Radosław Radwan-Dębski „Filipinka”

Archiwum Historii Mówionej

Radosław Radwan-Dębski, urodzony 12 marca 1929 roku w Warszawie.

  • Proszę opowiedzieć o pana młodości. Gdzie pan się wychował, czym się zajmowali pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo?

Nie, byłem jedynakiem. Urodziłem się w Warszawie. Przez cały czas, aż do niedawna, byłem związany z Żoliborzem.

  • Gdzie dokładnie na Żoliborzu pan mieszkał?

Na Żoliborzu mieszkałem w trzech miejscach, na ulicy Brodzińskiego, to jest Żoliborz Urzędniczy, następnie krótko w WSM-ie, czyli Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, oraz w bloku przy ulicy Mickiewicza 27. Teraz to jest chyba wspólnota mieszkaniowa, a w tym czasie to się nazywało Zakład Ubezpieczeń Pracowników Umysłowych, ale mało kto to pamięta. Rodzeństwa nie miałem. Mój ojciec był inżynierem, mama zajmowała się domem. W momencie wybuchu wojny miałem dziesięć lat.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

Chodziłem do szkoły prywatnej Marii Ostaszewskiej, na ulicy Kniaźnina na Dolnym Żoliborzu. Muszę zaznaczyć, że część, aspekt mojej postawy Polaka – nie chcę używać dużych słów – wywodziła się z tej szkoły, bo później była już okupacja i już nie było szkoły. Szkoła była pod koniec okupacji. To było zakamuflowane gimnazjum pod firmą szkoły budowlano-drogowej księży marianów na Bielanach, do której chodziłem jeszcze ostatni rok przed Powstaniem. Tam atmosfera też była taka jak być powinna.

  • Jak pan wspomina 1 września 1939 roku? Gdzie pan wtedy był? Mówiło się o wojnie przed wybuchem?

Mówiło się, mówiło. W ramach wyjazdów wakacyjnych byłem w dwóch miejscach. Na początku byłem chyba przez dwa tygodnie na Polesiu w gospodarstwie ojca, a później jeszcze na skróconym, przyspieszonym obozie zuchowym gdzieś w lasach pod Toruniem. Stamtąd szybciej obóz został zwinięty i wróciliśmy.
Pamiętam scenę, kiedy wojny jeszcze nie było, wieczorem ojciec stał przy moim łóżku. Bałem się. Operował wyobrażeniami dziecięcymi, mówił: „Nalotu być nie może, bo deszcz pada”. Jeżeli była mowa o nalocie, to już konkretnie bałem się wojny.
Ojciec został zmobilizowany. Był zresztą reklamowany, nie skorzystał z reklamacji, miał przydział do Brześcia. Odwieźliśmy z mamą ojca na dworzec. Wróciliśmy, jeszcze był normalny, duży ruch w Warszawie. Jak już znaleźliśmy się w bloku pod 27 na Mickiewicza, był jeden niezidentyfikowany wybuch. Wtedy z mamą zamknęliśmy się w uszczelnionym pokoju. Instruowano, że trzeba jakieś pomieszczenie w mieszkaniu uszczelnić przed gazem. Mieliśmy uszczelniony pokój, w którym zamknęliśmy się, zakładając maski-tampony. Trudno powiedzieć, ile czasu siedzieliśmy. To było na placu Wilsona, był dym, ale nie wiem, co to było, czy to był pocisk, nie wiem. W każdym razie taki był początek, a później naloty, ostrzał artyleryjski. Rodzina, właściciele sklepu spożywczego, którzy mieli dużą piwnicę, wzięła mnie i mamę do piwnicy. W tej piwnicy przetrwaliśmy całe oblężenie.

  • Co się stało z pana ojcem?

Ojciec wrócił 4 października.

  • Skończyła się wojna we wrześniu i Niemcy wkroczyli do Warszawy. Jak wyglądało życie pana rodziny? Z czego żyła pana rodzina podczas okupacji?

Dopóki ojciec nie wrócił, na szczęście to nie trwało zbyt długo, mama nie miała czasu na organizację życia, ale przez długi czas żywiliśmy się ogórkami kiszonymi i budyniem czy galaretką na wodzie. To akurat było dostępne w magazynach sklepu. A jak już wrócił ojciec, to zaczęliśmy jakoś przemyśliwać. Zaczęliśmy robić papierosy. Wtedy był dostępny tytoń, można było kupować liście tytoniu. Krajaliśmy liście i nabijaliśmy glizy, które też można było kupić. Później była jeszcze konieczna robota, aczkolwiek głupia, trzeba było żelazko rozpalić, w tym czasie było już elektryczne, i końce papierosów przypalać, bo tytoń by z tego wyleciał, gdyby tego się nie robiło. To były podstawy naszego bytu. Nie wiem, czy nie było innych, ponieważ ojciec był inżynierem.
Pamiętam moment, jak szedłem do szkoły, kiedy została otwarta. Nie wiem, czy to był pierwszy dzień otwarcia szkoły, czy pierwszy dzień powrotu ojca, który uczył mnie, co mam mówić, jak mnie spytają, co robił ojciec, czy przyszedł [z wojny]. Groziła mu kara śmierci, bo oficerowie przecież musieli zgłosić się do obozów jenieckich.

  • Jak wyglądało pana życie w tym czasie? Chodził pan do szkoły, do tajnego gimnazjum.

Chodziłem do szkoły budowlano-drogowej na Bielanach do księży marianów. Oprócz normalnych przedmiotów gimnazjalnych, mieliśmy trochę drogownictwa, budownictwa, architektury, przedmioty zawodowe. […]

  • Czy w tej szkole było organizowane harcerstwo?

Nie. Może, ale ja o tym nic nie wiedziałem.

  • Do tego gimnazjum chodził pan aż do wybuchu Powstania?

Do harcerstwa należałem do „Zawiszy”, ale niezależnie od tej szkoły. Jeszcze przed rozpoczęciem nauki w szkole, w klasie byłem zwerbowany na Żoliborzu przez kolegów.

  • Kiedy pan się znalazł w harcerstwie?

Nie potrafię powiedzieć. Pamiętam miejsce i moment, kiedy kolega zaproponował mi wejście do jego zastępu. Ale kto to był i kiedy to było, już nie.

  • To była wojna?

Okupacja. To był chyba rok 1942 czy 1943.

  • Jakby pan opisał atmosferę, która panowała w Warszawie latem pod koniec lipca 1944 roku?

Przez plac Wilsona przewalały się, trudno to nazwać wojska, niemieccy maruderzy w najgorszym wydaniu, i to chyba przez trzy dni. Było tak, że nawet jak samochód nie miał powietrza [w oponach], to jechał na obręczach. To było przemieszane jakby z ludnością cywilną. Widać było, że to są żołnierze częściowo poprzebierani. Dla nas to był widok budzący nadzieję. To trwało przez trzy dni, jeżeli chodzi o plac Wilsona. Kolumny waliły Krasińskiego od strony Wisły i na przełaj przez plac Wilsona, bo nie było drogi, Krasińskiego do góry. Nie pamiętam, żeby jechał sprzęt ciężki, czołgi. Były jakieś samochody pancerne. Tak to waliło, jechało do tego stopnia, że wyrobiło koleiny głębokie chyba na pół metra przez plac Wilsona. Było mniej więcej tak, jak teraz się czyta o atmosferze przed wybuchem Powstania.

  • Jak wyglądał pana dzień w dniu wybuchu Powstania, 1 sierpnia 1944 roku? Czy pan już wiedział, że wybuchnie Powstanie?

Nie. Nasza drużyna jakoś się rozleciała. Nie wiem zresztą dokładnie jak, koledzy też nie bardzo. Nagle, po południu zaczęła się strzelanina. Byłem w domu. Strzelanina trwała [tak długo], że zaczęliśmy być niespokojni. Ukazały się samoloty, jeden, dwa, Messerschmitty myśliwskie monitorowały, co się dzieje. Zapadł zmrok, uciszyło się. Obserwowałem plac Wilsona z okna, z drugiego piętra. To już było Powstanie. Widziałem, jak pojawiły się czołgi i ostrzeliwały. […]

  • W jaki sposób i kiedy zgłosił się pan do „Żywiciela”?

W tym czasie, tego nie wiedziałem, „Żywiciel” ewakuował się do Puszczy Kampinoskiej. Ale trochę oddziałów zostało w dzielnicy. Chodziłem z kolegami, [pytałem], co, gdzie można pomóc. Ktoś, nie wiem kto, kazał nam pilnować dziwnej barykady na rogu ulic Mierosławskiego i Mickiewicza, gdzie barykadą był ustawiony poprzecznie ciężarowy samochód. […] Razem nocowaliśmy w szoferce i „pilnowaliśmy”, nie mieliśmy żadnej broni. Później nas ściągnęli i nakarmili kaszą w sąsiednim mieszkaniu. Przenosiłem jakieś radio, bo ktoś mnie posłał.
Wreszcie zjawiły się oddziały [„Żywiciela”]. To myśmy zaczęli za nimi chodzić. W pewnym momencie plutonowy postawił stolik od strony ulicy. To był blok [na Mickiewicza] 27. Kolejka się utworzyła. „Kto się chce zapisywać?”. To byli moi rówieśnicy, było nas chyba siedmiu z 1929 roku. Było jeszcze dwóch młodszych. Zwracali uwagę na wiek. Podałem, [że mam] siedemnaście lat, a miałem piętnaście. Zostałem przyjęty. Po dwóch czy trzech tygodniach nasz rocznik został bezterminowo urlopowany z uwagi na wiek.

  • Co należało do pana obowiązków przez trzy tygodnie? Czym się pan zajmował?

Trudno to sprecyzować. Jedna barykada była przy placu Wilsona w kierunku na północ, a druga barykada była przy ulicy Mierosławskiego na Mickiewicza w kierunku na południe, skierowana na wiadukt na Dworzec Gdański. W tym czasie był jeden karabin. Zależnie od tego, gdzie w nocy odzywała się większa strzelanina, tam był potrzebny karabin. Wtedy mnie przypadło – latałem z tym karabinem pomiędzy barykadami. Jedną noc byłem do dyspozycji dowódcy „Gryfa”. Leżałem na sienniku na klatce schodowej. Wtedy nie otrzymałem żadnych zadań. Kwaterowaliśmy w mieszkaniach, które [dobrze] się do tego nadawały. Od strony ulicy Felińskiego, od strony kościoła Świętego Stanisława Kostki, są galerie wewnętrzne, więc poszczególne kwatery miały połączenie galeriami. Myśmy kwaterowali na galeriach na pierwszym piętrze. Na kwaterze po raz pierwszy dostałem „filipinkę”. To była moja broń chyba przez dwa tygodnie, nie użyta do końca. […]

  • Jak pan wspomina koniec Powstania? Jak wyglądał moment, kiedy musieliście państwo wyjść z Warszawy?

[…] Zanim dostałem urlop, jeszcze przed zwolnieniem nas, piętnastolatków, jak miałem dwie godziny [wolnego], to nie wiedziałem co zrobię z tym czasem, bo to strasznie dużo czasu. Bawiłem się, bo jeszcze w domu można było być. Miałem czołgi, samoloty i tym się jeszcze bawiłem. Na przykład żeśmy uczyli się konstrukcji, składania i rozkładania karabinu. Na początku sierpnia były dwa karabiny i dwa pistolety maszynowe na czterdziestu chłopaków. Tylu mniej więcej liczył oddział 225a „Gryfa”, [który] później przemianowali, przeformowali na 257. Byłem jednym z najmłodszych, starsi mnie odpychali i uczyli się ci, którzy musieli się uczyć. Ciągle się patrzyłem i ciągle mnie odpychali, i w końcu się dostałem i przez tyle czasu patrzyłem, że potrafiłem od razu, bez zająknienia, rozebrać i złożyć karabin. […]
Później, jak nas zwolnili, dostaliśmy bezterminowy urlop, to jedni z tym się pogodzili, inni nie. Dostałem się z powrotem do oddziału. Dostałem karabin, ale skąd, to nie wiem, nie miałem pojęcia. Na Marymoncie nie byłem, bo w tym czasie miałem [kłopoty] zdrowotne, [problemy] żołądkowe. Natomiast w tym czasie, jako jedyne Zgrupowanie „Żmija” zostało rozwiązane i niedobitki zostały włączone do pozostałych zgrupowań.
Ja i mój siedemnastoletni kolega, syn kupca, dostaliśmy się do „Żubra”. Byliśmy w szkole pożarniczej przy ulicy Potockiej. W tym czasie Janek Stompor miał rusznicę przeciwpancerną. Sytuacja była taka, że w ogóle, absolutnie nie można było wyściubić nosa, bo był ostrzał budynku, po prostu było to niemożliwe. Któryś czapkę wystawił na kiju, to od razu była ostrzelana, postrzępiona. Jakiś pocisk wybuchł, poszczególnych pocisków nie rozróżniało się, chłopaka strąciło razem z tą rusznicą. Na szczęście jakoś się otrzepał, rusznica była pogięta. Ale skądś dostał nowiutką rusznicę. Pytałem: „Janek, skąd masz?”. Nie wiedział, zapomniał. Rusznica kapiąca jeszcze oliwą, chyba prosto ze zrzutów. Wtedy przypadkowo byłem pod ręką, musiałem być amunicyjnym przez pięć dni. Nie wiem, kto [wcześniej] był jego amunicyjnym.

  • Jak wyglądała sytuacja oddziału pod względem uzbrojenia i zaopatrzenia? Mieliście problemy z amunicją?

Z bronią było mniej, natomiast z amunicją było więcej problemów. Jeżeli chodzi o zaopatrzenie żywnościowe, to walczyłem ze „żmijowskim” sucharem, to chyba był rosyjski, czarny i twardy. Walczyłem z nim, bo nic innego nie było. To mi utkwiło w pamięci.
  • Pamięta pan, jak się kończyło Powstanie na Żoliborzu?

Nie. Piętnastolatkami opiekował się nieoficjalnie porucznik „Dąb”, Dmoszyński. [Powiedział]: „Widzicie jak jest. Starajcie się przebrać i do rodzin, jeżeli możecie, to idźcie”. Nie wszyscy poszli wtedy, ale ja poszedłem. Miałem rodzinę po prawej stronie. Powstał nowy front na Dolnym Żoliborzu, gdzie już nie byłem. Janek Stompor poszedł na Dolny Żoliborz, ja poszedłem, już jako potencjalny nie-żołnierz, pod 27, bo wszystko kręciło się obok tego bloku, gdzie byli moi rodzice.
Mój ojciec został zaskoczony przez wybuch Powstania na Starym Mieście. Na Starym Mieście był przez dwa, trzy dni. Wiaduktem nad Dworcem Gdańskim przeczołgał się do nas chyba czwartego dnia. Też zresztą poszedł do oddziału. Zameldował się regulaminowo: „Porucznik Dębski melduje się na rozkaz”. Spytali go: „Czy pan porucznik ma broń?”. – „Nie”. – „To dziękujemy. Potrzebujemy tylko z bronią” – a przyjmowali chłopaków piętnastoletnich beż żadnego przeszkolenia czy z minimalnym przeszkoleniem. Ojciec zresztą nie palił się do tego.

  • Raczej z obowiązku?

Tak. Ojciec dzielił się tym, co widział na Starym Mieście. Mówił, że chłopcy w ogóle nie mieli broni, nie mieli amunicji. Tak że do końca Powstania był w służbie saperskiej. Ojciec był saperem. Działał przy budowie umocnień polowych.

  • Jak pan wyszedł z Warszawy? Z rodziną?

Z rodziną. To znaczy mama została, kobiety zostały. Szedłem do rodziców, do piwnicy naszego domu. Żadnych morderstw nie było. To była podobno jakaś dywizja pancerna, nie wiem. Niemcy wyciągnęli na wierzch mężczyzn. Poszedłem z ojcem, mama została.
Później to są takie momenty, że człowiek nie zawsze do tego wraca spokojnie. Spotkaliśmy się z mamą w kościele na Woli, gdzie był punkt, [z którego] gnali na Dworzec Zachodni. Tam był organizowany wypoczynek. Odkrytymi wagonami do Pruszkowa, gdzie staraliśmy się być razem. Byliśmy wywiezieni na roboty do Niemiec.

  • Dokąd?

Do Wesemberg. To jest trzeci obóz z rzędu. Najpierw był Pruszków, później obóz segregujący Parchim i Wesemberg, w którym byliśmy już do końca.

  • Czyje wojska wyzwoliły obóz?

Armia Czerwona.

  • Wrócił pan do Polski po wyzwoleniu obozu?

Tak. Wtedy byłem już bardziej samodzielny. Po takich doświadczeniach człowiek jednak bardzo szybko dorośleje. Zorganizowałem konia, wóz, wolant na gumach. Nie tylko my, ale jeszcze szereg osób znajomych z obozu. To nie był duży obóz, czterysta osób, Polaków. Nikt nie potrafił dobrze powozić. Dojechaliśmy, zresztą z przygodami, chyba do Poznania. W Poznaniu zostaliśmy okradzieni. Z Poznania było bezpłatne połączenie kolejowe z Warszawą. Jakoś weszliśmy na platformę i jakoś dojechaliśmy. Jechało się chyba parę dni.

  • Pana dom ocalał?

Mój dom częściowo ocalał. Ojciec przeprowadził remont, który polegał na wstawieniu stropu w jednym pokoju, ściany konstrukcyjnej między tym pokojem a sąsiednim i zewnętrznej ściany konstrukcyjnej w drugim pokoju, łącznie z balkonem. Mam dokument, potwierdzony kosztorys ze stemplem administracji.
Tak że dom niewątpliwie był zniszczony. Natomiast cały blok był strasznie poharatany. Zresztą ostatniego dnia [Powstania] byłem w tym bloku. Koledzy byli na Dolnym Żoliborzu. Był ogień, artyleria, nie rozróżniało się poszczególnych wybuchów. To był jeden wielki ryk. Skutek był taki, że przez długi czas nie słyszałem. Później jakoś do siebie doszedłem.

  • Czy pan i pana rodzina mieliście problemy z nową władzą ludową w związku z przeszłością wojskową?

Ja miałem, mama nie, przecież zajmowała się gospodarstwem.

  • Ojciec był przedwojennym oficerem.

Ojciec był przedwojennym oficerem rezerwy, ale jednocześnie był znanym naukowcem. Był hydrologiem, profesorem. Można w Encyklopedii znaleźć hasło: „Kazimierz Dębski”. […] Ustawił całą służbę hydrograficzną po wojnie. To było wszystko w ruinie, merytorycznie, technicznie, logistycznie, pod każdym względem.

  • Co pana spotkało ze strony nowej władzy?

Wybierałem się na architekturę. Trzeba było napisać podanie. Napisałem o moich działaniach powstańczych. Ojciec chciał mi to wyperswadować, ale ja byłem mądrzejszy, napisałem. Myślałem, że takie rzeczy będą na plus. Miałem średnią przy egzaminie wysoką, pięć z wyróżnieniem, z rysunku miałem prawie pięć, z matematyki cztery. Byłem na liście. Był tak zwany „czynnik społeczny”, architekt Tetmajer, nie pamiętam jego imienia, który wsławił się budową na przykład „renesansowego” Muranowa. Zajrzał do podania, skreślił mnie i nie byłem przyjęty. W końcu się dostałem. Skończyłem architekturę. Ojciec mi wtedy pomógł.





Warszawa, 3 marca 2007 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber

Radosław Radwan-Dębski Pseudonim: „Filipinka” Stopień: łącznik, strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żmija”, Zgrupowanie „Żubr” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter