Mirosława Strzałkowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Mirosława Strzałkowska, z domu Gackowska.

  • Kiedy pani się urodziła?

W 1931 roku, 27 stycznia, w Warszawie.

  • Gdzie państwo mieszkali w Warszawie przed wybuchem II wojny światowej?

Na Wolskiej 7 i w czasie Powstania również ten sam adres, Wolska 7.

  • Czym zajmowali się rodzice?

Ojciec był lekarzem, mama przy mężu, jak się dawniej mówiło. Ja w trzydziestym ósmym roku poszłam do szkoły Cecylii Plater-Zyberkówny do pierwszej klasy. Później w czasie okupacji też tam chodziłam i potem jak Niemcy zajęli gmach, to chodziłam na komplety do koleżanki, tutaj niedaleko, na Koszykową. Sześć nas było w komplecie.

  • Pani miała rodzeństwo?

Tak, mam siostrę, która jeszcze żyje, ale ma osiemdziesiąt dziewięć lat i nie bardzo się dobrze czuje, schorowana jest w ogóle. [Zmarła 3 lutego 2014 roku – zadnie dopisane przez rozmówcę, nieobecne w nagraniu wideo].

  • Czy i jak zapamiętała pani wybuch II wojny światowej, wrzesień trzydziestego dziewiątego roku?

Tak, tak, proszę pani, dla mnie to nie było specjalnie... Nie wyobrażałam sobie, co to jest. Dopiero później, jak zeszliśmy do piwnicy i zaczęło się bombardowanie Warszawy, to ciągle torsje miałam, po prostu denerwowałam się jako dziecko, ale zawsze się ojca pytałam: „Tatusiu, czy to nasze armaty walą, czy to niemieckie?”. Tatuś mówił: „Uspokój się, nasze, nasze”. No ale na przykład pamiętam bardzo dobrze dzień kapitulacji Westerplatte. Była absolutna żałoba w domu, kompletna. No i pamiętam takie wyrywkowe jakieś [momenty]. Z wojny no to pamiętam właśnie ten mój lęk, ten mój strach przed bombardowaniem i to Westerplatte, kiedy padło.

  • Czy pani rodzina poniosła jakieś straty w wyniku działań we wrześniu?

Nie, nie, nic.

  • A czy dom został zburzony?

Nie, nie został zburzony. Oczywiście szyb nie było, normalna rzecz w Warszawie, zimno było jak diabli, bo to była ostra zima, ale żadnych większych uszczerbków nie było. Wszystko było normalnie.

  • Jakie były losy pani rodziny w czasie okupacji, jeszcze przed Powstaniem?

Ojciec miał bardzo, bardzo dużą praktykę prywatną, którą miał w domu, u nas tam na Wolskiej. Siostra w czterdziestym trzecim roku zdała maturę też u Plater-Zyberkówny na kompletach i zaczęła chodzić (trudno powiedzieć „chodzić”, bo to było tajne przecież), uczyć się stomatologii, na stomatologię. A mama była przy nas, przy rodzinie. To wszystko.

  • Jak zapamiętała pani tajne nauczanie w czasie okupacji?

Proszę pani, to było... Myśmy się spotykali tutaj, u Betti Kowalskiej, na Koszykowej (stoi ten dom zresztą) i to było tak zorganizowane, że w razie gdyby Niemcy przyszli, to my jesteśmy po prostu dziewczynki, które się zebrały na wspólną zabawę. Uczyła nas jedna nauczycielka, pani Janina Złotnicka, uczyła w ogóle wszystkiego, no bo to była szkoła podstawowa, nie gimnazjum, więc można było tak. Pod koniec, przed samym Powstaniem właśnie, kupiłam podręczniki do pierwszej gimnazjalnej, które się spaliły, nie używałam ich potem. I po wojnie szkoły nie było, Cecylii Plater-Zyberkówny nie było, dopiero teraz się reaktywowała niedawno, a ja się uczyłam u Słowackiego.

  • Czy dużo uczennic chodziło na te komplety?

Myśmy się zbierały po sześć, a ile w ogóle, w sumie było... Więc to było tak, że panna Reutt, dawna przełożona, była przełożoną szkoły zawodowej, Moniuszki 8. Tam była chyba jakaś krawiecka i część tych uczennic tam się uczyła. I one się śmiały, że wszyscy nauczyciele uważali, że one są kretynki, bo muszą repetować klasę, a to o to chodziło, żeby dać im możność nauki przecież. Zresztą one wiedziały o tym, że to jest pod przykrywką tej „repety”, że tak powiem. I co tam jeszcze więcej?

  • Czy należała pani do harcerstwa?

Nie, nie należałam do żadnej organizacji.

  • Czy zetknęła się pani z konspiracją w czasie okupacji? Czy ktoś z rodziny może należał?

Nie, to znaczy ojciec. Tak, ojciec należał do... Jak się ta organizacja nazywała? Nie AK. Korpus Bezpieczeństwa. Taka idiotyczna nazwa, ale taka była.

  • Czy orientuje się pani, na czym polegała działalność pani ojca w tej organizacji?

Nie, zupełnie nie, wie pani, dzieciom się w ogóle nie mówiło czegoś takiego, tym bardziej że mieszkanie było duże, więc jak rodzice chcieli sobie coś tam omawiać, to szli do ojca, do gabinetu, drzwi się zamykało, koniec, kropka. Już było tajne wszystko.

  • Czy może pani zetknęła się z tajną prasą, z gazetkami w czasie okupacji?

Proszę pani, była taka sprawa. W trzydziestym dziewiątym roku Niemcy kazali oddawać radioodbiorniki. W tym samym domu, ale od ulicy Krochmalnej, nie na Wolskiej, mieszkał pacjent ojca, który był albo folksdojcz, albo reichsdeutsch, nazywał się Werner. I on się z ojcem umówił, ponieważ ojciec miał jakiś tam najnowszy radioaparat telefunken jakiś tam, coś tam nadzwyczajnego, że ojciec jemu to odda, a będzie mógł przychodzić i słuchać komunikatów BBC. I tak było, mimo że to był folksdojcz przecież, ale jednak ojciec tam chodził i później (ojciec miał fenomenalną pamięć) przychodził do domu, wszyscy, kto chciał, państwo Wąsowiczowie, właściciele domu i w ogóle współlokatorzy tego budynku, schodzili się w pokoju stołowym i ojciec referował te usłyszane poprzez folksdojcza wiadomości z frontu. Więc tylko tak się zetknęłam, o tyle. Jeszcze druga sprawa była, ale nie wiem, w którym to było roku. To było już po upadku getta, kiedy u nas w mieszkaniu ocalała rodzina [żydowska] przebywała kilka dni. Ja zostałam wyekspediowana wtedy do ciotki na Bielany. Nie wiedziałam oczywiście, o co chodzi. Dopiero po wojnie mi powiedziała siostra, o co chodzi, że oni się przechowywali u nas, ci Żydzi. To był dentysta Jurfest, bardzo dobrze pamiętam. I zanim zostali przekazani do partyzantki, do partyzantów, to oni byli kilka dni w domu, ale wie pani, więcej się nie spotkałam z żadną działalnością okupacyjną, właśnie Polski Walczącej, nie.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

W Warszawie, Wolska 7.

  • Jak pani zapamiętała pierwsze dni Powstania?

Proszę pani, tak było – pierwszego ja właśnie siedziałam i przeglądałam te książki, które miałam do Platerówny, do gimnazjum, już uszykowane, i usłyszałam strzały. Wszedł ojciec, u którego byli jacyś pacjenci w gabinecie, ale ojciec natychmiast ich wyekspediował, tak że oni wyszli. Ojciec podszedł i mówi: „To jest Powstanie”. Ja podleciałam do okna, za co dostałam od ojca burę, powiedział: „Do okna się nie zbliżać”. Strzały były, ale wyjrzałam na ulicę. Ulica była puściusieńka, co było dziwne, dlatego że pod naszym domem to była w ogóle arteria przelotowa. Tam inaczej przebiegało niż w tej chwili, Wolska była połączona z Chłodną i tam dalej jeszcze i zawsze był ogromny ruch, a jeszcze pod domem był przystanek tramwajowy, więc zawsze tam się kłębili ludzie. A tutaj było puściusieńko. Strzały i co zobaczyłam? Naprzeciwko domu wywieszona biało-czerwona flaga, taka od góry (to był chyba albo piętrowy, albo dwupiętrowy budynek, taki narożny), aż spływająca do chodnika. No a potem ojciec nas zabrał, żebyśmy się nie zbliżały do okna. I pierwszy [dzień] tak minął.
Drugi – drugiego w środę przyszedł taki mały oddziałek Powstańców i oni w pokoju stołowym się zgromadzili, bardzo młodzi ludzie, i ten dowodzący powiedział, żeby się na ochotnika ktoś zgłosił, dlatego że on musi przekazać meldunek. I zgłosił się taki chłopiec, w takich króciutkich spodenkach. Obiekcje miał ten dowódca, a on powiedział, że zna tutaj wszystkie przejścia i: „Proszę się nie denerwować, ja meldunek dostarczę”. I wybiegł z tym meldunkiem. Powstańcy za chwilę zaczęli się zbierać. Pamiętam doskonale, mama koniecznie kamizelkę nową, wełnianą chciała dać, dała, dała temu dowodzącemu. Mówi: „Może się panu przyda”. A on mówi: „Proszę pani, przecież jest upał i to się niedługo skończy”. Ale wziął tą kamizelkę i wyszli. Ten mały oddziałek wyszedł... A jeszcze, przepraszam, zanim wyszedł, zanim wyszli, to powyjmowali okna i zrobili takie... nie wiem, jak to nazwać... na przykład tapczan był w oknie, fotele wszystkie były w oknie, żeby mogli strzelać prawdopodobnie. No więc po ich wyjściu wszyscy się rzucili, żeby to wszystko [zmienić], przywrócić normalny wygląd mieszkania. No i tak nam minął... Zaraz to był wtorek, środa.
  • Czy słyszała pani nazwę tego oddziału?

Nie, nie, w ogóle nie słyszałam. W ogóle nie wiem. To byli bardzo młodzi, wszyscy byli bardzo młodzi, więc nie ma co mówić. Nie, absolutnie nie.
No i oni wyszli, a myśmy zabrali się za porządkowanie mieszkania. No i tak minęła środa. We czwartek... Zaraz, sekundę, żeby mi się nie pomyliło: wtorek pierwszy, [potem] drugi i trzeci. Trzeci, trzeci – czwartek. W pewnym momencie walenie do drzwi – Niemcy. Rodzice, nie wiem dlaczego, kazali mojej siostrze, która jest o siedem lat ode mnie starsza i bardzo przystojna dziewczyna, kazali iść i otworzyć. Prawdopodobnie chodziło o to, żeby oni zobaczyli, że tutaj nie ma nikogo z bronią. No nie wiem, co to było. I siostra – to już jest relacja siostry – otworzyła drzwi, a Niemcy byli już pół piętra niżej i ona ich gestem zaprosiła... A, zaraz, sekundę... To nie tak było. Myśmy tego trzeciego na początku poszli wszyscy do mieszkania państwa Wąsowiczów, właścicieli tego domu, artysty malarza, którzy mieszkali piętro wyżej. I ci Niemcy jak przyszli, to myśmy już tam byli na tym trzecim piętrze i siostra ich tam wpuściła, oni przyszli, ci Niemcy, kilku ich było, rozbiegli się po mieszkaniu i bardzo ich zainteresowała ta pracownia malarska. Siostra im objaśniała. Dwóch z nich znało polski, oczywiście kalecząc, słabo, ale rozumieli, i siostra ich oprowadzała, pokazywała im, szafy otwierała nawet, pokazywała, że tam nikogo nie ma. No a ja byłam w pokoju i tak, przed wejściem jeden z lokatorów, pan Głowacki, schował się.... Była taka kanapa, obok kanapy stała skrzynia na pościel. Ponieważ on był niewysoki, to wlazł do tej skrzyni na pościel. I ten Niemiec, który był w pokoju stołowym, zacząć dźgać bagnetem tę kanapę. Ja doskonale pamiętam, jaką ja musiałam zrobić minę, że nic się nie dzieje, żeby on się nie zainteresował tą skrzynią. No ale na szczęście jakoś mi się udało odwrócić [uwagę], bo on cały czas się patrzył na mnie, widocznie na reakcje twarzy. No i Niemcy zabrali się i wyszli. Wyszli, nic nikomu nie robiąc, nic nie... W ogóle byli bardzo zainteresowani tylko tą pracownią malarską. Tak zwani dobrzy Niemcy byli.
No i wtedy wszyscy mężczyźni postanowili, żeby się uchronić od następnego nadejścia Niemców... [...] Mężczyźni postanowili wyjść z domu. To było bardzo dramatyczne, dlatego że żona Dariusza Wąsowicza była w dziewiątym miesiącu ciąży, więc takie było pożegnanie ich, dwójka dzieci, ojciec. I oni poszli. Tam było tak, że podwórko Wolska 7 graniczyło i tam można było furtką przejść na ulicą Krochmalną, na następną ulicę i oni właśnie tamtędy poszli. Ojciec powiedział: „Ja zostaję z wami”. I tak było, został z nami. Zresztą dzięki temu żyjemy. A ci wszyscy mężczyźni poszli.
Mężczyźni poszli i myśmy stwierdzili, że przebywanie tutaj w domu, w mieszkaniu jest niebezpieczne, wobec tego zeszliśmy wszyscy do piwnicy. Tam było tak, że była jedna wielka, ogromna piwnica i z niej było przejście (to będzie potem ważne) i przejście było do naszej, takiej niedużej piwnicy, w której stały dwa łóżka i była szafa. To było lato, więc tam były wszystkie zimowe rzeczy pochowane. No więc myśmy poszli do tej naszej piwnicy, a reszta ludzi, tych wszystkich zgrupowanych, była w tej dużej piwnicy. No i weszli Niemcy. Niemcy weszli, dwóch Niemców od razu rozsiadło się w tej naszej piwnicy na łóżkach i ojciec, który znał niemiecki, zaczął z nimi rozmawiać. I co mnie uderzyło? Przedziwna jakaś mina ojca. Potem w Pruszkowie już się okazało, o co to chodziło, że to byli kryminaliści, po prostu wypuszczeni na pierwszą linię. No więc ojciec wiedział przecież, czego się można spodziewać po kryminalistach. No więc rozmawiał z nimi, znaczy „rozmawiał”: pytał się ich, co tam, skąd oni są i tak dalej, ale jeszcze rozmawiali. No i później oni wyszli i wyszedł też ojciec. Czy mówić teraz mam państwu, co z relacji późniejszej wiem od ojca, co tam się działo na podwórku? Bo myśmy siedziały w tej piwnicy, w tej naszej piwnicy.

  • Tak, kiedy to się działo? Którego sierpnia?

W czwartek. Wtorek, środa, czwartek, trzeciego to czy czwartego? Zaraz, sekundę. Myśmy z domu wyszli czwartego, czyli to było już czwartego, to już było czwartego. To było czwartego, ci Niemcy właśnie, którzy przyszli, którzy wymordowali wszystkich potem... Ojciec poszedł, okazało się według relacji ojca, że na podwórku rozmawiał, była rodzina Łotyszy, a Łotysze byli w sojuszu z Niemcami. Więc była rozmowa... To byli przecież Łotysze, ta rodzina Łotyszów, trójka osób, mała dziewczynka, taka trochę młodsza ode mnie, i dwójka rodziców.

  • To byli państwa sąsiedzi?

Tak, tak, mieszkali w tym domu, w tym domu. Ja nie wiem, czy rodzice wiedzieli, że to są Łotysze, że to są sprzymierzeńcy Niemców, bardzo wątpię. Bo ja jak byłam mała, to się z tą dziewczynką na podwórku bawiłam. Gdyby rodzice wiedzieli, co to za ludzie, to by w ogóle nie pozwolili mi. Ale wie pani, w Warszawie takie to było wszystko przemieszane przecież, uciekinierzy byli z różnych stron dawnej Polski, że to nikogo w ogóle nie dziwiło, że tam mieszka ktoś taki, kto się odseparowuje od reszty lokatorów. No więc okazało się, że tenże Niemiec, który tymi bandytami dowodził, to zgodził się na to, musiał się zgodzić, bo to byli sprzymierzeńcy Niemców, ci Łotysze, że kogoś może jeszcze zabrać. I on podał naszą rodzinę. Nie wiem, czy ojciec... Ponieważ ojciec leczył w ogóle wszystkich dookoła, więc niewykluczone, że tam do nich też chodził i też z nimi miał jakiś kontakt. W każdym razie nasza czwórka, ojciec, mama i my dwie. Ojciec przyszedł do naszej piwnicy i powiedział: „Wychodzimy”. A w tej piwnicy dużej siedziała nasza gosposia i jej już nie pozwolili wyjść, tylko nasza rodzina. Ona została i została tam zabita. Myśmy wyszli. Wyszliśmy z naszego domu.
To było ciemno, była noc, czyli musiał być [okres] przejściowy, gdzieś koło dwunastej, między czwartym a piątym [dniem Powstania]. Wychodzimy na ulicę. Naprzeciwko naszego domu była barykada zbudowana drugiego dnia Powstania przez nas wszystkich. (Przepraszam, że ja tak bezładnie mówię, ale wzruszenie). I my wychodzimy, tam jest ta barykada nierozebrana, na której stos trupów. I co ja widzę? Na samym czubku barykady jest mój chłopak, z którym raz się spotkałam (ja byłam smarkata, ale jednak), raz się spotkałam. On był uciekinierem z Wilna, czyli przed bolszewikami uciekał. Był zabity. Ubrany był w czarny mundur z opaską biało-czerwoną, miał takie złote, rozsypane włosy. No ale ja nie mogłam tam podejść do niego, w ogóle do tego [stosu], dlatego że myśmy byli zbici w gromadkę, konwojowani przez Niemca. No więc wyszliśmy na tę ulicę, puściusieńką zupełnie, i spojrzałam, że kilka domów dalej stoi żołnierz niemiecki z miotaczem ognia, który podpala dom, i tam słychać straszne krzyki, które ja do dziś słyszę. I ten Niemiec z miotaczem ognia odchyla się do nas. Widocznie chciał nas też załatwić, ale ten, który nas konwojował, zaczął wołać: Ausländer, Ausländer, czyli cudzoziemcy, no i tamten skupił się na tej kamienicy, w której palił żywcem ludzi. No więc szliśmy dalej przez tą palącą się ulicę Wolską. Mama zawiązała nam chusteczki na głowę, żeby iskry nie podpaliły nam włosów, i doprowadzono nas do szpitala (nie wiem, czy wtedy już był zakaźny, czy teraz jest zakaźny) na rogu Młynarskiej i Wolskiej. Ten szpital jest przecież. I tam na terenie tego szpitala ci Łotysze z nami się rozdzielili. Niemcy ich zabrali, a nam kazali siedzieć z drugiej strony muru, wewnątrz tego terenu szpitala, i czekać. No więc myśmy siedzieli, nasza czwórka. Z drugiej strony muru słychać było wrzaski kobiet (no wiadomo, co tam się działo). I przyszedł Niemiec. Przyszedł Niemiec i zaczął nas konwojować. Dokonwojował nas do ulicy Skierniewickiej, gdzie były stosy trupów. Tam chyba była rezydencja Franaszków, cała rodzina została przecież wybita, ale oprócz tego były stosy trupów. Kazał znowu nam czekać. My stoimy i czekamy i co ja widzę. Niemiec ze Skierniewickiej poprzez Wolską prowadzi dwóch młodych ludzi, takich typowych cwaniaczków wolskich, w cyklistówkach, w przykrótkich marynareczkach. I prowadzi ich do muru. Jednego od razu zabił. Ten drugi, krew mu spływała zupełnie z twarzy, zrobił się blady. Też go zabił. Oni mieli ze sobą walizkę. Tę walizkę kopnął, z walizki wytoczył się taki bochen chleba. Tych szwabów to na ułamek sekundy zatkało, bo to był widok niesamowity, a za chwilę oczywiście rechot śmiechu i tak dalej. I ten Niemiec, który ich zabił, podszedł do nas, do naszej czwórki i powiedział, żebyśmy szli. Rodzice nas puścili z tyłu, że jak nas będzie zabijał, przecież byliśmy pewni, to znaczy rodzice, ja sobie tak za bardzo sprawy nie zdawałam, że jak będzie Niemiec zabijał, żebyśmy my nie patrzyły na śmierć rodziców po prostu. I ten Niemiec nas dokonwojował do kościoła Świętego Wojciecha.
Przed kościołem Świętego Wojciecha rozdzielili ojca. Walizę, którą ojciec miał, taką bardzo dużą, z naszymi rzeczami, z naszym jedynym dobytkiem wyniesionym (tam na wierzchu był ojca dyplom, zresztą taki bardzo piękny), tę walizę zostawił, a ojca zabrał na ulicę Sokołowską, bo na Sokołowskiej byli zgrupowani wszyscy mężczyźni. Matka z siostrą poszły w kierunku kościoła Świętego Wojciecha. Ja niosłam sakwojaż. Taki młody Niemiec, on był niewiele starszy ode mnie, smarkacz taki był, ale miał karabin, więc kazał otworzyć ten sakwojaż. Ja otworzyłam sakwojaż, a tam był pełen sakwojaż butów. To było tak irracjonalne i takie śmieszne, że on się roześmiał, ja wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam, że pod tymi butami matka schowała zaszytą biżuterię ze złotem, pod tymi butami, to, co nam zostało. I bardzo dobrze, że nie wiedziałam o tym, bo bym zrobiła jakąś minę albo coś. A ten sakwojaż otwarty z tą ilością tych bezsensownych butów to było rzeczywiście śmieszne. Kazał mi iść. Wzięłam ten sakwojaż, poszłam tam do mamy i do siostry. W kościele Świętego Wojciecha były zgrupowane kobiety z dziećmi, bo mężczyźni byli oddzieleni na tę ulicę Sokołowską. I tam zwróciła moją uwagę... To była oczywiście sama rozpacz, bo to były przecież resztki dobytku, jakieś węzełki, jakieś coś... Zwróciła moją uwagę młoda kobieta, przystojna, ubrana jak cyganka w ogóle, w takie kolorowe fatałaszki, z takimi wielkimi kolczykami cygańskimi. Ona zwracała się do jednej z [kobiet] obok, z tej grupki uciekinierów, i ona do niej „mamo” mówiła. Potem znikła. Mnie się zaczęło robić słabo, bo ja byłam w ogóle […] nie za mocna fizycznie, no więc siostra zaczęła biegać, szukać jakiejś wody, żeby mi dać, no rzeczywiście, przyniosła. Ja siedziałam i już siostra miała za zadanie mną się opiekować, a mama zaczęła ten cały dobytek jakoś organizować. I powstał dylemat, czy wziąć dwie butelki wody dla mnie, bo ja co chwilę mdlałam, czy wziąć ojca palto zimowe, które było tam w tej piwnicy naszej schowane, na Wolskiej 7. A ja jako ta dziewczynka nieznająca w ogóle realiów całej sytuacji powiedziałam: „Mama, przecież palto musisz brać”. Mama wzięła to palto, tarabaniła je, jeszcze jakąś walizkę miała i ten sakwojaż. No i na ambonę wyszedł Niemiec, żołnierz niemiecki i zaczął mówić, a za tym Niemcem zobaczyłam tę dziewczynę, która była tak kolorowo ubrana. No to wiadomo, kto to był. I spojrzałam na tę jej matkę, na twarzy tej matki było takie cierpienie, że nie wiem. Ona widocznie nie wiedziała, że ta córka jest tam z tym Niemcem, nie wiem. W każdym razie Niemiec powiedział łamaną polszczyzną, że mamy się szykować do wymarszu, wymarszu z kościoła Świętego Wojciecha.

  • Kiedy to było? Kiedy państwo przybyliście do kościoła Świętego Wojciecha?

Do kościoła Świętego Wojciecha przybyliśmy piątego i to było piątego po południu, 5 sierpnia, 5 sierpnia po południu. Myśmy zaczęli iść, noga za nogą, pieszo. Nie wiedzieliśmy w ogóle, co z nami się stanie, i jak dochodziliśmy do kościoła Świętego... Jaki to tam jest kościół? Święty Wojciech tutaj, Wawrzyńca, na rogu Redutowej kościół Świętego Wawrzyńca. Tam jest taki murek stojący na takim podwyższeniu, takim nasypie. Zobaczyłyśmy [tam] mężczyzn w szeregu ustawionych pod tym murem, a naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, karabin maszynowy stojący. No to przecież wiadomo. Ja usiłowałam tam wypatrzeć ojca, nie dało się. No a nas przegnali dalej.
Mamy iść dalej, więc myśmy doszli, doszły, bo to właściwie same kobiety z dziećmi, i tam za wiaduktem kolejowym Niemcy zrobili postój. No więc ja usiadłam, matka mnie tam poiła jakąś wodą czy czymś tam, nie wiem, ale w każdym razie już nie mdlałam. Tam było tak: tutaj, z tej strony nasypu tego wiaduktu kolejowego stał dom, a z drugiej strony po prawej stronie szosy było kartoflisko. To były takie bardzo wyrośnięte kartofle i oczywiście ludzie zaczęli się tam dalej chować w tych krzakach. To było doskonale widać, bo była widna noc. To była noc już. Chwilę trwał ten postój, nawet dość długo, i potem jeden z tych Niemców, przecież on doskonale widział (jeżeli ja siedząc, widziałam, to tym bardziej on widział), że tam aż rusza się to kartoflisko. Zaczął wrzeszczeć, krzyczeć, machać karabinem, ale nie strzelał, i ci ludzie w tych kartoflach zostali, a myśmy poszli dalej. Dalej poszliśmy w kierunku... Myśmy nie widzieli, dokąd idziemy, tylko [szliśmy] przed siebie, tam gdzie nam każą iść. No więc doszliśmy do terenu obozu tego pruszkowskiego i tam mój ojciec... A nie, jeszcze zanim doszliśmy, to mężczyźni zaczęli do nas dołączać. I ludzie zaczęli mówić: „Pani doktorowo, pan doktor już idzie, już jest”. Czyli wiadomo było, że nie rozstrzelali, nie zabili Niemcy mężczyzn, tylko że już idą. Rzeczywiście ojciec był, do nas dołączył się, no i poszliśmy do tego obozu, do Pruszkowa.
Ojciec się od razu zgłosił jako lekarz do punktu sanitarnego. W ogóle nie wiedzieliśmy, co to jest, bo to był pierwszy transport. Nikt nic nie wiedział, zamęt tam był, bałagan.
  • Kiedy to było?

To było 6 sierpnia. I mama skądś... Jednak ten obóz już pracował, bo mama przyniosła mi miseczkę zupy. Wmusiła we mnie, bo mi się wcale jeść nie chciało, wmusiła we mnie, żebym nie mdlała ciągle. No i ojciec zgłosił się tam do punktu sanitarnego i do mnie podeszła siostra, pielęgniarka z takim czepkiem z czarnym paskiem i dała mi opaskę Czerwonego Krzyża. Powiedziała: „Idź, na niby idziesz do szpitala po środki opatrunkowe”. Dała mi jakieś tam coś, jakieś pudełka, i kazała iść na lewo, na lewą stronę. No więc ja tam poszłam, ale nie mogłam iść, wyjść z tego terenu obozu, bo tam siedział wartownik. Wartownik siedział otoczony wieńcem kobiet polskich i pyta po polsku, dokąd ja idę. Więc ja mówię, że po środki opatrunkowe siostra mnie posłała, tu mam Czerwony Krzyż, tutaj muszę przynieść. On mówi tak: „Ja wiem, że ty nie wrócisz, ale idź”. A te kobiety zaczęły tam przy nim, że dobrze, dobrze, chwalić go za tę decyzję. I ja za teren obozu wyszłam.
Oczywiście od razu zdarłam opaskę Czerwonego Krzyża, te pudełka zostawiłam, wyszłam i nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Jakoś umknęło mojej uwadze to, kiedy rodzice (bo ja byłam taka przymglona trochę) mówili, gdzie mamy się spotkać, że mamy iść do szpitala, do doktora Steffena. Potem znane nazwisko, dyrektor szpitala, no i to mi zupełnie umknęło. Ale w Grodzisku Mazowieckim mieszkała moja przyjaciółka, ja tam u niej kiedyś byłam. Myślę sobie: „No nic, tylko do Iwony pojadę”. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić, a tu upał był, a ja w wełnianym płaszczu, no bo matka na nas nawtykała to, co się dało tam z tej piwnicy wynieść. Otoczyły mnie mieszkanki Pruszkowa i zaczęły się pytać, co się dzieje w Warszawie, w ogóle jakie wieści, jakie wiadomości. Ja zaczęłam opowiadać, one mówią: „Słuchaj, przede wszystkim zdejmij ten płaszcz. Przewieś przez rękę, dlatego że przecież od razu widać, że ty jesteś uciekinierka z Warszawy. Co ze sobą chcesz zrobić?”. Ja mówię: „Chcę pojechać do swojej przyjaciółki, do Grodziska” ale zaczęłam szukać w torebce i mówię: „Nie mam w ogóle pieniędzy”. One się zebrały na bilet, dały mi te pieniądze, powiedziały, jak mam dojść do stacji kolejowej, to było niedaleko. No i ja tam poszłam w tym kierunku. Pociąg zaraz nadjechał i ja do tego pociągu weszłam, usiadłam z tej strony, z tej strony wagonu. Jak bym usiadła z tej [drugiej], to bym pewnie pojechała, a z tej strony wagonu usiadłam i przez okno zobaczyłam tę siostrę, która mi wręczała te wszystkie [rzeczy] i kazała wyjść z obozu. Więc wyskoczyłam z pociągu i idę do tej siostry. Ona mówi: „Ojej, jak to dobrze, że ty jesteś. Przecież ojciec chciał w ogóle wejść na teren obozu, żeby [cię szukać]”. Bo tam już na terenie obozu bałagan był, bo był, ale był uformowany już wywóz ludzi na roboty do Niemiec albo do Oświęcimia wszyscy pojechali tam stamtąd, no bo to „bandyci” byli. „Ojciec chciał się w jakiś sposób dostać, żeby ciebie poszukać, bo nie widzieliśmy, co się z tobą dzieje”. Zaprowadziła mnie do siebie, do swojego domu, ona gdzieś tam mieszkała. Tam był jej starszy ojciec, staruszek. Poczęstowała mnie mlekiem, do dziś pamiętam, że było przypalone, ale i ten ojciec zaczął rozmawiać ze mną. Mówi: „No, nareszcie Powstanie! Nareszcie się ruszyliśmy na tych szwabów”, i tak dalej. Ja mówię: „Tak, proszę pana, ale nie za taką cenę”. I zaczęłam opowiadać, co tam się na tej Woli działo, jakie niesamowite stosy trupów przecież Bogu ducha winnych ludzi pozabijanych. No i nadeszła ta pielęgniarka i zabrała mnie do szpitala i już byłam razem z rodziną.
Przenocowaliśmy na terenie szpitala no i coś trzeba było ze sobą zrobić, bo nie można było tam siedzieć, żeby nie narażać tego dyrektora szpitala. Zresztą mówiąc nawiasem, ojciec się odpłacił za to doktorowi Steffenowi, który w pięćdziesiątych latach był oskarżony o współpracę z Niemcami. Był jakiś koleżeński sąd i ojciec występował jako świadek i on został uniewinniony od tego zarzutu. No ale to dygresja. Więc nie wiem, jak się rodzice wystarali o taki maleńki pokoik w Pruszkowie. Pamiętam, ulica Owocowa Strasse 19, tam mieszkaliśmy w takim mniej więcej jak ćwierć tego pokoju. Nie mieliśmy przecież nic, absolutnie, tam stały tylko dwa łóżka. Rodzice spali na podłodze, ja spałam na jednym łóżku, siostra na drugim, bez pościeli, bez materaca, te sprężyny mi w uda wchodziły. No ale już byliśmy wszyscy razem i myśmy w Pruszkowie przebywali do początku listopada, bo były straszliwe łapanki, okropne łapanki. Na górnych piętrach tego domu Owocowa Strasse 19 mieszkało małżeństwo z dwójką dzieci, oni byli wysiedleni z Poznania i ona bardzo dobrze rozumiała, mówiła po niemiecku. I jak była jakaś łapanka, to myśmy tam do nich lecieli, tam stał taki ogromny kredens, większy jeszcze chyba niż ten, a za tym kredensem była komórka. Więc drzwi do komórki były otwarte non stop i tutaj były ustawione mąki, cukry i tak dalej, te wszystkie wiktuały. I jak szedł sygnał, że jest łapanka, to te kasze poszły na bok i pani Kowalska nas ekspediowała do tej komórki. Myśmy tam cichutko siedzieli, tylko słychać było, ona te wszystkie mąki poustawiała, tu wszystko, kuchnia była w porządku, a ona siedziała i obierała kartofle. I weszli Niemcy, było słychać ich rozmowę, po pewnym czasie oni wyszli. Ale jeszcze trzeba było siedzieć w tej komórce. Zresztą w komórce było takie maleńkie okienko i widać było budy, do których Niemcy tych ludzi z łapanki brali. No więc widać było, kiedy ta łapanka się skończyła, i wtedy pani Kowalska mąki na bok, i my do kuchni i z powrotem. No więc raz, pamiętam, jak była taka sytuacja, że była łapanka, ja miałam, miewałam ataki astmy bardzo silne, co się przydało zresztą, dlatego że obok była szkoła na takiej głównej ulicy Pruszkowa, w której rezydowali Niemcy. I oni byli bardzo zainteresowani, siostra starsza ode mnie, ładna dziewczyna, ja też byłam wyrośnięta, nie takie małe dziecko, ale zawsze, i dozorczyni powiedziała, że ja mam gruźlicę. A oni się przecież gruźlicy i duru brzusznego bali jak ognia, więc dali nam spokój, nie zaczepiali nas. Ale myśmy tam w Pruszkowie byli do początku listopada. W listopadzie wyjechaliśmy, bo już się nie dało żyć, bo nie można było w ogóle wyjść, dlatego że legitymowali i na roboty przecież zabierali.
Pojechaliśmy do Starachowic, bo tam o ten lokal nam się wystarali przyjaciele rodziców. Jaki był kontakt między nimi a moimi rodzicami, ja nie wiem, dzieciom się takich rzeczy wtedy nie mówiło. I pamiętam tylko tę drogę. Myśmy taką ciężarówką pod plandeką jechały, było potwornie zimno. Ja dygotałam z zimna, ale dojechaliśmy do tych Starachowic. No a tam to były luksusy. Mieliśmy dwa pokoje, normalne łóżka z normalną pościelą, taką jak Pan Bóg przykazał. Obok był pokój stołowy, pokój stołowy ze stołem i z kanapą, i w ogóle. No i ta przestrzeń, przestrzeń. Ojciec mnie potem, jeszcze jak byli Niemcy (nie wiem, jakie miał kontakty, nie mam pojęcia, z tymi ludźmi, którzy tam byli w Starachowicach), zapisał na komplety. Ja tam chodziłam, zaczęłam się uczyć, no ale potem weszli Rosjanie, weszli Rosjanie. Oczywiście cała ta droga była, było widać przez okno, bo tam gdzie myśmy mieszkali, to było poza Starachowicami, widać było Niemców uciekających, to był bardzo miły widok, i uciekających tymi motocyklami. „Prędko, prędko, prędko! Schnell, schnell!” Już żeby prędzej, żeby uciec przed bolszewikami.
No i przyszli bolszewicy. Potem przyszli, zorganizowali taką jakąś... Wszyscy musieli przyjść na taką jakąś masówkę. Na balkonie stał żołnierz polski, znaczy w polskim mundurze, za nim stał enkawudowiec i zaczął opowiadać, ten żołnierz zaczął wszystkim opowiadać, jak to będzie znakomicie. Ale coś takiego było, że mama, rodzice jak wrócili do domu, to mama odpalała jednego od drugiego papierosa. Ja się pytam: „Mama, a czym ty się tak denerwujesz?”. – „Słuchaj, bo to będzie druga okupacja” – krótko mówiąc, tak streszczając. No więc ja wtedy nie rozumiałam w ogóle, w czym rzecz, ale rozumiem, że matka się denerwowała. No i któregoś dnia podjeżdża samochód ze znajomymi rodziców z Warszawy i stwierdzili, że mają jedno miejsce w samochodzie, więc ktoś z nas może pojechać. Natychmiast trzeba zadecydować, bo oni już jadą do Lublina tym samochodem. Więc matka się błyskawicznie spakowała, ojciec został z nami. I mama pojechała, żeby nam tutaj jakieś lokum, coś w ogóle zorganizować w Warszawie, bo przecież wiadomo było, ludzie donieśli, że nasz dom jest kompletnie spalony, że ludzie są wymordowani. Ci wszyscy, którzy byli w piwnicy, kobiety, kobieta w dziewiątym miesiącu ciąży, jedna, druga kobieta w zaawansowanej ciąży, chłopiec sześcioletni, dziewczynka, śliczna zresztą, Narcyza Wąsowiczówna, piękna dziewczynka i ona... Jej nie zabił Niemiec, tylko ranił i ona tam w tej piwnicy umierała sama, bidula, bo cała jej rodzina była wybita już w tej pierwszej piwnicy. Przepraszam bardzo, ale...

  • Wszyscy sąsiedzi zginęli?

Wszyscy zginęli. Matka, dziadek, […] brat, dozorca z żoną też został zabity. Został zabity ten w sposób, że on się schował – ja tego nie widziałam, to jest relacja ludzi, którzy do nas przychodzili do Pruszkowa i oni to opowiadali – on się schował. Tam na podwórku stał taki wolnostojący budyneczek ubikacji. On się tam schował, oni go znaleźli, wywlekli i natychmiast zastrzelili na miejscu. A żonę zastrzelili w tej piwnicy, w ciąży. No więc wiedzieliśmy, że my nie mamy w ogóle do czego wracać, że nie ma absolutnie nic z naszej... Po ojca rentgenie... Też zrobię dygresję, ojciec miał w trzydziestym ósmym roku sprowadzony najnowszy typ rentgena, bo ojciec był specjalistą od chorób płuc i ten rentgen stał w gabinecie ojca. I potem jak to się wszystko paliło, to oczywiście z rentgena zostały same blachy, ale w pięćdziesiątych latach przyszedł rachunek ze Stanów Zjednoczonych, że ojciec musi płacić za ten rentgen, i zapłacił. Dostał jakąś zniżkę […], bo to były te różne tam [kursy] dolarów, takie oficjalne i nieoficjalne, nie wiem, po takiej zniżkowej, ale zapłacił to wszystko za te blachy leżące na podwórku.
No i myśmy z ojcem zostały w Starachowicach. Zostałyśmy z ojcem i ojciec zorganizował nam to wszystko, że mamy ruszać do Warszawy. Wyglądało to tak, że o godzinie szóstej rano miała przyjechać furmanka po nas do Starachowic, żeby się dostać do Skarżyska-Kamiennej, bo tam są tory kolejowe i tam mamy czekać ewentualnie na pociąg. Mróz był, bo co to było, to był koniec lutego. Myśmy się, te tobołki nasze, tej schedy naszej, byle jakiego dobytku, myśmy to zabrali i pojechaliśmy do Skarżyska-Kamiennej. Tam oczywiście nic nie wiadomo, żadnych rozkładów jazdy nie ma, mamy siedzieć i czekać. Tłum ludzi już koczuje na tej zmarzniętej trawie. No to my obok nich. Zajeżdża pociąg, zatrzymuje się. Zajeżdża pociąg z takimi belami, nie wiem jak to [nazwać]. To nie był nawet towarowy, to były takie jakieś [wagony] do przewożenia wielkich bali drewnianych […]. Co się okazuje, że ten pociąg jedzie do Berlina budować tam przeprawę przez rzekę, ale do Koluszek nas może podwieźć. Oczywiście, że ten Rosjanin chodził z czapką i wszyscy tam, kto co mógł, to mu tam w tę czapkę składał. No ale niestety moja siostra się jemu podobała. No więc ojciec powiedział: „Dobrze, to ja ci...” – bo ojciec przecież kończył studia z językiem rosyjskim, gimnazjum, więc bardzo dobrze znał rosyjski i powiedział, że przyprowadzi. Oczywiście on się nie zgłosił i nie przyszedł na szczęście i myśmy usiedli. Jeden wagon się kończył, drugi się zaczynał i myśmy między tymi dwoma wagonami się rozsiedli. Zimno było jak diabli, jeszcze zaczął padać śnieg, mokry śnieg. Myśmy jakoś się opatuliły i jedziemy bardzo powoli. Koło Białobrzegów pociąg się zatrzymuje. O co chodzi? O to chodzi, że tam jest most, przez który nie wiadomo, czy pociąg przejedzie. Więc najpierw przyjechała... Ale zaraz, bo ja nie mówię tutaj... to nie dotyczy Powstania. Państwo też słuchacie.

  • Słuchamy, bo pani opowiada o dalszych swoich losach.

Tak, mówić?

  • Do zakończenia wojny.

Aha, do zakończenia wojny. Dobrze. Najpierw przejechał parowóz. Parowóz szczęśliwie przejechał, cofnął się, pociąg powolusieńku, powolusieńku. Myśmy usiadły na czubku tego drewna, tych bali drewnianych. Tutaj jak się spojrzało, to była rzeka, tutaj była woda – dusza na ramieniu. A jak się przejeżdżało, jeszcze przez lasy świętokrzyskie, to co chwila jakieś race w górę. Myśmy się bali, ponieważ myśmy jechali wojskowym pociągiem, że partyzanci w ogóle na nas napadną, nie wiedząc, co jest. No ale nic się nie stało, myśmy szczęśliwie dojechali. W Koluszkach ten Rosjanin powiedział: „Jak wy na Warszawę, to wysiadać. My jedziemy na Berlin”. Skręcili w lewo, my do Koluszek.
Do Koluszek, do stacji... Już się zrobiła noc i czekamy. Też żadnego rozkładu nie ma. Ojciec wypatrzył kolejarza, kolejarz powiedział, że rano będzie pociąg w kierunku Warszawy. No więc na betonie myśmy z siostrą się położyły, trochę się przespałyśmy i rano rzeczywiście przyjechał pociąg. Przyjechał pociąg, wagony bez szyb oczywiście, ale z boku miały już orła polskiego, PKP, więc znowu wzruszenie, że widać orzełka. No i wsiedliśmy do tego pociągu. Ja się zainteresowałam, jaka jest data. Ktoś powiedział, że 26 lutego, a to są moje imieniny. Stąd pamiętam, że myśmy w Koluszkach się dwudziestego szóstego wsadzili do tego pociągu. Pociąg nas dowiózł do tak zwanego szóstego posterunku, to jest chyba Warszawa Czyste teraz. I ojciec nas zaprowadził do takiego mieszkania kolejarza. Pamiętam, żona kolejarza częstowała nas, poczęstowała nas krupnikiem, bo ojciec załatwił, żeby można było ten cały nasz dobytek marny zostawić u tego kolejarza, żeby nie iść przez Warszawę, bo już się zrobiła noc, bo to przecież koniec lutego, to jeszcze ciemno.
No, idziemy przez Warszawę. Niesamowity odór trupów i odór spalenizny, no ale idziemy. Gdzie idziemy? Doszłyśmy do dawnego szpitala na Płockiej, w którym ojciec pracował przed wojną. Przed wojną pracował i tam były siostry szarytki. Ojciec zaczyna walić w tę bramę, szarytki pytają się: „Kto?”. – „Doktor Gackowski”. – „Pan doktor!” Przecież one świetnie ojca znały, bo ojciec tam przed wojną pracował. Nawet i mnie znały, mówią: „A to Milusia, to Milusia”, a ja już byłam taka wielka dziewczyna, a przed wojną tam przychodziłam. Jak ojciec miał dyżur, to matka mnie brała za łapę i tam szłyśmy do taty odwiedzać go właśnie na dyżurze. No więc siostra wzięła ojca na bok i opowiedziała wszystko, co tam się działo. Przecież na Płockiej była potworna rzeź. Po prostu Niemcy wybili wszystkich, nawet dzieci leżące ze schorzeniami kręgosłupa w tych łóżeczkach, takich zabijali. Wszystkich, wszystkich zabili, a na końcu zabili personel. Doktora Piaseckiego, dyrektora, i Zeylanda, i w ogóle wszystkich, wszystkich lekarzy zabili. I to siostra opowiadała ojcu. Poczęstowały nas herbatą, sumitowały się bardzo, że niestety jedzenia nie mogą dać, ale one same nie mają. No ale jakieś koce się wystarały i myśmy na podłodze spały na tych kocach, więc chociaż było cieplej. Śnieg nie padał i pamiętam, zachciało nam się do ubikacji z siostrą po tej herbacie. Ale trzeba było zejść na dół. Jaki to był niesamowity, niesamowity lęk... Bo myśmy już wiedzieli, co tam się stało na terenie Szpitala Wolskiego, że była mordownia, a to był silny wiatr i tam tymi blachami jakoś tak [szarpał] – okropne to było. No ale myśmy wróciły potem do tego pokoiku i poszłyśmy spać. Rano idziemy, żeby... Ale to jest ciekawe, że myśmy nie poszli na Wolską, tylko myśmy poszli do mojej ciotki, szukać, szukać, czy jej dom ocalał, czy nie ocalał, bo przecież nic nie było wiadomo. I rzeczywiście z daleka było widać, że ten dom stoi, no i rzeczywiście ciotka była. Myśmy tam przenocowali, a na drugi dzień ojciec poszedł do kolejarza, bo przecież trzeba było wszędzie pieszo chodzić, nie było żadnej komunikacji ani samochodu, w ogóle nic nie było. No i przyniósł te wszystkie nasze tobołki i myśmy przenocowały jeszcze tam na Miedzianej. Dom był niezniszczony, oczywiście był bez okien, bez szyb, było zimno jak diabli. Ojciec poszedł do naszej drugiej ciotki na Pradze. Poszedł przez ten most pontonowy, który się tak wahadłowo [przemieszczał], więc przeprawa przez Wisłę trwała i trwała. A myśmy zostały tutaj na Miedzianej jeszcze, no i potem myśmy wszyscy razem już byli tam na Pradze u drugiej naszej ciotki. Tam myśmy kilka nocy przespały z siostrą, a rodzice szykowali gdzieś, Targowa 70, pokój z kuchnią u znajomych, ze znajomym i z jego babcią. O! I tam myśmy mieszkali do listopada, nie wiem, dlaczego tak jakoś...

  • To kiedy państwo wróciliście do Warszawy?

Myśmy powrócili do Warszawy w czterdziestym piątym roku, w lutym, po tych moich imieninach w lutym. Potem myśmy mieszkali na Pradze, Targowa 70 i tam mieszkając, rodzice zaczęli remontować to mieszkanie na Miedzianej, wstawiać szyby i w ogóle jakoś przystosowywać, żeby ojciec mógł tam pacjentów przyjmować, żeby mógł zarabiać. Tam myśmy się przenieśli... Zaraz, czy ja już chodziłam do szkoły? Nie, jeszcze nie. Ja tam miałam korepetycje na Targowej, bo miałam zdawać egzamin do szkoły na Polną, bo przecież Platerówny nie było tyle lat. No i stamtąd, z tej Targowej, myśmy się przenieśli na Miedzianą. Ale koniec wojny nas został na Targowej. Jeszcze jak myśmy mieszkali tam, był koniec wojny. Dopiero potem myśmy się przenieśli na Miedzianą. Tam oczywiście nie było wody, studnia była na podwórku, nie było elektryczności, ale to normalka warszawska. No i myśmy tam mieszkali znowu do listopada czterdziestego ósmego roku, kiedy rodzice przynieśli się tutaj, na drugie piętro, w tym domu. No i tutaj ojciec już miał swój gabinet, przyjmował pacjentów, pracował w szpitalu. Najpierw pracował na Płockiej, a potem został dyrektorem Stołecznej Przychodni Przeciwgruźliczej na Pasteura.

  • Pani uczyła się?

A ja się uczyłam. Najpierw chodziłam na Polną do szkoły, ale mi się tam jakoś nie podobało. Strasznie wagarowałam, rodzice ręce i nogi załamywali: „Co się z tą Mirką stało?”. Ale potem ojciec załatwił Słowackiego, gimnazjum Słowackiego i tam wagary się skończyły, ja się zaczęłam uczyć, wszystko [szło] normalnie i tamtą szkołę skończyłem właśnie u pani dyrektor Kasperowicz. A potem to już było takie normalne życie.

  • Jakie wydarzenie z Powstania Warszawskiego szczególnie utkwiło w pani pamięci?

No, wie pani, ta straszliwa droga do kościoła Świętego Wojciecha. Straszliwa. To jest nie do opowiedzenia. Te obrazy, które ja mam przed oczami, i ten zwariowany Niemiec z miotaczem ognia i krzyki potworne ludzi palonych żywcem, to naprawdę okropne. A to, co się stało w piwnicy naszego domu, to myśmy nie wiedzieli, bo myśmy po prostu wyszli. Dopiero potem nas... A tam jeszcze w piwnicy, w dalszych piwnicach... Bo tam na parterze był sklep rzeźniczy, w którym mieli takie zaplecze magazynowe właśnie, te piwnice były bardzo rozległe i tam była schowana Maria Wąsowicz-Sopoćkowa z wychowawczynią dzieci państwa Wąsowiczów. I one ocalały, a jej syn Krzysztof, mój rówieśnik, przyszedł tam do niej, do tej piwnicy i mówi: „Mama, a gdzie plecak?”. Mama mówi: „Tam został w tej dużej piwnicy”. On wyszedł i w tym czasie wszedł Niemiec i wszystkich zabił, jego również. A tutaj za drzwiami siedziała jego matka. Straszliwe, naprawdę. Matka razem z tą wychowawczynią dzieci Wąsowiczów jakoś się przetarły do Pruszkowa i pani Wąsowicz-Sopoćkowa bardzo często przychodziła na Wilczą do moich rodziców, na kolacjach bywała, nawet córka ją pamięta. Zresztą ją odwiedzała przecież, jak była już starsza. No i tak, tak...
A potem ja zaczęłam, wyszłam za mąż, jedno dziecko, drugie dziecko. Mieszkaliśmy u rodziców, potem się przenieśliśmy tutaj do tego mieszkania. To było moje mieszkanie, ale tak, że nam nie dokwaterowano, bo tak było, że ten dom, te domy, które były odgruzowywane, bo dom był wypalony, cały był wypalony, to dostawał tak zwaną promesę, nie podlegał kwaterunkowi. Potem promesa została oczywiście unieważniona i tutaj ludziom podokwaterowywali, ale ja już byłam zamężna i zaczęłam rodzić dzieci, wobec tego myśmy byli jedną rodziną. A ojciec był lekarzem specjalistą od chorób płuc, więc też musiał mieć gabinet wydzielony, gabinet i poczekalnię (zresztą tłumy ludzi tam przychodziły do ojca), no i nam nie dokwaterowali nikogo. Potem myśmy się przeprowadzili tutaj, już do własnego mieszkania. [...]

Warszawa, 29 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
Mirosława Strzałkowska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter