Romuald Janowski „Roman”

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Janowski Romuald, data urodzenia 4 sierpnia 1929 roku. To jest prawdziwa data urodzenia, a podczas wojny w zasadzie podawałem wśród konspiracji datę 1923 rok, ponieważ data rzeczywista była oczywiście dobra dla harcerstwa, ale nie wtedy, gdy przeszedłem już w ramach „Szarych Szeregów” do tak zwanego BS-u, do „Bojowej Szkoły”, gdzie robiłem podchorążówkę, kursy podchorążych. Gdybym podał prawdziwą datę urodzenia, oczywiście nie był bym przyjęty jako zbyt młody chłopiec.

  • Co pan robił przed wojną, jak wyglądało życie, gdzie się pan uczył, czy w domu były może tradycje niepodległościowe?

Urodziłem się w Poznaniu, ojciec mój był w stopniu majora DOK 7, to znaczy Dowództwo Okręgu Korpusu numer 7, to jest Wielkopolska. Przed wojną był szefem wojskowego wywiadu, a więc wychowywałem się w wojskowej rodzinie. A ponieważ ojciec brał również udział w wojnie bolszewickiej, więc automatycznie tradycje patriotyczne, tradycje wojskowe, niepodległościowe wyssałem z mlekiem matki.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

W Poznaniu do roku 1939, do wojny, chodziłem do szkoły imienia Wyspiańskiego [...]. Ojciec wiedząc, że wojna jest za pasem, wywiózł mnie do Kozienic. Tam ulokował u znajomych, ale stamtąd wróciłem do Poznania jakieś trzy miesiące po wkroczeniu Niemców. Przebywałem w Poznaniu do 1940 roku. Gdzieś na wiosnę 1940 roku ojciec uciekł z niewoli i już był w Warszawie [...]. Warszawa i rejon warszawski był tak zwaną Generalną Gubernią. Ojciec był również jednym z pierwszych oficerów, którzy weszli wówczas do ZWZ, Związku Walki Zbrojnej. W 1940 roku, ponieważ był wdowcem – mama moja zmarła w 1933 roku – ściągnął mnie przez różne układy do Warszawy, ponieważ ja, będąc w Poznaniu, byłem w tak zwanym Warthegau, to znaczy niemieckiej części, tę stronę Niemcy sobie przywłaszczyli. I wówczas, już od 1940 roku, zacząłem chodzić [do szkoły w Warszawie].
Mieszkałem początkowo z ojcem. Później to było niemożliwe ze względu na zaangażowanie ojca w sztabie głównym Armii Krajowej, więc mieszkałem u mojej cioci na Starym Mieście. Zacząłem chodzić do szkoły, która była pod płaszczykiem [szkoły] zawodowej. W zasadzie odbywały się normalne, tajne klasy szkoły powszechnej, później gimnazjum... Anny Goldman. Dokładnie szkoła Anny Goldman, pozornie szkoła zawodowa.

  • A adres pan pamięta?

Tak. Klasy były rozrzucone [między innymi] na Filtrowej, bodajże 62, jeśli pamiętam numer. Część szkoły była na Mianowskiego, druga część szkoły też była na Filtrowej, tylko po drugiej stronie, bliżej placu Narutowicza. Później nasza klasa z kilkoma innymi była na Mianowskiego. Na Mianowskiego chyba i Wawelskiej.

  • A jakbyśmy mogli wrócić jeszcze do Poznania. Dlaczego państwo musieli uchodzić? Słyszałem, że w Poznaniu był bardzo duży terror, prawie podobny do tego warszawskiego, ponieważ Niemcy uważali to za swoje.

Tak, ale ojciec mój po walkach nad Bzurą został wzięty do niewoli niemieckiej. Wszystkich jeńców kierowali do Biedruska, do obozu, ale ojcu udało się uciec. [...] Uciekł oczywiście do Warszawy, w związku z tym ściągnął mnie z Poznania do Warszawy. Tak że mnie jest trudno powiedzieć o tym, co działo się w Poznaniu, aczkolwiek miałem dużą część rodziny w Poznaniu, ale ich represje nie sięgnęły. Wujek mój, który był prezesem Sądu Apelacyjnego w Poznaniu, też uciekł do Warszawy ze względu na to, że [...] gdyby Niemcy [...] dotarli do niego, to by go absolutnie rozstrzelali, niszcząc w ten sposób całą naszą inteligencję.

  • Jak pan zapamiętał sam moment wybuchu wojny, jak to wyglądało – jakieś odczucia, może jakieś sytuacje, które pan zapamiętał?

W tym okresie, kiedy mnie ojciec, to znaczy kierowca ojca, odwoził samochodem do Kozienic, to drogi były już pełne uciekinierów, wozów konnych. Ludzie szli pieszo z tobołkami, uciekając przed nawałnicą niemiecką w kierunku wschodnim, co zresztą później nic nie dało. Sam moment wybuchu wojny, pierwszy dzień, trudno zapomnieć. Kiedy sztukasy nadlatywały, samoloty siekły z karabinów maszynowych wszystko i wszędzie, gdzie się dało; i bomby oczywiście, które spadały w różnych miejscach – zarówno na cywilne budynki, jak i na urzędy, nawet na szpitale, które miały wywieszone białe płachty z czerwonym krzyżem. Okres opanowania był stosunkowo krótki, bo najdłużej broniła się Warszawa, ale niestety, Niemcy wkroczyli dość szybko do Polski, tak że to później się uspokoiło, w sensie normalnej okupacji, w cudzysłowie oczywiście normalnej.

  • Pamięta pan pierwszy kontakt z nieprzyjacielem?

Trudno w tej chwili mówić o pierwszym kontakcie, bo kiedy ten pierwszy kontakt nastąpił?

  • Chodzi mi o taki bardziej namacalny, nie w sensie samolotu, tylko kiedy pan zobaczył pierwszego żołnierza.

Będąc wychowywanym w tym duchu, w jakim byłem wychowywany, jak się zobaczyło mundur niemiecki, to w duchu coś się działo – w sensie lęk, nienawiść – a już najgorzej, jak widziało się SS czy gestapo w czarnych mundurach z trupimi czaszkami na czapkach. To wzbudzało w człowieku niechęć i strach. Nie był to strach w sensie lęku, to był taki strach bezsilności. Że człowiek jest bezsilny i musi znosić ich obecność, która nie wiadomo zresztą, kiedy się skończy. Potem pokazały się już w tym okresie patrole żandarmerii, które chodziły po ulicach – w tym wypadku mówię już o Warszawie. Taki patrol żandarmerii zawsze był niebezpieczny. Plus łapanki: normalnie zajeżdżał samochód ciężarowy, wysypywało się wojsko, otaczali jakiś tam odcinek ulic, zamykali. Jednych legitymowali, drugich bez legitymowania, od razu [ładowali] do samochodów ciężarowych i wywozili do obozów.

  • Wspomniał pan, że tata ściągnął pana do Warszawy, a później wrócił pan do Poznania.

Nie, do Poznania już nie wróciłem nigdy.

  • Przejdźmy więc do Warszawy. Przyjechał pan do Warszawy. Gdzie pan tu zamieszkiwał, co pan tu robił, jak to wszystko wyglądało?

Zamieszkałem z ojcem na Saskiej Kępie. Tam ojciec wynajął mieszkanie, początkowo na ulicy Dąbrowieckiej. Stamtąd zacząłem dojeżdżać tramwajem na Ochotę do szkoły Anny Goldman, o której dowiedział się ojciec i mnie tam ulokował. To trwało dość krótko, ponieważ, tak jak już wspominałem, ojciec był coraz bardziej zaangażowany w sztabie, w ZWZ. Chcąc mnie chronić, ze względu na moje bezpieczeństwo przeniósł mnie do ciotki (też z Poznania). U nich zamieszkałem na ulicy Podwale 19.
Stamtąd dojeżdżałem do szkoły, natomiast w szkole zetknąłem się w mojej klasie z potężnie zbudowanym kolegą, Jurkiem Oleszczukiem. W zasadzie nic nie wiedzieliśmy o sobie. Byliśmy zżytą klasą. [...] Nasza klasa była na parterze, tak że można było swobodnie wyskoczyć przez okno, kwestia odległości. Któregoś dnia, podczas lekcji – to była chyba wiosna 1942 roku... Nie, to był chyba okres przejściowy zimy na wiosnę, usłyszeliśmy serię strzałów i uciekających ludzi. Okazało się, że na Grójeckiej, na ścianie domu – w zasadzie to jest na Wawelskiej, róg Wawelskiej i Grójeckiej – rozstrzelano około pięćdziesięciu Polaków. To były serie z broni maszynowej. Jurek Oleszczuk widząc to wszystko, [...] otworzył okno, wyskoczył, pobiegł w tamtym kierunku. Widzieliśmy jakiś jego szał wściekłości, wyciągnął parabellum, pistolet. Zamarliśmy, bo dla nas było to coś zupełnie nowego, że ktokolwiek z nas miał jakąkolwiek broń. Po tym fakcie, na drugi dzień, zapytałem Jurka, [...] ponieważ bardzo blisko byliśmy zżyci ze sobą, co jest, czy on jest w jakimś podziemiu. On wspomniał, że już był w BS-ie – on był jednak straszy – ale mówi: „Ale do »Zawiszy« to cię mogę wciągnąć”.
„Szare Szeregi”, panowie słyszeliście, składały się z trzech jakby grup czy pionów, można powiedzieć. Najmłodsze harcerstwo: „Zawisza”, później również harcerstwo, ale to już BS, „Bojowa Szkoła”, przygotowanie do sabotażu średniego i większego. Ale w BS-ie już można było dostać się na kursy podchorążych, gdzie się przerabiało pełny sabotaż, z ćwiczeniami w lesie włącznie. Później były GS, „Grupy Szturmowe”, to wszystko było SS, „Szare Szeregi”. Ale „Grupy Szturmowe” to były tak jak Batalion „Parasol”, „Zośka” i tak dalej. To było również SS, [...] „Grupy Szturmowe” harcerskie, ale podlegające już bezpośrednio dowództwu i „Kedywowi” Armii Krajowej. Jurek mnie skontaktował z jednym z drużynowych „Zawiszy”.

  • Ja mam jeszcze takie pytanie. Kolega wyskoczył z bronią. Czy on jej użył w jakiś sposób?

Nie, we wściekłości, nie wiedział, po prostu pobiegł taki rozwścieczony. Później on na pewno ją [schował]. Bo on biegiem, zniknął nam z oczu zaraz za ścianą drugiego budynku, na pewno ją schował, on nie był w stanie [nic zrobić], jeśli Niemcy rozstrzeliwali, to przewozili ludzi i obstawa Niemców była olbrzymia. Nie opanował swojej wściekłości, swojej rozpaczy, swego bólu, bo był bardzo impulsywny i wybuchowy. I to był w zasadzie pierwszy mój kontakt na dostanie się do podziemia.

  • Jak to się dalej potoczyło?

On zapoznał mnie z jednym z drużynowych, który był już w „Zawiszy”.

  • Pamięta pan może nazwisko?

Maciąg, a imię... Pseudonimu też nie pamiętam. [...] Wszystkie zbiórki odbywały się w poszczególnych lokalach, u któregoś z chłopców, gdzie rodzice na to pozwalali. Związane z tym przyjęciem było również przyrzeczenie harcerskie, które odbyło się, jeśli chodzi o kilku z nas (bo wciągnięto kilku z nas, grupowo) dokładnie na Świętojańskiej. Do dzisiaj stoi ten budynek narożnikowy – róg Świętojańskiej i Placu Zamkowego, na drugim piętrze. To była jedna z naszych głównych skrzynek kontaktowych i lokali. Tam, przy takim sztucznym ognisku, w naszym przyrzeczeniu mieliśmy ten zaszczyt, że był komendant chorągwi, Kamiński, zresztą autor książeczki „Kamienie na szaniec”. To była wielka sprawa. Oczywiście nie przedstawił się z nazwiska ani z pseudonimu, ale pobiegł drużynowy i komendant hufca „Victor” [Zygmunt Głuszek], zameldował jemu i oni nam powiedzieli, że to jest komendant chorągwi. To był dla nas wielki zaszczyt.
„Victor”, komendant hufca „Ziemie Zachodnie”, kazał mi stworzyć drużynę. To znaczy najpierw zostałem zastępowym, ale później coraz więcej chłopców się zjawiało, więc stworzyłem drużynę – to były chyba jakieś cztery zastępy. Każdy zastęp liczył sześciu chłopców. Mojej drużynie nadano imię Bolesława Krzywoustego. I w tym stanie co do nas należało? Należało do nas, oprócz zbiórek i odpraw typowo harcerskich, robienie sprawności. Na robienie sprawności w terenie wyjeżdżało się tak zwaną ciuchcią (bo to była taka kolejka z małym parowozikiem) Warszawa–Radzymin, do Strugi. Lasy w Strudze w zasadzie były nam przydzielone. Poszczególne hufce harcerskie miały poszczególne sektory. Nasz hufiec, hufiec „Ziem Zachodnich”, miał właśnie tamten rejon. Tam robiliśmy wszystkie sprawności, te, które robiło się w terenie.
To był rok 1942, już druga połowa roku. Również do nas już należało malowanie kotwic na murach Warszawy i to, co najwięcej lubiliśmy, aczkolwiek [przy tym] narażaliśmy się. Szły trzy, dwa zastępy, jeden taki bardziej ubezpieczający w sensie czujki. Przód i tył, ale chodziliśmy nie centrum miasta, raczej tak naokoło, na bocznych ulicach. Polowaliśmy na młodzież niemiecką Hitlerjugend. Oni byli zawsze w takich krótkich spodenkach, bluzach Hakenkreuz i mieczyki. Te krótkie mieczyki z Hakenkreuzemtraktowaliśmy jako trofeum.
Później to się przydało w jednym wypadku. To było w parku, chyba w parku na Waszyngtona, parku Paderewskiego. Rozebraliśmy go i puściliśmy w bieliźnie, oczywiście uciekając natychmiast jak najszybciej. Akurat było ich dwóch młodych chłopców. Jeden uciekł ze strachu, a z drugim sobie poradziliśmy, bo było nas kilku. W zasadzie w takiej sytuacji nie [było] jeden na jednego, to nie była jakaś uczciwa walka, to było dorwanie się mu do skóry, bez litości. Później Hitlerjugend chodzili już tylko grupami.
  • Pan jako jeden z nielicznych mówi tu o Hitlerjugend. Niemcy to wiadomo jak się zachowywali, natomiast jak się zachowywała ta młodzież?

Ta młodzież, chłopcy w wieku lat trzynastu, czternastu, piętnastu, to przeważnie jakoś dostawali się do „Zawiszy”.

  • Chodzi mi o stronę przeciwną, o Hitlerjugend; jak oni się zachowywali, jak oni się czuli w Warszawie.

Oni się czuli jak u siebie w domu. To były dzieci funkcjonariuszy niemieckich. Oni nie brali udziału w żadnych akcjach. O nich nie można powiedzieć, że dręczyli Polaków czy naród polski. Była to młodzież niemiecka, rzędu lat piętnastu, szesnastu, starsi ewentualnie też. To był ich pierwszy stopień do wstąpienia do NSDAP, niemieckiej partii faszystowskiej.

  • Oni byli bardziej neutralni?

Tak. Neutralni, tak. Dochodziły do nas słuchy, że Hitlerjugend pobili kogoś z naszej młodzieży, ale wobec tych represji, jakie były stosowane przez okupanta, to oni się nie liczyli w ogóle w tej dziedzinie. To jest okres naszego tak zwanego małego sabotażu – wspomniałem malowanie kotwic, ewentualnie przenoszenie biuletynów jako łącznicy. Wówczas dyspozycje, to znaczy takie rozkazy dostawaliśmy bezpośrednio od komendanta hufca, od „Victora”, który dostawał je z kolei od wyższego [stopniem].

  • Jeszcze panu przerwę. Jak wyglądało to przenoszenie? Czy to było w jakichś torbach przenoszone, czy schowane specjalnie?

Nie, to były tornistry szkolne. Tornistry szkolne, uczeń, szkoła. Ponieważ były te legalne szkoły zawodowe, dlatego Niemcy nie byli zaskoczeni, że widzą, powiedzmy, ucznia idącego z tornistrem. A jeśli to była mała ilość, to zwijało się gdzieś pod bluzę czy pod spodnie, czy [niosło] w paczuszce nierzucającej się w oczy. Czasami to były różne meldunki, różnego rodzaju, ale tego nie było wcale tak dużo, bo już „Biuletyny Informacyjne” rozchodziły się między dorosłymi, a nie między nami, młodzieżą harcerską.
A w roku 1943 już dostałem się (również dzięki „Victorowi”, który kończył w zasadzie podchorążówkę) do BS-u i zacząłem uczęszczać na kursy podchorążych. Mieliśmy nie tylko kursy, ale ćwiczenia sabotażu, zapoznawanie się z bronią. Przypuśćmy na tym lokalu na Mokotowskiej, gdzie najczęściej odbywały się kursy, na które ja uczęszczałem i trzech czy czterech kolegów ze mną.

  • Pamięta pan adres może?

Jeśli dobrze pamiętam, to była Mokotowska, zaraz, niech sobie odtworzę numerację, chyba 67/69, ale tego pewien nie jestem. Tak mi się wydaje. Zapoznawanie się z bronią – krótka broń to vis, parabellum, pistolety maszynowe to szmajser, bergmann (doskonała broń zresztą) i szmajser, i panzerfausty. Nawet PIAT-a mieliśmy angielskiego. Potem na pewno podczas Powstania został zużyty do właściwych celów, ale ten jeden jedyny był jako ćwiczebny, też nie ćwiczebny, bo przecież nie używaliśmy go, ale do zapoznania się w szkole.
Kursy podchorążych były oczywiście kursami skróconymi, bo trudno byłoby całą podchorążówkę przerobić tak, jak, przypuśćmy, dziś podchorążowie się uczą i studiują. One się w zasadzie ograniczały do nauki dowodzenia i logistyki i sabotażu w stosunku do Niemców.
Następnie jedną z takich rzeczy, która spadała na mnie dzięki temu, że mieszkałem na Starym Mieście. Getto było tuż tuż, i przed powstaniem w getcie w 1943 roku okazało się, że jednym z kanałów na placu Krasińskich, tutaj przy pomniku – w tej chwili stoi pomnik Powstańców Warszawy – kanałami w godzinach późnowieczornych przedostają się dzieci żydowskie. W trzech, może czterech wypadkach „Victor” wówczas nocował u mnie, u cioci na Podwalu. Myśmy z Podwala mieli blisko na plac Krasińskich. Staraliśmy się być krótko przed godziną policyjną i przywarować gdzieś tam na placu Krasińskich. Jeśli na pusto wracaliśmy, to skradaliśmy się zaułkami, żeby Niemcy nas nie zauważyli. To było możliwe ze względu na to, że stolica, znaczy Warszawa, nie była w nocy [dobrze patrolowana]. Były patrole, ale patrole były przeważnie zmotoryzowane, więc jak jechał samochód, to się chowaliśmy. Ale było możliwe przejście, było niebezpieczne, ale było możliwe. W trzech czy czterech wypadkach wyciągnęliśmy raz dwoje dzieci, i raz, dwa razy chyba, nie, nawet więcej, tylko że troje... Czworo… Tylko że my wzięliśmy tę dwójkę na Podwale na jedną noc. Na drugą noc to już było uzgodnione wyżej, nade mną, że... To też muszę się cofnąć.
Miałem w swojej drużynie jednego z chłopców, nazwisko Ryll. Jego ojciec był właścicielem fabryki „Motopiryna”. Produkcja była farmaceutyczna, między innymi, o ile pamiętam, aspiryny, wód leczniczych czy sodowych. Oni mieli dwa samochody. Samochody oczywiście półciężarowe, ale na gaz drzewny. Takie piece olbrzymie założone na tył samochodu. I oni mieli majątek w Czarnkowie za Radzyminem. I na ten majątek następnego dnia dzieci [z getta] zostały zabrane przez kierowcę, oczywiście z wiedzą ojca mojego druha. Wiadomo, że ojciec również był w konspiracji, w Armii Krajowej. On dawał wówczas polecenie. Kierowca też był w Podziemiu i on te dzieci przewoził ukryte do Czarnkowa, na wieś. I muszę powiedzieć, że w Czarnkowie było takich dzieci żydowskich ukrytych chyba około dziesięciu. Te dzieci przetrwały do końca, ale co się później działo, nie wiem, one również uniknęły Powstania Warszawskiego, bo były poza terenem.
I w tym Czarnkowie mieliśmy również ćwiczenia, ale już w terenie takim, jak cały nasz pluton BS-u. W tym wypadku oddzielam już harcerstwo, a mówię o BS-ie. Swoją drogą, byłem w „Zawiszy” drużynowym, ale jednocześnie byłem już w BS-ie jako zwykły strzelec czy żołnierz. Tam mieliśmy ćwiczenia i z tych ciekawszych rzeczy to tam mieliśmy ćwiczenia przed samym Powstaniem. Kiedy Niemcy już wycofywali się, w zasadzie panicznie uciekali przed nacierającą armią sowiecką, to my również dostaliśmy rozkaz powrotu do Warszawy. Tak że do Warszawy wróciłem gdzieś koło 26, 27 lipca 1944 roku. Już się czuło po prostu w powietrzu straszliwe napięcie. Niemcy wzmocnili patrole.
[Opowiem] jedną z takich charakterystycznych rzeczy, których nigdy nie zapomnę. Nie było taksówek, ale środkiem lokomocji były ryksze. Ryksze były używane do różnych celów, nawet byłem świadkiem jak na Chmielnej, przed Nowym Światem, rykszą jechało dwóch młodych ludzi w bryczesach, w butach z cholewami. To już był charakterystyczny znak, że to są nasi chłopcy. Szło dwóch „wermachtowców” z pistoletami maszynowymi. W pewnym momencie ryksza po hamulcach, oni wyskoczyli, płaszcze odwinęli, i jeden miał pistolet maszynowy, drugi miał broń krótką, powiedzieli: Hände hoch, zerwali im obydwa szmajsery, zdaje się, że mieli jeszcze broń krotką, parabellum. Wskoczyli do nich, tamci zdębieli, oczywiście przestraszyli się, ręce do góry podnieśli. Nie mieli się czym bronić, uciekli w dalszym ciągu w kierunku Nowego Światu, co dalej było, nie wiem, ale tego byłem naocznym świadkiem. To było krótko przed Powstaniem, czego szczerze im zazdrościłem. To znaczy chłopcom, nie Niemcom.
Później dostałem rozkaz od komendanta hufca, „Victora”, [żeby] w razie wybuchu Powstania, o którym już się mówiło, wraz z moją drużyną [przeprowadzić] zbiórkę na Mokotowie, na godzinę szesnastą. Tak się złożyło, że już byłem na Żoliborzu. Zaczęły się strzały, więc zupełnie w sposób nieprzewidziany, nagły... To spowodowało wielkie poruszenie w całej Warszawie, w samym centrum. Ja nie dotarłem. Miałem dotrzeć na Wiśniową 38, właśnie do tego pana Rylla, który miał tam willę. Tam też był nasz lokal. I tam drużyna miała się zebrać i czekać na łącznika od „Victora”. Wówczas otrzymalibyśmy rozkaz, gdzie ruszyć. Jako „zawiszacy” broni nie mieliśmy, więc [w grę wchodziła] ewentualnie służba łącznikowa.
Ponieważ strzelanina zastała mnie również na Puławskiej, kiedy szedłem w kierunku ulicy Wiśniowej, chcąc dojść na Rakowiecką, to oczywiście padłem, bo nie wiadomo skąd gwizdały kule. Widząc, że na Rakowiecką się już nie dostanę, zacząłem wycofywać się w kierunku zajezdni (tam była kiedyś zajezdnia tramwajowa), w kierunku ulicy Chocimskiej. Dostałem się na teren [budynku] Państwowych Zakładów Higieny, który zresztą jest tam po dzień dzisiejszy. Tam był już odział Armii Krajowej, ale jeszcze nie „szwoleżerów”. Oczywiście zorientowałem się, kto jest komendantem, zameldowałem się, że jestem do dyspozycji, powiedziałem, że jestem z BS i z „Zawiszy”. Mnie przydzielono w zasadzie okno jedno do obserwowania alei Szucha, gdzie było gestapo i Niemcy, w sensie zameldowania, gdyby były jakiekolwiek ruchy niemieckie. To był bardzo niewielki odział, który obsadził Zakład Higieny, więc nie było szans [obrony], gdyby szło jakieś natarcie niemieckie, a już była wówczas godzina szósta czy siódma po południu, więc w całej Warszawie rozgorzała strzelanina na całego. Nie było szans na to. Niemcy też nacierali powoli w kierunku południowym, po to żeby centrum opanować, Mokotów.
Pod osłoną ciemności wycofywaliśmy się, ale część tego oddziału chciała iść do lasów kabackich, a część, tak jak ja, który zresztą tylko się przyłączyłem do nich, chciała pozostać w Warszawie. Ja zostałem na Sadybie, wówczas to nie było tak zabudowane jak teraz. Więc to były pola również, tam w zasadzie w snopkach czy w innych jakichkolwiek miejscach ukrywaliśmy się po to, żeby Niemcy nas nie zauważyli. I tam właśnie był rozbity oddział „szwoleżerów” po natarciu na pompy czerniakowskie. Z tego co ja później wywnioskowałem, bo tak od snopka do snopka, gdzie po kilka osób się ukrywało, [był] rozkaz „Górala”, który nas prowadził, do którego zresztą się zameldowałem z prośbą o przyjęcie mnie do oddziału. Popatrzył [na mnie]: „No co ja mam z tobą zrobić? Dobrze. Zostajesz u nas”. W godzinach popołudniowych dał rozkaz przedarcia się, przeskoczenia alei Sobieskiego, która była pod obstrzałem, i całego pola w kierunku Królikarni. [...] Pod górę, udało nam się, wszyscy byliśmy rozrzuceni taką tyralierą, ale bardzo rzadką tyralierą. Niemcy ostrzeliwali nas dość mocno, ale jakoś nie tak groźnie, bo udało nam się przeżyć. To była doskonała myśl „Górala”. Tamta część od Królikarni była opanowana przez naszych chłopców, przez „Basztę” w zasadzie, powiedzmy sobie szczerze. Pułk „Baszta” miał opanowaną całą dzielnicę Mokotów Górny i Dolny.
„Góral” zameldował się u dowódcy Obwodu „Mokotów”. Skoszarowano nas na Malczewskiego, zanim dostaliśmy przydział. Na Malczewskiego cały nasz odział był chyba tylko dwie doby. Po dwóch dobach „Góral” dostał rozkaz obsadzenia swoimi ludźmi, to znaczy „szwoleżerami”, ulicy Belgijskiej. Krótka to uliczka, ale chodziło o to, że vis-à-vis była ulica Dworkowa, a na Dworkowej byli Niemcy i „własowcy”, „ukraińcy”. My mieliśmy ich wiązać ogniem i jednocześnie nie dopuszczać do wdarcia się ich w razie ataku w głąb Mokotowa. Dwa razy sami przypuszczaliśmy atak, który się nie powiódł, bo tam był bunkier, w którym był chyba ckm czy rkm, tak że nawet tam ponieśliśmy ofiary – dwóch czy trzech naszych chłopców zginęło. Mieliśmy w wyposażeniu naszym granatnik i tym granatnikiem z dachu jednej z willi na Belgijskiej, narożnikowej, ta która jest przed spadkiem w dół w kierunku Belwederskiej, tym granatnikiem trochę szkód im narobiliśmy, ale jakie były efekty tego, to trudno jest mi powiedzieć.
Ja stałem się pupilkiem „Górala”, więc prawie się z nim nie rozstawałem, będąc na każdy jego rozkaz. Dla mnie taki moment, którego nigdy w życiu nie zapomnę, był, jak dostałem o czwartej chyba rano, czy trzeciej... W nocy dostałem jeszcze rozkaz dojścia na Bałuckiego, to jest na Mokotowie, boczna od Szustra i przeniesienia meldunku do pułkownika „Daniela”. Wracałem, nie śpiesząc się, zainteresowała mnie barykada, przy której zresztą stali [Powstańcy] nie z naszego oddziału, ale z innej grupy, z „Baszty”, nasi chłopcy i nad czymś gorąco dyskutowali. Okazało się, że w nocy było natarcie. Słyszałem już o tym natarciu, więc tym bardziej chciałem się dowiedzieć szczegółów. Tam gdzie jest teraz, mniej więcej Woronicza, gdzie jest telewizja, cofając się w kierunku Odyńca, tam były pola, a forty mokotowskie były obsadzone przez Niemców. Niemcy przypuścili szturm właśnie na tę stronę alei Niepodległości, gdzie bronili nasi mokotowscy chłopcy, ale nie z naszego oddziału. Ja byłem z Belgijskiej, po drugiej stronie Puławskiej. Okazało się, że już jest jasno. Nie wiem, która to była, piąta rano? Trudno mi powiedzieć. Słoneczny dzień, kartoflisko, i w tym kartoflisku sporo Niemców, trupów leżało i chłopcy dyskutowali, jak się dostać do nich po broń, którą mieli. Moja decyzja była krótka: kucnąłem, przeskoczyłem (to w cudzysłowie, bo przeszedłem pod barykadą), padłem i czołgam się zagonami. Kule mi świstały po kartoflach, ale zagon mnie chronił, tak że tylko po liściach [bili]. W ten sposób doszedłem, doczołgałem się do kilku trupów po broń. Rzeczywiście, dwa szmajsery i chyba ze dwa czy trzy parabellum, naładowałem tak jak mogłem. Czołgając się, wycofując się, czołgając, nie mogłem tego mieć pod sobą, więc zarzuciłem to jak mogłem na plecy. Te „x” metrów doczołgałem się w bezpieczne miejsce mimo ostrzału. Ale tam zastąpił mi drogę jeden z kolegów i mówi: „Stój, ręce do góry”. Ja mówię: „Czy ty oszalałeś?”. „Nie, nie, bracie, pod karabinem pójdziesz do dowódcy”. Doprowadził mnie do dowódcy, ja się zameldowałem u niego – to był jakiś porucznik czy kapitan w mundurze z odznakami, z dystynkcjami. On mówi: „Synku, ta broń nie jest nasza, ja ci nie pozwolę jej zabrać”. Zaczęło się, mówię: „Panie kapitanie, ja tej broni nie oddam, bo ją zdobyłem dla mojego oddziału, dla naszych chłopców”. Rzeczywiście, zabrał mi tą broń. Ja z kolei poleciałem już na Belgijską, do „Górala”. „Góral” się wściekł. Doszedł również do tego miejsca i żydowskim targiem dostał od tego kapitana jeden pistolet i jednego szmajsera, a resztę zatrzymali tamci. Szmajsera „Góral” przydzielił któremuś z naszych chłopców, a parabellum mi zostawił. To była moja pierwsza poważna broń, z czego byłem uszczęśliwiony.
Ona przydała się już przy pierwszym z natarć na Dworkową i przydała się w momencie, kiedy czołgałem się, również na ochotnika. W tej chwili mówię już o połowie września. W połowie września był olbrzymi zrzut; około stu Liberatorów przyleciało nad Warszawę. Niebo zrobiło się niemal czarne od spadochronów. Niestety, gros tego zrzutu poszło w ręce niemieckie. Jeden padł na nasz teren i jego skrzynię dostaliśmy, ale drugi spadł na przedpole, na ulicy Dolnej. Dolna, wiadomo, idzie pod górę, i teraz co zrobić? Ja poddałem myśl – „Góral” się uśmiał – że trzeba podczołgać się, założyć jakieś liny i ściągnąć go. Roześmiał się i powiedział, jeszcze dziś pamiętam: „Co ty chcesz, chyba prześcieradła ci jakieś znajdę”. Żarty żartami, ale przerzuciliśmy cały Mokotów i zebraliśmy wszystkie liny, jakie tylko można było zebrać. Jedna była w końcu dłuższa, druga krótsza. Pod osłoną nocy czterech nas [poszło] na ochotnika. Za zgodą „Górala” zaczęliśmy się skradać i czołgać. To było przedpole nasze i niemieckie, więc ostrzał mógł być w każdej chwili możliwy, ale było ciemno, dlatego liczyliśmy, [że nas nie zobaczą]. Rzeczywiście, założyliśmy takie haki, które mieliśmy ze sobą, wycofaliśmy się na długość tych lin i zaczęliśmy ciągnąć. Taki kontener jest cholernie ciężki, więc to szło nam opornie pod górę. Ta cała akcja trwała dobre półtorej godziny, jeśli nie nawet do dwóch godzin. Niemcy usłyszeli szum tego kontenera, jak szoruje, a poza tym ta biała płachta spadochronu się odznaczała, i zaczęli ostrzał z broni maszynowej. Nam nic nie mogli zrobić, bo w zasadzie nas nie widzieli. Jak strzelali, to strzelali do tej płachty, do kontenera. Oczywiście poharatali ten kontener, ale kontener był z bronią i opatrunkami, tak że to była nasza duża zdobycz. Jeszcze jeden jest moment, który zostanie mi na długo w pamięci. Znałem łączniczkę mojego ojca, to była jego łącznika, zresztą ojciec się z nią również bardzo przyjaźnił. Śliczna dziewczyna. Któregoś dnia – to był chyba jednak sierpień – Iśka Cyrańska, pamiętam jak dziś imię i nazwisko. Wiedziałem, że jakaś łączniczka została ranna pod barykadą i padła. To było zresztą też na moich oczach. Nie zważając też na ostrzał, podczołgałem się, skoczyłem do niej, wziąłem ją, jak mogłem, na ręce, to była lekka dziewczyna, ja byłem silny, wysportowany. Że mnie wówczas nie ustrzelono, to tylko palec Boży, bo przecież musiałem się wyprostować, żeby ją w pozycji normalnie [nieść]. Niestety nie żyła, przejechali ją. Dla mnie to była rozpacz i łzy, to był dla mnie ktoś bardzo bliski. Pochowano ją na terenie jednej z takich fabryczek. Z ojcem później po wojnie chodziliśmy na ten grób. Później została ekshumowana.
  • Pamięta pan może, w którym miejscu była ta fabryczka?

To było przy Odyńca. Wie pan, to się w tym momencie człowiekowi myli, Warszawa już tyle lat jest zabudowana w tych wszystkich miejscach. To było przy Odyńca, róg Tykocińskiej czy coś w tym rodzaju, jeśli się nie mylę [...].
Jedną z ciekawszych historii dotyczących Mokotowa było również... Nasz oddział dostał rozkaz odbierania zrzutów sowieckich, bo Sowieci wobec nacisków międzynarodowych, że zatrzymali się i nie udzielają pomocy Powstaniu Warszawskiemu, usiłowali nam pomagać jakimś zaopatrzeniem. Więc nadlatywały kukuruźniki, dwa razy mniej więcej w ciągu nocy, przez jakiś tam krótki okres czasu, w nocy nad park Dreszera. My mieliśmy sygnalizację latarkami, ustawionymi w odpowiedni sposób. W ten sposób dawaliśmy im znać, gdzie jesteśmy, i oni w to miejsce zrzucali. Oczywiście kukuruźnik wówczas wyłączał silnik, było słychać tylko szum skrzydeł, obniżał bardzo lot, bo bał się również obstrzału i zestrzelenia przez Niemców. Obniżał lot, słyszeliśmy szum tych skrzydeł, i zrzucał skrzynie. Oczywiście bez spadochronu, bez niczego. Więc jak skrzynia walnęła w ziemię, to się rozsypywała, i częstokroć pepesze czy te przeciwpancerne, bo rzeczywiście to też zrzucali, [były uszkodzone]. I oczywiście tuszonkę plus opatrunki. Wiecie panowie, co to jest tuszonka, jest to konserwa typu smalec i mięso wieprzowe czy wołowe, już nie pamiętam. Broń na ogół nie nadawała się do użytku, bo się uszkodziła, ponieważ to były skrzynie (o ile pamiętam) drewniane. Tak, to drewniane skrzynie, więc niewiele z tego mieliśmy pożytku. Ale Sowieci pierwsi do medali [piersi] wypinali, że jednak oni pomagali Powstańcom. Taka to była ich pomoc.
Następnie dla nas dużą sensacją było... Ale to też nie nasz odział, bo Niemcy nie zdążyli dotrzeć do naszej ulicy. Puławską pojechał czołg, „Pantera” niemiecka, oczywiście to się udało, ale inny oddział. Odział z tamtej strony ulicy Puławskiej unieszkodliwił gąsienicę granatem czy granatami zostały rozerwane. Tych Niemców wzięto do niewoli, oczywiście broń im zabrano. Gdzie ich przetrzymywano po drugiej stronie Puławskiej, tego nie wiem dokładnie, ale byliśmy tego świadkami.
Następnie – to już wspominałem, że były dwukrotne ataki z naszej strony na Dworkową, na Niemców. One nie udały się ze względu na to, że, jak już wspominałem, bunkier miał bardzo szeroki wachlarz, rozsiew z ckm-u, więc to było niemożliwe.
Widać było, że Mokotów będzie musiał kapitulować. Zaczęły się przejścia kanałami, w każdym razie rozkaz generała „Montera” z 25 września dla pułkownika „Karola”: „Wycofać Mokotów, przedrzeć się do centrum”. Możliwość była tylko jedna jedyna – kanałami, ponieważ Niemcy byli tak silnie obsadzeni pomiędzy Śródmieściem a naszą częścią, Mokotowem. Zwłaszcza na ulicy Rakowieckiej, Dworkowej – cały ten odcinek był w rękach niemieckich, tak że o przedarciu się nie było mowy. W związku z tym pozostały kanały.
Nasz odział został wyznaczony do osłony tyłu wycofującego się Mokotowa. Było nas sześciu wyznaczonych, a „Góral” z pozostałą częścią oddziału pozostawał na terenie Mokotowa po to, żeby przez najbliższe jakieś dwadzieścia godzin pozorować obronę Mokotowa, żeby Niemcy się nie zorientowali, że Mokotów się wycofał. Sześciu nas szło w osłonie, przede mną, przed nami szło kilkaset osób. Na ogół cywili staraliśmy się... Źle mówię, ja nie miałem nic do powiedzenia, więc nie staraliśmy się, tylko starano się nie wpuszczać nikogo, tylko Powstańców, żeby Powstańcy wycofywali się, licząc na to, że Niemcy może ludności cywilnej nie [zaatakują]. Zresztą ludność cywilna nie zmieściłaby się do kanałów w takich ilościach, ile tam ludzi mieszkało. Główny właz wejściowy dla nas był na Szustra. Na Szustra wchodziły wszystkie oddziały do kanałów. My mieliśmy drugi właz, tutaj na Puławskiej, bliżej Belgijskiej, ale my szliśmy na końcu, więc dopiero kiedy dostaliśmy wiadomość o tym, że zakończono, że ostatni Powstańcy weszli do kanałów, że teraz już idziemy [jako] ubezpieczenie tyłów, więc weszliśmy jako ostatni. Fatalne było to, że w tej części Puławskiej burzowiec był starego typu, więc szło się w kucki, dosłownie przygarbionym. Trudno powiedzieć, ten kanał był w przybliżeniu mniej więcej wysokości 140 cm. Cegły, bardzo stary kanał, ale już gdzieś od Rakowieckiej, przed placem Unii Lubelskiej zaczynał się tak zwany burzowiec. Tam już można było iść wyprostowanym, stąpając, ponieważ były ścieki, albo stąpało się po bokach, albo trudno, szło się przez te ścieki, w wodzie. Nie to było groźne. Groźne było to, że Niemcy rzucali karbid do kanałów. Wiedząc, że jednak kanałami my utrzymujemy łączność, Niemcy wrzucali karbid, który się lasował, i to była makabra. Ludzie zaczęli się dusić i wybuchła panika. Trudno mi jest powiedzieć, która to mogła być godzina, w każdym razie my weszliśmy do kanałów... Był już wieczór, gdzieś koło dziesiątej wieczorem weszliśmy, nie wiem tylko, o której ta panika wybuchła. W każdym razie, kanały gdzieś na wysokości placu Unii Lubelskiej, względnie alei Szucha, rozwidlały się. Jeden oddział – znaczy to już nie odział, bo to nie było zgrupowanie, tylko każdy indywidualnie [szedł] – w tej panice, skręcili w bok, w tamten kanał. Jak się później okazało – doszły te wiadomości – oni wyszli, nie wiedząc, gdzie wchodzą, unieśli właz na Dworkowej. Nie wiedząc, że są na Dworkowej, zaczęli wychodzić prosto w ręce Niemców. Stu dwudziestu ludzi wyszło, stu dwudziestu ludzi Niemcy w tym miejscu natychmiast rozstrzelali. To była jedna z tragedii kanałów.
Druga z tragedii, ludzie zaczęli [umierać]. Były zawały serca, wówczas nie znało się terminu „zawał serca”, wówczas mówiło się: „na serce”. „Na serce” tam szereg ludzi [umarło]. W tych warunkach, w idealnej ciemności, rzadko kto miał latarki. Ludzie dostawali pomieszania zmysłów czy szałów jakichś, to często skutkowało, że ludzie przewracali się, topili się w tym łajnie. Przewodnik... To znaczy my już nie mieliśmy przewodnika, bo był gdzieś w przedzie. W każdym razie, my też zbłądziliśmy, wyszliśmy na ulicę Podchorążych. Wyszliśmy, ponieważ pokazało się światełko w tunelu, więc do tego światełka oczywiście dążyliśmy, bo [jedyne] światełko, jakie mogło być, to światełko dzienne. Okazało się, że był otwarty jeden właz – radość wielka, wychodzimy. Na szczęście coś musiało się dziać przed nami podczas Powstania. Przy tym włazie były płyty chodnikowe ustawione tak, że tworzyły zasłonę, zasłonę przed ostrzałem niemieckim od strony ulicy Podchorążych, jak myśmy się zorientowali. Oczywiście było jasne, że wyjść nie możemy, bo dostaniemy się w ręce Niemców. Więc dwóch ludzi ode mnie się zdecydowało, bo było rozgałęzienie kanałów, ale wiedzieliśmy, że kierunek Wisła, że ten kanał prowadzi do Wisły. Oni zdecydowali się na dojście tam i ewentualnie odczekanie do wieczora i przepłynięcie Wisły na drugą stronę. Dwóch. Ja na tego rodzaju rzeczy się nie zdecydowałem, natomiast wycofałem się, już zostało nas tylko dwóch. W zasadzie później już zostałem sam, bo ten drugi kolega został bardzo w tyle. Nawet nie wiem, czy on przeżył, czy przeszedł, czy nie. Szedłem dalszym ciągiem kanału, który znalazłem, pod górę. Na intuicję czułem, że chyba idę w kierunku ulicy Książęcej, to znaczy jeśli kanał szedł pod górę, to biorąc pod uwagę Podchorążych, to musiał być rejon ulicy Książęcej. Pamiętam, że szedłem bardzo często po trupach ludzi, którzy się podusili; ludzi, którzy utopili się; ludzi, którzy odebrali sobie życie. Również były dwa wypadki strzelenia sobie w głowę. Jeden z naszych lekarzy w zasadzie chciał wyjść, bo się dusił, i strzelił sobie w głowę, ale to było chyba gdzieś pod Alejami Ujazdowskimi. Mnie już sił zaczynało ować i w zasadzie z u sił i jednocześnie z u powietrza też się zacząłem dusić, ale z góry usłyszałem głosy. Okazało się, że generał „Monter” wysłał patrol celem odnalezienia pułkownika „Daniela” i pułkownika „Karola”, dowódców Mokotowa, którzy nie wyszli z kanałów, a powinni już dawno wyjść. Tym patrolem dowodziła sanitariuszka z naszego oddziału. Miała ze sobą czterech ludzi, na wypadek gdyby trzeba było wynosić pułkowników. Poznała mnie, mieli latarki: „Rany Boskie! – jak dziś pamiętam – przecież to Romek!”. Oczywiście jeden z tych [chłopaków] poradził sobie ze mną, bo ja jeszcze resztkami sił powłóczyłem nogami, pomagałem mu i on wyprowadził mnie do włazu, który dzisiaj, jadąc samochodem, jeszcze z zabobonnym lękiem przejeżdżam. Jest on w Alejach Ujazdowskich u wylotu Wilczej, na środku Alej Ujazdowskich.
Karbid spowodował to, że wszyscy, którzy wyszliśmy z kanałów, przez co najmniej dobę musieliśmy leżeć z opatrunkami na oczach. Nie pamiętam (tam lekarz jakiś był), co nam kazano przykładać, ale przykładano. Ale to już był 29 lub 30 września i chciałem się dostać koniecznie do generała „Montera”, dowódcy Powstania Warszawskiego. To jest znowuż historia związana z moim ojcem. Wiedziałem, kim jest generał „Monter”, ze względu na to że ojciec, jako przedwojenny major i szef wywiadu do K7, na Wielkopolskę, był w sztabie Armii Krajowej i [znał] niektórych ludzi, tak jak zresztą za chwilę będę opowiadał o pułkowniku Rutkowskim, któremu ja później podlegałem w Krakowie. Ja znałem, ja chciałem się zameldować u „Montera” po to, żeby dowiedzieć się coś o ojcu, bo nie wiedziałem, czy jest w Powstaniu. Dostałem się do „Montera”, a on powiedział: „Synu, ojca nie ma. Ojciec jest w lasach piotrkowskich, ja ci dam namiar na niego. Jeśli uda ci się prysnąć, z ludnością cywilną wyjść, bo przecież nie będziesz wychodził z bronią i jako Powstaniec do obozów jenieckich, tylko staraj się... Odnajdziesz ojca. Dotrzyj do wsi Gorzkowiczki, koło Gorzkowic, koło Piotrkowa”. To są rejony tych słynnych „Jędrusiów”, jeśli słyszeliście panowie, to naszej partyzantki, całe te lasy od Radomska do Piotrkowa, to była bardzo silna partyzantka, ale ogólnie pieszczotliwie nazywani przez ludność miejscową, i to się później przyjęło, że lasy są pełne „Jędrusiów”. „Tam się dopytasz w jakikolwiek sposób; powiesz, że jesteś Powstańcem, trafisz. Ja przecież nie powiem ci, gdzie ojciec. Wiem, że w Gorzkowiczkach złapiesz kontakt na ojca”.
Mając już tyle danych, [wyszedłem] 4 października wraz z ludnością cywilną, ulicą 6 Sierpnia, od placu Zbawiciela... 6 Sierpnia i tu, przy Śniadeckich, Niemcy nas przyjmowali i wśród poszczególnych takich szpalerów niemieckich, Wehrmachtu, na Dworzec Zachodni pędzili nas wszystkich do wagonów i do Pruszkowa. Na tej trasie wartownicy niemieccy siedzieli na dachach wagonów i strzelali do każdego, kto uciekał, ponieważ pociąg na tej terasie jechał stosunkowo wolno. Wyskoczenie z pociągu nie było żadnym problemem. Natomiast czy cię ustrzeli, czy cię nie ustrzeli, to był problem. Udało mi się, ponieważ byliśmy ćwiczeni w tak zwanych skokach spadochronowych – upadek ciała, przy upadku natychmiast kulić się i przewrócić się na bok, aby rozłożyć ciężar upadku, uderzenia na bok. W tym byliśmy szkoleni, skacząc z drzew nota bene, właśnie w Strudze i Czarnkowie. Na tym odcinku udało mi się w pewnym momencie wyskoczyć, gdzie nasyp nie był zbyt wysoki, kamienisty, i oczywiście przeturlać się na dół. Kilka razy strzelali, ale Bogu dzięki, kule się mnie nie imały. To było w okolicy Milanówka, ale nie było żadnych środków lokomocji, żeby się dostać do Piotrkowa. To był okres, kiedy furmanki z ludźmi oddalały się w Polskę, od Warszawy, gdzie gospodarze sami jechali, jak się to dziś nazywa, autostopem, tylko to nie był autostop, tylko podrzucali gdzieś, i pieszo.
W kilka dni dotarłem do Piotrkowa. Pamiętam, że jakiś odcinek zabrała mnie półciężarówka. Takich jak ja było wielu. Szosy były dość „zaludnione”. Niemcy już w tym okresie tych uciekinierów nie zaczepiali, bo sami mieli Sowietów na karku. W każdym razie dotarłem do Piotrkowa, z Piotrkowa do Gorzkowic i Gorzkowiczek. Jak się okazało, bardzo łatwo odnalazłem ojca. Radość wielka. Ojciec znowu się nie zgodził, żebym przy nim był, został na terenie partyzanckim. W Krakowie z kolei miałem dziadków ze strony mamy nieżyjącej. Okręgiem krakowskim dowodził znowuż przyjaciel ojca, pseudonim „Rudy” – pułkownik Rutkowski. Nota bene przez dwa czy trzy miesiące... Przed wojną doskonały pilot. Podczas wojny przez okres chyba dwóch miesięcy był zastępcą dowódcy Dywizjonu 303 czy nawet dowódcą, tego już dokładnie nie pamiętam. Jego znałem też osobiście, bo nawet w okresie okupacji ojciec utrzymywał z nim ścisły kontakt, zresztą nie mówiąc mi, kto kim jest, nie informując mnie przecież o tym. Ale tu mi wyjaśnił i kazał stamtąd za wszelką cenę dostać się do Krakowa. „Tutaj się nie zgodzę, żebyś był”.
Stamtąd znowuż – trochę pieszo, trochę kursowały na niektórych odcinkach pociągi, do Krakowa się dostałem. Miałem kontakt od ojca na „Rudego”. Zameldowałem się u „Rudego”. „Rudy” znowu: „Jesteś mi pod rękę, bo starszych [nie ma]”. To był chyba grudzień 1944 roku. Okręg krakowski Armii Krajowej w zasadzie przysiadł, nie miał rozkazów, jak się ma ustosunkować do wkraczającej Armii Czerwonej, która już przekroczyła Wisłę i „wyzwoliła” Warszawę, ale tego samego dnia, bo 17 stycznia, weszli Sowieci również do Krakowa.
Kilka dni później „Rudy” wezwał mnie i dał mi rozkaz przedarcia się do Częstochowy natychmiast po przejściu frontu, więc za chwilę powiem, jak wyglądała tego rodzaju podróż, i dotarcia do generała Okulickiego, dowódcy Armii Krajowej po „Borze” Komorowskim i przyniesienia od niego rozkazu, jak ma się ustosunkować okręg krakowski Armii Krajowej ze wszystkimi oddziałami partyzanckimi i zakonspirowanymi również w mieście do Armii Czerwonej. Ruszyłem znów w drogę, tylko to już się szło [pieszo]. Wówczas nie było problemu z wódką. „Rudy” powiedział mi: „Ile udźwigniesz, weź ze sobą półlitrówek wódki”. Nie pamiętam, ale pięć czy sześć tych półlitrówek zmieściło mi się do plecaka, to było przecież dość ciężkie. Był tak zwany regulirowszczik przy skrzyżowaniu większych, poważniejszych dróg czy szos. Regulirowszczik to był żołnierz sowiecki, który regulował ruch, tak jak są policjanci z ruchu drogowego. ZIS-5, nie wiem, czy znacie taki samochód, on był najbardziej używany przez Sowietów, ewentualnie amerykańskie studebakery, w które Sowietów zaopatrzyły Stany Zjednoczone, ale najwięcej było ZIS-5. Jak podniosłem butelkę wódki do góry, to się ten ZIS-5 zatrzymywał. Szosa – przypuśćmy, że to jest 90 kilometrów – między Krakowem a Częstochową była po przejściach, były i leje po bombach, trupy, może usunięte z drogi, ale mnóstwo trupów żołnierzy sowieckich po rowach leżało, tak że to były makabryczne widoki. W każdym razie te głupie 90 kilometrów do Częstochowy się dostać, to dwa dni mi zabrało, ale to i tak było dość szybko.
Ojca odnalazłem dość szybko, bo wiedziałem, że jest tam punkt kontaktowy, poza tym to jest rodzina. Przez rodzinę znalazłem ojca, powiedzieli mi, gdzie jest. Przez ojca musiałem dotrzeć do generała Okulickiego. Oczywiście ojciec przyjął mnie, ale do Okulickiego mnie nie dopuścił, żeby nie dekonspirować, bo ja wracałem z powrotem do Krakowa. Na to byłem szarżą za mały i wiekiem również, więc lepiej, żebym ja go nie znał. Zresztą zasady konspiracji obowiązywały w całym tego słowa znaczeniu. Ojciec dał mi trzy dni odpoczynku i po trzech dniach przyniósł mi rozkaz generała Okulickiego „Niedźwiadka” na arkuszu takiego cienkiego papieru, prawie bibuły, żebym mógł go dobrze schować. Był to rozkaz nieujawniania się i rozwiązania wszystkich oddziałów Armii Krajowej. Więc ja w marynarce – była taka podkówka z waty zawsze wszywana pod ramiona – odprułem podszewkę, ten rozkaz złożyłem i wcisnąłem go tam. Znów w ten sam sposób dostałem się do Krakowa. Czując się już w Krakowie bezpiecznym, co było moim największym błędem, poszedłem na tę kwaterę, która już przedtem po... Kiedyś Niemcy tam zajmowali te domy, ale ja zdążyłem sobie opanować... U państwa Ryllów, znowuż miałem do nich szczęście, znalazłem [lokal] i tam ich ulokowałem, zajmując jeden pokój. Zresztą żyliśmy jak rodzina. Tam się wykąpałem. Rozkaz sobie wyprułem stąd. Miałem taką książeczkę Flügelleute, „Ludzie powietrza”, po niemiecku, niemieckie samoloty, i w tę książeczkę wsadziłem ten zwinięty, trochę rozprostowany już rozkaz.

Idę normalnie na skrzynkę kontaktową. Na Zamenhoffa była nasza skrzynka kontaktowa. Jestem przekonany, że tam, na skrzynce kontaktowej, dalej mnie skontaktują z „Rudym”. Skrzynka kontaktowa była na parterze, stare budownictwo, Zamenhoffa, blisko Dworca Głównego. Stary budynek, więc sień dość długa, pukam czy dzwonię, otwiera mi sowiecki żołnierz z pepeszą przewieszoną: Pożałujsta, pożałujsta, iditie. Strach przede wszystkim, i błyskawiczne... Rzucić się do tyłu, do ucieczki, to on ma wystarczającą ilość czasu, linia prosta, zanim dobiegnę, posunie serię i jest po mnie. Później myślę sobie, może to jest na kwaterze, bo też na kwaterze bywali, więc wszedłem, po lewej stronie kuchnia, zamknięte drzwi, po prawej pokój stołowy, też zamknięte drzwi. Prosto była sypialnia i idę, otwieram tamte drzwi – zdębiałem. Gros ludzi, których znałem z terenu krakowskiego z Armii Krajowej, ze sztabu Armii Krajowej, siedzi – kocioł. Wiecie panowie, co to znaczy kocioł: wejdziesz, ale nie wyjdziesz, wszystkich zatrzymują. Jak ja zobaczyłem wszystkich, to byłem zdezorientowany. I znowuż kwestia: podwójne okna, bo to było jedno okno, ale za mną stoi z pepeszą, więc ja jestem bezsilny. Wiedziałem, że jestem w pułapce. Za chwilę otwierają się drzwi i wychodzi kapitan enkawudzista. Mówi: Zdrawstwujtie, gospodin Janowski – to oczywiście ironia, bo gospodin to Sowieci nie używają. Gospodin to było dobre za cara, dlatego w tym była jego ironia. Oczywiście po nazwisku mówił do mnie: My żdjom na was (my czekamy na was), no pożałujsta, iditie sjuda, do kuchni (chodź tutaj, do kuchni). Kak Okulicki, kak Niedźwiadek? – od razu pyta, więc ja udaję, że nie wiem, o co chodzi, że ja jestem z Powstania, z domu, że mam w Krakowie rodzinę i szukałem rodziny i dlatego jestem w Krakowie, a moja rodzina tutaj niedaleko mieszka. „Wyjmujcie wszystko, co macie przy sobie”. Wszystko, co miałem, powoli kładłem mu na stół. On siedzi vis-à-vis mnie. Książeczkę też położyłem, tylko położyłem tak przy sobie, bawiąc się nią, przewracając kartki, namacałem ten meldunek i tak sobie palcami, odpowiadając na pytania, wyciągam go, wyciągam, chciałem go zgnieść i połknąć. Ale to jest enkawudzista typowy, w pewnym momencie, jak ja już go miałem w ręce, złapał mnie: A eto szto? – i przesłuchanie, ale ja swoją wersję podtrzymuję. On jeden protokół napisał, podarł i mówi: „A teraz mów prawdę”. Drugi protokół już nie podarł, tylko oni się porozumiewali krótkofalówkami, coś w tym rodzaju. Podjechał samochód opel super, takich samochodów nie znacie panowie. Na mnie nałożono płaszcz oficera NKWD, czapkę baranią enkawudzisty, w środek na tylne siedzenie, dwóch po boku, kierowca i czwarty obok kierowcy, i do sztabu NKWD.
Tam plac jest blisko jakiś. Nie pamiętam, jak się ten plac nazywa, ale blisko więzienia na Montelupich, tak że z okien więzienie Montelupich było widoczne, tam chyba [był] jakiś bazar na dole, tam był ich sztab. Zaczęło się – całą noc, trzech. Jeden pisał, drugi pytał, lampa prosto w oczy, tak żeby mnie oślepiała. Trzeci co chwilę po piszczelu butem. Tak było do rana, rano znowuż ubrali mnie w ten mundur i też do tego samego opla super, ja w środku na tylnym siedzeniu, i do Częstochowy. Jakoś tymi lejami, nie lejami, droga była już trochę więcej sprzątnięta, do Częstochowy, również do kwatery NKWD. Tam NKWD mieściło się wówczas w dawnym Urzędzie Skarbowym. I mnie już do pokoju. Enkawudzista stał pod drzwiami u mnie, ale z pepeszą. Oni powiedzieli bardzo grzecznie, bardzo grzecznie mówili, że nie pilnuje mnie, tylko jest po to, żeby spełnił każdą moją prośbę, jedzenie zresztą bardzo dobre mi dawali. Okna miałem zabite, nie wiedziałem wówczas, gdzie się znajduję, bo w nocy mnie przywieziono. Wiedziałem tylko, że zabito mi, kiedyś były podwójne okna, i mnie oddzielono czarnym papierem, więc nie mogłem widzieć, ale od jednej strony, bo to okno się składało, dwie trzecie to było tej wielkości okno otwierane i na górze tej wielkości były otwierane takie lufciki. Gwoździami były zabite te okna, nie był zabity tylko ten lufcik, ale w jakiś sposób ten papier się odchylił, tak że z tego bocznego okna widziałem tylko taki czerwony mur kościoła, tyle widziałem, ale już kombinowałem w razie czego jakiś sens ucieczki..
Gdy zobaczyłem, że ten... Że to górne okno, ten kwadrat jest niezabity gwoździami, jest otwieralny, już kombinowałem, że gdybym ewentualnie tam wyszedł, przedostał się na tę stronę, skoczył na dół, to jeszcze musiałbym na mur wejść, przeskoczyć na teren kościoła, to jestem wolny, tylko żeby mi wyszedł skok. Ale to było w moich planach. W międzyczasie ani mnie nie bito, ani nic, dosłownie, było wszystko w porządku. Ale po jednym dniu został ściągnięty pułkownik NKWD z frontu, specjalnie przyleciał, chyba na rozkaz Stalina. Bo ja przecież nie byłem żadnym dowódcą, byłem szarym pionkiem, ale byłem jedynym człowiekiem, który wracał od generała Okulickiego, którego Stalin za wszelką cenę chciał [dopaść], cały rząd podziemny Armii Krajowej [chciał] dostać w ręce. Więc był rozkaz, jak się ma (w pewnym sensie, w cudzysłowie oczywiście, skromnie mówię) dla nich „asa”, który wraca od Okulickiego, to wyciągnąć z niego za wszelką cenę, gdzie Okulicki się znajduje. Więc widzicie panowie, jak mądry był wówczas ojciec, który mnie nie skontaktował z Okulickim, tylko sam wziął to na siebie. Bo wpadłem i w związku z tym mógłbym się załamać.
Najpierw, jak ten pułkownik przyjechał, tam był taki gabinet urządzony, prowadzą mnie do niego, a on bardzo miło: „Siadaj”. Po rosyjsku rozmawiał ze mną, to znaczy ja nie znałem rosyjskiego, [więc] łamaną polszczyzną. „Jedno tylko chcę: Okulicki. Gdzie jest Okulicki?”. Ja mu mówię, że nie wiem, bo ten meldunek, to znaczy ten papier, który dostaliście, to ja, szukając rodziny, stałem na punkcie kontrolnym przy regulirowszcziku – dwadzieścia dolarów miałem przy sobie z gaży powstańczej – i ktoś mi dał dwadzieścia dolarów i prosił, żeby to pod ten adres oddać. On mówił: Wriosz! (kłamiesz). Tak rozmawiał ze mną dobrotliwie z godzinę, po godzinie zawołał swojego asystenta czy ordynansa czy adiutanta i coś mu tylko pokazał ręką.
Przyszły dwie ruskie żołnierki, rozebrano mnie do naga. Mokre prześcieradło na mnie i wówczas jedna z jednej strony [biła], druga z drugiej strony. Jeszcze do dziś mam tutaj wgłębienia w głowie, jak bili. Nie miałem siły, dowlekli mnie dosłownie do tego pokoju, w którym byłem. Następny dzień powtórzyła się ta historia, ale ja już w tej sytuacji byłem zdecydowany realizować swój plan ucieczki. W nocy, kiedy usłyszałem, że ten enkawudzista pochrapuje sobie pod drzwiami, taki obolały wspiąłem się na to okno, otworzyłem lufcik, i teraz podciągnąć się na tych dwóch trzecich okna normalnego. Ale na szczęście silny byłem, kolanami na szczęście szyb nie wypchałem, bo bym szumu narobił, raczej bokiem, dostałem się, przeciągnąłem się tam na tamtą stronę i w ten sposób stanąłem nad tą przepaścią. Błąd chyba zrobiłem jeden, bo miałem takie angielskie zrzutowe buty, ja je zdjąłem. Sznurowadła związałem, wziąłem w zęby, wydawało mi się, że jak w skarpetach grubych będę skakał to.. I teraz problem był jeszcze następny, dwa piętra w dół skoczyć, albo odbić się bardzo, bardzo w lewo jak tylko będę mógł, szambo było, albo skoczyć na dach garażu, który był w dość sporej odległości od tego budynku, ale to byłoby tylko jedno piętro.
Wybrałem najgorszą decyzję, prosto w dół. Dlaczego? Dlatego że na garaż bałem się, że za małe odbicie, za duża odległość, w kant garażu i może być po mnie, czy po kręgosłupie, czy po głowie czy coś w tym rodzaju. Najlepsze rozwiązanie to byłoby w szambo, ale tego, niestety, nie wybrałem, bo szambo zamortyzowałoby wszystko. Skoczyłem, runąłem w dół, natychmiast na bok, na ten skok spadochronowy, ale nic... Potrzaskałem, pomiażdżyłem sobie w prawej nodze kości piętowe, w lewej kości też pogruchotane... Już się nie podniosłem. Tak śnieżek prószył, to była chyba, jeśli dziś pamiętam, ostania noc lutego na 1 marca. Tak mi się wydaje. Zacząłem chyba stękać z bólu, bo strażnik, jeden jedyny, który tam chodził, którego ja widziałem, przez to z góry, przez ten papier, który mi się odchylił. To był wartownik, ale usłyszał. Job twoju mać! – od razu alarmu narobił, przylecieli, zanieśli mnie na górę i wówczas zaczęli już krzesła na mnie łamać. Ale mdlałem co chwilę, tak że to już było o tyle pół biedy, więc oni co chwilę kubeł zimnej wody na mnie. Nie liczyli się z pokojem, z pościelą, na której leżałem – to nieważne, kubeł zimnej wody i z powrotem. To był okres pierwszych dni marca.
Raptem już się mną nie interesowali, w sensie przesłuchań. Dopiero później dowiedziałem się, że to był już okres, w którym Okulicki pertraktował z generałem Sierowem bodajże, który z ramienia Stalina prowadził rozmowy, to znaczy poprzez łączników, bo nie bezpośrednio jedni z drugimi. Że Stalin zaprasza cały rząd Armii Krajowej, z generałem Okulickim, pseudonim „Niedźwiadek”, do Moskwy na rokowania, na jakieś uzgodnienia, wspólne uzgodnienia stworzenia rządu, mimo że był Rząd Jedności Narodowej, oczywiście rząd prosowiecki z Bierutem na czele i z innymi zdrajcami. [Stalin zaprasza] na rozmowy i daje glejt żelazny, i na to się Okulicki złapał.
Co dla mnie jest ważne? Gdyby Okulicki wpadł, można by powiedzieć, że Janowski zdradził. Ale historia nie kłamie, historia jest jasna. Proces Okulickiego, wszystko jest jasne. Pod Pruszkowem, zdaje się, na jakimś lotnisku samolot na nich czekał; szesnastu poleciało. Był później tak zwany proces szesnastu z generałem Okulickim na czele. [Sądzeni byli] wszyscy ministrowie podziemnego rządu, który został stworzony, dawni akowcy. Na lotnisku w Moskwie szesnaście samochodów na nich czekało. Od razu ich rozdzielili, każdy do samochodu. To znam z opowiadań mojego ojca, ojca na szczęście, ojciec nie był w rządzie, był w sztabie, ale to nie obejmowało ojca na szczęście. W czerwcu już był proces szesnastu, proces w Moskwie, gdzie Okulicki dostał łagodnie dziesięć czy dwanaście lat, ale już nie wyszedł oczywiście. Zmarł na zawał serca podobno, więc wiadomo, co było.
Wracając do mnie – w tej sytuacji mnie już następnego dnia przenieśli, mieli takie małe więzienie zrobione z jakichś garaży czy z czegoś. Były takie prycze pozbijane. Byłem w stanie chodzić tylko na rękach i na kolanach, bo z bólu nie było mowy, żebym stanął. Nogi takie [opuchnięte], wrzody, ślady po wrzodach mam jeszcze po dzień dzisiejszy. Stamtąd chyba 26 marca, tak mi pozostało w pamięci, wywieźli mnie i całą grupę różnych akowców pozbieranych z różnych miejsc, okolic, do więzienia do Bytomia. Ponieważ wieźli nas odkrytym studebakerem, więc widziałem część Częstochowy, widziałem to miejsce, w którym ojciec mieszkał, plac Narutowicza chyba, zdążyłem zauważyć, ale to nieważne. Do więzienia do Bytomia. Paskudne więzienie: duże, poniemieckie, germańskie, a więc ciężki styl, ciężkie cele. Mnóstwo Ukraińców, niewielu nas, Polaków, z Ukraińcami... Najgorzej było, jak kazali nam na spacer wychodzić, ja byłem na drugim piętrze chyba i na czworakach... I później się zbuntowałem i powiedziałem, że nie będę w ogóle wychodził na spacery. Gdzieś w czerwcu.. A to przykro było patrzeć, jak Wielkanoc była i przez te kraty, jak na ulicy było pełno ludzi. A w czerwcu wywieźli nas, wszystkich akowców, do Tost poniemieckiego, obecnie to jest Toszek w naszych granicach. I tam był podczas okupacji obóz dla jeńców angielskich, francuskich, dla pilotów zestrzelonych, więc ten obóz był w dość luksusowych jak na Sowietów warunkach, łącznie z banią, odwszalnią... To były sale do wytrzymania.
My byliśmy przekonani, że będziemy przewiezieni do Rosji. Aha, i tam spędzano przede wszystkim Niemców, gestapo, SS i tak dalej, kobiety i mężczyzn. I co chwila transporty do Rosji. My spodziewaliśmy się tego samego. [...] Jeszcze muszę uzupełnić, skąd Sowieci wiedzieli o skrzynce, skąd tam jest skrzynka kontaktowa. Jeden z kapitanów ze sztabu, z okręgu, obwodu krakowskiego podległy „Rudemu” był na usługach NKWD, i on rypnął wszystko i stąd oni mieli wszystko jak na talerzu. Nota bene w 1948 roku został zastrzelony jak pies na ulicy, w Krakowie, w biały dzień.

  • Pamięta pan nazwisko?

Nie. Nazwiska nie pamiętam, tylko wiem, że to był jakiś wojenny czy przedwojenny aktor. Ale nazwiska nie pamiętam, zresztą nie znałbym nazwiska, bo wówczas pseudonim był... Ponieważ ja byłem zwykłym żołnierzem, ani w stopniu oficera, ani podoficerskim, i młody wiek, więc mnie i jeszcze jednego (ale to był starszy pan, też z AK, ale chyba z terenu piotrkowskiego, gdzieś z partyzantki czy coś w tym rodzaju) [zabrano] do Katowic, do więzienia. Przekazali nas w ręce UB. Mnie jako ciężkiego przestępcę dali do cel na damski pawilon, to znaczy nie cel – to były karcery. To były cele, ale bardzo zimne, w podziemiu, z bardzo niewielką ilością światła dziennego, było tylko takie małe okienko. Gdzie, przypuśćmy, to był wrzesień 1945 roku i ten wrzesień był piękny, ciepły, a tam drżałem z zimna. [...] W tym okresie chodziłem już o lasce, jednej czy dwóch. Niemcom zabrałem w tym obozie w Tost, Toszku. Mogłem chodzić nawet o jednej lasce, rutynowo, jak codziennie przyszliśmy na apel ranny i wieczorny. Któregoś wieczoru – apel, oddziałowa krzyknęła – oddziałowa ze względu na to, że to był damski pawilon. Ja stoję na baczność i melduję: „Obywatelu inspekcyjny, cela numer ta i ta, stan jeden, jeden z prośbą”. „Co chcesz skurwysynu?!”. A ja mówię: „Chciałem prosić o pracę jakąś”. Ania, jak się później okazało, kochana dziewczyna, ona zaczęła mi później grypsy wynosić, ta oddziałowa, bo jej żal było mnie. „Kiblowanie daj mu!”. – „Tak jest”. Kiblowanie, to ja już wiem, co to jest, tylko że nie wiedziałem, jak makabryczne jest kiblowanie kobiet. To znaczy w każdej celi jest kubeł, w który załatwia się fizjologiczne potrzeby, ale kobiety są specyficzne, bo okres menstruacji, coś w tym rodzaju, wiadomo, że nie dysponowały właściwymi środkami, w sensie waty, ligniny. Gazety, nie gazety, szmaty nie szmaty, różne rzeczy... Te rzeczy zapychały... Ponieważ dwa razy dziennie było kiblowanie: po nocy rano i o czwartej popołudniu. Dwa razy dziennie były takie zlewy w łazience ogólnodostępnej: jedna taka łazienka na całe piętro, olbrzymie zlewy, one to zlewały, ale zlewy się zapychały, wiadomo przecież. Więc gołymi rękami musiałem w tym wszystkim się babrać i to wszystko wyciągnąć, żeby to przepchnąć, ale Bogu dziękowałem, że mogę pracować. Jedno, co mi można było, to natychmiast po skończeniu kiblowania pójść pod prysznic do łaźni, która była też w tym budynku. Miałem już jakiś kontakt z dziewczynami. Pamiętam taką dziewczynę... Ania mi wynosiła grypsy, brat mojego ojca znalazł mnie, już paczki zaczęły przychodzić. Kiedyś, pamiętam, idzie taka Ania, bardzo miła dziewczyna. Ona siedziała za to, że jako łączniczka podrzuciła broń chłopcom, którzy zastrzelili pułkownika NKWD na ulicy, i od razu broń im odebrała. Sprawa nie wiem, w jaki sposób się wydała, bo przecież z nią to miałem taki kontakt wzrokowy czy jak krzyknęliśmy. Później w nocy budzi mnie straszny płacz, akurat ta Ania miała dyżur, więc ja w wizjer stukam, bo nie bałem się Ani, bo ona przecież mi te grypsy wynosiła, ja mówię: „Ania, co się dzieje?”. Ona mówi: „Halina dostała czapę” – karę śmierci. Czterdzieści osiem godzin do Bieruta o ułaskawienie, on nie ułaskawił oczywiście. Później rozwałka, wszystkich pod cele, znaczy tych, którzy byli na terenie dwunastej. Tam KS-y, w sensie kary śmierci, sypały się jak z rękawa. Tylko ten wypadek był taki, który mnie bezpośrednio jakoś dotknął, bo akurat tę dziewczynę więcej znałem.
W grudniu rozprawa sądowa. Rozprawa sądowa składała się z trzech sędziów w polskich mundurach, z tym że dwóch nie mówiło w ogóle po polsku, tylko po rusku, a jeden łamaną polszczyzną. Ze względu na młody wiek dostałem pięć lat, pięć lat obejmowała amnestia i dzięki temu, dzięki tej amnestii wyszedłem. Na tym trzeba chyba zakończyć, bo to już dalsze losy...
  • Czy miał pan jakieś problemy po wojnie, w związku z tym, że był pan w AK? Czy pan się od razu ujawnił, czy się w ogóle pan nie ujawnił? I dlaczego pan w ogóle wrócił do Warszawy, skoro pan jest z Poznania.

Już się człowiek związał z Warszawą. Tak ojciec, jak i ja mieliśmy tutaj swoje mieszkanie i przywiązaliśmy się do Warszawy. Mimo że była w gruzach, my staliśmy się od tego momentu warszawiakami na dobre i na złe. Niestety, po wyjściu wróciłem do mieszkania, ale ojca w dalszym ciągu jeszcze nie było. Ojciec siedział w Łodzi w więzieniu, bo też został aresztowany. Ojciec wrócił dopiero po dwóch latach, też na zasadzie zmniejszonego wyroku, bo też dostał z dziesięć lat czy coś w tym rodzaju, ale zmniejszono wyrok i po dwóch latach wyszedł. Natomiast ja robiłem szkołę – przede wszystkim nauka, więc to w tym okresie ci, co byli opóźnieni, robili po dwie klasy w jeden rok. Była duża ulga w nauce, żeby młodzież doganiała to, co straciła ze względu na okupację czy Powstanie. Taki był system przyjęty.
Maturę zrobiłem w 1949 roku i złożyłem papiery na obecne SGH, w międzyczasie za PRL-u SGPiS. Zacząłem chodzić na uczelnię. Na drugim semestrze wzywają mnie do dziekanatu i powiedzieli mi, że studiować nie mogę, zostaję usunięty z uczelni. Ja się pytam: „Dlaczego?”. A oni pokazują ankietę moją, gdzie w życiorysie napisałem pochodzenie robotniczo-chłopskie – wówczas tak należało pisać, bo jak się napisało prawdę, to można było w ogóle pożegnać się z uczelnią i pracą w ogóle. A robotnicze, albo robotniczo-chłopskie, to już zawsze było przyjęte. To był awans carte blanche. „Jaki ty jesteś robotnik czy chłop?” – zapytał mnie kadrowiec z uczelni, z dziekanatu. Bo urodziłem się, podaję miejsce na wsi dziadków, bo rzeczywiście dziadków miałem w Wielkopolsce na wsi, wspaniałych zresztą ludzi. A on mówi: „Przecież ty się urodziłeś w Poznaniu, a ojciec twój skurwysyn był szefem wywiadu! A co ty, już zapomniałeś, że siedziałeś, że wyrok masz? Zapomniałeś, że byłeś powiązany z Okulickim?”. To był politruk, jak wszędzie – wszystko było obsadzone przez politruków. Trudno, wyrugowali mnie, o studiowaniu już nie było mowy.
Zacząłem szukać pracy, wszędzie piszę [pochodzenie] „robotniczo-chłopskie”, boję się napisać prawdy. Na ogół popracowałem gdzieś pół roku góra, czasami tylko miesiąc, już mnie znaleźli, już zwolnili. Najdłużej mi się udało pracować w PPRK – Państwowe Przedsiębiorstwo Robót Kolejowych, numer 4, i tam była sekcja transportu i ja doszedłem do stanowiska zastępcy kierownika sekcji transportu, ale życie było bardzo trudne... Mieliśmy dzieci, znaczy córkę, która ciężko chorowała, ale wyszła z tego. Jako niemowlę, od niemowlęcia przez trzy latka chorowała. Później przyszedł na świat syn, ale niestety syn po roku i ośmiu miesiącach zmarł nam na rękach... Niestety, białaczka monocytowa czy białaczka wątroby, no to nie było ratunku.
Tak że życie nam się nie wiodło. Żona pracowała sobie spokojnie, a ja tak dorywczo raz tu, raz tu, w tej PPRK się trochę dłużej zatrzymałem, ale to wszystko było mało. Powietrze koło mnie – było strasznie duszno, wszędzie się czuło, gdzie się nie ruszę, to jakbym był obserwowany, a poza tym to pozostawiło kolosalny ślad psychiczny na mnie. Straszliwą nienawiść do tego ustroju, MBP jak się usłyszało – Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego czy SB późniejsze, to człowiekowi z wściekłości włos się jeżył. Uzgodniliśmy z żoną, że ja prysnę do Stanów Zjednoczonych i żonę za wszelką cenę będę chciał ściągnąć. Poszedłem do ambasady NRF-u. Już byłem odnotowany, bo tam mieli kamery, cuda... Nota bene tydzień później już zostałem wezwany do pałacu Mostowskich: „Co pan robił w ambasadzie NRF-u?”. „Złożyłem prośbę o odszukanie mojego wujka, który tam jest, po wojnie został. I chcę z nim nawiązać kontakt”. Bzdura, bo ustaliłem z nimi, że jeśli uda mi się do NRF-u dostać, to mam tam azyl zapewniony i ewentualnie stamtąd wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Trafiłem na kontakt w zasadzie przez przypadek, poznałem takiego pana, dziś już nie żyje, mogę operować nazwiskiem, pan Kotus, dyrektor jednego z departamentów, zapomniałem w jakim ministerstwie. On był jakoś dziwnie powiązany z „bezpieczeństwem”, to znaczy miał znajomych w pałacu Mostowskich, w Ministerstwie Bezpieczeństwa. Zaczęliśmy utrzymywać stosunki towarzyskie, więc ja mówię do niego kiedyś, że moim marzeniem jest tylko załatwić... Tylko jak się wyrwać z kraju. „To ja ci załatwię, co ty. Oczywiście – mówi – nie za darmo, jutro ci powiem, ile będzie kosztowało”. Czterysta dolarów, więc czterysta dolarów, to był rok 1968, to była kupa pieniędzy, to była niesamowita ilość pieniędzy. W tym okresie przypuśćmy, jakiś koniak czy coś w tym rodzaju, w delikatesach czy w tych dewizowych kosztował, przypuśćmy, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt centów czy coś w tym rodzaju, więc czterysta dolarów to był majątek. Udało mi się uzbierać – trochę od ojca, trochę pożyczyli mi znajomi, przyjaciele, którym zresztą później szybko oddałem, to znaczy przysłałem z zagranicy. Jestem umówiony do pałacu Mostowskich, [żeby] odebrać paszport, oddać pieniądze. Dostaję paszport, tamtemu facetowi pod biurkiem daję czterysta dolarów, a on mówi: „Dwadzieścia cztery godziny i cię nie ma w kraju, bo inaczej zabiorę paszport. Ty wiesz, że ja się też narażam”.
Dwadzieścia cztery godziny – to bilet. Najpierw do ambasady francuskiej po wizę, po drodze niemiecką, bo ja nie chciałem, żeby niemiecką najpierw wbijano, że jadę tylko do Niemiec, to ja pozornie jechałem do Francji. A z pociągu z Dworca Gdańskiego odchodzącego, wysiadłem we Francji, w Kolonii. W Kolonii się zatrzymałem, tam zgłosiłem się na policję, a policja skierowała mnie, dała mi adres, kontakt telefoniczny do przedstawicielstwa amerykańskiego, do tak zwanego Immigration, w Monachium. Zadzwoniłem, ale oni kazali mi przyjechać, że na telefon oni nie załatwiają tej sprawy, tylko muszą mnie przesłuchać i tak dalej... Przesłuchali mnie, zrobili protokół: „Niech pan wróci teraz do Kolonii, niech Pan czeka na naszą odpowiedź. My na to potrzebujemy trzy miesiące, ponieważ potrzebujemy pana sprawdzić”. Niecałe trzy miesiące upłynęło... Chyba dwa miesiące upłynęło, wezwali mnie telefonicznie, żebym przyjechał ze wszystkimi rzeczami, bo za dwa dni odlatuje samolot do Stanów Zjednoczonych, i dostanę zieloną kartę, to znaczy prawo stałego pobytu w Stanach Zjednoczonych, ale już w Stanach Zjednoczonych. Oczywiście przyjechałem tam do Monachium pociągiem i tam zatrzymałem się tą jedną czy dwie noce, a później na lotnisko. To był specjalny samolot, gdzie takich jak ja, z obozów z Austrii, z innych obozów, tych, którzy uciekli z PRL-u gromadzono, ale nie tylko Polaków. Najwięcej było Polaków.
I specjalnym samolotem [polecieliśmy] do Stanów Zjednoczonych. Myśmy lądowali w Nowym Jorku i w Nowym Jorku zostaliśmy skoszarowani, zamknięci, jakby w pewnym areszcie, dopóty, dopóki Immigration nie ustaliło kto, co, jak. Dostaliśmy tymczasową zieloną kartę i Bóg z tobą – rób sobie, co chcesz, nas nie obchodzisz, radź sobie. Zadzwoniłem do Chicago, do znajomych, oni wykupili mi bilet i poleciałem do Chicago. Tam się już zatrzymałem. To znaczy pewien okres czasu pracowałem w Nowym Jorku, a dopiero po pół roku poleciałem do Los Angeles, gdzie miałem też proponowaną pracę w Loyola University. Później ze względu na to, że znałem angielski i pracowałem tam w charakterze supervisora administracyjnego, to przenieśli mnie Chicago, do Loyola Maywood koło Chicago. Tam poszedłem już szybko w górę na stanowisko menadżera, w zasadzie dyrektora do spraw administracyjnych, olbrzymi uniwersytet, dwa i pół tysiąca ludzi.




Warszawa, 15 maja 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Romuald Janowski Pseudonim: „Roman” Stopień: kapral, podchorąży, łącznik dowódcy oddziału podporucznika „Górala” Formacja: Dywizjon 1 pułku Szwoleżerów Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter