Pelagia Ziemiecka

Archiwum Historii Mówionej
Pelagia Helena Ziemiecka, urodzona w Warszawie, na ulicy Leszno 108 mieszkania 15.

  • Mieszkała pani cały czas na Woli?

Na Woli [byłam] urodzona. Nas było sześcioro dzieci w domu, żeśmy się chowali.

  • 1925 rocznik, miała pani wobec tego czternaście lat, jak wybuchła wojna, tak?

Tak.

  • Jak wyglądał pierwszy dzień, zapamiętała pani pierwszy dzień wojny, 1 września 1939?

Właściwie nie byłam już w domu, jak był 1939 rok, tylko się wychowywałam w zakładzie.

  • W Warszawie?

W Warszawie, na ulicy Tamka, u sióstr szarytek. Bardzo dobrze mi tam było, siostry były wspaniałe, dobrze nas wychowywały.

  • I wychowywały, i uczyły?

Jak najbardziej. Ukończyłam tam szkołę, mam nawet zaświadczenie, że ukończyłam szkołę podstawową. Później poszłam do krawiecko-bieliźniarskiej na ulicę Górczewską, tam siostry zakonne też miały szkołę i ukończyłam tę szkołę. Moja mama drugi raz wyszła za mąż, bo mego ojca bandzior, łobuz zabił w bramie. Straciłem ojca, nas było sześcioro, ja najmłodsza. [Ojczym] nie chciał nas chować, bo za dużo. Chciał tylko mamę, ale nie dzieci. Zmuszona byłam iść, mama mnie umieściła w zakładzie i tam byłam prawie przez dziesięć lat. Skończyłam szkołę jedną i drugą i wróciłam do domu po śmierci mojego ojczyma.

  • Czyli w którym roku?

To był chyba 1942, 1943 rok.

  • Czyli wybuch wojny panią zastał u sióstr?

Wybuch wojny – jak najbardziej. Byłam u sióstr, a kiedy wojna wybuchła, to my żeśmy byli na koloniach u sióstr szarytek za Gołkowem, za Jazgarzewem, na wsi. Już nie pamiętam, jaka to była wieś. Tam prawie że dwa miesiące zawsze przebywaliśmy. Ale wybuchła wojna, 1939 rok. Już miało być blisko wojny i przyjechali lotnicy. Zajęli tereny zakonnic, które zebrały zboże.

  • Tam, gdzie byłyście na koloniach?

Gdzie byliśmy na koloniach i żeśmy właśnie chodzili na dożynki, na zbieranie zbóż, przykładaliśmy snopki do snopków.

  • Trochę pracowałyście?

Jak najbardziej. Chcieliśmy czymś się troszeczkę zająć. Tam właśnie, jak już było zebrane zboże, w tym czasie nasi, Polacy przyjechali samolotami – że tam będą mieli swój postój. A my musieliśmy wrócić się i przejść na inną wioskę, też do zakonnic, które miały tam swoją posiadłość, do Runowa za Gołków. Kiedy już wybuchła wojna…

  • Wróciłyście wtedy do Warszawy?

Wróciliśmy w czasie działań wojennych. Pieszo wracaliśmy do Warszawy. Było dalej od naszego miejsca, gdzieśmy byli na koloniach. Przy rogatkach nie chcieli nas wpuścić.

  • Kto był przy rogatkach?

Polacy. Nie chcieli, bo tylko wpuszczali tych, którzy byli zameldowani, którzy zamieszkiwali, bo uważali, że ludzie się nie wyżywią i będzie coraz to gorsza sytuacja. Trzeba było okazać, że się tam mieszka. Siostry wyciągnęły, że wracamy do swojego i nas przepuścili. Alejami Ujazdowskimi prosto na Tamkę żeśmy wrócili. Już było tam pełno naszego wojska, wojsko tam się zatrzymało. Tak jak lotnicy tam, tak tutaj wojsko znowuż się zatrzymało, bo siostry zakonne miały tam ładne ogrody, tarasy. Tam się zatrzymali i tam byli przez cały czas wojny, a siostry nawet bardzo dużo pomagały wojsku. To co mogły, to pomagały. Miały bardzo ładne piwnice i w tych piwnicach żeśmy mogli przebywać.

  • Czyli jakiś czas jeszcze została pani w szkole, w internacie u zakonnic, mimo że już trwała wojna?

Tak. Wojna była i po wojnie jeszcze tam byłam, a w Powstanie już przebywałam w domu.

  • Czy nastąpiła jakaś zmiana w wyniku działań wojennych, czy było trudniej, czy były na przykład jakieś kłopoty z wyżywieniem?

Z jedzeniem nie, bo myśmy mieli sklep. Żeśmy mieszkali najpierw przy Górczewskiej, a później żeśmy sprzedali mieszkanie. Na Siennej róg Żelaznej kupiliśmy [mieszkanie] ze sklepem. Tak że bieda nas nie brała z tego powodu, że żeśmy mieli trochę jedzenia ze sklepu. To była kawiarnia-restauracja. Tak że głodni nie byliśmy, bo od czasu do czasu mama wpadła do pokoju i coś ugotowała.

  • Czy mama pracowała?

W sklepie żeśmy razem [pracowały].

  • Czy pani rodzeństwo to były i siostry, i bracia?

Jak powiedziałam, nas było sześcioro. Miałam czterech braci i siostrę.
Jeszcze przedtem chciałam powiedzieć, że miałam pięknego kanarka, ptaszka. Dostałam na urodziny od znajomego. Tak pięknie mi śpiewał! Zało mu jedzenia. I właśnie tego dnia, co Powstanie miało wybuchnąć o godzinie piątej, zastało mnie [to] pod Halą Mirowską.

  • Poszła pani po pokarm dla kanarka?

Tak, dla ptaszka. Tam mnie zastało i już nie wróciłam tego dnia, bo było bardzo ciężko wrócić. Zostałam tam, zanocowałam u swoich znajomych na Krochmalnej, w sklepie. Samiusieńkim rankiem wyruszyłam znowuż do domu, czyli na Sienną. W międzyczasie, nim Powstanie wybuchło, mój brat przyleciał przed piątą i mówi do mojej mamy, a mieszkał u brata na Młynarskiej: „Słuchaj mamo, Powstanie, wojna! Nie wolno ci wychodzić. A gdzie Pela?”. Mama mówi: „Poszła pod Halę Mirowską”. – „Po co ona tam poszła?! Jak wróci, niech nie wychodzi nigdzie, bo ją gdzie zabiją”. Mojego męża też jeszcze nie było, nie wrócił z roboty. Wieczorem dopiero wrócił, ale mnie jeszcze nie było. Wróciłam na drugi dzień. Jak wróciłam, tak już [było] Powstanie.

  • Czy były w najbliższych okolicach waszego miejsca zamieszkania jakieś placówki powstańcze? Widziała pani powstańców z bronią?

Jak wyszłam ze sklepu rano, to właśnie ustawiali się szeregiem powstańcy z bronią i mieli już iść do boju.

  • Jak to się rozwijało? Początkowo mieliście spokój?

Tak.

  • Jak to potem było dalej? Czy Niemcy byli blisko?

Niemcy byli z dala. Niemcy tylko byli jak Chłodna róg Żelaznej i tam stała armata. Później [byli] na Kolejowej, jak Towarowa, a w bliskości nie było.

  • Czyli jak Powstanie się zaczęło, to na razie nie miało dla państwa większego znaczenia?

Nie, nie mogliśmy się bać. Niemcy gdzieś latali po ulicach, ale mało ich widziałam, bo byłam ciężarna i siedziałam przeważnie w piwnicy.

  • Czyli mieszkańcy jednak się zorganizowali, żeby się zabezpieczyć i siedzieć w piwnicy?

Przeważnie siedziało się w piwnicach.

  • Czy tam była możliwość, żeby spać?

Trzeba było spać, nie inaczej. Z domu, z pokoju się zabierało coś takiego, żeby można było… Nieraz, jak było ciszej, to wtedy się szło, ci, co niżej mieszkali. A ci, co wyżej mieszkali, to już się bali, więcej przebywali w piwnicach.

  • Mieliście wodę?

Po wodę trzeba było iść na Ceglaną, do młyna. Mój mąż wyszedł z kubłem, żeby nabrać wody, żeby mieć do picia, do jedzenia. Przeszedł przez Pańską, przez plac, bo tam był plac targowy, do Ceglanej. Tam były młyny i tam nabrał wody. Kiedy wracał już z wodą, to z Towarowej zaczęli strzelać i przestrzelili jemu kubeł. Nic nie przyniósł, bo dziurami wyleciała woda. Tak to było.

  • Dla ludności cywilnej to była bardzo trudna sytuacja.

Jak najbardziej.

  • To były całe rodziny, czyli i małe dzieci też mogły tam być, prawda?

Na pewno były.
  • Jak sobie organizowaliście wyżywienie, codzienne życie?

Tak jak powiedziałam: każdy co miał, to sobie w pokojach robił, jak czuł, że cicho, że Niemcy się nie zbliżają, że nie ma strzału, nie ma nic.

  • Z okien nie widzieliście, co się dzieje w pobliżu?

Do okien mało kto podchodził, bo się każdy bał. Jak „krowa” zaczęła ryczeć i puszczała pocisk, to ten impet, to powietrze wyrywało okna razem z framugami, tak że trzeba było później kliny wbijać, żeby zamknąć okno, bo tak to by Niemcy chodzili po mieszkaniach.

  • Nie mieliście nieproszonych wizyt niemieckich?

Nie, tylko że człowiek się bał, że Niemcy chodzili po ulicach, że mogliby wejść, gdyby się nie wbiło klinów i jakoś…

  • Zabezpieczyło?

Tak, trzeba było zabezpieczyć to wszystko.

  • Czyli większość mieszkających w tym domu czy wręcz w piwnicach, to były kobiety z dziećmi, tak?

Tak.

  • Panowie raczej poszli albo do Powstania.

Mało tam panów było, więcej kobiet przesiadywało w piwnicach.

  • A skąd zaopatrzenie? Mówiła pani o sklepie.

Jak powiedziałam, był młyn na Ceglanej i tam coś niecoś nieraz też było, można było stamtąd zdobyć. A tak to nie.

  • Czy była zorganizowana jakaś pomoc dla cywilów? Wiemy o działaniu Rady Głównej Opiekuńczej, która zajmowała się opieką nas cywilami. Czy wami się ktoś zajmował?

Nikt się nami nie zajmował, nikogo nie było. Jeszcze z wodą: przeważnie starali się ludzie robić w podwórzach [studnie], żeby była woda. To jeszcze pamiętam, że przeważnie w każdym podwórku ludzie starali się dobić do wody, że można było chociaż trochę mieć swojej wody.

  • A ze strony samych powstańców nie mieliście jakiejś pomocy? Oni bardzo często jak gdzieś stacjonowali, to pomagali ludziom, którzy byli na miejscu.

Tak, ale w tym wypadku, u nas, to jakoś [tego] nie było na naszej drodze, na naszej ulicy. Tylko tyle, że widziało się, że się zbierają, że idą gdzieś na [akcję], ale tak to nie. Nieraz stali nawet przy bramie.

  • Czy wiedzieliście o tym, co się dzieje w Warszawie? Przecież nie było wtedy telewizji i radia.

Nie, nie było.

  • Jakieś wiadomości do was docierały? Wiedzieliście na przykład, co Niemcy robią na Woli?

Tego już nie pamiętam.

  • Jak długo dotrwaliście u siebie, w swoim domu?

Wyszliśmy z naszej okolicy 2 października.

  • Czyli calusieńkie Powstanie byliście w domu?

Całe Powstanie żeśmy tam byli.

  • Ani razu nie było tam bombardowania?

Było, jak najbardziej. Człowiek się bał i przez to musiał być w piwnicy, bo strzelanina była. Nie wychodziłam, bo byłam ciężarna, tak że mnie mało co interesowało, bo się strasznie bałam, wolałam być w piwnicy. Tylko tyle, że moja mama nieco więcej się kręciła, żeby nam gotować jedzenie. A tak, to nie.

  • A reszta rodzeństwa? Bracia byli z wami?

Nie, tylko ja z mamą i z mężem żeśmy tutaj mieszkali.

  • Reszta już była dorosła?

Była dorosła, każdy mieszkał już u siebie. W międzyczasie, kiedy jeszcze bracia pracowali, były łapanki na ulicach, mój jeden brat, ten, co walczył o Warszawę, został złapany na ulicy, wywieziony do Niemiec. Ale tam mu nie za bardzo widocznie było czy w ogóle nie chciał [tam być] i pociągiem, pod buforami przyjechał do Warszawy.

  • Jeszcze w czasie okupacji?

Przed okupacją. Trzymał się tak kurczowo, że przyjechał do Warszawy. Jak przyjechał do Warszawy, pokazał się swojemu bratu i on mówi: „Słuchaj, wiesz, coś się szykuje, ale co, to ja nie wiem. Ale chyba coś nie za bardzo”. I mieszkali [razem]. Później wybuchło Powstanie.
W międzyczasie znowuż drugiego brata Niemcy dorwali i wywieźli do Majdanku. Tam, jak się po wszystkim dowiedzieliśmy, go spalili. Tylko dał znać mamie na kawałku świstka, gazety: „Kochana mamo, jestem tu i tu, ale nie martw się, na pewno wrócę”. Ale nigdy już nie wrócił i nic nie było wiadomo, co się i jak stało.
W międzyczasie jeszcze, przed Powstaniem, mieszkaliśmy przy Kercelaku, jak Leszno. Mój brat najstarszy walczył z Kercelakiem z tego powodu, że się palił Kercelak i on chciał ratować, i latał z wodą, żeby gasić. Gasił, gasił, był spocony, napił się wody i z tego wszystkiego zachorował na płuca, i zmarł w niedługim czasie. Miał trzydzieści dwa lata, młody chłopak.
A tu, jak mój brat wrócił z Niemiec, ten co wracał pod pociągiem, przyszedł do brata, bo u niego mieszkał, to Niemcy zabrali tego drugiego. To już było w czasie Powstania. Złapali jego i wywieźli do Dachau, i tam powiesili później, po Powstaniu. Tylko dali znać, że został powieszony, że nie ma, nie żyje.

  • Czyli straty w rodzinie były duże?

Bardzo duże. Mama płakała, martwiła się, że miała tyle dzieci i nie ma.

  • Dotrwaliście do końca Powstania w swoim mieszkaniu i wyszliście 2 października. Jak wyglądało wyjście?

Pognali nas Niemcy z Warszawy na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim czekaliśmy na pociąg, który miał nas zawieźć do obozu, do Ursusa, do zakładów samochodowych. Ale jak żeśmy już stali na Dworcu Zachodnim, wracali z okopów mężczyźni. Przyjeżdżali do Warszawy na okopy i do domu wracali, i mój mąż spotkał znajomego kolegę, który jechał właśnie tym pociągiem. On zauważył męża i mówi tak: „Słuchaj, wskakuj! Jak Niemiec się odwróci, to wskakuj, otworzę klapę i wpadniesz”. A do mnie się zwraca, mówi, że [mąż] tu i tu będzie. Mówi: „Pani sobie zapisze i to szybko. U mnie będzie przebywał”.

  • To znaczy gdzie?

W Piastowie. Tu [był] Ursus, a [obok] Piastów. Mówię: „To dobrze, dziękuję panu bardzo, że pan się zajął moim mężem”. Na tym się zakończyło. Dostałam się z mamą do obozu, do Ursusa, przenocowałam. Mama mówi: „Słuchaj, samym ranem idź do lekarza. Powiedz, że jesteś chora, że jesteś w ciąży, że się przewróciłaś, że masz bóle. Nakłam, ile możesz”. A ja nie lubiłam kłamać, lubiłam mówić prawdę. U sióstr byłam wychowana, to tylko prawdę trzeba było mówić. Ale [mama] mówi: „Kłam, ile możesz, bo tak, to na pewno stąd nie wyjdziemy”. I tak było.

  • Udało się to kłamstwo?

Udało się. Poszłam, powiedziałam, a on mówi: „Proszę pani, niech pani idzie do Niemca. Musi pani od niego mieć przepustkę, żeby wyjść”. Później poszłam od lekarza do Niemca i rzeczywiście, nakłamałam jemu i mnie dał przepustkę. Już miałam wyjść, ale na bramie znowuż mówię do Niemca: „Panie, jestem tu z matką. Sama jestem, nie wiem, gdzie rodzina. Wiem, że w Piastowie. Niech mi pan pozwoli, żebym mogła wyjść z mamą”. Natrafiłam na dobrego Niemca, że pozwolił, żebym mogła wyjść z matką. Wyszłam i nam się dobrze udało. Jak żeśmy wyszły, spotkałyśmy małe dzieci. Mieli malutki wózeczek na małych kółeczkach. Mówię: „Słuchajcie chłopcy, zawieziecie nas do Piastowa?”. Mówi: „Tak, ale nie za darmo, trzeba zapłacić”. Mówię: „Dobrze, zapłacę wam. Tylko ile?”. Powiedzieli, ja im powiedziałam: „Dobrze, zapłacę” i nas zawieźli. Przecież innej rady nie było. Miałam poduszkę dla swego [dziecka], tego, które ma przyjść na świat. Ze sobą wzięłam tę poduszkę, że z poduszki zrobię becik.

  • Czym oni mieli panią zawieźć?

Na tym małym wózeczku. Deseczka była, na tym położyłam poduszkę, bo już nie miałam sił, w ogóle byłam bezsilna. On zabrał jeszcze coś i ta deseczka zawiozła [nas] do Piastowa. Ursus – Piastów, to nie tak daleko dla takich chłopców. Parę groszy wzięli, a jednocześnie się przeszli, przecież wyszli po to, żeby pochodzić. A przecież był spokój w Ursusie, w Piastowie, nie było tam Powstania. Tak że nas zawiózł, z mężem się zaraz spotkałam, bo poszłam na to miejsce. Umówiliśmy się, że nie będziemy w Piastowie, bo Niemcy wypędzali ludzi z pociągów, jak ludzie kursowali, a jeszcze kenkarty zabierali, puszczali tak, że człowiek był bez niczego. Żeśmy wyjechali z Piastowa za Łowicz, bo znowuż dowiedzieliśmy się jeszcze zanim wyszliśmy z Warszawy, że tam stryjek mieszka. Też wyszedł z Warszawy, ale nie przeszedł [przez] żaden obóz, tylko spokojnie się wydostał i tam zamieszkał na wsi. Żeśmy do niego trafili, dojechaliśmy do niego i nas przyjął. Gospodarz tym bardziej powiedział, że może nam dać inny pokój, bo będzie za ciasno. Ich było czworo, a jeszcze nas troje, to było za dużo w pokoju.

  • Zostaliście pod Łowiczem?

Zostaliśmy tam.

  • Czy musieliście na przykład odpracowywać to, że tam mieszkacie, zapłacić za to?

Nie. Tylko później przyszedł następny gospodarz, który nas chciał wziąć, ale mówi: „Proszę pani, tu nie będzie pani miała miejsca i nie będzie miała pani wygód dla dziecka. Musi pani się starać do szpitala”. Mówię: „Dlaczego nie? Pewno, że dobrze, mogę jechać”. Jechała podwoda z mlekiem do gminy. Mówię: „Panie, zabiorę się z panem, bo potrzebuję iść do opieki, żeby mi dali skierowanie do szpitala”. Mówi: „Jak najbardziej. Proszę bardzo, niech pani wsiada”. Wsiadłam i pojechałam z nim. Jak pojechałam, tak otrzymałam skierowanie do szpitala. Do Zdun pojechałam, bo to była gmina i tam dostałam od lekarza skierowanie. Ale jak wyszłam, patrzę: nie ma podwody, już wcześniej wyjechał i mnie zostawił. Mówię: „Boże, jak teraz będę szła? Przecież nie znam tych stron. Mało co, tyle o ile. Mniej więcej widziałam, jak jechałam”.

  • Jaka to była odległość?

Spory kawał, bo to stacja Jackowice. Od Jackowic jest spory kawał. Bogoria Górna ta wieś się nazywała. Mówię: „Boże kochany, jak ja teraz tam dojdę?”. A tu przecież zima, to styczeń, przed 17 stycznia. Ale mówię: „Trudno, muszę wyjść”. Idę polami, po śniegu brnę, a tu samolot. Mój Boże kochany, jak ja teraz pójdę? Samolot się zniża i strzela do mnie. A już nie mogę jechać pociągiem, z tego powodu, że Niemcy już uciekają i wszystkie pociągi kierują do siebie, a nie na Warszawę. Tak że nie mogłam już wrócić, żebym mogła iść do szpitala, tylko wracam z powrotem na wiochę.
  • A dlaczego się pani nie zatrzymała w szpitalu?

Bo to nie był szpital, tylko opieka w gminie. Tam tylko był lekarz, nic więcej. Tam nie było szpitala.

  • A do szpitala gdzie musiałaby pani iść?

Do Łowicza. Od Jackowic do Łowicza jest spory kawał, nie dało rady. Liczyłam, że sobie na drugi dzień dopiero pojadę albo za dwa dni, bo jeszcze mi tak nie było bardzo spieszno, tak mocno nie czułam, że już muszę rodzić, ale już był prawie że koniec. Tak że idę.

  • Ten samolot, to był samolot jeszcze niemiecki?

Niemiecki samolot. Zniżał się i strzelał. Co uszłam kawałek, to on strzela, ja kucam, jak ten zając. Z powrotem idę i znowuż kucam. Skakałam jak ten zając. Patrzę, rzeczka przepływa. Mówię: „Matko Boska, jak przejdę przez tą rzeczkę? Ja wiem, czy ona zmarzła, czy też nie? Ale trudno. Poślizgnę się i najwyżej utopię. Nawet nie wiem, jak ona jest głęboka, czy czasem się do pasa nie zmoczę”. Ale jakoś się poślizgnęłam, nie była taka bardzo szeroka, i skoczyłam na drugą stronę. Jak skoczyłam, jak doszłam do wioski – od rzeczki było niedaleko – tak mówię do gospodarza: „Panie, już nigdzie nie idę. Absolutnie. Musi pan nam jakoś tutaj urządzić, muszę dziecko urodzić”. A jeszcze przed czasem z mężem żeśmy chodzili do lasu, ścinaliśmy drzewa na ten czas, jak się dzieciak urodzi, żeby było czym palić, bo [gospodarz] powiedział, że owszem, później nam da taki pokój, żeby można było grzać i żeby dziecko miało dobrze. I tak było. Ścinaliśmy drzewa. Myślałam, że już nie będę musiała iść, jak już pociągi nie chodzą, zamieszkam w tym pokoju, może nam rzeczywiście da pokój. I żeśmy zamieszkali.

  • Dziecko się urodziło w domu?

Dziecko się urodziło, ale trzeba było najpierw iść po akuszerkę. Teraz idź na drugą wiochę, do akuszerki i poproś ją, żeby tu przyszła. [Powiedziała, że] to jest za daleko. Ale wreszcie zmusiła się, przyszła, ale tego dnia nie urodziłam. Tak rodziłam chyba dwa czy trzy dni. Co ona przyszła, to ja znowuż… Tak się męczyłam, aż wreszcie 17 stycznia urodziłam, o godzinie piątej. A tu już zamiast Niemców Rosjanie zaglądają w okna. Moja mama mówi: „Trzeba zasłonić okna, bo mogą przyjść i będą gwałcić”. Słyszało się, że idą nie Rosjanie, a Ukraińcy, że gwałcą. Trzeba [było] mnie zamknąć, żeby żaden Ukrainiec nie przyszedł. I tak było. Tylko tyle, że szperali, chodzili. Nie było za słodko z Ukraińcami.

  • Ale nie było jakichś trudnych, zagrażających życiu sytuacji?

Trzeba było się bardzo bać Ukraińców. Krzyczeli ludzie ze wsi, że chodzą i gwałcą, że mordują.

  • To były doświadczenia warszawskie, z Powstania.

W Warszawie, na Ochocie męczyli. Na targowisku, jak pamiętam, na Zieleniaku, „ukraińcy” męczyli i mordowali.

  • W każdym razie uniknęliście tego losu.

Tak. Jak urodziłam dzieciaka, to [była] godzina piąta. Później moja mama wykąpała go jak należy, położył się. Jak usnął, tak spał prawie że do rana. Mało co nawet krzyczał, żeby mu dać pierś, bo miałam mleko w piersiach, tak że przytulił się. Taki fajny chłopak się urodził! I mało – niekrzyczący, niepłaczący, spokojny. Tak jakby na wojnę rzeczywiście się szykował, że nie wolno za dużo płakać i krzyczeć.

  • Urodził się akurat w dniu wyzwolenia, że tak powiem, Warszawy.

Tak. Do dziś dnia jeszcze chłopak dobrze żyje. Teraz troszeczkę już podobno zaniemógł. Ma sześćdziesiąt trzy lata już chyba czy sześćdziesiąt cztery.

  • Była pani przez cały czas – i okupację, i okres Powstania – w centrum, w Warszawie, nie gdzieś na peryferiach i właściwie ominęło panią wszystko co najgorsze, prawda?

Miałam trochę szczęścia w życiu.

  • Bardzo dużo szczęścia, bo to jednak zahaczało o Wolę, a los Woli został pani oszczędzony.

Tak.

  • Czy w rodzinie pamięta się o tym, czy się mówi, jakoś przypominacie sobie ten niezwykle trudny czas, na przykład przez porównanie do dnia dzisiejszego?

Nie, mało. Mało teraz w domu się opowiada. Nie wiem dlaczego.

  • W każdym razie po Powstaniu ocalała pani z mężem i z matką, tak?

Mama umarła w 1970 roku.

  • Jeszcze była siostra.

Tak, siostra jest we Wrocławiu.[…]

  • Ona też wtedy mieszkała w Warszawie?

W Warszawie, na ulicy Górczewskiej, tuż przy Płockiej, przy szpitalu.

  • Też by miała coś do powiedzenia.

Wtedy, jeszcze przed Powstaniem, urodziła syna w 1942 roku. Ojczym wtedy umierał, a on się urodził. Ojczym w 1942 roku w grudniu [umarł] i ten się w grudniu też urodził.

  • Wspominając te momenty, co pani myśli o Powstaniu? Czy to było dla pani ciężkie doświadczenie? Czy to było trudne?

Bardzo.

  • Z jednej strony obowiązek wobec ojczyzny, że trzeba bronić Warszawy, a z drugiej strony lęk o siebie, o najbliższych i straszne warunki, nieporównywalnie gorsze od dotychczas znanych, prawda?

Tak, ciężko było niesamowicie. Później miałam troje dzieci, są żyjące. Jak to mówią, miałam wojsko w domu.

  • Samych chłopców?

Samych chłopców, wojsko. Jeden był marynarzem, drugi był lotnikiem, a trzeci był eleganckim, wytwornym, który na straży stał, w delegacji. Coś takiego, nie wiem, jak się nazywa to wojsko.

  • Pewnie kompania reprezentacyjna.

Tak. Wspaniały. Ładne są moje chłopaki.

  • Suma sumarum, wspomnienia są, owszem, dokuczliwe, ale nie najgorsze. To, co najgorsze, panią ominęło.

Najgorsze [było], jak się dowiedzieliśmy o tym, że moi bracia zginęli. Mama bardzo to przeżywała.

  • Każda rodzina zapłaciła jakąś cenę.

Tak. Mój najmłodszy brat, starszy ode mnie o rok, jak się dowiedział, o tym, że [jest] Powstanie, wojna, to on już, on pierwszy pójdzie i będzie bronić Warszawy. Samo to, że uciekł z Niemiec, że się nie bał i uciekł, i tyle czasu jechał pod pociągiem, i jakoś dotarł do Warszawy. Mówi: „Nie. Muszę wrócić do Polski, nie będę u Niemców siedzieć”. I uciekł.



Warszawa, 19 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Pelagia Ziemiecka Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter