Roman Loth „Lis”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Roman Loth, pseudonim „Lis”. Urodziłem się 11 grudnia 1931 roku w Warszawie. Przed Powstaniem byłem członkiem „Szarych Szeregów”, wolskiej drużyny imienia Lepolda Lisa-Kuli, roju „Giewont”.

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?


Miałem 8 lat. To właściwie wystarczy za rekomendację.

Chodziłem do szkoły, zdałem właśnie do III klasy szkoły powszechnej. Mieszkaliśmy pod Warszawą w Wawrze. W 1939 roku na samym początku września przenieśliśmy się do Warszawy, do dziadków. Mój dziadek był pastorem zboru ewangelicko-augsburskiego. Miał duże mieszkanie przy Królewskiej 19 i tam spędziliśmy kampanię wrześniową, to znaczy cały okres oblężenia Warszawy, bombardowań. Tuż po kapitulacji zostałem zapisany do III klasy szkoły powszechnej imienia Mikołaja Reja i przez całą okupację byłem uczniem szkoły – najpierw powszechnej, a w ostatnim roku przed Powstaniem chodziłem na tajne komplety do pierwszej gimnazjalnej. Gdy zdałem do drugiej, już nie zdążyłem 1 września rozpocząć nauki, bo 1 sierpnia historia na to nie pozwoliła.



  • Jak pan pamięta czasy okupacji?


To pytanie wprowadza w całą tematykę Powstania. Chciałem zwrócić uwagę na jedno.

Cały mój dom i rodzina była zaangażowana w pracę konspiracyjną w ruchu oporu. Ojciec był członkiem ZWZ i potem AK, od chyba jesieni 1939 roku do końca Powstania i później w okresie niewoli. Matka była instruktorką PŻ, pomocniczej służby kobiet. U nas w domu odbywały się tajne wykłady podchorążówki, kursy organizacji PŻ; nasz dom był skrzynką kontaktową o pseudonimie „Mazowsze”. To jeszcze przed Powstaniem, we wczesnym okresie konspiracji.

  • Gdzie pan mieszkał?


Mieszkałem przy Jasnej 22 mieszkania 20. To jest na rogu Świętokrzyskiej. Dziś dom nie istnieje. Przetrwał Powstanie, ale po nim został przez Niemców spalony.Od końca 1943 roku byłem członkiem „Szarych Szeregów”, członkiem „Zawiszy”, drużyny wolskiej imienia Lisa-Kuli. Drużyny wolskiej, bo przydział był wtedy przypadkowy. Po prostu kontakty nawiązywało się przypadkowo. Wciągnął mnie tam mój serdeczny przyjaciel szkolny Kazimierz Myszkorowski, który mieszkał na Woli i tam miał swoje kontakty.

Ja mówię o najbliższej rodzinie, ale oczywiście cała moja rodzina była zaangażowana w pracę konspiracyjną. Również mój stryj Wiktor, również zaprzyjaźniona wtedy z nami późniejsza jego żona Janina. Mój dalszy stryj Felicjan Loth był lekarzem w czasie Powstania; jego ojciec profesor Edward Loth był dowódcą sanitarnym Mokotowa 5 obwodu AK i zginał w czasie Powstania w wyniku wybuchu bomby lotniczej. Moja kuzynka, do dziś funkcjonująca w SZZAK-u Janina z Lothów Borkowska była harcerką. Jej brat Wiesław, nieżyjący już, był w Szarych Szeregach. Cała rodzina była zaangażowana w pracę konspiracyjną. Mieszkanie było na czwartym piętrze, w drugim domu na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej w stronę placu Dąbrowskiego. Miało dwa wyjścia, jedno takie eleganckie w poprzecznej oficynie z wyjściem kuchennym; był telefon [niezrozumiałe] położony bardzo dobrze, centralnie. Może właśnie dlatego mój ojciec na parę dni przed Powstaniem zakomunikował nam – mojej siostrze i mnie – że będziemy przeniesieni w końcu lipca na Wolę, bo tam będzie bezpieczniej. Tu było czwarte piętro, tam parter; zbliża się front, zbliżają się bombardowania, ostrzał artyleryjski.

Prawdziwy powód tych przenosin poznałem dużo później, w czasie lub już po Powstaniu. Kilka dni przed wybuchem Powstania, w końcu lipca, ojciec oddał mieszkanie do dyspozycji Komendy Okręgu i dlatego na komendzie „W” jest zaszyfrowany nasz adres: „MP Okręgu Jasna 22 mieszkania 20”.Przez pierwsze godziny Powstania tam właśnie mieściło się dowództwo. Później zostało przeniesione – o ile wiem, wtedy, kiedy zdobyto niemiecki hotel „Victoria”, położony dalej na Jasnej, chyba 26 – to było przy placu Dąbrowskiego.

Tam zdaje się to dowództwo się przeniosło, a potem do gmachu PKO na przeciwległy róg Jasnej i Świętokrzyskiej, pod kopułę.My byliśmy na Woli przy ulicy Chłodnej 6. Mieszkaliśmy w drugim podwórzu na parterze, na kilka dni przedpowstaniowych tam przeniesieni. Pamiętam to niesłychane wrażenie, gdy przekopem jakimś przez dziurę w murze piwnicznym – bo poruszaliśmy się przecież piwnicami – po raz pierwszy wyszedłem 4 czy 5 sierpnia. Wynurzyłem się na ulicy Elektoralnej, z Chłodnej tam przeszedłem ulicami i zobaczyłem całą ulice w polskich flagach biało – czerwonych. Muszę przyznać, że to było bardzo głębokie wrażenie i wstrząsające uczucie. Niedługo byliśmy na Woli. 6 sierpnia atak niemiecki zagarnął Chłodną aż po Hale Mirowskie, przed Elektoralną, i zostaliśmy zagarnięci przez Niemców. Mężczyzn odłączono najpierw do rozbierania barykad, potem prawdopodobnie zostali rozstrzelani; nas skierowano na Wolę. Nas, czyli moją babcię, osiemdziesięcioletnią prababcię, która ledwo chodziła, moją siostrę o trzy lata ode mnie młodszą i właścicielkę mieszkania, starszą panią. Szliśmy Chłodną w stronę Woli, koło kościoła Karola Boromeusza i kazano nam iść Wolską na zachód. Ja wtedy stchórzyłem. Wolska płonęła; mieliśmy wejść w te płomienie, które wybuchały z dwóch stron, z okien i cała Wolska była zadymiona gęstym dymem. Ta trasa nie była przez Niemców obstawiona. Oni mieli ważniejsze sprawy przed sobą, niż za sobą; to były oddziały bojowe, które szły pierwszym rzutem. I ja pociągnąłem wszystkich w jakiejś nagłej determinacji w Żelazną, w prawo; przeszliśmy przez jakiś lej, jakieś deski rozłożone, jakiś rów, weszli w barykady i nagle znaleźliśmy się na Grzybowskiej – tuż obok, bo na Grzybowskiej przecież rozmawiamy. I tu zobaczyłem człowieka z biało – czerwoną opaską. To był właściwie kawałek ziemi niczyjej, gdzie nie wiadomo było, gdzie kto jest i te pozycje frontowe w tym miejscu były nieustabilizowane. Chcieliśmy się zatrzymać na Grzybowskiej w bramie domu, który dziś jeszcze stoi – taki nowoczesny, ładny – przy rogu Żelaznej. Tam nie było już miejsc. Powiedziano nam, że u Haberbuscha na Ceglanej jest duży schron i duża piwnica, składy zboża, i można się jakoś zadekować. Poszliśmy tam. To nie tyle była piwnica, co parter – te budynki się również zachowały do dziś, przynajmniej ich fragmenty, oglądałem je niedawno – z rampą, z podjazdem. Myśmy tam wylądowali. Byliśmy tam przez kilka dni w bardzo niedobrych warunkach. Tam był ogromny, niesubordynowany, wystraszony, zanarchizowany tłum. Myśmy jakieś skrzynie znaleźli, na tych skrzyniach się rozłożyło jakieś płaszcze; tam się można było położyć, żeby się przespać. Ja w tym czasie miałem już adres mojej matki w PKO.

Mój ojciec w tym czasie był na południowej stronie Śródmieścia, po południowej stronie Alej Jerozolimskich. Był oficerem rejonowym na Warszawę Śródmieście Południe do przyjmowania zrzutów z powietrza. Jego bezpośrednim dowódcą był kapitan Zdzisław Szymborski, pseudonim „Skowron”. To był wydział Komendy Głównej AK do przejmowania przerzutów powietrznych – tak to się chyba nazywało – w Wydziale Lotniczym Komendy Głównej AK.

To zresztą jest opisane przez panią Helenę Szołdrską w jej monografii dość szczegółowo. Ojciec pełnił swoje funkcje na południu Śródmieścia, na południe od Alej Jerozolimskich, które przecinały przecież wtedy Warszawę bardzo ostro. Tam było jedno miejsce, którym można było przejść – słynny przekop niedaleko BGK, na wysokości mniej więcej Kruczej. Moja matka pełniła swoje funkcje w gmachu PKO, prowadziła tam magazyn stołówki żołnierskiej. To była stołówka prowadzona przez panie z organizacji Pomoc Żołnierzowi, przez peżetki. Matka zdołała nas jeszcze 3 – 4 września odwiedzić na Chłodnej i zostawić na szczęście swój adres. Z Ceglanej mogłem napisać list i posłałem przez jakiegoś harcerza. Może to już była Harcerska Poczta Polowa, może jeszcze nie, ale to był chłopiec, który był z tamtych okolic i ja mu dałem kartkę do mamy. Matka z ciotką przyszła i jak zobaczyła, w jakich warunkach jesteśmy, to od razu powiedziała: „Pakujcie się i idziemy do domu”. Do mieszkania, które straciło już swoje historyczne funkcje i wróciło do prywatności – można było tam już zamieszkać. I znowu znalazłem się na Jasnej.

Z Ceglanej szliśmy Złotą i pamiętam – wtedy na barykadzie spotkałem swojego hufcowego Teodora Spychalskiego pseudonim „Tedzik”, którego znałem z Szarych Szeregów, który tam pełnił wartę i nas, przechodzących przez barykadę, legitymował. Na Jasnej zameldowałem się, bo chciałem uczestniczyć w działaniach w Pasiece, to znaczy Kwaterze Głównej Związku Harcerstwa Polskiego – w kwaterze głównej Szarych Szeregów ówczesnych – która mieściła się bodajże w drapaczu chmur na placu Napoleona.

Mówię bodajże, bo nie jestem pewien, czy nie naprzeciwko na Świętokrzyskiej, tam bowiem spędziłem jedną czy dwie noce przydzielony do jakiejś drużyny, której nazwy nie pamiętam. Pamiętam, że była to noc nieprzyjemna, bo był ostrzał. Pamiętam również, jak drapacz chmur otrzymał ciężki postrzał uwieczniony na znanym zdjęciu. Pamiętam, że wtedy zostaliśmy poderwani alarmowo, żeby pobiec w górę, bo drapacz zaczynał się palić, a tam na górze były jakieś ważne dokumenty do zniesienia. Pamiętam, że mówiono, że są tam granaty, które trzeba ratować. Wbiegliśmy wtedy na górę. Ja niestety nie dobiegłem do samej góry, bo dym był bardzo gryzący, bardzo gęsty; nie wiem, może moi koledzy dobiegli. Na tym się skończyła na razie moja działalność. Ale kilka dni później – nie wiem dlaczego, może dlatego, że Pasieka przeniosła się w inne miejsce – przestałem pełnić funkcje przy Pasiece i zostałem przydzielony do gmachu PKO, gdzie byłem łącznikiem, pomocnikiem, kimś w rodzaju służbowego, chłopcem do różnych poruczeń przy majorze „Admirale”. Oczywiście nie miałem nic wspólnego z żadnymi działaniami ściśle militarnymi. To była raczej służba pomocnicza; miałem wtedy dwanaście lat. Paliłem się do tego, aby mnie wysyłano kanałami z meldunkami i tak dalej. Oczywiście za mały na to byłem, za dziecinny. Skończyło się na tym, że nosiłem zupę w wiadrach i prałem skarpetki tym, którzy z kanałów wyszli. Ale uważałem, że również można i tak służyć sprawie. W PKO byłem przez kilkanaście dni – sądzę, że około dwóch tygodni tę służbę tam pełniłem. Mniej więcej w końcu sierpnia – początku września ojciec postanowił, że będę razem z nim i weźmie mnie do siebie na kwaterę, w rejon ulicy Marszałkowskiej i Wilczej, i tam właśnie się znalazłem. Tutaj na północy Śródmieścia walki były coraz cięższe, bombardowania coraz cięższe, coraz więcej gruzów, płonących domów. Nasz dom ciągle jeszcze stał. Myśmy oczywiście cały czas w piwnicy przebywali. Znalazłem się wówczas na Marszałkowskiej 79. Mój ojciec mieszkał razem z oddziałem. Nie jestem pewien, czy to był oddział, ale to chyba był oddział zwarty obwodu „Obroża”. Oddział, który nie zdążył dostać się na swoją pozycję i tutaj kwaterował. Pamiętam, że jego dowódcą najstarszym rangą na tej kwaterze był major o pseudonimie „Wołk”, zdaje się, o nazwisku znanym. Mam jego fotografie, sporo fotografii z wypadków, o których mówię. Ojciec chciał mnie mieć jako swojego łącznika. Mówiłem do ojca oczywiście „panie poruczniku” – żeby nie było „tato” czy „ojcze”, żeby to wyglądało bardzo oficjalnie. Rzeczywiście, jakieś tam funkcje łącznika pełniłem, chociaż z rzadka i niewiele. Natomiast ojciec chciał mnie mieć przy sobie, ze względu na zbliżające się niebezpieczeństwo w Śródmieściu Północnym.

Tutaj zgłosiłem się natychmiast do Harcerskiej Poczty Polowej, która miała swoją siedzibę przy ulicy Wilczej 41. Do końca Powstania byłem przypisany do Harcerskiej Poczty Polowej. Nie potrafię dziś dokładnie powiedzieć z pamięci, jak ona była wewnętrznie zorganizowana. Wiem, że były tam zastępy służbowe, że pełniłem tam służbę. Roznosiłem listy i wybierałem listy ze skrzynek w rejonie ulicy Jaworzyńskiej – to pamiętam; być może również w innych miejscach.

Kilka faktów, które utkwiły mi w pamięci, w tym jeden dramatyczny. Nie było już wody, chodziło się po nią na jedno z podwórzy na Poznańską. To było duże podwórze, obudowane dość niskimi domami; tam była studnia. Oczywiście stało się po kilka godzin w kolejce. Poszliśmy tam z kilkoma kotłami. Te kotły były puste, więc wystarczyło dwóch – trzech, żeby je tam zanieść. Stanęliśmy w kolejce; stało się dwie, trzy, cztery godziny. Gdy zbliżaliśmy się już, druh, który był wówczas moim dowódcą, powiedział do jednego z moich kolegów: „No to biegnij po chłopców, bo zaraz będziemy mieli pełne kotły, to potrzeba ze sześciu”. Ja byłem taki bardzo ochoczy – powiedziałem, że ja pobiegnę natychmiast. To zostało zaakceptowane i pobiegłem po ludzi. Jak wróciłem, zastałem sytuację katastrofalną – w tym czasie w to miejsce uderzył granatnik. Ten kolega, który miał biec, zginął na miejscu. Byli również ranni. Mnie polecono zawiadomić rodziców tego chłopca. Na szczęście, w porę drużynowy zorientował się, że ja jestem za mały, za smarkacz, żeby o takich sprawach donosić rodzicom i sam poszedł; ja poszedłem z nim jako asysta. We dwóch poszliśmy. To było takie głębsze przeżycie. Oni mieszkali gdzieś na Wilczej, może Emilii Plater, może Koszykowa róg Emilii Plater; gdzieś w pobliżu Politechniki. Przechodziliśmy podkopem pod ulicą Wilczą chyba. Był to dom 19, z marmurową klatką schodową, bardzo elegancki. Weszliśmy do mieszkania. Otworzył nam ojciec. Ja stałem przy drzwiach wejściowych. Korytarz był długi i ciemny; w głębi był pokój i tam siedziała matka mojego kolegi. Ja usłyszałem jej krzyk, zanim ona się dowiedziała i jej płacz, zanim poznała wiadomość. Zobaczyła być może z daleka przedmioty, które drużynowy wyjmował z kieszeni i przekazywał ojcu. Ojciec natychmiast zażądał, żeby go zaprowadzić do syna, do ciała. Pamiętam, jak żeśmy się przepychali pod prąd, bo ruch przy okopie był regulowany, jednostronny, więc z trudem przeciskaliśmy się. To takie moje główne wspomnienie dramatyczne z tamtych czasów. Oczywiście, pamiętam i inne nasze działania. Kiedyś byliśmy zmobilizowani do pomocy w powstańczych drukarniach. W drukarni, w której drukowano afisze albo ulotki – w każdym razie był to druk na tak zwanym pedale, czyli maszynie poruszanej nogą. Ona miała ukośny blat, który się dociskał do matrycy. Tam trzeba było położyć papier, nacisnąć nogą – to się odbijało wtedy. Pamiętam, że na takiej maszynie drukowałem w swoim czasie. Gdzie ta drukarnia była? Dziś nie potrafię powiedzieć. Na pewno na którejś z ulic prostopadłych do Marszałkowskiej, ale czy to była Hoża, Wilcza, czy Żurawia, tego nie pamiętam.

  • Co pan drukował na tej maszynie?


Nie pamiętam. Albo jakieś afisze, albo ulotki. To było tylko jednorazowo.

  • Czy pana działalność wiązała się z dużym ryzykiem?


Ja nie byłem nigdy na pierwszej linii. Oczywiście, z ryzykiem wiązał się wtedy w ogóle pobyt na tym terenie. Przecież pod bombami, pod stałym zagrożeniem bombardowaniem.

Pamiętam na przykład, jak był nalot i bombardowanie. Bomba uderzyła albo w sąsiedni dom, albo w oficynę tego domu, gdzie żeśmy byli – Wilcza 41. Natychmiast koledzy nasi, którzy byli w drużynie służbowej, pobiegli tam, żeby ratować ludzi, żeby odgruzowywać i pamiętam, że spotkali się z ostrą reprymendą dowództwa naszego, bo drużyna służbowa nie może zejść z posterunku, nawet w takiej sytuacji.

To są takie strzępy wspomnień, drobne wspomnienia.



  • Jakie nastroje panowały wśród ludności cywilnej? Jaki był jej stosunek do walczących z „Szarych Szeregów”?


Ja się spotykałem w zasadzie ze stosunkiem pozytywnym, choć wiem, że były również negatywne. Były również stanowiska bardzo przeciwne ryzyku, zniszczeniom i walce w imię nawet pewnego konformizmu. Jednak to, co ja miałem, to doświadczenia raczej dobre. Obracałem się w środowiskach, w których wszyscy byli nastawieni pozytywnie i wspomagająco.

  • Czy pamięta pan, aby ludność cywilna pomagała wam w jakiś sposób?


Wprawdzie byłem w jednostce „Szarych Szeregów”, ale sam tak bardzo się od tej ludności cywilnej nie różniłem, jako że nie byłem skoszarowany, zmobilizowany, nie walczyłem w pierwszej linii. W gruncie rzeczy też byłem jak gdyby ludnością cywilną. Specjalnie nie pamiętam jakichś aktów solidarności. W zasadzie atmosfera była dobra, pozytywna, bardzo patriotyczna generalnie w środowisku warszawskim.



  • A jak zapamiętał pan żołnierzy strony niemieckiej?


Właściwie ich nie widziałem poza tym, jak kazali nam wyjść na Chłodnej. Raczej ich słyszałem i musiałem uważać na nich, bo na przykład ulica Wilcza była pod ostrzałem z Politechniki. Pamiętam – w pewnym momencie mój ojciec przeniósł się do innej kwatery, na ulicę Wilczą też, w domu dziś stojącym, bardzo nowoczesnym. Były tam opuszczone bardzo eleganckie mieszkania i ja tam z ojcem przez ostatnie kilka dni Powstania – dziesięć, może dwanaście – byliśmy. Gdy się chodziło ulicą Wilczą, trzeba było iść stroną nieparzystą. Wydawało nam się, że ona jest wolna, osłonięta od ostrzału, natomiast parzysta jest pod ostrzałem. Dopiero później okazało się, że cała ulica była pod ostrzałem. Od czasu do czasu strzelano. Od czasu do czasu trzeba było przeskakiwać z bramy do bramy. To właściwie tyle tylko.

  • Czy był pan świadkiem zbrodni żołnierzy niemieckich?


Nie. Oczywiście widziałem – trochę jak przez mgłę mam takie wspomnienie – kilka ciał w piwnicy domu, przysypanych piachem, przełożonych deskami. Ja po tym musiałem przejść. To było w gmachu wcześniejszych Koszar Artylerii Gwardii Koronnej przy Zamenhofa. Później ten zabytkowy budynek został rozebrany, niestety. Tam się znalazłem w czasie zawieszenia broni – to był 1 października albo koniec września, tuż przed kapitulacją, w czasie zawieszenia broni. Wiem, że tam z tej kwatery przy Marszałkowskiej 79 chłopcy poszli po żywność; rozeszła się wiadomość, że tam gdzieś jest jakaś bocznica kolejowa, na której stoją wagony i jest soja czy soczewica, którą w workach można przewieźć. To się okazało nieprawdą. Ja tam poszedłem. Mnie zostawiono na podwórzu tego domu i tam miałem na nich czekać. Właściwie tylko widziałem zniszczenia materialne – płonące domy, domy walące się, rannych. Jedno z dramatyczniejszych moich wspomnień jest z ulicy Jasnej. Gdy miotacz min – tak zwana krowa czy szafa – przygotowywał się do wyrzucenia rakiet, następował charakterystyczny taki głos, jakby ryk krowy; wtedy wszyscy się chowali, gdzie mogli. Na Jasnej przechodnie schowali się w bramę istniejącego do dziś domu przy rogu Sienkiewicza. I tam właśnie wpadł pocisk, tak zwany pocisk zapalający. Te pociski miały dwa rodzaje, jedne kruszące, inne zapalające, rozpryskujące, płonące. I to była straszna rzecz, bo ci ludzie zaczęli płonąć żywcem. Ja tego nie widziałem; widziałem skutki, jak szedłem do mojej mamy. Byłem w PKO przy majorze „Admirale”; moja mama w tym samym budynku, tylko z innej strony, od strony Marszałkowskiej, w lochach, w podziemiach prowadziła magazyn stołówki dla powstańców i tam był szpital. (W PKO były wielopoziomowe lochy. Na najniższym poziomie był jeniecki obóz dla jeńców niemieckich przetrzymywanych. Na najniższym poziomie, bo tak było najbezpieczniej; chodziło o to, aby zgodnie ze wszystkimi zobowiązaniami konwencji haskiej jeńcy byli bezpieczni. Później był szpital, a na najpłytszym poziomie była ta stołówka.) Otóż odwiedzając kiedyś matkę widziałem tych nieszczęsnych poparzonych, leżących na noszach, zawiniętych od stóp do głów w bandaże i tylko ze spalonymi do czerni dłońmi. Widziałem ofiary wybuchu właśnie tego pocisku. Zniszczenia zarówno wśród ludności, jak i substancji materialnych domów – to widziałem na każdym kroku, tego było mnóstwo.

  • Proszę powiedzieć o warunkach życia codziennego. Skąd państwo brali żywność, ubrania? Jak wyglądały sprawy higieny?


Nie wyglądały… Właściwie niektóre sprawy w ogóle nie wyglądały. Cóż można było robić?

Po pierwsze – jedzenie. Każdy miał jakieś zapasy, jak to w czasie wojny. Byli tacy, co mieli więcej i jakoś sobie mogli poradzić do końca Powstania. Byli tacy, którzy mieli mniej i ci rzeczywiście mieli kłopoty – musieli szukać, musieli gdzieś znajdować jakieś źródła pożywienia. Muszę powiedzieć, że ja nie byłem głodny w sensie prawdziwym, w sensie przeżywania głodu w czasie Powstania; zawsze coś było. Były to suchary domowe, jakieś kasze, które się wykańczało, póki byłem na Jasnej. Gdy przeniosłem się na Marszałkowską 79, znalazłem się w mieszkaniu, które podobno było mieszkaniem któregoś z pracowników mleczarni na Hożej, do dziś istniejącej zresztą. Tam są zakłady mleczarskie, serowarnia jest, chyba do dziś. I tutaj jedliśmy głównie soję albo soczewicę robioną na papkę i przytoczoną z tej serowarni ogromną belę sera. To było jak młyńskie koło. Chleba właściwie nie było i myśmy jedli ten ser krojony jak chleb, na pajdy. Gdy byłem na Ceglanej, jeszcze przed powrotem na Jasną, pamiętam, że dostałem w prezencie od kogoś cebulę. To było wprawdzie dopiero kilka dni po wybuchu Powstania, ale już było parę dni bez warzyw, owoców, bez witamin i ta cebula bardzo mi smakowała jedzona po prostu jak jabłko. W zasadzie to, co mi się upamiętniło, to właśnie ta soja, soczewica i ser. Ojciec działał w rejonie, w którym operował batalion „Zaremba-Piorun” – tereny między Nowogrodzką, Marszałkowską, Wilczą, Emilii Plater. Dowódcą jednego odcinka był mój wuj, maż mojej chrzestnej matki, kapitan Jerzy Marcinkowski; mam jego zdjęcia, bo odwiedzaliśmy go. Kiedyś chłopcy zameldowali mu, że po sąsiednim podwórzu chodzi koza. Na co on odpowiedział: „A co mnie obchodzi koza?”. Jeżeli koza dowódcy nic nie obchodzi, to ona tego samego dnia przepadła i zostaliśmy później zaproszeni na obiad, na którym jadłem kawałeczek koziego mięsa, które było bardzo dobre i tak, jak zawsze odkładałem chrząstki, tak tutaj wszystko zjadłem do końca. Muszę powiedzieć, że gdy wyszliśmy z Warszawy, to nasza pierwsza noc była po drodze u przypadkowych gospodarzy, gdzie schroniliśmy się. Byli bardzo życzliwi. Dostaliśmy gar ugotowanych kartofli, bez żadnej okazji, i można sobie było narwać pomidorów z ogródka. I po tych dwóch miesiącach – muszę powiedzieć, że te pomidory i te kartofle to było najwspanialsze pożywienie, wspaniałe jedzenie. Próbowano zdobywać skądś pożywienie, bo wszystkie gołębie były zjedzone, przecież to wiadomo. Ale wiele osób cierpiało głód.



  • A higiena?

 

Nie było wody. Ja już w szczegółach nie pamiętam, w jaki sposób się załatwiało te pierwsze, najważniejsze potrzeby – gdzie i kiedy, w jakiej formie. Natomiast były duże problemy z myciem. Wodę trzeba było nosić ze studni. Tam, gdzie były studnie, to się nosiło. Wówczas były studnie kręcone; wiercono studnie, specjalnie budując nowe. Tu z kolei jeden z moich znajomych, przyjaciel moich rodziców, pan Wacław Naumienko, inżynier, bardzo był czynny. Ja nauczyłem się wtedy oszczędzać wody jako napoju. Normalnie jak się je kawałek chleba, to się przełyka, później się popija. Tutaj odwrotnie – mając w ustach chleb popijałem i wtedy mogłem rozmiękczyć go mniejszą ilością wody. Myć można było tylko czubek nosa i trochę ręce.



  • Brak czego najbardziej pan odczuwał?


Trudno powiedzieć… Myśmy się wtedy nie zastanawiali nad tym, co jest iem. Wszystko było niesłychanie ważne, wszystko było emocjonujące, wszystko było rzucone na pierwszy front walki. Inna była wtedy hierarchia ważności. Ja akurat specjalnych ów nie odczuwałem, nie zastanawiałem się wtedy nad tym.



  • Czy uczestniczył pan w życiu religijnym?


Wtedy nie. Ja nie jestem katolikiem, jestem ewangelikiem. Ale oczywiście były wtedy na każdym podwórzu tabliczki o cowieczornych modlitwach zbiorowych organizowanych przez lokatorów; czasami w takich modlitwach uczestniczyłem. Uczestniczyłem również – nie jako czynny uczestnik, nie jako katolik – w kilku mszach przy ulicy Poznańskiej 12. Mam zresztą zdjęcia; tam w podwórzu był ołtarz polowy.

Pamiętam taką scenę, gdy było zaprzysiężenie czterech nowych, młodych chłopców do oddziału mojego ojca. Tu jeszcze słów parę na temat działań mojego ojca; to są rzeczy ważne i interesujące. Ojciec, Wacław Loth, miał pseudonim „Kupiec” albo „Karol”; właściwie funkcjonował raczej pod pseudonimem „Kupiec”. Moja matka miała pseudonim „Anna” – Janina Lothowa (wspominałem drugą Janinę Lothową, moją ciotkę z Matysików, a moja matka była z Grabowskich).

Mój ojciec organizował przyjmowanie zrzutów z powietrza. Wyglądało to w ten sposób, że w ciągu dnia, jeśli wtedy miały być zrzuty, rozkładało się w widocznym miejscu na ulicach – albo placach, skwerach – duże białe płachty, które były ułożone w określony znak. W nocy natomiast rozstawiano kubły napełnione łatwopalnymi materiałami – watą nasączoną benzyną albo innym łatwopalnym płynem, który trzeba było błyskawicznie zapalić. To musiało być robione bardzo szybko, bo oczywiście w momencie, kiedy się to zapalało, Niemcy zaczynali strzelać, zaczynał się ostrzał całego terenu. Nie zawsze był to przecież teren zasłonięty przed ostrzałem. Ojciec gwizdał wspaniale na palcach; mnie to bardzo imponowało. Nauczył mnie i ja też zacząłem gwizdać na palcach. Gwizdał tak, że potrafił przebić tym gwizdem największą palbę i największą strzelaninę – wtedy chłopcy biegli i zapalali te kubły.

Pamiętam jeszcze z własnego doświadczenia – wieczorem, po audycji radia londyńskiego, polskiej sekcji BBC, nadawano zaszyfrowany komunikat dotyczący tego, czy miały być zrzuty, czy nie. Jeżeli nie, to była melodia „Z dymem pożarów” – melodia chorału, która tak bardzo wszystkich denerwowała. „Przestańcie w końcu z tym chorałem – nawet i Jasiński pisał – te pienia pogrzebowe wyrzućcie z audycji! Nam ducha starczy dla nas i starczy go dla was – oklasków też nie trzeba – żądamy amunicji!”. To nawet przeszło do literatury. Natomiast gdy miały być zrzuty, to była melodia „Jeszcze jeden mazur dzisiaj”. Pamiętam, jak kapitan „Skowron”, to znaczy Zdzisław Szymborski, z ojcem był i słuchaliśmy wieczorem nagrania, audycji londyńskiej – i jak audycja się skończyła, to „Skowron” krzyczał: „Teraz cisza!” I wszyscy słuchają, jaki będzie ten sygnał.

Niestety tych zrzutów było, jak wiemy, niewiele i one były źle zorganizowane. Dzienny zrzut poszedł głównie na pozycje niemieckie. Jeszcze jedna ważna sprawa. Pamiętam, jak ojciec kiedyś przyszedł ogromnie zdenerwowany i relacjonował w gronie kilku osób taką oto sytuację. Na Kruczej stacjonował oddział Armii Ludowej, którego dowódcą był major „Wrona”; pamiętam ten pseudonim. Ojciec z nim musiał współpracować, bo w tym rejonie były zrzuty. Mówi: „Dziś palimy inne znaki, panie majorze”. Na co major Wrona odpowiedział: „Ja dobrze wiem, co palę”. Armia Ludowa to była oczywiście armia komunistyczna. Zrzuty szły również zza Wisły, od strony armii radzieckiej i oni wiedzieli, komu zrzucać. Swoim zrzucali, oddziałom Armii Ludowej. Nie tylko zresztą, bo te ich zrzuty szły również w nasze ręce, ale częściowo szły właśnie niejako poza kontrolą i centralną dystrybucją zrzutów (teoretycznie była, bo praktycznie kto pierwszy dopadł do takiego zasobnika, to go brał dla siebie. Tam była broń, żywność, więc oddziały przede wszystkim dla siebie brały te zasobniki). Zresztą Rosjanie zrzucali w niedużej wysokości z tak zwanych kukuruźników, dwupłatowych samolotów, bez spadochronów, więc one się niszczyły, rozwalały się. Natomiast te zrzuty, które bardzo rzadko szły za dnia od aliantów, to były zasobniki ze spadochronami zrzucane z dużej wysokości.


  • Czy czytał pan prasę powstańczą? Czy miał pan dostęp do jakiś tytułów?


Wtedy akurat nie, nie przypominam sobie tego. Prawdopodobnie tak, dlatego, że tych wydawnictw było dużo i były wszędzie – ale w tej chwili nie potrafię powiedzieć tytułu, który miałem ręku.

  • A czy artykuły, które pan i pana otoczenie czytało, miały wpływ na nastroje? Dyskutowali państwo o tym, co jest pisane w prasie?


W mojej obecności nie. Podejrzewam, że dorośli w swoim gronie dyskutowali na te tematy, ale mnie wtedy te rzeczy nie interesowały. Pani pyta dwunastoletniego chłopca, proszę pamiętać.

  • Czy miał pan dostęp do radia?


Tak. U nas w domu było radio. W czasie okupacji, wszystkich zagrożeń, ono było ukryte. Mieliśmy taki wielki, piękny, gdański kredens pełen zakamarków i tam była taka zakamuflowana półeczka. Ja nie wiedziałem o tym, ale na jakieś dwa tygodnie przed Powstaniem ojciec postanowił dopuścić mnie do tajemnicy i wtedy po raz pierwszy w nocy wydobył to pudełeczko, przyłożył słuchawkę do ucha. Wtedy pierwszy raz usłyszałem: „Bum, bum, bum, bum, tu mówi Londyn”. To było duże przeżycie. W czasie Powstania nie miałem nigdzie radia obok siebie. Tam, gdzie ono było – wspominałem sytuacje z chorałem kończącym audycję radia londyńskiego – w takich wypadkach słyszałem. Jeszcze jedno warto powiedzieć.

W trakcie walk o komendę policji i kościół Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu był kręcony film. Ja zresztą podziwiam tych operatorów, bo oni w samym ogniu walk kręcili ten film, to było coś niezwykłego. Ten film był wyświetlany w „Palladium” na Złotej w czasie Powstania. Ja dostałem na to bilety i poszedłem tam, widziałem to; ojciec mnie zaprowadził. To też było duże przeżycie.



  • Jakie jest pana najmilsze wspomnienie z Powstania?


Trochę trudno mi wybierać. Jedno z takich najbardziej wstrząsających to jest to, o którym wspomniałem na początku – gdy zobaczyłem ulicę Elektoralną całą w polskich flagach biało – czerwonych. To było nagłe zachłyśniecie się, bo przecież w Szarych Szeregach cały czas mojej konspiracyjnej służby pielęgnowaliśmy te tradycje, polskie pieśni patriotyczne, wojskowe, tradycję narodową. I to się nagle ujawniło na ulicach, które były już szare, jakieś takie upodlone, zniszczone, pełne Niemców, niemieckich swastyk – i tutaj nagle okazało się, że ulica jest cała w biało – czerwonych flagach. To było duże przeżycie.

  • A najgorsze wspomnienie?


Chyba wyjście z Warszawy i rozstanie z ojcem.

W końcowych dniach Powstania trzeba było opuścić ulicę Jasną, bo tu bombardowania były już bardzo silne i napór niemiecki był bardzo silny. Cała moja rodzina, to znaczy moja matka – która tymczasem, ponieważ tam zbombardowano gospodę, którą prowadziła, została bez przydziału i była w domu w tym czasie – prababcia, babcia, moja siostra, jeszcze parę osób – wszyscy przenieśli się (bo ja już byłem tam po drugiej stronie Alej Jerozolimskich) do przyjaciół i zamieszkali przy Marszałkowskiej 49, przy Placu Zbawiciela. To był w tym czasie jeszcze nasz rejon; później po Pole Mokotowskie już byli Niemcy. 2 października, tuż przed kapitulacją, wychodziliśmy oczywiście – tak jak chyba całe Śródmieście Południe – przez ulicę Śniadeckich i przez barykadę przed Politechniką. W przeddzień tego wyjścia miałem taką wieczorną rozmowę z ojcem i to jedno z tych wspomnień, których się nie zapomina. Ojciec mówił mi, że on wychodzi z wojskiem, a więc oddzielnie, a my idziemy z ludnością cywilną; że będę musiał się opiekować matką. Nie wiedziałem wtedy, że matka była w ciąży. I w pewnym momencie powiedział coś, co może zabrzmieć trochę patetycznie, trochę literacko, ale co było autentycznie wtedy jego troską: „Pamiętaj zawsze, że jesteś Polakiem”. To pamiętam. Myślę, że to było takie najcięższe przejście. Moment rozstania się był jeszcze – na barykadzie. Ojciec odprowadził nas do barykady, został tam; myśmy już przeszli, weszliśmy w ten szpaler niemieckich żołnierzy, którzy obstawiali całą drogę. Tyle, że mogliśmy się obejrzeć i pomachać sobie na pożegnanie.

Ojciec był w obozie jenieckim i zobaczyliśmy się ponownie dopiero w listopadzie 1945 roku, w Radomiu, dokąd ojciec dojechał po ujawnieniu się, po zdemobilizowaniu.

  • Co działo się z panem do maja 1945 roku?

 

Wychodziliśmy z Warszawy w jednej z chyba ostatnich grup, wczesnym popołudniem. Wychodziliśmy szerszym gronem rodzinnym. Starsze osoby, to znaczy babcia i prababcia, zostały po pewnym czasie ulokowane na podwodzie. Niemcy podstawiali jakieś wozy i starsze osoby mogły tam usiąść i podjechać. Zostaliśmy rozdzieleni wtedy i moją prababcię widziałem wtedy po raz ostatni – zaginęła bez wieści. Inne osoby później się odnalazły. Myśmy szli niosąc plecaki, walizki, torby. Ja miałem jakiś duży kubełek po marmoladzie wypełniony różnymi rzeczami. Po pewnym czasie byłem już mocno zmęczony; wszyscy zresztą z trudem szli. Szliśmy Placem Narutowicza, Grójecką, później chyba na prawo. W pewnym momencie zaczęło się zmierzchać; jakieś zamieszanie było, już nie pamiętam dokładnie szczegółów. W każdym razie ja znowu pociągnąłem wszystkich w bok, w jakąś uliczkę. Droga akurat nie była tak gęsto obstawiona; można było gdzieś prysnąć, tłum szedł ogromny przecież. Znaleźliśmy się w Wiktorynie – dziś nie wiem, czy ta nazwa jeszcze obowiązuje – to była taka osada podwarszawska i tam weszliśmy do pierwszej lepszej willi. Było tam już sporo uchodźców, którzy tam przed nami się zadekowali.

Tak więc schody były już zapchane; gdzieś tam znaleźliśmy jakiś kąt i przenocowaliśmy. Tam dostaliśmy wspaniały gar kartofli bez okrasy i pomidory. Następnego dnia wczesnym świtem wstaliśmy. Niemcy jeszcze nie obstawili trasy na nowy dzień, a może to był już ostatni dzień ewakuacji – w tej chwili nie pamiętam dokładnie. Bez przeszkód dostaliśmy się na stację kolejki wąskotorowej Opacz; to było niedaleko, około kilometr. Stamtąd pojechaliśmy do Leśnej Podkowy, do Zalesia; tam znaleźliśmy znajomych. Tu się zaczynała taka popowstaniowa tułaczka, która była wspólnym losem wszystkich warszawiaków opuszczających wtedy miasto. Przez pewien czas, jakieś dwa tygodnie, koczowaliśmy na jakiejś werandzie, na jakichś siennikach wypchanych słomą; dostaliśmy od znajomych jakąś zużytą kołdrę. Mieliśmy tylko trochę swoich rzeczy ze sobą. Matka miała trochę jakiejś biżuterii, więc mogła sprzedać. Coś można było za to kupić – chleba czy innego jedzenia. Zresztą ojciec, wychodząc z wojskiem jeszcze, przekazał zaległy żołd. Bo go wtedy wypłacano żołnierzom AK, powstańcom. Tak więc ojciec dysponował jakąś kwotą, którą nam przez znajomych przesłał. Mam w swoich zbiorach dwa jego listy gryzmolone ołówkiem na jakiejś bibułce, wyrzucone z pociągu z prośbą, żeby doręczyć pani Janinie Lothowej tu i tu, albo alternatywne adresy, jakby tam jej nie było – i to dotarło do nas. Później była taka tułaczka po Polsce. Mój stryj Wiktor (który był również z ojcem, w tym samym oddziale, tylko nie uczestniczył w Powstaniu, bo nie zdążył – odbierał akurat 1 sierpnia w terenie zrzuty i nie zdążył wrócić, musiał się zatrzymać w rejonie Szczęśliwic i tam działał), on nas odnalazł i nas zabrał na wieś pod Rawę Mazowiecką. Potem w Tomaszowie Mazowieckim u rodziny i wreszcie udało nam się osiąść na stałe w Radomiu. Tu już nie będę wchodził w szczegóły. Powiem tyle, że w Radomiu zastała nas zmiana frontu, to znaczy weszła Armia Czerwona. Tam jeszcze zdążyłem być na kompletach drugiej gimnazjalnej, ale już w lutym 1945 roku rozpoczęła się szkoła normalna i tam w szkole imienia Jana Kochanowskiego dotrwałem do matury w 1949 roku.

  • Do maja 1945 życie państwa było normalne?


Tak. Byliśmy w Radomiu, już na terenach, z których Niemcy się wycofali, więc z pewnymi symptomami stabilizacji, wolności. Wtedy można było jeszcze wiele, dopiero potem zaczęły się te śruby przykręcać.

  • Co działo się z panem po maju 1945 roku?


Jak to losy chłopca czternasto-, piętnasto-, szesnastoletniego. Głównie szkoła i równolegle harcerstwo; bardzo się w nim udzielałem. To było jeszcze to prawdziwe, dawne harcerstwo, sprzed 1949 roku, sprzed okresu indoktrynacji politycznej. W 1949 roku zrobiłem maturę i również zaprzestałem działań harcerskich, bo harcerstwo w tym czasie zostało podporządkowane wymogom polityki partyjnej. Właściwe to była jak gdyby ekspozytura Związku Młodzieży Polskiej. W 49 roku zdałem na polonistyczne studia w Warszawie. Studia te skończyłem w 1954; wtedy zacząłem pracę w Instytucie Badań Literackich, z którym jestem związany do dziś, to znaczy już ponad 50 lat. W tej chwili jestem tam na pół etatu, bo jestem na emeryturze.

  • Czy przynależność do Szarych Szeregów nigdy panu nic nie utrudniła?


Nie. Oczywiście z tym się przecież w tym okresie nie afiszowano. Ja też się nie afiszowałem. To znaczy, nie ukrywałem tego. Nie miałem żadnych kłopotów. Mój ojciec po powrocie z obozu Sandbostel prowadził dziennik. On się zachował; w nim wszystkie zapiski obozowe. Tak, że można odtworzyć dość szczegółowo jego pobyt tam. Ponieważ ojciec w chwili wybuchu Powstania miał zaleczoną gruźlicę, w czasie Powstania to się ujawniło wskutek bardzo trudnych warunków – niedospania, niedożywienia. W obozie był głównie w szpitalu, co zresztą stworzyło mu jakie-takie warunki, bo sam obóz był bardzo ciężki – jakkolwiek obóz jeniecki, ale tam były nawet okresy głodu, a ojciec w szpitalu jednak jakoś przetrwał. W listopadzie 1945 roku wrócił do kraju, spełnił wszelki warunki formalne. Zmarł w styczniu 1950 roku; do tego czasu nie był niepokojony ze względu na przynależność do AK. Być może w 1952, 1953 mogłyby być jakieś kłopoty. Bo to się przecież ciągnęło do 1955 roku.

  • Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć o Powstaniu, co nie zostało jeszcze powiedziane?


Można mówić bardzo wiele, bo w momencie, jak się mówi, przypominają się kolejne fakty i kolejne przeżycia, ale myślę, że najważniejsze już powiedziałem, zarówno z mojego punktu widzenia, jak i wypowiedzi jako źródła historycznego. Miałem wtedy dwanaście lat, więc nie byłem dopuszczany do żadnych działań ani informacji, które dla historyka mogłyby być bardziej interesujące. Po prostu los takiego przeciętnego warszawskiego chłopca, który nie chciał siedzieć z założonymi rękami. Mam jeszcze kilka pamiątek warszawskich, które można by pokazać i omówić.

Warszawa, 23 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Roman Loth Pseudonim: „Lis” Stopień: harcerz Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Wola, Śródmieście Północne, Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter