Mirosława Szymańska

Archiwum Historii Mówionej

Mirosława Szymańska urodzona 11 maja 1931 roku w Wołominie, z domu Tobolska.

  • Była pani cywilem, tak?

Tak.

  • Pani się urodziła w Wołominie, to…

Dlatego w Wołominie, że był wtedy w 1929 roku straszny kryzys w Polsce, rodzice nie mieli pracy, przenieśli się do Wołomina. Z Wołomina ojciec dojeżdżał wtedy pociągiem, tylko Wołomin to już było daleko. Mama tam była, tam się urodziliśmy z bratem, brat starszy o dwa lata, Waldemar. Potem wróciliśmy, ojciec dostał stałą pracę w Szpitalu Świętego Ducha na Elektoralnej 12 i miałam dwa lata, jak się sprowadziliśmy do szpitala. Wszystko było bardzo dobrze, chodziliśmy obydwoje z bratem do szkoły na Elektoralną 7 aż do 1939 roku. Już byłam w drugiej klasie, bo miałam sześć lat, jak poszłam do szkoły.
1939 rok – byliśmy na wsi pod Warszawą w Zaborówku, tutaj jak Leszno. Jak już słychać było, że wojna, wojna, wojna, to tata powiedział, że wracamy, a jak się kiedyś jechało na wieś, to się wiozło wszystko, garnki, łyżki, miski, całe wyposażenie pościeli i tak dalej, więc z gospodarzem porozmawiał, gospodarz zapakował to wszystko na wóz i przyjechaliśmy przed samą wojną, przed rozpoczęciem, do Warszawy. Największe bombardowanie było… Myśmy mieszkali, taki był, do dzisiaj istnieje na Elektoralnej 12, z tym że tam jest teraz ten… Co tam jest? Coś tam kulturalnego, ale ta część nasza została tylko taka zminimalizowana.

  • To była właśnie buda piętrowa dla stróża.

Tak, brama właśnie i dwie dobudóweczki, tam mieszkaliśmy. Oczywiście, że na dachach szpitalnych był piękny czerwony krzyż i zaczęły się bombardowania. Któregoś dnia jeszcze był kuzyn mojej mamy i myśmy byli właśnie już w piwnicy szpitalnej i mój tata powiedział, że pójdzie zmienić buty do mieszkania naszego, to ten wujek mówi: „To pójdę z tobą”. Poszli, ale mój ojciec podobno powiedział: „Wiesz co, ja tak jakoś źle się czuję tutaj”. Zdążyli dojść do piwnicy, jak bomba runęła i wszystko poszło w drobny mak. Ale najgorsze [było] bombardowanie szpitala, zaczął się strasznie palić, to było właśnie w ten tak zwany – jak to tam było – poniedziałek. Jak on się nazywał?

  • Nie pamiętam.

To był taki straszny poniedziałek, gdzie nadlatywały bombowce jedne za drugimi, tak jak potem na Drezno. Strasznie właśnie zresztą jak w Powstanie później tak samo były czerwone krzyże i najwięcej rąbali w szpitale, więc to było coś makabrycznego, ludzie skakali z pierwszego piętra, spuszczali się. To już potem, jak się skończyło, jak się spaliło, to myśmy jako dzieci tam jeszcze chodzili po parku, bo wszystkie szpitale kiedyś miały piękne parki, to były szczotki pospuszczane, poskręcane prześcieradła, makabra, co to było.
Jak nasza chałupa już leżała w gruzach, wszystko się paliło, to musiał nas tato z piwnicy wyprowadzić. Miałam osiem lat, ale wziął mnie na ręce, mama wzięła brata za rękę i przechodziliśmy przez nasze mieszkanie zburzone i leżała kobieta, ja ją do śmierci będę pamiętać. Miała tylko ręcznik, tu była golusieńka, czarne włosy rozstrzaskane na wszystkie strony i stał młody żołnierz, podoficer czy oficer, nie wiem, i kazał ojcu przenieść ją, a ojciec powiedział, że „Nie. Najpierw muszę uratować żonę i dzieci”. To wyjął pistolet, a mój ojciec do niego mówił: „Strzelaj, gówniarzu, strzelaj!”. Opuścił ten pistolet, tata nas zaprowadził na drugą stronę Elektoralnej do piwnicy i wrócił i calusieńki czas ratował rannych, wynosił z pożaru. Nawet tablica jest w szpitalu na Kasprzaka. Nie wiem, teraz ją gdzieś tam umieścili dalej, ale była. Kiedyś było wyświęcenie tej tablicy w którymś tam roku, nawet „Kurier warszawski” pokazywał, i tam między innymi jest mojego ojca imię i nazwisko, Lucjan Tobolski, który właśnie brał udział w ratowaniu rannych.
Potem szpital przeniósł się do Sądów, które ocalały na Lesznie, później z Sądów przeniósł się do szpitala, to wtedy Dworska była, teraz Kasprzaka, na Dworską, to był dawny szpital żydowski i tam zamieszkaliśmy. Później stamtąd szpital przeniósł się na Ujazdów, ale myśmy, jako pracownicy, tam zostali. Później zamieszkaliśmy jeszcze na Żabiej.

  • To był polski oficer?

Tak, to był chyba, jak to się mówi? Po tych liceum, jak to się [nazywa]?

  • Po podchorążówce.

Tak, po podchorążówce, młody, pamiętam, w furażerce i chciał, żeby tą panią ratować, a ojciec powiedział: „Muszę najpierw ratować dzieci i żonę”. Wyjechaliśmy sobie na wakacje do Michalina pod Warszawę, wszystko byłoby bardzo dobrze, znowu mieliśmy wszystkie rzeczy, garnki, miski, łyżki, i tak dalej.

  • To już późniejsze lata chyba.

Ale myśmy byli blisko torów kolejowych i 25 lipca był straszny nalot rosyjski, coś okropnego. Jak byłam w Warszawie, jak były naloty, to siedziałam w piwnicy i nie widziałam tych lamp, tego wszystkiego, jak opuszczali, a tam się nie było gdzie schować. Byłam tak przerażona, że dostałam szoku. Ja sobie teraz do końca mówię, że to moja wina później była, dostałam jakiegoś szoku, bo to można było igłę znaleźć na podłodze, coś strasznego, to był drewniany budynek letniskowy, jakoś przeżyliśmy noc. Na drugi dzień już koleje nie jeździły, bo wszystko zrąbane. Nie wiem, jak się ojciec dostał do Warszawy, w każdym bądź razie przyjechał ciężarówką i zabrał nas tą ciężarówką na tę nieszczęsną Żabią, Żabia 3, bo był plan, że przyjedziemy i pojedziemy na lewą stronę Warszawy, żeby gdzieś na wieś [się dostać] czy gdzieś, bo tu bezpieczniej, ale nie zdążyliśmy.
Przyjechaliśmy 25 [lipca], a Powstanie wybuchło 1 [sierpnia] i mnie nie było w domu. Znajoma z małą dziewczynką, którą bolały zęby, poszła do dentysty, to mówię: „Mama, to jest niedaleko, na ulicę Ptasią, to pójdę z nimi”. „To idź”. Ojca nie było. I poszłam sobie, czekamy na panią dentystkę, czekamy, wreszcie spóźniona bardzo mówi: „Bardzo przepraszam, ale na mieście coś się dzieje, strzały, nie wiadomo co”. Miała zamiar wziąć Krysię na zabieg, a tu przez jej balkon po drabinie wchodzą Powstańcy i mówią, że jest Powstanie. Nie wyobrażam sobie, co się działo w moim domu, jak wrócił ojciec i mnie nie było, tego to nie wiem do dzisiaj. W każdym bądź razie myśmy wyszły z tego mieszkania z tą panią i z tą dziewczynką, stanęłyśmy pod bramą i nie wiedziałyśmy, co mamy robić. Wtedy Ptasia nie dochodziła do placu Żelaznej Bramy, trzeba było przejść przez plac Mirowski, przez cały plac Żelaznej Bramy do Żabiej. Na szczęście tak stoimy i przyszedł po nas mój ojciec. Wtedy akurat zaczął padać deszcz, pamiętam, zawsze była przecudna pogoda, pamiętam, a tu raptem deszcz, i [jak] ojciec nas przeprowadził, to już plac Żelaznej Bramy był puściusieńki. Pamiętam tylko, że na środku klęczał mężczyzna i gdzieś strzelał, ale za mała byłam, miałam trzynaście [lat], zresztą przerażona. Doszliśmy do Żabiej, Przechodnia i Żabia i były między nimi domy, i na ulicy Przechodniej budowali barykadę. Mój brat dźwigał z trotuaru kamienie, to wszystko, więc ja się tam trochę włączyłam, na ile mnie było stać. Przewrócili tramwaj, bo Żabią jeździły w jedną stronę, a Przechodnią z drugiej strony wracały tramwaje i potem tam przez Senatorską dopiero dalej na Nowy Świat, i tak dalej. Przenieśliśmy się do piwnicy...

  • To znaczy, że wszyscy budowali barykadę?

Tak.

  • Dorośli, dzieci.

Tak, dzieci, wszyscy. Przenieśliśmy się do piwnicy. Tam, tak samo jak w 1939 roku, zniosło się różne rzeczy, spało się na tych tam, koce, nie koce, bieliznę i tak dalej. I czekaliśmy. Chyba 5 [sierpnia]… Kiedy była niedziela? Był tramwajarz, raptem się znalazł nie wiadomo skąd i kto on był, i on chodził gdzieś tam do jakiegoś mieszkania, potem cały dzień znowu się kręcił, co się potem okazało, ale już ostatniego dnia.
Mój ojciec, jakimś cudem, nie wiem, z młodym człowiekiem, który u nas mieszkał z żoną, gdzieś poszli w stronę Woli, gdzieś doszli i już wiedzieli, co robią Niemcy, że strasznie rozstrzeliwują i tak dalej. Udało im się wrócić, ale już od nas w całym tutaj Ogrodzie Saskim do placu Piłsudskiego byli Niemcy, i oni się właśnie przebijali prosto Wolską, Chłodną, Elektoralną właśnie tam, żeby, nie wiem, tam jakieś władze były podobno niemieckie i tak dalej. Tak że tam trudno było.
Jeszcze w międzyczasie przyszła z Leszna siostra mojego ojca i do niej, jak na ironię, przyjechały dwie kuzynki z Chełma, gdzie już byli Rosjanie, przyjechała siostra wujka, gdzieś, nie wiem, skąd była, i jeszcze miała córkę osiemnastoletnią i tam był narzeczony córki, który mieszkał w ogóle poza Warszawą, ale do narzeczonej przyjechał i to wszystko zastało ich tam, więc uciekali do nas, bo Wola – wiadomo. Tam w tej chwili stoi pomnik, jak jest Wronia i Leszno, tak to na rogu mieszkali. W międzyczasie, następnego dnia bodajże, przyszedł syn mojej ciotki w hełmie, w panterce, z pistoletem, ledwo mówił zachrypnięty i namawiał ciotkę, żeby poszła na Stare Miasto z tą swoją całą ferajną. Ciotka nie wiedziała, co ma [zrobić], a jeszcze był wujek, mąż ciotki, do mojego ojca mówi: „Luciu, no co mamy robić?”. A mój ojciec mówi: „Janeczko, rób, co chcesz, jak chcesz, to możesz iść na Stare Miasto. My tam nie pójdziemy, bo tam będzie piekło”. I ona też z nami została. Jednak. Ten Rysiek nie mógł czekać: „Jak nie idziecie…” – to prędko poszedł. Na drugi dzień przyszła druga siostra mojego taty ze Starego Miasta i też nas namawiała. Tata powiedział: „Nie! Celinka, my tam nie pójdziemy”. I też poszła. Na trzeci dzień przyszedł jej mąż: „Była Celina?”. – „Była”. – „Do domu nie wróciła”. A rzeczywiście, jak poszła, to był strzelanina na placu Bankowym. Mówi: „Ubrała się we wszystko, co miała już na śmierć, jakby przeczuwała czy co”. I myśmy tak czekali.
I już 6 [sierpnia], to była chyba niedziela? Tak. Ni stąd ni zowąd pokazał się na podwórku folksdojcz, który tam mieszkał, zresztą krawiec, moja mama u niego szyła różne rzeczy, nikt nie przypuszczał. I okazało się, że ten tramwajarz, który nie wiadomo kim był i co tam u nas robił, to on mu mówił, donosił, tak że jak już Niemcy byli ciut, ciut, to on mu poszedł, powiedział widocznie i on wyszedł, pokazał się. Siódmego sierpnia, to była gdzieś godzina dwunasta, wpadli Niemcy, ale nie przyszli tak, jak się wszyscy spodziewali tutaj od strony Elektoralnej i Przechodniej, tylko przyszli przez plac Żelaznej Bramy i Żabią. Zaczęli łomotać w bramę, a jeszcze przedtem to uciekali ludzie z Przechodniej z drugiej strony (to przez tę naszą bramę z Przechodniej) myśmy ich wpuścili. I jedna pani się tak do taty przyczepiła i mówi: „Niech pan da mi rękę, ja panu powróżę”. Ojciec mówi: „Nie wierzę w takie bzdury”. – „Co panu szkodzi, niech pan da mi tą rękę. Będzie pan bardzo daleko, ale pan wróci”. Ojciec mówi: „Głupoty mi nagadała”. Potem Niemcy właśnie wpadli z tej strony, łomotali w bramę i ten folksdojcz doszedł do bramy i zaczął krzyczeć po niemiecku, że jest właśnie folskdojczem, że ich wpuści, niech nie strzelają i tak dalej. Otworzył bramę, oni wpadli, wszystkich wypędzili z piwnicy, porewidowali, ale coś tam im nie pasowało i kazali nam znowu zejść do piwnicy.
Mój ojciec to już chyba wiedział, na co się zanosi, bo tam gdzieś kawałek był na Woli. Kazali nam za pół godziny chyba czy godzinę znowu wychodzić. Mama złapała jesionkę mojego brata i zarzuciła na mnie, sama się ubrała w płaszczyk, brat był tylko w garniturze, ojciec też i wypędzali wszystkich i teraz tam oczywiście jest inaczej, cała ta ulica, bo tam nie było tej ulicy, która szła tutaj koło bloków, tak jak Elektoralna, znaczy ta, teraz jest Marszałkowska, przedłużenie Marszałkowskiej, a wtedy była jeszcze Żabia. Teraz jest kawałek Żabiej, ale nikt nie wie, gdzie jest. A tam były skwery, bo potem był Ogród Saski i ta część z Ogrodu Saskiego była zabrana i tam było przedłużenie Marszałkowskiej, wtedy już próbowali, więc było przedłużenie do placu Bankowego. Jak nas tam zaczęli pędzić, to patrzymy, a tu dwa czołgi, ale jakież – to „Tygrysy” chyba, takie ogromne. I ludzie zaczęli płakać, że pod czołgi nas prowadzą, ale nie. Te czołgi sobie przejechały w stronę placu Bankowego. Plac Bankowy też inaczej wyglądał, a nas ustawili na trawnikach i tak za pewien [czas], nie wiem, dwadzieścia minut, pół godziny, to trudno określić, przylecieli znowu i mężczyzn [oddzielili] osobno. Kobiety, dzieci, starcy [oddzielili], odłączyli nam wszystkich mężczyzn, ojca, brata, wujka, narzeczonego mojej kuzynki i pana, który tam mieszkał z żoną. Ojciec, oczywiście, z mamą tam się uściskał, a mama jeszcze chciała brata schować tak za siebie, a Niemiec podszedł i mówi: Komm! Komm! A jeszcze miała podobno taki moment, że chciała go za dziewczynkę ubrać. Mówię: „To wtedy od razu by ci go rozwalili na twoich oczach”. Ojciec do mnie [podszedł], tak mnie przytulił i ostatnie słowa to były: „Tylko opiekuj się matką”. Do tej pory nie wiem, dlaczego „matką”, nigdy tak nie mówił. „Mamą”, „mamusią”, ale dlaczego „matką”? Teraz to jak piszę to dla swojej wnuczki, to myślę sobie, on chyba myślał o starości mojej mamy, bo wiedział, co ich czeka, że na pewno ich rozwalą, a ja, jako jedna, na starość muszę się matką zająć. Tak myślę teraz. Wreszcie ich zabrali, a tam zbierali jeszcze kobiety, dzieci z tych wszystkich różnych domów i zaczęli nas pędzić, ale właśnie też nie Elektoralną, tylko przez plac Żelaznej Bramy, za Halami Mirowskimi, tak że może już oni nie żyli, nie wiem, za Halami Mirowskimi Chłodną, Wolską. To był tłum, ludzie nieśli różne rzeczy ze sobą. Myśmy miały teczkę i mój ojciec poszedł z teczką, w której miał całą szynkę i jeszcze coś tam, nie wiem, bo to się łapało w ostatniej chwili, jak drugi raz nas zabierali, to [każdy łapał], co kto miał pod ręką. A moja mama miała przyrządy do golenia mojego ojca i cukier w kostkach, to było wszystko, co myśmy mieli. Ona w płaszczyku, ja w jesionce swojego brata i w letnich pantofelkach. Myśmy szli Wolską coraz wolniej, coraz wolniej, ale trzymałyśmy się wszystkie razem, te kobiety, ta grupka nasza, która była w piwnicy, ciotka i tak dalej. Jak już przeprowadzili nas przez Wolską, to [był] jeden jedyny dom, który stał po lewej stronie, stoi do dzisiaj, jak wiadukt teraz jest, tam był dom, a po drugiej stronie ulicy wszystko było popalone i pełno trupów spalonych leżało. Ludzie szli bardzo, bardzo wolno. Doszliśmy bodajże gdzieś chyba, tak mi się wydaje, nie wiem, czy jeszcze jest ta droga, czy nie ma tej drogi, mniej więcej tak, jak się skręca na Ursus, na Włochy, to była droga na prawo i myśmy nie poszli wszyscy razem, tak jak oni szli prosto na Pruszków, tylko myśmy tą grupką poszły na prawo. Stał Niemiec, miał przy nogach motocykl, motor, oczywiście z tym takim, jak tam po niemiecku się to nazywa, i szła kobieta wiejska i mówi: „Nie oglądajcie się, bo on was obserwuje”. A tam to już wszystko były wsie, to nie tak, jak w tej chwili. I myśmy już tak szły pomału, pomału, doszłyśmy do jakiejś drogi, która była w poprzek, stał drugi Niemiec i oczywiście nas na prawo skręcił: „Tam proszę, na prawo”. Okazało się, że tam był pałacyk, ten pałacyk stoi do dzisiaj. To są Groty, a teraz to już nie wiem, jak to się nazywa. Taki był pałacyk, nie wiem, co tam jeszcze musiało być, chyba obejścia. Myśmy do tego pałacyku weszły, zapędzili nas na górę na strych i tam spędziłyśmy noc.

Pierwszy raz w życiu wstałam o trzeciej rano, na matach ogrodniczych spałyśmy i rano oni wszystkich tych, którzy się chcieli odłączyć, a było takich sporo, to znowu wszystkich zebrali do kupy i z powrotem. A myśmy się nie spieszyły, było nas osiem chyba. Osiem czy dziewięć? Ja, mama, Helenka, Jasia, ciotka, tamta bratowa, Mirka i te dwie, dziewięć. Te z Chełma dziewczyny, to jedna była przecudowna, dawniej to kobiety dosyć długo nosiły [warkocze], były gładko uczesane, i tutaj [z tyłu miała] warkocze, miała taki koszyczek spięty i czarna i piękne oczy – potem będzie to miało duże znaczenie. Tak nie śpieszyłyśmy się i tak pomału, pomału i oni tak szybciej poszli, a my wtedy skręciłyśmy w pole, takie zupełnie żyto czy coś tam. A jeszcze przed nami uciekał też jakiś [człowiek] z rodziną, miał na sobie cały tobół, nie wiem, z bielizną czy z pościelą. I myśmy spokojnie tak pomaleńku, pomaleńku doszły do jakiejś drogi i chciałyśmy tą drogę przejść, żeby znowu iść drogą przez pola, a tu raptem nadjechał samochód, tylko nie pamiętam, czy był sam, czy miał kierowcę, Niemiec, starszy Niemiec, nie w hełmie, tylko w czapce i nas zatrzymał. Zaczął z nami coś tam [rozmawiać]. Jak coś zaczął mówić, to właśnie jedna z tych pań, dziewcząt, z Chełma, nie wiem, po ile mogły mieć lat, dwadzieścia, dwadzieścia dwa, jedna, bo to siostry rodzone, płynną niemczyzną, ale pięknie mówiła po niemiecku, i te czarne oczy wpatrzone w tego Niemca, załzawione, mu mówiła długo, coś mu mówiła i mówiła, a on słuchał. W pewnym momencie machnął ręką i kazał nam iść. To myśmy przeszły drogę i tam zaczęłyśmy iść przez pola i trzeba trafu, znowu jakimś cudem, nie wiem, to zakręcało czy coś tam wyszłyśmy na tą samą drogę i znowu on jechał, ale już machnął ręką i poszłyśmy do Koczarg, na Koczargi, gdzie jedna z tych pań, które u nas mieszkały, Jasia Fabiańska, miała tam rodzinę, i myśmy się na tej wsi porozmieszczały. I gospodarz dumny mówi: „Wiecie co? Tu mam schowek. W razie czego, to schowacie się w stodole, tutaj deski się rozsuwa i schowacie się tam”. Dobrze.
Po kilku dniach zjawili się, nie wiem, najpierw Kozacy na pięknych koniach, ubrani. „Kozaki, Kozaki”, szum taki, przyjechali, ale nic. Tam coś, nie wiem, co tam chcieli, odjechali. Czy na drugi dzień czy na trzeci, trudno mi powiedzieć, przyjechali „ukraińcy”, a już było słychać, że „ukraińcy” są w okolicznych wsiach, robią straszne rzeczy. W ogóle okopy to sobie powyściełali futrami, nie futrami, wszystko gospodarzom pozabierali w okopy, pierzyny, nie pierzyny, poduszki. Zanim przyjechali, to już gruchnęła wieść, że są. Moja mama się ubrała w chustkę, chodziła w ogóle w jakiejś takiej spódnicy, trochę się pomazały, a oni tak ustawili, „Ręce pokazać! Ta warszawska, ta warszawska, ta warszawska, ta warszawska!”. A moja ciotka w międzyczasie długo nie siedziała na tej wsi i z tą swoją grupką opuściła wieś i poszły na zachód gdzieś tam szukać swoich znajomych. Tak że tylko myśmy zostały – mama, ja, właśnie jedna z tych dziewcząt, która u nas mieszkała, i nasza służąca. Oni tak wszystkie te cztery panie… Trzy, Helenka, mama, ja, Jasia, tak, wszystkie warszawskie, a mnie i córkę tego gospodarza wysłali, żebyśmy… Kazali tym gospodarzom wrócić z końmi, bo konie powypuszczali na pola. I tak – my biegniemy, ci krzyczą coś tam, drudzy do nas zaczęli strzelać, myśleli, że uciekamy, między sobą się zaczęli żreć, myśmy dopadły tych gospodarzy, ale oni w ogóle słyszeć nie chcieli, z jakiej racji?!
Wracamy na wieś, pytamy się, gdzie jest Helenka, Jasia. „W stodole”. Zgwałcili je, a kryjówkę w pierwszym rzędzie odkryli, bardzo szybko tą kryjówkę odkryli, dobrze, że tam nikogo nie było. A te dwie niestety zostały zgwałcone i potem „ukraińcy” odjechali. Za to przyjechali Niemcy, samochody, nie wiem, jak to nazwać, same samochody z czymś tam, nie wiem.. Jak przyjechali, to był wtedy pierwszy zrzut nad Warszawą i jak przyjechali, to patrzymy w niebo, a tam maleńkie samolociki lecą, a oni wpadli w panikę. Jak od pierwszego samolotu oderwał się jakiś pakunek, jakieś coś, oni myśleli, że to desant. „Desant! Desant! Desant!”. I zaczęli się od nowa pakować, ale to było coś przecudownego – piękne słońce, piękna pogoda i te maleńkie samolociki, takie jak komary, zupełnie jak komary, bo tak wysoko leciały.
Jakoś te zrzuty, to wszystko, ci Niemcy się uspokoili, ale trzeba trafu, że jeden to był chyba Ślązak, bo mówił po polsku i tak tłumaczył tej naszej jednej [towarzyszce], naszej Jasi: „Nie wiesz, gdzie jest twój mąż, ja nie wiem, gdzie moja żona. Co ci to szkodzi?!”. I zaczął się do niej tak tam przystawiać, było coraz gorzej. Jeszcze moja mama… U tych Niemców był Rosjanin, jeniec, który był kucharzem i dawał mojej mamie a to marmoladę, a to kawałek chleba, to coś dla mnie. Kiedyś coś tam, nie wiem, coś od mojej mamy chciał, a moja mama nieświadoma powiedziała mu tak: „A figę ci będę robiła”. I wpadł w szał, zaczął mamę ganiać z patelnią, mama nie wiedziała, co się dzieje, tutaj ci się Niemcy do naszych [kobiet dobierają], tutaj ruski już się zaczął… W ogóle skończyła się przyjaźń. Później mama po Powstaniu, jak wróciłyśmy, zapytała się jednego oficera tutaj, bo był w szpitalu, co to znaczy, a on powiedział, że to jest bardzo obraźliwy znak i on miał prawo się tak zachować. To jest podobno tak, jak teraz gest… Jak on się nazywał?

  • Kozakiewicz.

No. Tak że rade, nie rade, poszłyśmy dalej, zabrałyśmy, co miałyśmy. Na noc dobrnęłyśmy do Błonia, w Błoniu w RGO, to była taka Rada Ogólna… RGO, Rada Główna Opieki, oni się opiekowali ludźmi z Warszawy, dawali nocleg, dawali wyżywienie. Tam przenocowałyśmy i poszłyśmy następnego dnia dalej, ale takie mądre, że właśnie Jasia, jedna z tych dwóch, miała męża rodzinę w Żyrardowie, ale nie wiem, ona jakoś nie myślała o tym, może się wstydziła, może co? No nie wiem.
Tak że myśmy zostały w tym RGO i [miałyśmy] nakaz, nie nakaz, jak to nazwać, wieś pod Łowiczem i tam będziemy miały dobrze, tam będziemy przechowywane i tak dalej. Dobrnęłyśmy tam nie wiem już kiedy, co i jak i do tych gospodarzy i tak jeden dzień [minął]. Oni tam tylko jedli żurek i kartofle, rano żurek i kartofle, na obiad żurek i kartofle, na kolację żurek i kartofle. I tak byłyśmy tam chyba ze trzy dni, to już było ciemno, już się zimno robiło. Myśmy spały na podłodze z mamą, bo nas znowu rozdzielili po gospodarzach, i któregoś tam właśnie [dnia], nie wiem, trzeci czy któryś dzień, raptem drzwi się otwierają i wchodzi taki może ze cztery lata chłopczyk i mówi: „Wstawajta krowy zajmać!”. Myśmy się popatrzyły na siebie, ani ubrania odpowiedniego [nie miałyśmy], ciemno, Boże. Mama mówi: „Nie, to nie ma sensu tutaj siedzieć. Nie damy rady, nie mamy w ogóle w czym ani co”. Zebrałyśmy znowu swoją grupkę i wtedy trochę na piechotę, trochę zapłaciło się, jeszcze trochę mama miała pieniądze, które jeszcze na tych terenach tutaj były ważne, te stare, trochę właśnie pociągiem, to taką… Była tylko lokomotywa i przed lokomotywą był wagon i tam ludzie wsiadali, płacili temu, jak to tam, kolejarzowi i po kawałku nas tam [przewieźli].
Znowu nas Niemcy zatrzymali. Coś tam gadali, gadali, gadali, ale wreszcie puścili, ale już na piechotę. Dotarłyśmy do Żyrardowa. W Żyrardowie ona tam miała właśnie dwie ciotki, swego męża i wujka, więc myśmy zostały, nie wiem, wydaje mi się, że chyba tak darmo nas nie trzymali, tego nie wiem do tej pory, mama mi nie mówiła, ale chyba coś musiała im płacić. To był jeden pokój i myśmy spały z dwoma ich córeczkami, a oni na drugim łóżku. Potem tam byłyśmy do Bożego Narodzenia u nich. W międzyczasie mama spotkała jedną lekarkę z Warszawy i ona zatrudniła się tam z mężem w szpitalu w Żyrardowie i moją mamę udało jej się tam wkręcić, ale na oddział zakaźny, na tyfusowy, na dur brzuszny chyba. Nie wiem, plamistego to chyba tam nie było, chyba tylko brzuszny. Tam chodziłam na obiady, ale szkoły nie było. Dlaczego nie było w Żyrardowie szkoły, to nie wiem. Czy może dlatego, że front się zbliżał? Nie wiem, ale nie było. Tak że nie było co robić. Z tą dziewczyną żeśmy tam się zaprzyjaźniły.
Wreszcie któregoś dnia raptem, nie wiem, który to był, ale już po Bożym Narodzeniu, wielki szum, wielki huk i Rosjanie wkroczyli, ale jak się na nich patrzyło, to się płakać chciało. Szynele mieli nieobrębione, nic, tylko wisiały im, worki mieli na plecach, żadnych plecaków, tak jak Niemcy, tacy eleganccy, wygoleni zawsze i tak dalej, to tutaj coś [okropnego]. Ale mieli pepesze i powiedzieli, że Warszawa będzie wolna, wszystko będzie dobrze i gdzieś tam dalej poszli.
Potem, okazało się, znowu gruchnęła wieść: „Warszawa wolna!”. Mama mówi: „To wiesz, ty zostaniesz tu, a ja pójdę – bo to na piechotę – i zobaczę, co tam się dzieje w Warszawie”. Mówię: „Skąd?! Nie ma mowy! Ja idę!”. I we cztery, Jasia, Helenka, nasza służąca, ja i mama, na piechotę do Warszawy [szłyśmy], też [miałyśmy] pakuneczki tylko w rękach. W międzyczasie już gdzieś pod Włochami chyba zobaczyłyśmy Wojsko Polskie, bo to tego dnia była defilada w Warszawie i to był 19 stycznia. Po defiladzie nasi żołnierze szli na zachód, to była w ogóle radocha nie z tej ziemi. Potem już tylko od Dworca Zachodniego szłyśmy na piechotę, już furmanka gdzieś skręciła, doszłyśmy do Szpitala Świętego Ducha, bo to potem był niemiecki szpital, to już było ciemno, późno i jakaś pani szła, już widocznie wcześniej wróciła, i mówi: „Jeżeli nikogo tam nie znajdziecie, to możecie przyjść do mnie, ja tu zajęłam pokój i możecie u mnie przenocować do jutra”. Niosła wodę chyba. Ale myśmy poszły dalej na teren tego szpitala i zajęłyśmy sobie jeden szpitalny pokój, ja z mamą, one też gdzieś tam we dwie jeszcze. Rano [poszłyśmy], żeby się rozejrzeć. Tam były łóżka, poniemieckie szafy, stoliki różne, materace, bo Niemcy to wszystko pozostawiali. Mama miała tylko stare pieniądze, już nieważne, trzeba było się zameldować, dostawało się wtedy część nowych pieniędzy, mama dostawała.

  • A waszej kamienicy nie było? Nie stała wasza kamienica na Żabiej?

Nie, poszłyśmy na drugi dzień, to spalone było wszystko, ale jak mama poszła jeszcze następnego dnia, to spotkała właśnie tego folksdojcza i panią dozorczynię. Jak mama się do nich zwróciła, bo myśmy mieli w dwóch piwnicach różne rzeczy, to oni się między sobą zaczęli kłócić, kto to wywiózł. On na nią mówił, a ona na niego. A on przedtem, przed Powstaniem, to już coś przeczuwał i swoją rodzinę wywiózł na wieś. Tak że on, jako folksdojcz, widocznie miał prawo wracać do Warszawy, może miał przepustkę. A ona znowu, od razu jak nas wypędzili w Grotach w tym pałacyku, to jej córka od razu z Niemcami się zakolegowała, całą noc spędziła z Niemcami, tak że może poprzez córkę miała z kolei chody po prostu, żeby to wszystko powywozić. Jednym słowem… A moja mama kogo miała tam właściwie wezwać na pomoc, żeby ich wziąć w garść, żeby się przyznali kto i żeby oddali to wszystko? Żadnej milicji nie było jeszcze wtedy. I tak pomału zagospodarowałyśmy się. Potem wrócił dziadek z siostrą mojej mamy, z dzieckiem, z mężem. I tak pomału, pomału… Pierwszy raz, jak poszłyśmy na Pragę...

  • A szukały panie, nie wiem, właśnie taty, brata?

Nie, nie szukałyśmy, bo nie było możliwości. Myśmy tylko, tak jak wszyscy inni wtedy, to się chodziło tu, gdzie się mieszkało, ewentualnie jeszcze do różnych znajomych, do rodziny, i wywieszało się kartki. Na skrawkach muru wypalonego albo na gruzach to się zostawiało kartki albo gruzem przypieczętowane, przyciśnięte, albo przyklejone do ściany, że taka i taka, „Tobolska Zofia z córką Mirosławą znajdują się w szpitalu na Dworskiej 17”. I tak myśmy powiesiły takie kartki u nas, tam na Żabiej, powiesiłyśmy u dziadków.
Ja potem z ciotką, z mamy siostrą, byłam u brata kolegów, tych co wiedziałam, też porozwieszałam, ale o nich nie było w ogóle ani słychu, ani widu. Myśmy nic nie wiedziały. Dopiero później, jak teraz tutaj się rozeszły wszystkie wieści, że Niemcy wtedy przez te dwa dni [masowo mordowali]… Moja mama, jeszcze jak wróciłyśmy, była na ekshumacji. Przed Halą Mirowską był wielki rów i przed halą była ekshumacja. Mój brat był w charakterystycznej koszulce w pepitkę biało-niebieską, a w kieszonce miał sygnet mojego ojca, ale [mama] nic nie znalazła, tam jeszcze trupy można było rozpoznać, to nic nie znalazła. Ale teraz już wiemy, co się działo, że w Hali Mirowskiej był ogromny lej po bombie i tam się w nim paliło i Niemcy ustawiali ich szóstkami i rozstrzeliwali, bo nawet czytałam to w książce, mam ten tytuł, muszę zdobyć tą książkę, wypożyczyłam z księgarni tutaj, z biblioteki. Nawet chciałam ją zatrzymać, ale mówię: „Nie, może kto inny też znajdzie kogoś”.

  • Ale to pani dopiero z książek się dowiedziała?

Tak, dopiero z książek się dowiedziałam, że tam najprawdopodobniej 7 [sierpnia] zostali zamordowani. W tej książce jest właśnie pięknie opisane, że ojciec z synem schowali się w toalecie, ale Niemcom owało. Oni byli tacy rygorystyczni i raptem dwóch im zało. Zaczęli szukać, to są świadkowie, którzy wtedy zeznawali. Znaleźli tego ojca i syna, postawili ich przed lejem i rozstrzelali, tak że nie wiadomo, ale wszystko wskazuje na to, że to byli oni. Wszystko. A ci świadkowie to byli rozstrzelani, ale nie zabici. Pod stosami trupów leżeli do nocy i jak Niemcy opuścili halę na noc, to się wyczołgali przez Krochmalną, to są tyły Hal, teraz też tam jest zabudowane wszystko inaczej, i się przedostali tam gdzieś do Powstańców. A tak jak według, nawet Bartoszewski opisuje, że 7 i 8 [sierpnia] właśnie bardzo dużo mężczyzn, jeszcze 8 [sierpnia] nawet, to w pchali przez te wrota i rozstrzeliwali i rozstrzeliwali, tak że to…
  • Tam około pięćset osób było rozstrzelanych.

No nie wiem czy pięćset akurat, tak ich policzyli. Te pięćset [osób] to może byli ci, których ekshumowali.

  • Pani powiedziała, że wszystko wskazuje na to, że to był pani tata i brat. Ale co wskazuje?

Bo mój ojciec nie należał do takich, że się poddają, na pewno szukał jakiegoś wyjścia, może nawet nie dla siebie, a dla brata. Tak że… A ten chłopiec jeszcze krzyknął: „Niech żyje Polska!”. Mam pewność, że to on. Nigdy żaden z tych kilku mężczyzn, którzy tam byli, nigdy w życiu się nie odezwał. Nigdy. Tak że mój kuzyn, który przyszedł do nas ze Starego Miasta, zginął znowu przy „goliacie”, który wybuchł na Kilińskiego. To już opowiedziała ciotce jego narzeczona, która była sanitariuszką. Zdobyli tego „goliata”, on się rozerwał i wszyscy gdzieś tam [zginęli] w ogóle.

  • A jak on się nazywał, ten pani kuzyn? Pani powiedziała Ryszard…

Ryszard Kubik. Nieraz szukam tu, w książkach są takie, ale nie znalazłam. Tak że wiele książek czytałam już o Powstaniu, o różnych, i tu o parku Krasińskim też różne rzeczy czytałam… I tak później się zaaklimatyzowałyśmy z mamą. Potem szkoła była, otworzyli pierwszą szkołę właśnie tutaj, gimnazjum imienia generała Sowińskiego.

  • Gdzie poznała pani swojego męża?

A, to dopiero po półtora roku. Najpierw to zapisałam się do harcerstwa, jeździłyśmy na obozy, byłam na dwóch obozach, wyjeżdżałyśmy na sobotę, na niedzielę. Mówię, że teraz jak patrzę na harcerzy, jak spacerują, to mnie żal serce ściska. Teraz jest inny ruch, ale myśmy wtedy szły czwórkami ze śpiewem, noga w nogę.

  • Czy ma pani jakiś symboliczny grób swojego taty i brata?

Chodzę tylko pod Halę Mirowską. Tam kładę kwiaty i palę znicze. Zawsze 7 sierpnia chodzimy z mężem tam albo na cmentarz na Woli też, bo tam są popioły zwiezione między innymi z Hali Mirowskiej. A tak to w ogóle…

  • A pani nie chodziła na takie ekshumacje?

Nie. Nawet nie wiem, kiedy mama tam była, nigdy mi nie powiedziała, że idzie, że coś. Może nie chciała mi mówić po prostu, żebym się nie denerwowała. Tylko później już [powiedziała], że właśnie była, ale nie znalazła. Brata by poznała po tej koszuli na pewno. I zawsze czekałyśmy, czekałyśmy. Mama pisała jeszcze z Żyrardowa do kilku obozów. To tylko dostała z Wrocławia, wtedy Breslau, [odpowiedź,] że u nich w obozie tacy nie istnieją, a reszta tych obozów wcale nie odpowiedziała.

  • Tak jak gdyby do końca czekała na nich?

Tak, tak jak gdyby... Myśmy czekały, czekały, czekały. Wreszcie się nie doczekała, wyszła za mąż, a ja poznałam później tego pana [męża] i tak jakoś coraz dłużej, dłużej. Wreszcie skończył później po mnie szkołę o rok, bo ja pół roku tylko, pierwszy rok gimnazjum to było tylko trzy miesiące. Uczyłyśmy się tylko polskiego, matematyki i religii, więcej nie było nic. Tak że ja z takich tam przedmiotów jakichś, tak jak on [mąż] potem zoologii się uczył, nie miałam pojęcia.

  • Ale mama poznała z książek historię, że tam zostali zamordowani?

Tak. A jeszcze jedna była sprawa – kiedyś przychodzę, to już tu mieszkałam, dostaję list, szukałam przez Czerwony Krzyż, że taki i taki Lucjan Tobolski znajduje się w Australii gdzieś w jakimś mieście, już nie pamiętam, ale data urodzenia się nie zgadzała. Coś mi to jakoś nie pasowało. Poszłyśmy z mamą do bratowej, brat stryjeczny mojego ojca, on już nie żył, tylko żona jego. Przyznała: „Tak rzeczywiście, byli na Śląsku ci państwo. On był dyrektorem kopalni i oni uciekli przed Rosjanami, bo się strasznie bali bolszewików i znaleźli się w Australii”. Napisałam na ten adres, ta pani mi odpisała strasznie zdziwiona, bo tak samo mieli córkę Mirosławę. Może mój ojciec właśnie wiedząc, że tamten jego stryjeczny brat ma córkę Mirosławę, to i mnie tak nazwał, nie wiem, trudno mi powiedzieć. […]




Warszawa, 16 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Mirosława Szymańska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter