegał. [To był] pies Wisi, więc czuł panią, czuł Henryka, który też u nich mieszkał.

  • Czy pies był na dole?


Nie, pies był na górze. Widocznie Niemcy podkarmiali tego psa, bo myśmy nie dawali psu jeść, a pies przeżył i pies ostrzegał nas. Niemcy nocą nie wypuszczali się. Jeżeli szedł, to szedł głośno, na podkutych butach, słychać go było z daleka – można było bardzo łatwo ukryć się, czy za jakimś krzakiem czy w opuszczonym domu. Poza tym Niemcy mieli transport konny, furmanki, wobec tego konia też było słychać, jak szedł. Nocą myśmy wychodzili zupełnie bezpiecznie. Oczywiście baliśmy się. Kiedyś byłem w sąsiednim ogródku – trzy metry, pięć ode mnie wybuchł pocisk, tak zwana ekrazytówka, wybuchowy pocisk z karabinu. Przytuliłem się, myślę sobie – drugi pocisk. Nie, już więcej nie było. Ot, strzelił sobie na wiwat.
Brak informacji. Jak przyszło do nas tych dwóch, to któryś z tych nowoprzybyłych mówi: „Słuchajcie, trzeba jakieś informacje. Tam jest, nad Wisłą, bunkier niemiecki, muszą mieć jakąś latrynę”. Wybierał się tam i zbierał papierki, których Niemcy używali do wiadomych celów, po to, żeby coś wyczytać na tych gazetach, jakieś wiadomości. Niestety, wiadomości tam nie było. Była propaganda, inne rzeczy, natomiast wiadomości z frontu nie było.
Mało tego – w tych luksusowych warunkach próbowaliśmy zmontować radio! Nie było to łatwe, dlatego że nasze wiadomości z radiotechniki były bardzo, bardzo mętne. Nawinęliśmy cewkę, Łuczak miał kryształek do radia, słuchawki, antenę, ale to wszystko wymagało, żeby prawidłowo zmontować. Antenę trzeba było rozciągnąć – przecież nie zostawimy anteny na dzień, trzeba ją było potem zwijać. Okazało się, że antena nie w tę stronę, tylko w drugą. Dużo kłopotów z tym było. Ale Niemcy – czy to z Cytadeli, czy z hotelu (bo na górze był taras) – wychodzili sobie i obserwowali nocą, co się dzieje na świecie i rakieta poszła w górę. Jeżeli myśmy byli w marszu – powiedzmy, jak się szło po wodę, [to] wiadra zawsze pod pachą, żeby nie brzęczały – w pół kroku, nawet na jednej nodze trzeba było stanąć, bez ruchu. Jeżeli byśmy się ruszali, to – aha, coś się rusza, to coś ciekawego. Nie rusza się to – nic. Rakieta opadła – szliśmy dalej. Z radiem też tak samo – trzeba było wystrzegać się rakiet, żeby to robić wtedy, kiedy rakiety nie ma. Niestety, nic nie wyszło z radia. Tak samo jak nic nie wyszło ze zbierania dokumentacji, że tak powiem.

  • Czy państwo modlili się w bunkrze?


Tak. Każdy swoje pacierze odmawiał. Oczywiście nie na głos, nie wspólnie – każdy swoje pacierze odmawiał. Nie pamiętam, co odmawiałem, w każdym razie modliłem się o powrót ojca – ale z ojcem to też historia, bo ojciec akurat 27 września zginął w obozie Dössel. Spadła bomba, zginęło wtedy dziewięćdziesięciu oficerów i ojciec wtedy [zginął]. Modliłem się o powrót ojca, o rodzinę, o spokój.
Czym się zajmowaliśmy: ja na przykład rysowałem sobie plany, jak będzie wyglądać mój dom, jak już będę duży, samodzielny – gdzie ma być kuchnia, łazienka, kanalizacja. Tym się dużo zajmowałem. Tamci, starsi ode mnie, grali w karty – jeżeli można było. W ogóle nasz dzień, nasza doba obróciła się o dwanaście godzin. Myśmy w nocy żyli, a w dzień spaliśmy.
Mieliśmy, na szczęście, naprzeciw siebie aptekę. W tym rejonie były dwie apteki: apteka prywatna (zresztą do dzisiaj jest w tym miejscu apteka) na rogu placu Inwalidów i Czarnieckiego i druga na wprost nas (tam, gdzie jest w tej chwili kościół, to po drugiej stronie Czarnieckiego była apteka). Myśmy stamtąd przynosili rozmaite leki, olej rycynowy – próbowaliśmy świecić tym olejem, nie udało się. Przynieśli również chyba chloroform (czy coś takiego), w każdym razie śmierdziało to chloroformem, i przynieśli butlę eteru. Nie obyłoby się bez tego, żeby… Jeden z tych dwóch, to był chemik. „Panie Wiesiu? Na Śląsku piją eter?”. – „Taak…”. – „A jak oni to robią?”. – „Eee tam…”. – Nic nie powiedział. Ale tutaj ludziom trzęsły się ręce do tego, żeby się napić trochę alkoholu. Mieli spore kieliszki od wina i słyszeli, że dzwonią, ale nie wiedzieli gdzie. Był taki trunek, właściwie nie trunek – „tata z mamą”. Co to było? Spirytus i sok. Z tym że trzeba było to zmieszać. Nie wiedzieli, jak to się robi. Nalał spirytusu, nalał soku – sok poszedł na spód, spirytus na wierzchu. Tak samo zrobili z eterem – eter na wierzch, sok pod spód. Rzecz jest nie do opisania! Eter paruje natychmiast, w temperaturze ciała. Łyk. „O Jezu, zimno…”. – Paruje. „O Jezu…”. Ale drugi nie patrzy na reakcję tego pierwszego, który wypił, tylko nalał sobie – łyk. I teraz na zmianę – to ten, to ten. To ten, to ten. Myśmy się kładli ze śmiechu. Ale efekt był taki, że pospali się i oni i my, od pary eteru. Coś niesamowitego. Dopiero później nauczyli się, że to jednak nie eter a spirytus trzeba zmieszać z sokiem, żeby zrobiła się mieszanina.
A propos spirytusu: w jednym z sąsiednich domów mieszkała lekarka, która miała zapas spirytusu i Henryk, Żyd, pomagał jej ten spirytus zakopać, [więc] wiedział, gdzie to jest zakopane. Było tego albo dziesięć albo dwadzieścia litrów. Każdy z nas dostał półlitrówkę spirytusu na własność. Reszta była do wspólnego użytku. Z tym że pan Roman lubił sobie strzelić kielicha i znalazł w jakimś domu butelkę z czymś. „Co to jest…”. – „Panie Romanie, to są mrówki”. – „Mrówki?? Na co by to było?”. – „A, na reumatyzm”. – „O! Jak mnie łupie w kolanach. O! To ja sobie to wezmę” – i postawił sobie [butelkę] koło głowy, koło spania. Idąc spać, przygotował sobie napitek w drugiej butelce. Też niezapomniana rzecz – sięgnął po ciemku i pomylił butelki. Napił się tych mrówek. To, co w tej chwili mówię, to są historie śmieszne, ale jeszcze raz podkreślam – w takich warunkach, jak myśmy byli, to nie wiem, czy ktokolwiek w Warszawie się przechował. Myśmy naprawdę byli w komfortowych warunkach. Mieliśmy ciepło, bo paliła koza, mieliśmy światło, mieliśmy co jeść, wody uzbieraliśmy pięćset czy sześćset litrów.

  • Gdzie?


Po mieszkaniach, po łazienkach – z pieców kąpielowych. Najwięcej z pieców kąpielowych.

  • Ale gromadziliście dalej, czy było planowane użytkowanie?


Nie. Ustawiło się rząd wiader, czy rząd kotłów z wodą, przykryło się deskami, papierem, na to znowuż warstwa, znowuż warstwa i tak do samego sufitu.

  • Czyli zrobiliście magazyny.


Tak. W środku, w tej izbie, gdzie myśmy mieszkali. To, że myśmy byli przywaleni, odbiło się tym, że strop zaczął siadać. Przecież były zwykłe, drewniane belki, olbrzymie obciążenie i belki w miejscach osadzenia w ścianie zaczęły pękać. Słodki Boże, czego ten Roman nie miał w swoim zapasie! Miał lewary, miał śruby do rozpierania ziemi w wykopach, jakieś stemple, belki. Poprzynosiło się wszystko, popodpierało się strop raz, drugi, trzeci. Niemniej ciężar swoje robił – belki zaczęły pękać w połowie, trzeba to było podpierać, żeby nas nie przywaliło. Zresztą po oswobodzeniu, po wyjściu na zewnątrz – dwa tygodnie i zapadło się wszystko, tak że myśmy w porę wyszli.

Broń. Mieliśmy broń, była „siódemka” FN. Porucznik, Jerzy, miał colta bębenkowego i granat obronny. Całe nasze uzbrojenie. Na szczęście nie trzeba było z tego korzystać. Byłoby to o tyle tragiczne, że nas było pięcioro, [potem] siedmioro, Niemca zabiłoby się jednego czy dwóch, a reszta zabiłaby nas.

Jako ciekawostkę muszę powiedzieć, że moja matka – mieliśmy rodzinę w Wieliczce i w Krakowie – rozmawiając z ciotką (z moją chrzestną matką), mówi: „Słuchaj, mały został w Warszawie”. – „Jak to – został w Warszawie?”. – „No…”. Powiedziała wszystko, co i jak. „Ja się boję, że ich wywieźli do Niemiec”. Zaczęła szukać przez PCK, przez RGO, po całej Polsce, po całych Niemczech – negatywne odpowiedzi: nie ma, nieznany, nie znaleźli. „No to pewnie nie żyje”. Natomiast ciotka pracowała w jakichś warsztatach, garażach, gdzie Niemcy przyjeżdżali samochodami z frontu albo jadąc na front, żeby samochody doprowadzić do porządku. Był Niemiec, który przyjeżdżał tam dość często, więc widocznie kursował – front wschodni, przez Kraków i gdzieś dalej, może jeździł na Śląsk. Ciotka z nim się zgadała. Mówi: „Słuchaj, będziesz jechał przez Warszawę – tam zostali ludzie w bunkrze, żebyś ich zabrał”. Dała dokładny adres, rysunek. Przyjechał. Ale sto metrów od nas Niemcy stoją, więc nie mógł swobodnie operować. Postawił samochód, poszedł niby załatwić się. Chodził, stukał, szukał, pukał – rzeczywiście tłukło się jakieś szkopisko niesłychanie. Nawet próbował wchodzić na ślepe schody. Przytailiśmy się – broń Boże kichnąć, broń Boże kaszlnąć. Poszedł sobie. Za dwie godziny – znowuż się tłucze! Okazało się, że to był ten Niemiec. Z tym że za drugim razem samochód postawił już gdzie indziej, żeby nie podpadał. Ale Roman był na tyle przewidujący i chytry, że jak zgromadził cegłę, to pod cegłą, przygotowaną na odbudowę domu, wykopał coś w rodzaju ziemianki. Obudował to cegłami do góry, przykrył deskami, znowuż cegłami to przykrył. W ziemiance leżał stary worek, stara marynarka, dwie puszki po konserwach, walizka i może jeszcze jeden but leżał czy coś takiego. Niemiec, chodząc po terenie, znalazł tę ziemiankę. Zjechał z powrotem do Krakowa i mówi, że tam nie ma nikogo, żadnego żywego człowieka nie znalazł.
Niemiec, jak dał znać, że nie ma nikogo – dopiero zaczęła się panika, dopiero zaczęły się poszukiwania jeszcze raz po całych Niemczech. Na szczęście okazało się, że nie trzeba, że jesteśmy wszyscy żywi.

  • Kiedy państwo stamtąd wyszli?


19 stycznia.

  • Chciałabym zapytać, jak wyglądały święta. Czy był kalendarz? Czy robiliście kalendarz?


Robiliśmy kalendarz, ale musieliśmy chyba gdzieś się rąbnąć – może przespaliśmy na tym eterze dwa dni? W każdym razie – Niemców mieliśmy sto metrów, myśmy odprawili święta i dopiero chyba dwa dni po nas Niemcy mieli święta, poznaliśmy po kolędach, po hałasie, po pijaństwie, po strzelaniu. Do świąt przygotowywaliśmy się uroczyście. Przede wszystkim nie wiedzieliśmy, że Henryk jest Żydem. On się z tym nie wydał, absolutnie. Ponieważ musieliśmy oszczędzać wodę – myć się? Absolutnie. Przed świętami postanowiliśmy upiec sobie chleb, obmyć się i chyba to miało być przygotowanie do świąt. Choinka – przecież nie wytniemy choinki. Z jakiegoś świerku obcięło się gałąź, zatknęło się gałąź. Opłatka nie ma, ale mieliśmy chleb. Najciekawsze, że mieliśmy również rybę – była puszka sardynek. Przełamaliśmy się chlebem, kolędy, obdzieliliśmy się sardynkami. Henryk absolutnie nie zdradził się z tym, że nie jest katolikiem. O jego innowierstwie (nie wiem jak to powiedzieć), o jego żydostwie dowiedziałem się dopiero długo, długo po Powstaniu – w 1946, 1947 roku.
Wrócę jeszcze do pieczenia chleba. Tutaj bardzo nam dopomógł chemik, który poradził, jak zrobić ciasto, żeby wyrosło. Chyba gdzieś znaleźliśmy paczuszkę suszonych drożdży, więc jakoś to się upiekło. Upiekliśmy [chleb] w opuszczonym mieszkaniu. Rozpaliło się normalnie pod kuchnią, zagotowało się wiadro wody do mycia i w piecyku upiekło się chleb. Wziąłem do mycia miskę wody, zdjąłem koszulę, patrzę – mam na piersiach zupełnie czarno. Przeciągnąłem palcem, brud się zwałkował i została biała smuga. Myślę sobie – rany boskie! Jak człowiek wygląda! Wymyłem się, głowę chyba wymyłem, ale to jest okazja, żeby zmienić bieliznę, przecież trzy miesiące w tej samej bieliźnie, bez zmiany. Zrobiło się już chłodno i w jakimś mieszkaniu leży czysta bielizna. Ubrałem długie kalesony, podkoszulek – już od razu cieplej, czyściej – coś gryzie. Na trzeci dzień coś mnie swędzi. Drapię się – pchły? Ale pchły [to] trochę inaczej. Rozwijam – wszy. Okazuje się, że biedne wszy czekały trzy miesiące w tej bieliźnie na żywiciela. Wytłukłem wszystkie wszy, które napotkałem, chyba już i gnidy były – też wytłukłem, oczyściłem się zupełnie. Mówię: „Słuchajcie, chłopaki. Muszę was uprzedzić – znalazłem wszy”. – „Rany boskie! Gdzie?”. – „Na brzuchu”. – „A to były mendy może?”. Mówię: „Nie wiem, ja się nie znam. Wszystkie wytłukłem”. – „Szkoda. Obejrzelibyśmy, co to jest”. Okazuje się, że wytłukłem na tyle uczciwie, że więcej się nie pokazały. Też ciekawe, bo jeżeliby ktoś to prał i uprasował żelazkiem, to na pewno by zginęły.

  • To był trochę klub majsterkowicza. Chemik, złota rączka – rusznikarz.


O tak. Tak. Pamiętam, że zrobiłem sobie latarkę elektryczną. Z ręcznej latarki zrobiłem latarkę, przypiąłem pasek, żeby to nosić na czole, na głowie. Ale nie wziąłem pod uwagę, że czoło jest pochylone nieco do tyłu i latarka świeciła w górę zamiast w dół. Wobec tego – przerabiać to. Już nie pamiętam, co podkładałem, jakieś wkładki do butów, czy coś takiego pokroiłem i rzeczywiście była dobra. Ze starego sznura od słuchawek [było połączenie] do baterii, którą miało się w kieszeni. Lampka była dobra. Co się z nią stało? Po tylu latach już nie pamiętam.
Byłem autorem – ja twierdzę, że najlepszego – kaganka do poszukiwania. Dwie puszki obracane dookoła siebie. W jednej puszce było okienko i w drugiej okienko, tak że jeżeli obróciło się okienkami do tyłu, to było ciemno, ale żeby się paliło, żeby było światło, [to] musiał być kominek, żeby gdzieś to uciekało. To też musiało być precyzyjnie zasłonięte, żeby nie było światła, odblasku. Koledzy mieli inaczej zrobione, w każdym razie szanowaliśmy zapałki, szanowaliśmy ogień, żeby wystarczyło. Bardzo nam dokuczał witamin. Zasmakowała mi wtedy bardzo sałatka z zielonych pomidorów. Był ocet, pomidory pokroiło się, skropiło się octem – była bardzo dobra sałatka. Henryk kiedyś poszedł i przyniósł dość sporą torbę cebulek. „Słuchajcie, najadłem się cebuli, bo znalazłem cebulę, ale wiecie, jakaś dziwna ta cebula. Przyniosłem tutaj trochę, to zobaczcie, czy to się nada”. – „ Heniu! Coś ty przyniósł! Przecież to tulipany. Najadłeś się tulipanów!”. Takie były nasze historie.
Szliśmy po wodę. Był rów łącznikowy, [ale] nawet chyba nie szliśmy tym rowem łącznikowym, tylko górą ponad rowem. Coś się stało – nie wiem, czy wszyscy, czy tylko ja, ale wpadliśmy do tego rowu. Jak by nie było – rów półtora metra głęboki i wiadra, które niosłem pod spodem, narobiły łomotu. Przycupnęliśmy, czekaliśmy z piętnaście minut – nic, cisza. Poszliśmy dalej po wodę. Na Żoliborzu było – jest zresztą do dzisiaj – źródło wody. Z Cytadeli idzie przekopany loch aż na Fort Bema i spodem płynie strumyczek. Ci dwaj ukryli się w tym lochu, ale loch przecież wabi – co jest w środku, co jest ciekawego i Niemcy chodzili do samego końca, gdzie można było tylko dojść i ci wycofali się stamtąd. Niemniej można tam było na upartego przejść po wodę, ale spodziewaliśmy się, że Niemcy koło wody mają swoje kwatery i tam nie chodziliśmy. Chodziliśmy po opuszczonych mieszkaniach, tak jak mówiłem – z pieców kąpielowych, jak były w łazience bojlery, [to] stamtąd wypuszczało się wodę. Tak jak wspominałem uzbieraliśmy pięćset – siedemset litrów wody. Starczyłoby to na miesiąc czy na dwa, niemniej obawialiśmy się, że mróz zetnie rury i skończy się woda.

  • Jaka była wtedy zima? Mroźna?


Do grudnia zima była łagodna. Owszem, listopad był wietrzny – wszystkie blachy brzęczały, tłukły, hałasowały – ale nie było zimno. Dopiero w grudniu zaczęły być mrozy i mniej więcej od połowy grudnia zaczął padać śnieg. Co zrobić z naszymi śladami, jak wychodzimy? I tutaj przyszedł nam na pomoc znowu ten pocisk, który trafił w nasz na wpół zrujnowany dom. Roman nam wskazał drogę. Wychodziło się aż na strych jego domu (nie pamiętam, czy myśmy wybili przejście, czy tam już było jakieś przejście do sąsiedniego domu), przechodziliśmy przez ścianę szczytową na sąsiedni strych, schodziło się na parter i stamtąd ślady już nie były nasze! To już były [inne] ludzkie ślady. Ktoś wyszedł, wszedł z powrotem, ale to już nie były nasze ślady.
Wrócę do pierwszych dni. Jak już był zrobiony przekop, to Roman wychodził z piwnicy, z bunkra i przez okienko od piwnicy śledził, co się dzieje na ulicy. Na ulicy było porozrzucane mnóstwo dobytku – ubrania (bez mała jakieś futra), rzeczy. Chodzili ludzie, ale jak słyszał, że kroki, to uciekał, więc nie [wiedział] czy szedł Polak, czy cywil, czy żołnierz – uciekał. Do połowy października czy do połowy listopada w okrąglaku, w Forcie Sokolnickiego w parku działał szpital. [Działał] do połowy miesiąca, tylko nie pamiętam, czy do połowy października czy do połowy listopada. Gdybyśmy o tym wiedzieli, można by było nawiązać z nimi kontakt, może można by było wyjść z nimi. Nic o tym nie wiedzieliśmy. Myśmy nie wiedzieli, że przychodzą Polacy na wywóz dla Niemców tego, co Niemcy zagrabili. To, że przychodzą, to stwierdziliśmy, bo zostawionych na ulicy i w domach rzeczy coraz bardziej ubywało. Śmieszna rzecz: miałem letnie pantofelki – potrzebowałem jakiegoś obuwia na zimę. W jednym domu były [buty] tylko z prawej nogi, w drugim były buty tylko z lewej nogi. No, dobrze, ale dobrać coś – na miłość boską, to jest niemożliwe. Kto i po co tak porozdzielał buty – nie mam pojęcia. Wreszcie dobrałem sobie jeden but inny, drugi but inny i chodziłem w dwóch różnych butach.
W jednej z piwnic znaleźliśmy zrzutowy spadochron. „O, to jest tyle materiału, to by się przydało na bieliznę, na koszule. Dzisiaj nie weźmiemy”. Na drugi dzień – nie ma spadochronu. Czyli ktoś przychodził oprócz nas. I też dopiero po Powstaniu, po wyzwoleniu, dowiedzieliśmy się, że przyjeżdżali Polacy z Niemcami i Polacy zbierali te rzeczy – zbierali albo dla Niemców albo dla siebie. Któryś z nas znalazł parę kłębuszków wełny i zaczął tę wełnę zwijać na jeden większy kłębek. W jednym [kłębku] był pierścionek. Najciekawsze może byłoby samo zakończenie naszego pobytu.

  • Proszę opowiedzieć.


Ludzie porozchodzili się w rozmaitych kierunkach, właśnie na szaber. Do mnie mówią: „Słuchaj, pójdziesz do tego domu i przyniesiesz dwa wiadra wody. Woda jest w łazience, na górze”. Do tej pory zawsze chodziłem z kimś, nigdy sam. Idę tam, drzwi, które zawsze były szeroko otwarte – zamknięte. Mocniej – zamknięte. Patrzę – na drzwiach kartka, ktoś nabazgrał: „Nie szabrować. Właściciel wrócił”. Co za głupi kawał! Wysłali mnie i taką kartkę zostawili. Przychodzę z powrotem i rozmawiam z tą dziewczyną – bo dziewczyna nie wychodziła na szaber – mówię, że taka i taka rzecz. „Mógł ktoś to napisać?”. – „No nie wiem, nie wiem”. Ktoś w tym czasie przyszedł i mówię, że znalazłem taką kartkę. „To idź, przynieś tę kartkę. Zobaczymy, kto to mógł napisać”. Oglądamy kartkę tak, tak: „Żaden z nas. Jakieś obce pismo”. Siedzimy, czekamy na resztę. Godzina, dwie, trzy – nie ma nikogo. Wreszcie któryś przyszedł i – znowu z tą kartką. „No, nie wiemy, ale coś się musiało stać. Słuchajcie, Niemcy jeździli furmankami, a teraz samochody widać. I samochody na światłach jeżdżą. Na pewno Niemcy zrobili ofensywę i Niemcy poszli na Wschód”. – „A może Ruscy przyszli?”. – „Nie, no żaden strzał nie padł na Żoliborz, na Warszawę”. Siedzimy, czekamy. Za jakiś czas, z łomotem, wpada Henryk: „Słuchajcie! Wolni jesteśmy!”. Jest już nas sześcioro, nie ma siódmego – nie ma Romana. Co się okazało: Roman zobaczył po drugiej stronie placu Inwalidów palący się ogień. Polazł tam i zobaczył samochód. Ale takiego samochodu nie widział. Nic dziwnego – to był studebaker. Wlazł pod ten samochód i tam przyłapał go wartownik. „Co wy tu robicie!”. – „A, bo ja siedziałem…”. Wzięli go do siebie, do ognia, ogrzali go, nakarmili go. Posiedział do rana, wreszcie przyszedł: „Słuchajcie, wolni jesteśmy”. Mogliśmy wyjść na zewnątrz i to, co mnie najbardziej poruszyło (to był już drugi dzień, 19 stycznia), w okolicznych domach – pięć, osiem furmanek i wynoszą z mieszkań wszystko, co się tylko na furmankę zmieści! Kredens, szafę, stół, krzesło, porcelanę, garczki, kubły. Co tylko można było zabrać, to wszystko brali i wywozili do wiosek na północ czy na zachód od Warszawy. Taka grabież. I to mnie najbardziej poruszyło.
Chleb, który ludzie piekli w czasie Powstania był pieczony na drożdżach. Chleb, suchary – ile dziurek w chlebie, w każdej dziurze siedział robak. Ale to jest chleb. Jak to zjeść? Zacząłem wydłubywać szpilką to tu, to tu, no dobrze, ale głębiej – też robak. Cały kawałek chleba na wskroś zrobaczały. Wreszcie myślę sobie – rany boskie, robak, nie robak – wziąłem kawałek cebuli, ugryzłem cebulę, pogryzłem chlebem, żeby nie było słychać, jak robaki strzelają na zębach i zjadłem ten chleb z cebulą. Biorę następny chleb – zieloniusieńki. Dmuchnąć na niego – zielona chmurka. Zjadłem ten chleb. Ale w jakimś worku, w zrzucie, znaleźliśmy ruskie suchary. Suchary były z ciemnej mąki, z razowej mąki. Jak te suchary robili, jak piekli – nie mam pojęcia. Czyściusieńkie, bez jednego robaka. Tyle, że pokruszone, bo jak spadło na ziemię, to dosłownie można było okruchy trzymać w garści i tak jeść. Ale podziwiam – ruskie suchary były bez „nadzienia”.

  • „Nadzienie” też ma białko.


No, tak.

  • Proszę powiedzieć, co się z panem później działo? Jak pan odnalazł rodzinę?


To jest osobna historia.

  • Co się z panem działo, jak wyszedł pan z tego bunkra?


Wyszedłem z bunkra, spotyka mnie pani, którą z trudnością poznałem, że to jest żona oficera, który był razem z ojcem w obozie. „To ty jesteś?! Ty żyjesz?! Mama ciebie po całych Niemczech szuka! Myślała, że ty zginąłeś! A ty żyjesz?!”. – „Tak”. – „I gdzie ty byłeś?”. – „No, tutaj”. – „To ty nie wiesz, że twój ojciec nie żyje?”. To były pierwsze słowa […] od napotkanej osoby.
Pierwszy napotkany żołnierz: nie wiedziałem, jak do niego mówić – po polsku, po rosyjsku, po ukraińsku? We Lwowie nauczyłem się trochę ukraińskiego. Patrzy na mnie: „Po jakiemu ty mówisz?!”. – „No, jakoś…”. – „No widzisz, że ja Polak jestem, to mów po polsku do mnie!”. [Nawiązuje się] rozmowa, że ukrywaliśmy się. Patrzę, że na pasku ma przykręcony krzyż harcerski. Mówię: „Skąd ty to masz?”. – „A, w Lublinie jak byliśmy, to jakiś chłopak mi to dał, powiedział, że to jest krzyż harcerski, że to jest pamiątka”. – „A wiesz, co to jest? Bo ja jestem harcerzem i właśnie taki krzyż miałem dostać i nie zdążyłem”. – „A, to masz!”. Odkręcił i dał mi. Niestety, krzyż nie dożył do dzisiaj, a był autentycznie przedwojenny, z serią, z numerem. To były pierwsze napotkane osoby. Jeżeli chodzi o stosunek ludzi do nas, to ludzie jakoś nie przejmowali się, nie robiło na nich wrażenia, mieli własne problemy.

  • Gdzie mieszkaliście później? Jeszcze w tym bunkrze?


Nie, bunkier przecież dwa tygodnie po naszym wyjściu zapadł się. [Mieszkaliśmy] po rozmaitych mieszkaniach, u rozmaitych znajomych. Ale znajomym też było ciężko: „Słuchaj, idź, znajdź sobie jakieś nowe, inne miejsce”. Wreszcie ludziom, z którymi byłem zbliżony przed Powstaniem i w czasie Powstania zabezpieczyłem mieszkanie – to było właśnie na Mickiewicza 25, nad obecnym PKO. W drugim końcu tego bloku zostali zakwaterowani saperzy. Rozminowywali garbarnię (coś jeszcze) na ulicy Okopowej i, jak to chłopak, zaprzyjaźniłem się z nimi. Któregoś dnia mówię: „Słuchajcie, czy możecie wysłać do mojej matki list, że ja żyję?”. – „Ano możemy, pocztą polową. Tylko widzisz, ty to musisz napisać tak, jak bym to ja pisał” – mówi żołnierz. – „I nie wolno ci pisać gdzie jesteś, ani co ani jak, tak żeby cenzura przepuściła, że to idzie ode mnie”. Napisałem… już nie pamiętam, w każdym razie, że jestem niedaleko, poznałem pani syna, czy coś [takiego]. I to było pisane moją ręką, żeby matka poznała moje pismo. „Poznałem pani syna, jest w dobrych rękach, dobrze się czuje, jest zdrowy, pozdrawia panią, czeka na pani przyjazd”. To poszło pocztą polową. Matka to dostała. Po jakimś czasie – nie żaden listonosz, nie żaden żandarm, żaden żołnierz – jakaś dziewczyna to [jej] przyniosła. Prawdopodobnie też dostała z poczty polowej do rozniesienia i przyniosła karteczkę – trójkątny był list, bo bez kopert składało się w trójkąt. Adresowany był chyba na którąś z ciotek, ale zanim ciotka [wzięła] okulary, zdenerwowana, to matka wszystko sama przeczytała wcześniej. Później matka przyjechała. Rzeczywiście jestem ciekaw, co z tymi ludźmi, czy przeżyli, bo później poszli z Warszawy na Kołobrzeg, na Berlin, co z nimi jest.

  • Nie miał pan już później z nimi kontaktu?


Nie.

  • A ci, co siedzieliście razem w bunkrze?


Owszem. Jestem w kontakcie z tym Żydem, jeden z kolegów jest w Warszawie (jaskra mu siadła na oczach), jestem z nim w kontakcie. I właściwie w bardzo, bardzo luźnym kontakcie jestem z tą dziewczyną, [która jest] w Szwajcarii. Nie dzwonię, trudno przecież po tylu latach niewidzenia się… Każdy ma teraz swoje własne problemy i siedzi przy nich. Trudno po tylu latach wspominać „A wiesz jak było?”, „A pamiętasz?”. – To nie na tym te wspomnienia polegają. A wspólnych dzisiejszych wspomnień nie mamy. Owszem, z Izraela Żyd, Henryk – teraz się zupełnie inaczej nazywa – odzywa się, przysyła życzenia na święta albo dzwoni.

  • Co się działo z panem Romanem?


Roman był w ZBoWiD-zie, długo – może nie tyle działał, [ale] udzielał się jakoś. Wreszcie – chyba 1994 rok – przeniósł się do lepszych czasów. Mam sobie bardzo za złe, bo chciał się widzieć ze mną przed śmiercią i jakoś tak, powiedziałbym, zlekceważyłem go. Natomiast dwóch – chemik zmarł, a porucznik, Jurek, znikł chyba dwa tygodnie po wyjściu. Mieszkał w Zielonce. Poszedł do domu, jeszcze raz się pokazał, dosłownie na dzień przyszedł odwiedzić, że coś musi wziąć i zniknął. Prawdopodobnie Rembertów, prawdopodobnie Kaługa – gdzieś tam wywieziony. Nie ma po nim śladu.

  • Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat pana przeżyć wojennych?


[…] Starsi, zniecierpliwieni pobytem, ukrywaniem się, planowali: „Słuchajcie, musimy pomyśleć o tym, żeby przedostać się na Pragę. Jest tam wojsko polskie, są tam Polacy”. Tylko nie braliśmy pod uwagę, że cały brzeg Wisły jest obsadzony przez Niemców. Jak się przedostać? Płynąć, [ale] woda jest lodowata. Będzie się płynąć, tak jak ludzie, z głową na wierzchu – rakiety, Niemcy zaczną strzelać. Wstrzelani są dobrze i dopłynie się tylko do połowy rzeki. Płynąć pod wodą – jeszcze gorzej. Kajak – jeżeli nas jest siedmioro, to trzeba by było trzy kajaki. Skąd? Jak? „No, to wiecie co? To będziemy próbowali może na Puszczę Kampinoską”. Też nie braliśmy pod uwagę tego, że tutaj, gdzie jest w tej chwili plac Grunwaldzki i osiedla (to już właściwie na Piaskach), stali Niemcy, były baterie przeciwlotnicze. Pojedynczemu człowiekowi może jeszcze by się udało tamtędy przemknąć, ale grupie? W nieznanym terenie? Nie wiadomo, gdzie się wpadnie na Niemca. Tak, że szczęśliwie, że nie zdążyliśmy tych planów wprowadzić w życie. Co jeszcze: do Wisły kanałami się dostać, tam było wyjście na burzowiec. Ale wychodzi się na Wisłę, na wodę, po kanałach – nie wiadomo, czy ścieki brudne, czy są ścieki, bo może przez parę miesięcy ścieki już spłynęły i jest sucho.

  • Jakie jest pana najmilsze wspomnienie z tamtych czasów? Z Powstania albo z bunkra?


Z Powstania nie mam miłych wspomnień. Z bunkra – właściwie cały pobyt, jeżeli można [tak] powiedzieć, był miły. Cóż, byłem tam najmłodszy… Co prawda to wspomnienie wcale nie było miłe, ale jak chodziliśmy, [to] w jakiejś piwnicy (ciemna piwnica) jest coś miękkiego pod nogami. Nie wiadomo, czy to jest rzucone ubranie, czy coś [innego]. [Dotykam] nogą – miękkie. Jurek, ten oficer, maca i: „Wychodzimy stąd! Natychmiast wychodzimy!”. „Co jest?”. – „Tam trup leży”. Rzeczywiście, jak tam później poszliśmy drugi raz, to rzeczywiście w przejściu piwnicznym leżał trup. To nie było miłe.

  • A najgorsze wspomnienie?


Najgorsze wspomnienia były jednak po Powstaniu. Byłem wstrząśnięty kradzieżą…

  • Po wyjściu z bunkra.


Po wyjściu. Jak [mówiłem] – furmankami ludzie wywozili. Co się tylko dało wywieźć i zmieścić na furmankę, to wywozili to. Poza tym było bardzo dużo niepogrzebanych ciał – bez względu na to, czy to był powstaniec, czy to był cywil. Bardzo dużo. Nie zapomnę – na Mickiewicza, gdzie wybuchł „goliat”, było ciało dziewczyny ciśnięte na siatkę, na obudowę balkonu, dlatego że tam były balkony wzdłuż piętra. Na siatkę było ciśnięte ciało dziewczyny, ale tylko połowa ciała… To było wstrząsające. Były też inne wspomnienia, o których nie chcę mówić. Dom na Mickiewicza był właściwie cały spalony i jak szliśmy dalej, do dalszych mieszkań – łóżka i na łóżkach leżały niepogrzebane ciała.

  • Pewnie jak państwo szukali po domach jedzenia, to wiele spotkali…


Nie, właśnie że nie, dlatego że ludzie opuszczali pomieszczenia, w których byli, piwnice, zostawiając wszystko. Zabierali ze sobą ubranie, ciepłe buty i pieniądze, kosztowności, a jedzenie, woda zostawały. Prawdopodobnie ktoś (może był ranny), kto został na schodach w piwnicy, może ukrywał się, może później Niemcy go znaleźli (tak jak by znaleźli nas) i został zastrzelony przy wychodzeniu.
Niektóre miejsca były bardzo śmieszne – jakieś zabudowania były w piwnicach, ale to były zabudowania jeszcze sprzed 1939 roku, prawdopodobnie, jak był budowany dom. Trzeba było tam przełazić i bez mała czołgać się po tym, bo był mały odstęp od stropu (nie wiem, czy tam były piece, nie wiem, co tam było). […].





Warszawa, 2 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Mieczysław Rybicki Pseudonim: „Wacek” Stopień: goniec Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter