Ryszard Darowski „Tokarczyk”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Ryszard Darowski, pseudonim w Powstaniu Warszawskim „Tokarczyk”. Urodziłem się 28 maja 1926 roku w Warszawie przy ulicy Litewskiej 13, zostałem ochrzczony w kościele Świętego Zbawiciela w Warszawie. Stopień wojskowy – strzelec. W czasie Powstania Państwowa Komenda Bezpieczeństwa.

  • Proszę mi powiedzieć o latach przedwojennych, czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo?

Przed wojną moja mama nie była specjalnie zamożna i oddała mnie w 1933 roku do sióstr Rodziny Marii, franciszkanek w Brańszczyku nad Bugiem. Ukończyłem tam do 1940 roku siedem klas szkoły powszechnej. Później stamtąd przyjechałem do Warszawy. Byłem w Warszawie w różnych miejscach. Między innymi byłem u panów dolorystów (zakon bezhabitowy), Warszawa, ulica Jedwabnicza 3, od Chełmskiej.

  • Miał pan rodzeństwo?

Tak. Moja mama nazywała się Maria Darowska z domu Safał, ojciec miał na imię Klemens, był rusznikarzem. Przed wojną pracował w Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej, przy ulicy Zielnej, jak PAST-a. Zdaje się, był tam przed wojną jakiś instytut.

  • Gdzie pan był, gdy wybuchła wojna, wrzesień 1939 roku?

Byłem właśnie w Brańszczyku nad Bugiem.

  • Jak pan zapamiętał ten moment?

We wrześniu 1939 roku przyjechał Niemiec na motocyklu, kazał nam się zebrać i powiedział, że musimy być posłuszni rozkazom niemieckim. Mówił raczej do przełożonych, zakonnic, nie do nas. W Brańszczyku skończyłem siódmą klasę w 1940 roku.

  • Przyszli Niemcy, a później przyszli Rosjanie.

Nie. Cały czas byli Niemcy. To było dwanaście kilometrów za Wyszkowem, w stronę Ostrołęki. Lata dziecięce, to dużo nie pamiętam. [...]

  • Gdy wybuchła wojna, to pan przyjechał do Warszawy?

W 1940 roku, tak. Zacząłem uczyć się jako kupiec. Byłem pierwszy raz w 1940 roku, to było na ulicy Targowej pod 6, [pracowałem] w sklepie żelaznym jako praktykant. Później chodziłem do szkoły handlowej na ulicę Grottgera 22, Jasną 8 i Miodową 25. Nas wysiedlili, bo Hitler przyjechał wtedy do Warszawy. Ulica Targowa 6, trzeci dom od mostu, gdzie Hitler przejeżdżał pociągiem. Pracowałem jako chłopak na posyłki. Do szkoły handlowej chodziłem, też widziałem ludzi – to było na rogu Skaryszewskiej na Pradze – Niemcy prowadzili bardzo dużą ilość Polaków do tego miejsca. Myśmy się dziwili: „Co ci ludzie robią?”. Okazuje się, że później wysyłali ich do Niemiec. Byli to ludzie złapani we wioskach.

  • Czy wstąpił pan do konspiracji w tym czasie?

Nie. Tuż przed Powstaniem byłem u księży orionistów przy ulicy Barskiej 4, skąd pochodził Bronisław Dąbrowski (były arcybiskup Warszawy, już zmarł, był moim wychowawcą) i ksiądz Baraszkiewicz. Dyrektorem był ksiądz Michalski. W tym zakładzie, gdzie byłem, to nam zabroniono należeć do organizacji ze względu na bezpieczeństwo chłopców i księży. Poza tym mieliśmy przełożonego Włocha, księdza Biaggio Marabotto. Z nimi straciłem kontakt tydzień przed Powstaniem. Miałem wstąpić do ich zakonu, miałem się pożegnać z rodzicami. Wtedy wybuchło Powstanie Warszawskie. Tak że już więcej się z nim nie widziałem. 31 lipca 1944 roku byłem w mieszkaniu ciotki, która mieszkała na Skorupki i tam zastało mnie Powstanie. Następny dom był przy Marszałkowskiej 66 i tam, 2 sierpnia 1944 roku, składałem przysięgę.
W czasie Powstania jako ochotnik, zgłosiłem się do organizacji powstańczej, która była właśnie w domu Marszałkowska 66. Przyjął mnie kapitan „Ryś”. Nas było czterech młodych ludzi.
W czasie Powstania sprawdzaliśmy dowody ludziom. Rozmaite osoby przechodziły przez otwory w piwnicach. Złapaliśmy nawet kilku Niemców w przebraniu, udawali, że są Polakami, ale okazało się, że nie mówili po polsku. Niemieckiego nie znałem, do innej osoby przesłałem, z nim załatwili, nie wiem, co z nim było. Pilnowaliśmy [budynku] Marszałkowska 77, gdzie było kino przed wojną. W kinie byli przetrzymywani Niemcy i folksdojcze. Byłem jako wartownik. Późnie słyszałem, mnie w tym czasie nie było, „krowa” (niemiecki pocisk artyleryjski myśmy nazywali „krową”) zburzyła i spaliła to miejsce. Bardzo dużo osób, wartowników z AK zginęło i tych Niemców, i folksdojczów. To było chyba pod koniec września, daty nie pamiętam.
W czasie Powstania Warszawskiego byłem w pokoju na rogu Wilczej i Marszałkowskiej 66, słyszałem ryk „krowy” i za oknem łomot. Mówię: „Koniec ze mną”. Po kilku minutach (zdaje się, że sam wtedy byłem) ktoś krzyczał po drugiej stronie, czy słyszałem łomot, który był za oknem. Mówię: „Tak, słyszałem”. Ostrożnie wyszedłem, zobaczyłem niewypał z „krowy”. Był zaraz za oknem. Wyglądało to jak butla do szwejsowania gazu. Lotnictwo amerykańskie zrzucało pomoc dla Warszawy, pojemniki z bronią i żywnością.
Później Rosjanie nam zrzucali, ale bez spadochronów. Zdaje mi się, że kaszę jaglaną. Ale nie można było tego pozbierać, bo to było zmieszane ze szkłem. Jeszcze nam mówili: „To jest dla Armii Ludowej, nie dla was, dla AK. Wam Amerykanie zrzucają”.

  • Kto to mówił?

Jeden z Armii Ludowej. Przychodzili też, żeby zabrać pojemniki, coś skorzystać z tego. Widziałem szarpaninę pomiędzy żołnierzami AK i AL o prawo własności do zrzutów.

  • Mieli na opaskach AL?

Mieli AL – Armia Ludowa. Też mieli tą organizację – Komenda Bezpieczeństwa, KB. Akowcy mieli PKB, to znaczy, żeby rozróżnić. Pod koniec Powstania, przed kapitulacją 30 września 1944 roku, straszny nawał ognia w nocy. 1 października moja mama wyszła do Pruszkowa z siostrą Ireną i z małym dzieckiem, Stasią. Pojechali do Pruszkowa, a my przeszliśmy do gmachów Ministerstwa Kolei na Chałubińskiego, tam zdawaliśmy broń. [Przeszliśmy] ulicą 6 Sierpnia, przez plac Narutowicza, na Dworzec Zachodni, aż do Ożarowa. W Ożarowie byliśmy w pustych pomieszczeniach po maszynach. Niemcy wywieźli wszystko co mogli w czasie wojny do Niemiec. Przed wojną była tam znana fabryka, nazwy nie pamiętam. Byłem chyba tydzień i załadowali nas w wagony towarowe.

  • Chciałam wrócić do Powstania. Pan mówił, że dużo osób kanałami chodziło, pan był przy jakimś włazie?

Nie byłem. Moje miejsce było – Warszawa Śródmieście, to było pomiędzy Alejami Jerozolimskimi a placem Zbawiciela. Tam nie wychodzili ludzie kanałami. Zresztą nie jestem pewien. To po drugiej stronie Marszałkowskiej i Alej wychodzili z kanałów, ze Starego Miasta.
U nas było spokojnie, jedynie lotnictwo rosyjskie i niemieckie bombardowało nas, artyleria, „Grube Berty” oraz działa sprzężone (krowy jak je nazywaliśmy).

  • Pan sprawdzał wszystkich? I powstańców, i cywili legitymował?

Tak, takie mieliśmy zadanie. Brakowało jedzenia, chodziliśmy na Stawki. Dostaliśmy kilku jeńców, żeby pójść na Stawki – pod ostrzałem, niebezpiecznie było – żeby zabrać żywność dla nas. Zabraliśmy rozmaite [rzeczy], już nie pamiętam, co myśmy mieli z sobą, ale była żywność. W czasie Powstania myśmy dostawali bardzo często płatki owsiane, nazywaliśmy to zupa-„pluj”, dlatego bo było dużo łusek w tej zupie.
Przed Powstaniem, powracając do różnych miejsc, gdzie pracowałem, między innymi pracowałem na Miedzianej pod 20, przy placu Kazimierza Wielkiego gdzie właścicielem był inżynier Ossowiecki. To był znany jasnowidz warszawski. Nie wiedziałem o tym. Cały czas, jak byłem w Warszawie, nie wiedziałem, że był jasnowidzem. Kierownikiem sklepu był pan Karpiński. Tam Rosjanie zrzucili bomby przed Powstaniem, dużo zginęło osób. Chodziłem do Ossowieckiego bardzo często. Mieszkał na Marszałkowskiej, za placem Zbawiciela. Nosiłem często węgiel do góry z piwnicy, bo mieszkali na trzecim piętrze. Mówił do mnie: „Ryszard, pójdziemy do kościoła pomodlić się”. Był bogobojnym człowiekiem, miał chyba pięćdziesiąt kilka lat. Poszliśmy do kościoła Zbawiciela i [modliliśmy się] w intencji naszego interesu, znaczy jego interesu, sklepu żelaznego.

  • Pan wtedy nie wiedział, że właściciel jest jasnowidzem?

Absolutnie nie wiedziałem. Znałem tego pana, jako inżyniera i jego żonę Zofię, która miała na Śniadeckich pod 20 sklep spożywczy. Kiedy przyjechałem do Londynu, udało mi się kupiłć książkę o Ossowieckim i dowiedziałem się, że to był znany jasnowidz. Przy mnie mówili tylko po francusku.

  • Przeżył Powstanie?

Nie. Niemcy go zamordowali. Z książki dowiedziałem się, że był więziony wraz z innymi w podziemiach kościoła Zbawiciela. Później został wypuszczony, później jeszcze raz [złapany]. Od placu Unii Lubelskiej do placu Zbawiciela Niemcy okupowali. Wszystkich zabrali po kolei z domów od placu Unii Lubelskiej i w tyłach gruzów jakiegoś ministerstwa, które było przed wojną, a w 1939 roku zostało zburzone przez Luftwaffe rozstrzelali pięć tysięcy osób. Między innymi i jego. Ktoś mówił, że widział go z teczką, w której miał notatki. Miał je wydać jako swoje ostatnie wspomnienia.

  • Co robił włoski ksiądz w czasie okupacji w Warszawie?

Jak już wspomniałem wcześniej był przełożonym księży orionistów. Otóż byłem ich wychowankiem. Mieli własną piekarnię, nazywała się „Antonin”, było za kościołem Świętego Jakuba. Dyrektorem domu przy ulicy Barskiej 4 był ksiądz Michalski, Wychowawcą ksiądz Dąbrowski. À propos, jego spotkałem później w Warszawie, mówię: „Ksiądz arcybiskup do mnie pisał”, bo napisałem zaraz po Powstaniu. Szukałem swoich znajomych, krewnych, rodziny. Napisałem na Barską pod czwartym. Wtedy był tam prawdopodobnie Bronisław Dąbrowski, później został arcybiskupem Warszawy. Do mnie napisał: „Kochany Rysiu, mama twoja dopytywała się o ciebie. Podałem jej adres w Anglii”. Nie mieszkałem w Londynie. Wtedy byłem w obozie wojskowym w Anglii Haverford West w 11. Batalionie Łączności. [...]

  • Podczas okupacji, czy u księży byli też ukrywani chłopcy żydowscy?

Nie. Nie wiedziałem. Możliwe, że byli, tylko nam nic nie mówili. Pracowałem już później na Granicznej 6, też w sklepie żelaznym. To była Wielkanoc 1944 roku, szedłem piechotą do domu z Barskiej na Powiśle, gdzie mieszkała moja rodzina. Radna 17 mieszkania 24. Szedłem piechotą. Na Grójeckiej, od placu Narutowicza szła żandarmeria po jednej i po drugiej stronie. Miałem przy sobie legitymację szkolną, nie miałem broni, nie miałem żadnych tajnych papierów. Zatrzymał mnie Niemiec: „Dowod osobisty!” – krzyczał. Chciałem mu pokazać, rękę wsadziłem, on mnie uderzył. Mówię po polsku: „Dlaczego mnie bijesz? Chcę ci pokazać dowód”. Mówi: „Ręce do góry!”. Jeszcze raz sięgnąłem i wyciągnąłem legitymację szkolną. [...] Kazał mi iść trochę dalej, a zaczęli gonić kogoś na Grójeckiej, drugą młodą osobę. Prawdopodobnie zauważył, że jest żandarmeria po jednej i po drugiej stronie. Mnie zostawił i dał mnie do innego żołdaka. Okazuje się, że ten mówi do mnie po polsku. Ślązak prawdopodobnie to był, bo miał taki akcent. Mówi do mnie: „Dlaczego się tutaj pętasz?”. Mówię: „Tramwaje nie idą. Jest dzisiaj Wielkanoc, idę do matki na Radną”. Puścił mnie. To był jeden wypadek, gdzie zatrzymali mnie i chcieli legitymację. Zdaje się, że tego młodego gościa, który uciekał na ulicy Grójeckiej, zatrzymali z bronią.

  • W czasie Powstania Warszawskiego, kiedy pan pilnował jeńców, jak oni się zachowywali?

Strasznie się nas bali. Myśmy mieli pistolety. Miałem Visa, „dziewiątkę”. Muszę przyznać – nie strzelałem, mnie nie uczyli strzelać, zresztą nie było czasu. Tylko mnie powiedział dowódca: „Jak będzie uciekał, wyciągaj broń, odbezpiecz i strzelaj”. To wszystko. Ale mnie nikt nie uczył używania broni. Broń zdałem, jak wychodziłem z Warszawy.

  • Folksdojcze też się bali?

Tak. Też się bali. I Niemcy, i folksdojcze.

  • Nie było tak, że ludność cywilna chciała wejść i pozastrzelać?

Nie. Nie było. Jakoś było spokojnie. Myśmy pilnowali, nie było żadnego incydentu, nikt nie uciekał.

  • Jak byli traktowani jeńcy?

Bardzo dobrze byli traktowani. I my i oni dostawali jeść. Dowództwo mówiło, że czekamy, aż Powstanie się skończy i my ich oddamy Niemcom. Inaczej się skończyło, sami zginęli, to zostało zburzone. Dowiedziałem się o tym w czasie Powstania. [Zginęli] przez swoich własnych ludzi, przez Niemców. Pociski ze sprzężonego działa („krowy”) zmiotły i spaliły to miejsce.

  • Czy zdarzało się, że musieliście pilnować porządku, ludzie rozkradali coś?

Nie. Możliwe, ale nie u nas.

  • Albo na przykład pijany powstaniec?

Nie. Tam nie było tego. Widziałem dużo żołnierzy AK bardzo poprawnie się zachowujących.
Jeszcze przed złożeniem przysięgi, jeszcze nim byłem akowcem, pomagałem przy rozbieraniu chodników i składaniu barykad. Tramwaje żeśmy przewracali, samochody stare, żeby jak czołgi będą przechodziły, [zatrzymały je]. Później przechodziły czołgi od strony Alej. Dali nam butelki, chyba była benzyna, była przyklejona jakaś kartka z proszkiem. Myśmy stali w oknach – wtedy już byłem żołnierzem, byłem w AK – naszym zadaniem było, jak czołgi będą szły, to mamy rzucać butelki przed czołgi. Ale nie było okazji. Butelki były samozapalające przez uderzenie. To było moje zadanie na samym początku.

  • Dużo było takich ochotników wtedy?

Wtedy było czterech młodych chłopców. Siostra mi mówiła: „Ryszard, popatrz. Wszyscy młodzi, a ty nie należysz do żadnej organizacji”. Wtedy może mi było wstyd, zresztą widzę: tyle młodych, dlaczego nie ja. Polak, mam prawo brać udział. Wtedy zgłosiłem się na ochotnika. Powiedzieli mnie gdzie. Akurat było blisko mnie. Na Skorupki ciotka mieszkała. Na rogu był najbliższy urząd Armii Krajowej, to właśnie było PKB – Państwowa Komenda Bezpieczeństwa.

  • Pan wspomniał, że tydzień przed wybuchem Powstania myślał pan o tym, żeby wstąpić do zakonu.

Tak, zgadza się. Później było to niemożliwe, gdyż wybuchło Powstanie.

  • A tutaj wojna z bronią, być może będzie pan musiał kogoś zabić.

Nikogo nie zabiłem, chociaż były okazje.
Skończyliśmy na oddaniu broni [przy wychodzeniu] z Warszawy. Byliśmy w Ożarowie. Stamtąd załadowali nas do pociągów. W czasie podróży słyszałem ogromny huk. To był drugi, jakby powiedzieć, cud, że nie zginąłem. Przejeżdżaliśmy koło Częstochowy wagonami z Ożarowa. Nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Słyszę huk i straszny krzyk w pociągu towarowym. Mnie prysła kula obok gardła. Ciemno było, ktoś zapalił zapałki. Widzę – gość przede mną nie żyje, tylko kropla krwi jemu spływa. Pocisk musiał być z kb. Przeszedł jemu przez głowę, mnie przeszedł – bo inaczej spałem – koło gardła i trzeciemu, który tak krzyczał, w przegub trafił. Strasznie krzyczał, bo straszna boleść była. Koledzy zaczęli chustkami wiązać, żeby zatamować krew.
Dojeżdżamy do Lamsdorfu pociągiem. Prowadzą nas do obozu, dwa samoloty niemieckie zderzyły się dosłownie, myśmy to widzieli. Lotnicy spadochrony wypuścili, ale za późno. Samoloty były za nisko. Przy nas się zabili. To był omen jakiś. Kiedy dochodziliśmy do obozu, jakiś Niemiec zaczął nam zrywać opaski i naramienniki, co mieli kaprale czy starsi szeregowcy. Z nami byli rozmaici – i starsi, i młodzi. Większość młodych było. Zaczął wszystkim ludziom zrywać. Pytamy się, dlaczego to robi. Mówi: „To jako zemsta”, że w Warszawie przed Powstaniem w czasie jazdy tramwajem ktoś jemu ukradł broń. Za to był karany. To był kapral czy sierżant. Za to zrywał nam dystynkcje, wszystko, co myśmy mieli. Potem wszystkim wrócili te dystynkcje i przepraszali. Nie mieliśmy nawet gdzie spać w tym czasie. Spaliśmy pod gołym niebem. Bombardowali jakieś miasto, choinki wisiały. To było w czasie bombardowań, oświetlali miejsca. Nam powiedzieli, że nie wolno się ruszać, tylko w tym miejscu leżeć, aż dostaniemy się do obozu, gdzie baraki są, gdzie będziemy mieszkali. Kiedy doszliśmy do tego miejsca, okazało się, że przed nami byli tam kiedyś Rosjanie. Bardzo dużo ich zmarło z głodu i z zimna.
Niedaleko, jak przechodziliśmy do łaźni, pokazywali, że u góry pięć tysięcy jeńców rosyjskich zostało pochowanych. Z nami były też kilka dni później kobiety z AK. Wtedy jedni z drugimi się witali, poznawali się. Oficerów odłączyli, osobno po drugiej stronie. Nas pilnował za drutami chyba Pomorzanin. Jak Niemców nie było, mówił do nas po polsku. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że w ogóle w wojsku niemieckim byli Polacy. Mówił, że został przymusowo wcielony. Ślązacy byli i Pomorzanie. Kiedy drugi Niemiec przychodził, to zaczął do nas mówić po niemiecku. Myśmy rzucali, co mogliśmy z żywności, tym akaczkom po drugiej stronie. One nam rzucały, w zamian co innego. To był właśnie obóz Lamsdorf.

  • Pomorzanin coś wam mówił, jakoś was pocieszał?

Raczej był nam przychylny. Nic nam [raczej] nie dawał. Na drugi dzień, bo widział, że jesteśmy głodni, nie mamy co jeść, zdaje się, że przyniósł nam chleb. Mówi: „Uważajcie, nie mogę do was po polsku mówić, podzielcie się”. Był dobry ten Niemiec, Pomorzanin.
Później były wypytywania w obozie. Wszystkich nas wzięli do łaźni. Niemcy, oficerowie, zaczęli chodzić i nas nago oglądali, czy nie ma Żydów pomiędzy nami. Nie wiem dlaczego, o co chodziło. Wszyscy się dziwili, młodzież, bo ze mną byli chłopcy trzynastoletni, czternastoletni, piętnastoletni, osiemnasto-, trzydziesto- i czterdziestoletni.

  • Znaleźli jakiegoś Żyda?

Nie. Nie znaleźli chyba. Później, kiedy byłem koło Kassel w małym obozie, myśmy odgruzowali tory kolejowe, był z nami Węgier, Żyd. Polacy go w czasie Powstania uwolnili. Dzięki niemu myśmy mieli tłumacza, mówił po angielsku bardzo dobrze.

  • Żyd węgierski był z Powstania, z Gęsiówki pewnie?

Tak. Później był z Polakami w Powstaniu.

  • Był właśnie w tym obozie?

Stamtąd pojechaliśmy do Ziegenhain. Dużo nie pamiętam, co było w tym obozie. Jedynie to, że byli tam jeńcy angielscy, dostawaliśmy od nich czekoladę i papierosy. Pojechaliśmy z Ziegenhain do Bad Sulza. W Bad Sulza byli jeńcy włoscy. Nad nami opiekę wziął jakiś ksiądz włoski. Chyba to było Boże Narodzenie, 1944 rok. Wszystkim nam udzielił rozgrzeszenia. W czasie wojny to było uznawane, wystarczył szczery żal za grzechy, i w razie śmierci byliśmy pojednani z Bogiem.
Jak byliśmy na Barskiej pod 4, było bombardowanie, Rosjanie bombardowali. Też podobnie, jak w piwnicy siedzieliśmy, to ksiądz, który był z nami, udzielił wszystkim rozgrzeszenia. To było używane w razie niebezpieczeństwa.

  • Ten włoski ksiądz to był jeniec?

To był jeniec. Był między innymi Witold Szablewski (zmarł 13 lutego 2008 roku w Staeffield). Nawet nie wiedziałem. Dopiero na liście, którą podał Czerwony Krzyż – nazwiska akowców – znalazłem Szablewskiego, znałem go z harcerstwa tu na emigracji. Mówię: „Witold, nie wiedziałem, że razem byliśmy w tym samym obozie w Bad Sulza”. Mówi: „Tak, byłem i w Bad Sulza i w Lamsdorfie byłem”.

  • Proszę mi opowiedzieć, jak nastąpiło wyzwolenie?

Z Bad Sulza powiedzieli, że będzie ewakuacja. Później dowiedziałem się, że mieliśmy iść do Buchenwaldu, był to obóz koncentracyjny. Obóz Bad Sulza był w Turyngii. Stamtąd nas zabrali. Nas nie dużo było. Dlaczego nas nie dużo było? Dlatego że bardzo dużo z nas z głodu puchło. Jakoś miałem szczęście. Może dlatego, że miałem koszulę dodatkową, tą koszulę sprzedałem drugiemu za czapkę obierek. Jak przyszliśmy do baraku, to piec był gorący, paliło się, zima była, siedziałem i przylepiałem obierki do pieca. Pilnowałem, żeby mi nikt nie zjadł. Myśmy się tak żywili. Dzieliłem się tym z Januszem Sokołowskim, moim najbliższym kolegą. Jakoś nie puchłem z głodu, może dzięki obierkom. Wszyscy dostawaliśmy to samo.

  • Panie Ryszardzie, jak to wyzwolenie wyglądało?

Byłem na komando wysłany, dwudziestu nas było. Wszystkich, którzy puchli z głodu, wysłali do obozu macierzystego. Nas, najzdrowszych, wysłali na komando pod Kassel, miejscowość Eschenstruth. Kopaliśmy rowy i na drugi dzień zasypywaliśmy. Okazuje się, że wszyscy, którzy pojechali do obozu macierzystego, zginęli. Otóż Anglicy użyli bomby, która szła po wodzie i zniszczyła ogromną tamę i pobliski obóz jeniecki. To był fakt, że miliony galonów wody zalało ten obóz i inne miejscowości, i wszyscy zginęli.

  • Panie Ryszardzie, jak wyglądało pana wyzwolenie?

Właśnie nas było dwudziestu kilku, część jeńców rosyjskich i część polskich. Nas było dwudziestu, ich było z piętnastu. Nas pchali z wioski do wioski w Turyngii. Prawdopodobnie w stronę Buchenwaldu. Dwóch było Wachmanów, którzy nas pilnowali. Spaliśmy normalnie w stodołach. Dawali nam jako jedzenie kartofle gotowane, które dla świń gotowali. Rosjanie zaczęli krzyczeć, bo słyszeliśmy huk straszny i samoloty jakieś, inne, mniejsze samoloty leciały nad tą miejscowością. Myśmy wyszli i zobaczyliśmy czołgi. Przedtem nie widziałem ani angielskich, ani amerykańskich, ani sowieckich czołgów. Widziałem – były białe gwiazdy na czołgach. Chyba Węgier powiedział: „To są amerykańskie czołgi”. Rosjanie mówią: „Jakby była czerwona gwiazda, to by były rosyjskie”. Myśmy wyszli. Niemcy się przebrali po cywilnemu i uciekli. Zostawili nas samych.
Byliśmy wolni i głodni. Jeden ze starszych wysłał mnie do wioski: „Ryszard, jesteś najmłodszy, idź do wioski, poproś bauerów niemieckich, żeby ci coś dali”. Nie myślałem, że mogli mnie Niemcy zatłuc, jeszcze do tego miałem Kriegsgefangener. To jest ufarbowany niemiecki mundur i w tyle był krzyż Kriegsgefangener i drewniaki mieliśmy do tego. Przyniosłem bardzo dużo żywności, słoniny, chleba, kiełbasy. Litowali się nad moją młodą osobą jeńca wojennego.
Z nami był traktor, w którym siedział stary Niemiec, wszystkie nasze dowody miał. Mnie wziął na traktor, bo nie mogłem iść, miałem starte pięty od drewniaków. Z nim siedziałem. Mówił: „Uważaj na samoloty, jak będą samoloty, to trzeba się chować”. Chowaliśmy się po zagajnikach i rowach, gdy samoloty nad nami leciały. Kazali nam machać, co mamy białego. Dziennie ci młodzi szli trzydzieści kilometrów.

  • Wyswobodziły pana wojska amerykańskie?

Tak.

  • Dlaczego pan nie wrócił do Polski?

Stamtąd dostaliśmy się do jakiejś miejscowości. Białą flagę wywiesili lokalni Niemcy, że poddają się bez walki. Przedtem ktoś nam powiedział, że we Wrocławiu Niemcy wymordowali wszystkich jeńców w czasie snu. Żebyśmy uważali, żeby jedna część spała, druga część pilnowała. Jak pierwsze amerykańskie wojska wtargnęły do tej miejscowości, [żołnierze] dali nam czekolady, papierosy. Byli to Amerykanie polskiego pochodzenia. Mąż zaufania poprosił ich, żeby dali nam broń, bo boimy się spać. Powiedzieli, że jeńcom się nie daje, ale jakoś nam dali. Powiedzieli, że musimy jechać do Frankfurtu nad Menem. Z Frankfurtu pociągiem dostaliśmy się na teren Francji.
Francuzi w nocy zaczęli się nas pytać, skąd jesteśmy, gdzie byliśmy. Jakiś oficer znał polski, posiedział: „Idźcie do Wojska Polskiego na ochotnika. Tylko musicie Francuzom dać dane, żebyście dostali odszkodowanie”. Mówię: „Jakie odszkodowanie?”. – „Musicie się nauczyć, że byliście w kampanii 1939 roku. Musicie iść do 2. Korpusu”. Byliśmy w Longwy-Longion osiem kilometrw od Luksemburga. Dostaliśmy się do miejsca, gdzie byli komuniści z Polski. Był portret Osóbki-Morawskiego. Nas nazywali londyńczykami. Nie pytali się, dlaczego nie wracamy do Polski. Tylko oficer polski mówił nam: „Jedźcie do Paryża”. Byłem w Paryżu w koszarach Bulwar Bessiere.
Nawet nie myślałem o tym, żeby do Polski wracać w tym czasie. Wiem, że była komuna. Pójdę na ochotnika walczyć dalej o tą Polskę we Włoszech w 2. Korpusie. Trzeba było przez francuskie władze przejść, ażeby się dostać, po tej stronie Niemiec do Włoch. [W Paryżu w biurze repatriacyjnym było nas kilkunastu Polaków. Urzędniczka pytała nas o wiek i gdzie walczyliśmy we Francji w 1940 roku. Przedtem oficer, który był z nami nauczył nas co mamy mówić i wszystko tłumaczył po francusku. Urzędniczkę zainteresowała moja odpowiedź: „Żołnierz nie wygląda na swoje lata, by walczył w 1940 roku, jest za młody”. (W 1940 roku miałem czternaście lat). Oficer polski tłumaczył jej: „Oni młodo wyglądają”. Dostaliśmy dwa tysiące franków francuskich odszkodowania za niewole i pięciokilogramową paczkę żywnościową]. [Zatrzymaliśmy się w miejscowości, której nazwy nie pamiętam. Starsi chłopcy, znający język niemiecki, zarekwirowali niemiecki dom, zabili świnię i pitrasili. Mnie dali karabin maszynowy ręczny, zabezpieczony, abym siedząc na stole pilnował stodoły, w której było dwóch Niemców ([już] cywili, którzy zdołali się przebrać z wojskowego). Nastepnego dnia mieli być odstawieni pod eskortą do Amerykanów do Apoldy. Siedząc wyślizgnęła mi się z rąk kolba karabinu maszynowego, uderzyła o stopień i cała seria wystrzeliła przed moją głową. Koledzy usłyszeli huk wystrzału, przybiegli do mnie z zapytaniem, co się stało. Blady, odpowiedziałem, że nie wiem jak to się stało, ale musiała mi się sama broń odbezpieczyć. Po tym wypadku, to już trzeci raz [byłem] ocalony. Koledzy zabrali mnie z tego stanowiska do kuchni, do obierania ziemniaków. „Sczeniak, jeszcze się sam zabije”, tak o to do mnie powiedzieli. Bardzo mi było nieswojo.]

  • Panie Ryszardzie, nie musi pan nam dalej opowiadać historii, bo wiadomo, że wszyscy przyszli albo z Maczkiem albo z Andersem, tylko dlaczego pan nie wrócił do Polski?

[Pod koniec czerwca 1945 roku z koszar Bulwar Bessiere wyjechałem do obozu na południu Francji do Sorges niedaleko Avignon. Po krótkim pobycie w obozie okrętem przez Marsylię dotarłem do Taranto w południowych Włoszech. Potem przeszedłem przez obozy wojskowe w Ostni, gdzie ponownie złożyłem uroczystą przysięgę, porto Recanati i przed wyjazdem do Anglii w 1946 roku w Anconie.] Pomijając Włochy, gdzie byłem w 2. Korpusie, już po wojnie w łączności i zostałem radiotelegrafistą. Przyjechałem do Anglii wraz z wojskiem 13 grudnia 1946 roku do Whity Bushcamp. W Anglii został utworzony PKPR, Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia. W niedługim czasie powiedzieli: „Możecie wracać do Polski, jak chcecie”. Dowódca powiedział wszystkim żołnierzom: „Rząd Brytyjski w porozumieniu z rządem polskim gwarantuje wam wolność i pracę”.

  • Ale dlaczego pan nie wrócił?

Powiedziałem: „Dlaczego mam wracać do komuny? Jestem młody. Specjalnie nie mam żadnego powiązania, matki żadnego adresu nie mam. Nie wiem, gdzie ona jest. Zostanę na Zachodzie, będę walczył dalej”. W Anglii ludzie, którzy starali się wyjechać do Polski, zostali nazwani oportunistami. Już inne mieli warunki, powiedzieli, że wracają do Polski. Byli w specjalnych obozach, a myśmy byli w innych obozach. Dobrze, że nie pojechałem, bo gościa spotkałem u mamy w Gubinie, który był w żandarmerii, mówił: „Pojechałem na ochotnika do Polski, powiedzieli, że nam nic nie zrobią, a mnie do więzienia wsadzili. Byłem półtora roku w więzieniu za to, że byłem w Wojsku Polskim na Zachodzie”. À propos mojej mamy. Szukała mnie przez Czerwony Krzyż. W roku 1947 dostałem adres i wiadomość, że żyje na ziemiach zachodnich w Gubinie.
W 1961 roku postanowiłem na paszport brytyjski i wizę polska pojechać do kraju. Będąc w Polsce na każdym kroku byłem szpiegowany. Powodem było nazwisko „Darowski”, w rządzie emigracyjnym był minister Jan Darowski, nie był on ze mną spokrewniony.


  • Dlaczego pan przyjął pseudonim „Tokarczyk”?

Coś przyszło mnie na myśl, nie wiem dlaczego. Nikogo nie miałem o tym nazwisku.

  • Jakby pan miał znowu osiemnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Nie zastanawiałem się. Kiedy wstępowałem na ochotnika, widziałem te wszystkie miejsca, niewinnych Polaków rozstrzeliwanych, listy, które były ogłaszane przez Niemców. Pomyślałem, że Polacy walczą o Polskę wolną. Jako młody Polak też mi się należy walczyć o Polskę. Jakbym nie był w tym zakładzie na Barskiej 4, to na pewno bym kogoś znalazł. Trudno było znaleźć kogoś z AK, nie wszyscy mówili o tym, że byli w konspiarcji.
 
  • Panie Ryszardzie, ale tak czy nie? Poszedłby pan?

Poszedłbym.
Londyn, 27 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Ryszard Darowski Pseudonim: „Tokarczyk” Stopień: strzelec, policja powstańcza Formacja: Batalion Szturmowy, Państwowy Korpus Bezpieczeństwa Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter