Ryszard Żórawski

Archiwum Historii Mówionej
  • Wprawdzie w czasie Powstania był pan ośmioletnim dzieckiem, ale pamięta nawet momenty okupacji, kiedy to ojciec właściwie był związany z działalnością konspiracyjną?

Po wojnie ojciec nie chciał w ogóle mówić, że działał w konspiracji i w żadnych życiorysach [nie wspominał tego okresu]. Ojciec był w PAL-u, a na przykład ulica Lewicka i ulica Falęcka, na której mieszkaliśmy (mieszkaliśmy na Falęckiej 6) to była ulica bardzo lewicowa. PAL chyba działał w PPS-ie, chyba jakiejś zgody nie było. Ojciec mówił: „Tego nie będę w ogóle mówił”. Tak samo jak moja mama nie mówiła, że ma rodzinę za granicą, bo w tym czasie zaraz by były jakieś kłopoty. To, że ojciec działał w konspiracji to wiemy, bo były przechowywane ulotki, nawet nas prosił pod rozmaitym pretekstem, żeby przychodził ktoś z sąsiadów zaprzyjaźniony, zaufany i ojciec im czytał gazetki. Ojciec chodził po gazetki na ulicę Belgijską. Wiem, że ojca szef miał na imię Tolek, [potem] został zamordowany. Ojciec jeszcze działał, ale już nie wiem gdzie. Były takie sytuacje, że jak szedł po gazetki, to nawet ja szedłem z nim. Ojciec mnie zakładał jakieś paski nie paski...

  • W ten sposób chował te gazetki?

Udawał, wypili ćwiartkę i udawał, że jest [pijany]. Róg Wiśniowej i Szustra były telefony, tam byli Niemcy. Niemcy, jak zobaczyli pijaka, to nawet pomagali mu przechodzić. Ojciec rozpakowywał ładunek dopiero potem w domu. Tak to było, człowiek sobie nie zdawał sprawy, bo to wydawało się śmieszne…

  • Wspominał pan o bardzo ciekawym fakcie, że było coś w domu, co powstrzymywało Niemców przed penetracją tego budynku.

Tak. Właśnie Hakenkreuz. Na szafie stała kula, nad tą kulą była swastyka. Zdarzało się, że wpadali czasami do domu żandarmi z blachą. Pierwsze co było, to podnosili rękę do góry Heil Hitler i wychodzili. Dopiero potem zorientowaliśmy się z bratem, że tę kulę ojciec jakoś odkręca i coś [z niej] wyciąga. Tam były jakieś dokumenty. U nas była taka sytuacja: bawiliśmy się. Okno nasze wychodziło na ogród, jak nam się nudziło, to chcieliśmy wyjść do ogrodu. A nam nie wolno było wyjść, dlatego że to wszystko było w gestii gospodarza, nawet jak dojrzewały jabłka, to też nas kusiło, ale niestety nie można było wyjść. Raz się zdarzyło tak, że nacisnęliśmy na parapet, a pod tym parapetem było pełno papierów.

  • Otworzyła się skrytka?

Podniósł się parapet do góry, a w tym były papiery. Okazało się potem, że to ojca gazetki były, które gdzieś dystrybuował dalej. À propos tych gazetek to wiem, że ktoś chciał z ojcem nawiązać jeszcze inny kontakt, żeby po prostu ojciec uczestniczył w sabotażu. Ojciec nie chciał, bo nie mógł dwóch srok łapać za ogon, miał tu jedną. A wiem, że organizacje z Lewickiej usilnie zapraszały ojca na Królikarnię, ale ojciec mówi: „Jak pójdę to mogę nie wrócić”. [...] Wszystkiego to też ojciec nie wiedział pewno, bo ojciec był malutką cząsteczką tego całego systemu.

  • Brał udział w Powstaniu?

Powstanie to pamiętam doskonale, dlatego że bawiliśmy się z dziećmi na podwórku, na Falęckiej. W pierwszym dniu Powstania gdzieś w okolicach Wiśniowej, nastąpił wybuch i pożar. To nas strasznie zaintrygowało. Wchodziliśmy na śmietnik, na pudła, takie paki były wielkie z piachem i patrzyliśmy, co się dzieje. Zrobił się ruch od razu, bo niektórzy lokatorzy zaczęli doły kopać i zakopywać swój majątek w tych dołach. Zresztą mój ojciec też ochronił i zakopał swój sprzęt precyzyjny, rozmaite narzędzia, inne rzeczy. Od tego momentu, w niesamowitym tempie, zaczęło się dziać coś strasznego. [...] Natychmiast, jak Powstanie wybuchło, to Niemcy opuścili szkołę na Różanej. W tym momencie nastąpiła jakaś taka... Ludzie z okolic, głównie z miejscowości podwarszawskich, hurmem rzucili się na tę szkołę. To musiało chyba trwać dosyć długo, mieli jakąś informację, nie wiem. Zaczęli wynosić fortepiany, tablice. Ojciec z grupą mężczyzn zrobili akcję, żeby wróciło do szkoły wszystko to, co zostało ze szkoły wyprowadzone.

  • Oni po prostu szabrowali?

Szabrowali. Potem była taka sytuacja, ojciec powiedział mi tak: „Słuchaj, tobie poza chlebem nic nie wolno z tej szkoły ruszyć”. Myśmy z chłopcami łazili, tylko kawałek chleba jakiegoś takiego z formy trzymałem, to wszystko kazali tym ludziom zwrócić. Po wojnie, jak już zacząłem chodzić do szkoły, to zobaczyłem (bo szkoła była częściowo spalona), że tablice były ustawione tak ładnie, że nic nie zostało zniszczone, fortepiany stały, czyli coś uratowano. Ale w kilka dni znowu się pojawili Niemcy w tej szkole. Na rogu ulicy Różanej i Kazimierzowskiej już usytuowali bunkier i już dostępu do szkoły nie było. Już nie wiem, co się dalej działo, w każdym razie wiem tylko, że w tym momencie już zaczęto kopać doły i przeprawy do innych ulic mogły nastąpić tymi rowami.

  • Wtedy się przenieśliście z Falęckiej?

Tego momentu to nie mogę [sobie przypomnieć], ale to była kwestia jednego albo dwóch dni. Bo jak już zaczęły być bombardowania, to od razu się przenieśliśmy. [Zabraliśmy] co się dało, to znaczy, co mogliśmy wziąć. Tylko to, na czym mogliśmy spać, taki barłóg zrobiliśmy, zresztą inne osoby to samo. Od razu w nocy był nalot i dom, w którym mieszkaliśmy się spalił. Widzieliśmy to z Różanej, bo to było blisko, jak dom został spalony, został tylko komin. Po wojnie znaleźliśmy z bratem tylko szyldzik naszego mieszkania, nic więcej nie zostało. Zawsze mama mówiła, że co się dorobili czegoś, to przyszła chwila i to wszystko zostało w jakiś sposób zniszczone. Potem, już po tych wydarzeniach w czasie Powstania, mój ojciec [przede wszystkim] poszedł zobaczyć, czy jego majątek jeszcze leży w tych dołach. Nic nie było, ani [rzeczy] ojca, ani sąsiadów. Kryształy, które sąsiedzi zakopali, nic nie było, wszystko było wyszabrowane. Tak negatywnie patrzę, bo tacy ludzie byli. Na przykład przeżywałem to w czasie bombardowania – jak było bombardowanie to wszyscy się modlili, jak się bombardowanie skończyło to się zaczęły znowu waśnie i okradali się nawzajem. Tak to było [w czasie Powstania].

  • Byli tacy, co ratowali i tacy, co szabrowali…

Tacy, co mordowali też byli przecież. Mama mi opowiadała, że w czasie Powstania Warszawskiego był jakiś facet, który chodził z opaską powstańca, ale on nikomu nic nie pomagał, tylko badał, co można komuś wynieść. Zresztą potem jego synów zapoznałem po Powstaniu, synowie powiedzieli, że jego po prostu nie ma w Polsce, bo tacy ludzie wyemigrowali stąd od razu. Wiem, że go powstańcy szukali. A co do ojca… W pierwszych dziesięciu dniach Powstania od razu w nocy Niemcy podobno w wyciszonych butach, okręconych jakimiś szmatami, zrobili nalot na dom na Różanej. Wszystkich mężczyzn zabrali na Rakowiecką 4 z wyjątkiem tylko jednego, takiego starego Słomczyńskiego, który miał wypalone oko. Jego tylko nie wzięli, bo to był taki bardzo stary człowiek, a tak wszystkich ludzi zabrali na Rakowiecką.

  • Ojciec był wśród nich?

Tak, wszystkich. Ojciec znał niemiecki i francuski, to miał lepsze układy na Rakowieckiej, bo oni trumny zbijali. Nie wiem, na jakiej zasadzie to było, ale po kilku dniach tak się zdarzyło, że jakieś było porozumienie, że można było jeńcom na Rakowiecką donosić zupy.

  • Dla swoich bliskich?

Tak, dla tych właśnie więźniów, dla swoich bliskich. Była grupa kobiet, w tej grupie między innymi moja mama była, była sąsiadka mamy, jeszcze inni sąsiedzi, chodzili, po prostu chcieli zobaczyć tych swoich mężów, synów. Też tego nie rozumiem, jak to było... Słomczyński był jako przewodnik, niósł taki transparent biały na kiju. Pierwsza trasa to szliśmy Falęcką do ulicy Madalińskiego. Na rogu Madalińskiego i Kazimierzowskiej był znowu bunkier przy boisku szkolnym. Jak Niemiec strzelił, to można było dopiero przejść i przechodziliśmy na drugą stronę, Kazimierzowską do Rakowieckiej i tą zupą częstowaliśmy naszych bliskich.

  • Pan szedł z matką?

Tak, za każdym razem. Pierwszy raz dopiero zobaczyłem trupa właśnie na rogu Kazimierzowskiej i Madalińskiego, gdzie był sklep mięsny (chyba Meinla) i obok leżał człowiek z zielonym brzuchem, koło niego leżała koza. To pierwszy raz, to był dla mnie taki wstrząs. Byłem ze trzy albo cztery razy u ojca na Rakowieckiej. Jak przyszliśmy za drugim razem, to sąsiadka nasza, pani Szopalowa [dowiedziała się, że jej mąż nie żyje]. To była taka konsternacja dla niej niesamowita, bo każdy pytał: „Gdzie mój, gdzie mój, gdzie mój?”. Ojciec mówi: „Niestety, rozstrzelali tego Szopalę”. On był cukiernikiem w czasie okupacji i przed wojną. [Niemcy] po prostu rozstrzelali osoby, które były może mniej sprawnie fizycznie. Te nazwiska to wiem, że gros tych sąsiadów, których znam z Falęckiej było tam i część właśnie z Różanej. Wiem, że tych starszych ludzi wszystkich rozstrzeliwali. Dla niej to było [straszne przeżycie]. Potem nam to powiedziała: „Dlaczego to właśnie się trafiło mojemu mężowi? Dlaczego jego rozstrzelali, a nie kogoś innego?”. Tak jakby miała do nas pretensję, że tak się stało. Dziwna sprawa dla mnie była, bo potem zmieniliśmy tę marszrutę, już nie chodziliśmy tak jak za pierwszym razem, tylko chodziliśmy do Lewickiej, na skróty do Króżańskiej, do Kwiatowej, tędy chodziliśmy.

  • Ciągle z tą białą flagą?

Tak. Trzeba było flagę wystawić, on strzelił parę razy właśnie z tego naroża i wtedy można było przejść. Raz się zdarzyło, że jakoś się przewróciłem i tylko widziałem kule w oku, ale on widocznie tak strzelał, żeby nic nie zrobić. Zresztą potem to strzelili, żeby akurat zrobić. O niektórych rzeczach przecież nie wiedziałem, bo dzieckiem byłem. Na pewno byłem trzy albo cztery razy z tymi sąsiadami, z tym garem wielkim z zupą, ale za każdym razem stary Słomczyński był przewodnikiem z tą płachtą.

  • Zapamiętał pan, jak ojciec wtedy wyglądał?

Tak. Ojciec mój był niskiego wzrostu, był sprawny. W związku z tym, że znał dobrze niemiecki… Im taki człowiek był potrzebny.

  • Jak długo tam był?

Do końca Powstania. Ojciec opowiadał [raz] jak zupę przynieśliśmy, a był ten nalot na Warszawę i Niemcy byli zdezorientowani, to mówił: „Gdyby wywiad powstańców był dobry, to by Niemców w tych schronach zamknęli, na Rakowieckiej 4, bo oni wszyscy uciekli, nie wiedzieli co się dzieje”. Tak rozmawialiśmy, a mama mówi: „Przecież wy mogliście coś zrobić”. – „Co mogliśmy zrobić, my byliśmy zupełnie w innym miejscu, ale widzieliśmy, że oni się pozamykali, bo oni się strasznie bali, nie wiedzieli, co się dzieje”. Taki fragment [rozmowy] mi został [w pamięci]. Pamiętam, że też […] jak szliśmy Kazimierzowską do Rakowieckiej i widziałem, że były trupy powieszone na drzewach wzdłuż więzienia na Rakowieckiej. Ale wtedy bałem się mamy zapytać: „Co to jest?”. Wszyscy byli strasznie wzruszeni, przestraszeni, szło się, z okien z góry Niemcy krzyczeli Banditen. Jaki Banditen, dzieciak przecież byłem, to krzyczeli na nas Banditen, Banditen. Człowiek był młody to się chciał obruszyć, ale mama mówi: „Nie odzywaj się, siedź tu, nie patrz na górę, tylko pilnuj tu do ojca”. Spotkania były takie nieprzyjemne, bo często mama mówiła: „Tylko bądź spokojny, bo nie wiadomo, czy wrócimy”.

  • Jak ojciec się wydostał?

Ojciec został stamtąd wywieziony do obozu do Stuttgartu. Jeszcze jedną rzecz chciałbym dokończyć – ciekawa sprawa, że pani Jaworowicz uczestniczyła w tych eskapadach za każdym razem.
  • Kim była pani Jaworowicz?

Jaworowicz to była sąsiadka nasza z ulicy Falęckiej i zawsze uczestniczyła w marszach na Rakowiecką, ale nigdy nie dochodziła na Rakowiecką. Tylko na rogu Narbutta i Kazimierzowskiej był namiot z Niemcami i ona zawsze zostawała w tym namiocie. To sobie tak zawsze mocno kojarzyłem, ojcu o tym mówiłem, że dobra ojca ona po prostu [ukradła]. [Później] ojciec poznał w obozie [nasze rzeczy] u niej. A ja zawsze mówiłem, że ona musiała mieć jakieś układy z Niemcami skoro z tym [majątkiem] wyjechała. Jeszcze byłem dzieckiem, ale pamiętam, jak staliśmy na progu w tym domu a [Niemcy] tymi miotaczami spalili to wszystko co było, nasz barłóg. Czyli coś musiała mieć jakiś kontakt, zawsze to ojcu mówiłem. Ojciec mówił: „Najważniejsze, że żyjemy, to ważne, a tamto…”. Dom na Falęckiej był piętrowy z poddaszem. Na tym poddaszu mieszkali muzycy, jacyś intelektualiści, ludzie niezaradni życiowo. Jeden chodził z taką... On się krył, ale dzieciaki to wszystko podejrzą, zbierał petki i robił papierosy. Haneman się nazywał, ojciec mnie do niego wysyłał po maszynkę.

  • Do gilz?

Tak. On pożyczał ojcu maszynkę, ojciec swoje papierosy układał jakoś, miał dostęp do czegoś i potem chodziłem oddawałem. Takie życie było. Pamiętam, że na górze to mieszkał Haneman, potem taka dziewczyna, nazywała się Radosiuk. Zresztą potem ona uczyła w szkole, od razu po wojnie zrobiła maturę i poszła na uniwersytet, polonistka. Kontakt się z nią jakoś zerwał, młode dzieci, chłopaki, to była blondynka to się wszyscy w niej kochaliśmy.

  • Jak wyglądała codzienność? Dwa miesiące trzeba było mieszkać w schronie…

Cały czas. Przede wszystkim to wody. To był największy mankament. Poza tym trzeba było swoje potrzeby gdzieś załatwiać. Chodziło się z łopatką na zewnątrz, a na Różanej był mały ogródek i trzeba było wszystko to zakopywać. Raz się zdarzyło, był taki Stefan Słomczyński, wnuczek tego starego Słomczyńskiego, też poszedł, było bombardowanie, nie mógł wytrzymać i mu brodę obcięło. Mama go ratowała. Potem, jak to ludzie, śmieli się z niego: „A zakopałeś to wszystko?”. – „Nie zdążyłem”. Po wodę chodziło się vis à vis naszej ulicy. Woda kapała, to były takie najgorsze rzeczy, nie było co jeść. Z tym, że nie było co jeść – to był problem. Moi rodzice mieli działkę na Wołoskiej vis à vis ulicy Madalińskiego. Coś mamie się ubzdurało, że może na tej działce zostanie parę kartofelków, jakieś warzywa. Poszedłem z mamą. Mama znała różne drogi, zakamarki. Doszliśmy, ale to jakoś na początku Powstania było. Okazało się, że [na działce] już nic nie ma. To było już po tym bombardowaniu, po tym desancie amerykańskich samolotów na Warszawę. W każdym razie nic nie było, było pusto. Wracaliśmy, gdzieś [w okolicy] gdzie jest teraz Dom Wojska Polskiego, na tyłach jest taka płyta, grobowiec, bo tam w 1943 roku Niemcy rozstrzeliwali Polaków. Ta płyta chyba do dzisiaj […] jest. Był tam taki głęboki teren, prawdopodobnie kiedyś uszykowany pod budowę, było pełno łopianu. Jak z mamą wracałem, to z alei Niepodległości 130 strzelała do mnie Niemka i przestrzeliła mi prawą nogę. Na początku tego nie czułem, ale już w miarę jak szedłem, to słabłem. W alei Niepodległości prawie vis à vis Różanej znowu był taki dom, który był zaczęty, ale nieskończony. Tam się skryliśmy. Pierwsze co mama zrobiła, to poszliśmy do doktora. Nazywał się Jan Rutkiewicz, miał willę na Różanej. On mnie dopiero opatrzył. I dobrze opatrzył, bo do dzisiaj nie mam żadnych konsekwencji. Mam ślad, ale nic się nie dzieje.

  • Pan widział, kto do pana strzelał?

Nie. Potem się dowiedzieliśmy tylko, że to Niemka strzelała, [zresztą] nie tylko do mnie. Parę osób było pokrzywdzonych przez nią. Potem coś się z nią stało. Są takie epizody, które człowiek będzie pamiętał do końca życia, ale tak się zdarzało. Ona dla przyjemności [to robiła], albo już taka… strzelała do ludzi.

  • Nie była zorganizowana, tylko tak indywidualnie?

Tego nie wiem, tylko wiem, że z okien strzelała do ludzi i do mnie też. Chaotycznie mówię, bo to trudno wszystko sobie tak … […] Rutkiewicz bardzo pomagał ludziom, wtedy zaopiekował się mną, tam chodziłem przez jakiś okres.

  • Na zmianę opatrunku?.

Sam przychodził, bo to blisko było. Naprzeciwko Lewickiej miał willę, a my mieszkaliśmy w schronie na Różanej, róg Falęckiej i Różanej, taki narożny dom.

  • W waszej okolicy były polskie oddziały powstańcze?

Były. Na Różanej 30 była szwalnia. Marzeniem naszym, jako dzieci to było, żeby jak przyszedł taki starszy Antek Słomczyński i nam pokazał pistolet, to przecież... Jeszcze tą opaskę, człowiek nie zdawał sobie sprawy, jakie są koszty noszenia tej broni. Zresztą niektórzy młodzi sąsiedzi poginęli w czasie Powstania Warszawskiego, ale nie wiem, w jakich okolicznościach.

  • Jakieś akcje zbrojne były w tamtej okolicy?

W tamtej okolicy były cały czas, dlatego że w szkole na Różanej to był na rogu bunkier i stale strzelali do ludzi, którzy przemykali. Poza tym jakieś takie akcje były, że Niemcy też w nocy próbowali niektórych ludzi wyciągać. To tak jak z naszego domu, w którym byliśmy w schronie, mężczyzn zabrali. Mama zawsze starała się, żebyśmy jak najmniej widzieli, jak najmniej słyszeli. Najgorsze dla nas było tylko to, jak „krowa” zaczyna ryczeć z Dworkowej. Tylko się wszyscy modlili, żeby jedna z tych bomb nie spadła na naszym terenie. Wszystkiego [mama] nie mogła nam powiedzieć i zresztą nie chciała.

  • Może też nie wiedziała.

Też nie wiedziała, a nawet jak wiedziała…

  • Sama kobieta z trojgiem dzieci została i dała sobie radę.

Ciężko, ale sobie dała radę. Jedyne co nam zostało z Powstania to talerz, który w tym barłogu został gdzieś, nic więcej, bo potem przyszliśmy oglądać to spalenisko po wojnie. W domu na Różanej 30 zostaliśmy w spalonym mieszkaniu, bo gdzie indziej można było pójść?

  • Byliście do końca Powstania?

Do końca Powstania byliśmy. Niemcy nas potem wypędzili. Prowadzili nas Różaną, jak szliśmy to wszystkie domy już się paliły. Myśmy szli już w tym dymie, swędzie do alei Niepodległości, potem przez pola, gdzie teraz jest osiedle WSM, stamtąd do Wołoskiej. Wołoską pędzili nas aż do Wyścigów Konnych. Chyba byłem tak zmęczony, że już nic nie pamiętałem. Jak się rano obudziłem to [znalazłem się] na wyścigach w jakiejś stajni. Wiem, że mama szukała kontaktu ze swoimi znajomymi, kto jeszcze przeżył. Jak szliśmy, […] to mieliśmy problem, bo wózek ciągnęliśmy [z małą] siostrą z łachami, z poduszką, bo nic więcej nie mieliśmy, tylko to. Zresztą mama mówiła: „Nie wiadomo, czy w ogóle przeżyjemy, to po co będziemy to wszystko ciągnąć?”. Jak Niemcy nas pędzili, to przecież to był jeden sznur ludzi, w ogóle nie było miejsca, bo wszyscy ściśnięci szli jeden przy drugim. Mówię do mamy: „Nas jest tyle a tych Niemców tak mało po lewej stronie”. Mama mówi: „No tak. Zobacz, kto tylko odejdzie od tego tłumu ludzi, to zostaje albo go zastrzelą”. […] Stamtąd nas przewieźli do Pruszkowa. W Pruszkowie spaliśmy na drzwiach od jakiegoś wagonu. Pamiętam tylko jak z bratem tłukliśmy wszy na tych blachach. Dawali zupę z brukwi. Byłem może za mało odważny, mój brat, młodszy ode mnie o dwa lata, poszedł, brukwi nie dostał, ale dostał szpicrutą parę razy, bo chciał drugi raz, bo co to dla nas było jedna miska.

  • Przecież to było sześcioletnie dziecko! ?

Tak. Siostra była jeszcze mniejsza, bo z 1943 roku. Nie tylko moja mama była w takiej sytuacji, tylko byli przecież jeszcze inni ludzie. Innym się udało tak, drugim tak. Na Wyścigach Konnych wsadzili nas do takiego kurzego pociągu, to jest nie do przewożenia bydła tylko kur. Myśmy z bratem siedzieli w takich [klatkach], bo to kurze wagony mają niskie klatki. Siedzieliśmy tam, potem mama strasznie narzekała, że jesteśmy wysmarowani tym kurzym łajnem. Z Pruszkowa wywieziono nas już bydlęcymi wagonami do Miechowa, a z Miechowa do Topoli. W Topoli znowu było RGO. Organizowali pomoc i przydzielali nas do poszczególnych chłopów. Potem przetransportowali nas do wsi Kobelniki i mieszkaliśmy u chłopa. Zresztą nie byliśmy za bardzo zadowoleni z tego pobytu. Ale moja mama wróżyła i dzięki temu, że wróżyła to nas ratowała, bo ludzie przychodzili, to smalec przynieśli, to coś przynieśli. Poza tym w Topoli była cukrownia, to z cukrowni dostawała melasę, robiła jakąś kawę z tą melasą. Chodziliśmy gdzieś po siarę, jak się krowy cieliły. [Mama] była zaradna, w każdym razie przeżyliśmy.

  • Czy ojciec wrócił z obozu?

Wrócił, w 1946 roku. Jak wrócił to od razu został okradziony na dworcu. Z całego ojca dobytku został tylko rower. Najważniejszy był rower, bo do pracy jeździł rowerem. A potem wszyscy się uczyliśmy [jeździć] na tym rowerze.

  • Gdzie zamieszkaliście, jak wróciliście?

Przyjechaliśmy od razu na Różaną.

  • W jakim miesiącu to było?

W lutym, w okresie zimowym. Było bardzo zimno. Ktoś mamie pomógł, żeby taką kozę [do grzania] zorganizować. My zbieraliśmy z tych rozbitych domów spalonych drewno. Potem była taka masa bitumiczna, którą się wygłuszało domy, tośmy palili tym, wszystko co się dało, aby tylko ciepło było.

  • Tata wrócił rok później?

Może wcześniej nawet, ale późno wrócił, bo jakieś kłopoty były na miejscu w obozie, bo był w strefie amerykańskiej. Przyszedł, poznaliśmy ojca.

  • Czy w ogóle był jakiś kontakt, jakaś korespondencja?

Nie, to było niemożliwe.

  • Jak was znalazł?

Ojciec wiedział, że w tym schronie byliśmy, bo przecież ojca zabrano z domu z Różanej, tak jak wszystkich zabrano. Po wojnie przychodzili mieszkańcy tego domu i pisali: „Szukam Grossa”, czy innego, mieszkał taki, to niektórych pamiętam. Stale się pytali i do nas do dzieci przychodzili: „Widziałyście takiego, a jakby był to powiedz”. Za naszym domem była górka śmieci z tej spalenizny. Ze schronu, ze spalonych mieszkań to się wszystko wyrzucało na tą górkę. My się z chłopakami bawiliśmy, szła jakaś pani taką chusteczką okręcona, mówi: „Słuchajcie, czy wy nie wiecie, gdzie tu Żórawscy mieszkają?”. Mówimy: „Jak to nie wiemy. Przecież to my jesteśmy Żórawscy”. – „Tak?”. Ona mówi, że jest przyjaciółką mamy. To mamy taka serdeczna koleżanka, była w obozie w Mauthausen. W chusteczce była, bo była ogolona na łyso. Tak ludzie przychodzili do tych miejsc i kontakt z nią był aż do jej śmierci. Takie to były sympatyczne, ale i ciężkie chwile. Potem opowiadała, że w takiej fabryce pracowała w Niemczech, coś związane z bronią, z kulami.

  • Czyli robotnica?

Tak, w jakieś fabryce zbrojeniowej przy jakichś pociskach. Tak to było. Odnajdowały się niektóre osoby właśnie w ten sposób. Przychodziły, przez kogoś się dowiadywały, jakoś inaczej.

  • Mimo takich trudnych doświadczeń rodzina przetrwała.

Akurat moja tak. Moich sąsiadów nie, tak jak pani Szopalowa, nasza sąsiadka, mąż jej zginął. Chłopak miał przeżycia, nie tylko ona, bo zawsze mówił: „A dlaczego tak się stało?”. Była kwestia Żydów w czasie okupacji. W czasie Powstania Warszawskiego, jak mama robiła obiad, to zawsze mówiła: „Słuchaj, jeden talerz postaw na progu”. I to nie tylko mama robiła, tak samo robiła ta folksdojczka, która tam mieszkała. Wszyscy wiedzieli, że tam ukrywa się Żyd Antek. Na Falęckiej 6 była kiedyś taka mała budka, podobno jego ojciec zajmował się szewstwem. Potem oni się rozpierzchli, czy poszli gdzieś do getta, nie wiadomo gdzie. W każdym razie rodzice o tym wiedzieli, wszyscy wiedzieli i tę zupę wynosili. On odsłaniał płot, wychodził zza tego płotu, zupę zjadał, potem trzeba było iść po talerz. Nikt nic nie zrobił. Potem właśnie pani Marta Szopalowa…

  • Nikt go nie zadenuncjował?

Nie. Potem się okazało, że jakiś pijak z ulicy Lewickiej go zadenuncjował i zastrzelili go w kanale na Różanej. Mama nas wywoziła na przykład z Warszawy, bo trochę się zajmowała handlem kiełbasami tymi rozmaitymi, to brata kiełbasami okręcała, żeby przejechać [z tym towarem], to przecież się ludzie znali. Jechało się do Mińska Mazowieckiego elektrycznym pociągiem (to jeszcze przed Powstaniem). W Mińsku Mazowieckim trzeba było czekać na parowy, była przesiadka w kierunku Siedlec, do miejscowości Sosnowe nas wywoziła. Było takie zdarzenie, że była selekcja pasażerów. Niemcy wszystkich sprawdzali. Jedną babkę złapał z małym dzieckiem. Wyciągnął jej to dziecko za nóżkę, rąbnął to dziecko o słup. To był elektryczny jakiś słup. Ojciec znał niemiecki dobrze, zaczął z nim rozmawiać. To on mojego ojca huknął w twarz, rąbnął – to kawał chłopa było. Kiedyś wagony nie były tak jak teraz, ojciec wpadł między wagony na dół. Ale pociąg stał, nic się nie stało. Ojciec się wygramolił. Potem mówił, że podejrzewał tę panią o to, że jest Żydówką i wyrwał jej to dziecko, tak właśnie załatwił. To na naszych oczach było. Dla nas to było przerażenie, czy ojciec się wydostanie spod tego wagonu. To takie epizody się zdarzają, że człowiek czasem nie zdaje sprawy, ale gdzieś to jest. To widziałem na własne oczy.

  • Bardzo różne cechy ludzkie uwidaczniały się wtedy. Te najlepsze i te najgorsze. Jedni potrafili się przełamać i nawet folksdojczka dawała Żydom jeść…

Ona chciała być w tej gromadzie, nie chciała dokonać wyłomu. Bała się, przecież wiadomo jak to było. Jeszcze jedno zdarzenie mi się przypomniało. Wracaliśmy raz z Rakowieckiej z tymi pustymi już garami, bo to jeden gar tylko można było mieć. Słomczyński, te silne panie, moja mama też niosły. Wracaliśmy Kazimierzowską, potem [skręcaliśmy] w Narbutta. Na Narbutta róg Kazimierzowskiej była apteka, od strony Narbutta, od strony Kwiatowej kiedyś nas wszystkich, całą grupę Niemcy zabrali. Pojedynczo wszystkich brali na przesłuchanie. Mnie posadzili też w ciemnym pokoiku. Niemiec, jak mnie zawołał, to ja się po prostu za przeproszeniem zlałem, dostałem jakiegoś ataku kichania, tak się zdenerwowałem, a [jakieś] papiery leżały, a on mi tymi papierami nos kazał wycierać. […] O co mógł mnie Niemiec zapytać? Nastraszył mnie tylko i trzymał jakąś pałę w ręku, przeraziłem się. Nie zapomnę tego ataku smarkania niesamowitego. Takie rzeczy się zdarzały.

  • Bardzo dużo pan zapamiętał z tego okresu. Dziękuję bardzo.



Warszawa, 4 luty 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt

Ryszard Żórawski Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter