Sławomira Zarod „Ada”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Sławomira Zarod, z domu Adamkiewicz; córka więźnia politycznego, zesłańca na Syberię.

  • Pamięta pani czasy swojego dzieciństwa?

Jak najbardziej, oczywiście, pamiętam. Dzieciństwo miałam udane. Miałam rodzeństwo. Uważam, że dzieciństwo jako takie miałam bardzo dobre, bardzo udane. Przed wojną oczywiście. Do szkoły podstawowej uczęszczałam na ulicy Kordeckiego. Wspominam o tym, bo tam, w trzeciej klasie chyba, wstąpiłam do harcerstwa i zaczęłam być zuchem. Cały czas szkoły podstawowej należałam do harcerstwa. W 1939 roku zdawałam do państwowego gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej. W związku z tym dużo czasu poświęcałam nauce. Mój kontakt z harcerstwem z tego tytułu troszeczkę osłabł. To było przed samą wojną. Ojciec mój przed wojną był, chyba w 1938 roku jeszcze, radnym miejskim. Tak że atmosfera w domu była taka, gdzie dużo się mówiło o pracy społecznej, o sprawach ogólnych. Prawdopodobnie przesiąkłam tą atmosferą. Wojna, 1939 rok, pokrzyżowała plany.

  • Pamięta pani początek wojny?

Tak, pamiętam. Mieszkaliśmy wtedy na Grochowie, na Grochowskiej. Po nalotach, które były na Warszawę 1 września, ojciec wywiózł nas poza Warszawę (mnie, siostrę, matkę), bo już było niebezpiecznie, już były zbombardowane domy i ludność, która ucierpiała. Zdecydował, że nie możemy pozostać. Sam brał udział w obronie przeciwlotniczej, oczywiście nie mógł opuścić miejsca, miał to poczucie. Tak że pierwsze miesiące po wojnie spędziłam pod Warszawą, pod Piasecznem.

  • Po rozpoczęciu wojny?

Tak. Po powrocie do Warszawy (oczywiście z momentem, kiedy szkoły otwarto) na piechotę z ulicy Grochowskiej szłam na plac Trzech Krzyży, bo gimnazjum Żmichowskiej na Mokotowskiej zostało spalone i korzystaliśmy z budynku Królowej Jadwigi. W tym budynku rozpoczęłam pierwszą naukę. Już nie mówię o egzaminach, które były bardzo trudne, bo była wtedy bardzo duża konkurencja, żeby się dostać do państwowego gimnazjum. Tak że z jednej strony radość, z drugiej strony tragedia, bo w zupełnie innych warunkach rozpoczęła się nauka. Potem Niemcy cały czas zabierali budynki szkolne na szpitale. Przerzucali szkoły z jednego miejsca na drugie. Ostatnim miejscem, gdzie się uczyłam, była ulica Bagatela 10. To były lata już czterdzieste, 1941 rok.
Zapomniałam powiedzieć, że mój ojciec miał dość duży kontakt z różnymi osobami. Jako dziewczyna nie bardzo byłam zorientowana, o jakim charakterze. Kiedyś mojego ojca nie było, przyszedł jeden z panów, który kontaktował się z moim ojcem. Zakłopotany, że ojca nie ma, zapytał mnie, czy bym nie zaniosła gdzieś liścik. Tak się zaczęła moja przygoda konspiracyjna. Na placu Teatralnym (do dzisiaj jest tam klomb w oprawie metalowej, zachował się) spotykałam się z panią, znam tylko jej pseudonim: „Sowa”. Przekazywałam bileciki. Jeszcze pamiętam, że on wiedział, że jestem harcerka. Czy jako harcerka, jak dam słowo, to go nie złamię? Małą przysięgę mu złożyłam, że nikomu nie powiem o tym, Jednocześnie: jaką funkcję pełnię. Zaczęła się moja rola łączniczki, pierwsza w życiu. Kiedyś, pamiętam, ojca zapytałam, kto to jest ten pan. Ojciec mi powiedział, że – ze względu na bezpieczeństwo – lepiej, jak nie będę wiedziała. „Dla bezpieczeństwa ciebie i innych”. Nigdy już potem nie pytałam. To był chyba 1940, 1941 rok. Była straszna zima, ogromne mrozy. Na placu Teatralnym spotykałam się z tą panią. Po jakimś czasie ojciec mi powiedział: „Słuchaj, nie będziecie się spotykać, bo zaszły jakieś kłopoty”. Była wpadka chyba i zaprzestano tej działalności.
W 1942 roku spotkałam się z koleżanką Zosią Piskorzyńską, która też mieszkała na Grochowie i też należała do tej szkoły, potem do harcerstwa. [Zapytała,] czy bym jej nie chciała pomagać w jakiejś działalności. W ten sposób weszłam w skład I plutonu sanitarnego, jaki tworzyłyśmy. Ona, ja, Jadzia Zielińska. Właściwie byłyśmy zalążkiem tego plutonu, myśmy to tworzyły. Potem z kolei wciągnęłam koleżankę, one też wciągały i było nas osiem. Dowódcą był „Kot”, Figura. Zaczęło się już wtedy normalne szkolenie. Miałyśmy musztrę, prowadził chyba „Dyngas” (Śmietanka, Śmietana, już nie pamiętam, nie żyje chłopak). Sławek prowadził sanitarkę. Już regularnie odbywały się spotkania i zaczęło się szkolenie naszej grupy. Jeszcze pamiętam taki moment: koleżanka (u niej się odbywały te szkolenia) mieszkała na Nowym Świecie, obecnie jest tam centrum handlowe. Niemcy zajmowali całą dzielnicę i oni mieli nakaz wyprowadzenia się. To były dwie kamienice, jedna od frontu, druga od podwórka, w której ona mieszkała. Kiedyś w czasie szkolenia Sławek (sanitarka, brunet) kończył akurat swoje działanie, a przychodził drugi. Była wymiana. Patrzymy: idzie trzech Niemców. To były patrole, jakie sprawowali Niemcy dla Warszawy. Jeszcze przedtem jeden pokój tego mieszkania zajęła folksdojczka. Patrzymy, a ci Niemcy przechodzą bramę, podwórko i idą dalej, wiec strach, że może do nas. Tak było. Przypuszczam, że z pierwszego budynku ktoś dał znać, wydało mu się podejrzane: grupa siedząca i tak dalej. Niemcy przyszli, z tym że otworzyła ta pani. Myśmy nie wychodziły, folksdojczka po niemiecku, wiec to był moment, że jest ta osoba. Weszli do pokoju i – pamiętam – pytali: „Gdzie jest ten, co tu siedział? Schwartz” (czarny). Sławek był ciemny. Akurat przyszedł „Dyngas”, który był jasny blondyn, wyjątkowo kontrastowa uroda. Oni ciągle pytali o tamtego. [Sławek] miał oczywiście ausweis bardzo dobry, wiec go wylegitymowali, a myśmy udawały, że się bawimy, że to towarzyskie spotkanie. Przyznam szczerze, że naprawdę byłyśmy wtedy artystkami. Nie było czasu na rozmowę. Nie było czasu na porozumiewanie się, absolutnie nic. Wciągnęłyśmy więc puderniczki, nie puderniczki, zaczęłyśmy się pudrować, śmiać. Tak że podświadomie stwarzałyśmy atmosferę. Z tym że Niemiec niestety (łóżko było) odchylił materac, w pokoju się rozgościli, szperali. Niewiele owało. Jakby dalej otworzył, to była bibuła, byśmy wtedy wpadły.
Niemka (niezorientowana w ogóle, bo myśmy cichusieńko wchodzili, że ktoś jest) mówiła, że tu nikogo nie było, że ona tu mieszka. To był pierwszy moment zetknięcia się z Niemcami, który nas uratował. Dopiero po wyjściu następowało niesamowite odprężenie: ten moment, że przecież mogło być bardzo niedobrze, szczęśliwie jakoś przeszedł. Potem ich rzeczywiście usunęli, chyba mieszkali w Jabłonnie Ci państwo. Córka Zosia, z którą bardzo dużo współpracowałam, była dość energiczna dziewczyna, już bardziej zaawansowana w tych wszystkich sprawach. Wspomagała nas bardzo.
Co jeszcze z okupacji pamiętam? Jeszcze pamiętam moment… Oczywiście moi rodzice nie wiedzieli, że należę do AK. Jak na początku należałam, to był jeszcze Związek Walki Zbrojnej, dopiero w lutym, chyba w 1942 roku, nastąpiło rozdzielenie i przyjęcie nazwy Armia Krajowa. Z tym że absolutnie nikt o tym nie wiedział. Ani ojciec, ani matka, brat, siostra. To była tajemnica. Przysięgę składałam jako I pluton sanitarny, chyba u „Dyngasa” Śmietany na Pradze. Była praca, przechodziliśmy szkolenie w szpitalu. Pamiętam, był pan doktor Będkowski, który bardzo wspierał młodzież, pomagał. Dopuszczał nas na sale, gdzie razem z pielęgniarki żeśmy opatrywały rannych. Nawet, pamiętam, pierwszy raz w życiu uczestniczyłam w operacji, którą on przeprowadzał, wolno nam było oglądać. Potem były różne kursy, w Szpitalu Maltańskim miałyśmy. Nasz I pluton był bardzo sumiennie i starannie przygotowywany. Paradoksem było to, że mieliśmy musztrę miedzy innymi w obecnym kinie „Kultura”, chyba na Krakowskim Przedmieściu, i to był klub oficerów niemieckich. Oni tam się zbierali, ale w niedzielę przed południem był zawsze wolny. W lokalu niemieckim myśmy odbywały wspaniałą musztrę. Ponieważ to była duża sala, można było różne ćwiczenia przeprowadzać. Dzięki temu nauczyłam się tam wspaniale „padnij, powstań”. Naprawdę nas nie oszczędzano. Paradoksem było to, że w takim lokalu się to odbywało.
Co jeszcze z moich wspomnień? Pamiętam łapankę. Kiedyś jechałam do domu na Grochów. Plac Zamkowy to była góra, z góry się zjeżdżało na most Kierbedzia. Przed samym mostem Kierbedzia Niemcy zatrzymali tramwaj. Otaczali od razu, momentalnie, szwadronem. Trzeba było wysiąść i od razu, kto się nadawał, to na budy, jak to się mówiło, samochody ciężarowe. Wywozili. Starszych, jak miał dobry ausweis, to zwalniali. Wiozłam wtedy bibułę, to pamiętam. Moment – co robić? Pod ławkę, pod siedzenie podsunęłam to, bo innego wyjścia nie miałam. Z tym wyjść nie mogłam, to była paczka. Oni jakoś tramwaju jako takiego bardzo nie sprawdzali. Zajęci byli sporą grupą ludzi. Ausweis! Miałam wtedy tylko legitymację szkolną. Tylko szkoły zawodowe wtedy oficjalnie istniały. Gimnazja to były komplety, wiec miałam, pamiętam, legitymację Handelsschule. Był taki moment, że starszych i młodszych rozdzielano. Podeszłam do jednego Niemca. Nie wiem, ze strachu (w każdym razie uczyłam się niemieckiego trochę w tym czasie) mówiłam: Ich habe Ausweiss, Handelsschule. Jeden mówi, że to nie jest ausweis. Raus! I na stronę, co zatrzymywali ludzi. Widzę, że sytuacja nie jest dobra, to popatrzyłam, starszy Niemiec był, do niego podeszłam. Mówię mu, że jestem uczennicą, że mam taki ausweis i puścił mnie. To było przeżycie dość duże. Po pierwsze bałam się, że jak sprawdzają w tramwaju i zobaczą, to narażam wszystkich ludzi, nie tylko siebie. O to mi chodziło. A po drugie zdawałam sobie sprawę, że przecież wywozili do obozów. To byłby koniec jakiejkolwiek działalności.
Potem byłam w jeszcze jednej łapance, ale to już było w Komorowie, jak pojechaliśmy. Też udało mi się jakoś wyjść z tego wszystkiego. Miałam trochę szczęścia, naprawdę.
Jeszcze pamiętam taki moment, jak z Zosią przenosiłyśmy coś z broni, jakieś części. Dostałyśmy kosz. Były spore kosze, bułki się roznosiło w tych koszach. Oczywiście na dole było coś, co miałyśmy do przeniesienia, a na wierzchu były bułeczki poukładane. Pamiętam, to było na Filtrowej. Już nie pamiętam dokładnie, gdzie to miałyśmy zanieść. Myśmy szły i dwóch chłopaków szło za nami jako obstawa. To był ten okres, gdzie Niemcy patrolowali już ulice. Po trzech chodzili. Bardzo często z bagnetami na karabinach, nie tylko karabin. To był okres przed Powstaniem, dość nerwowy. Sytuacja jest taka, że idziemy z tym koszyczkiem, naprzeciwko idzie patrol niemiecki. Co robić? Za nami chłopaki. Zdajemy sobie sprawę, że jak nie nas, to ich zatrzymają, bo wtedy młodych najczęściej legitymowali i zatrzymywali. Jest taki moment, że bez umówienia się stawiamy kosz na chodniku, ona poprawia niby te bułki, a ja się odwracam. Akurat chłopcy dochodzą. Jednego obejmuję, niby się całujemy, żeśmy się spotkali. Niemcy popatrzyli się, pośmieli i przeszli. Skurcze, jakie następowały, to odprężenie po tym, to jest nie do opisania. W takich momentach tragicznych dosłownie zamierałam. Nie miałam nerwów, nie miałam nic. Potem dopiero to się odczuwało. Straszne to było. Były takie różne momenty, ale widocznie jakoś dopisywało nam szczęście, że przy tych wszystkich wydarzeniach dobrnęłyśmy do Powstania.

  • W takim razie przejdziemy do Powstania. Czy pamięta pani sam moment wybuchu Powstania?

„Baszta” była zmobilizowana już 29 lipca. Pamiętam, na Horsta na Mokotowie miałyśmy się stawić wieczorem. Teresa, koleżanka, przyjechała do mnie. To było na pół godziny, na godzinę przed godziną policyjną, więc było bardzo mało czasu. Niezbyt przygotowana, miałam sanitarkę, torbę ukrytą w przedpokoju. Złapałam tylko to, a już nie wzięłam z sobą ubrania, które sobie planowałam, jak na Powstanie będziemy szły: buty, kurtka jakaś. Wtedy, pamiętam, mój brat, który przeszedł 1939 rok w wojsku, na wschodzie, mówił: „Gdzie ona idzie? Może do komunistów?”. Był bardzo przewrażliwiony. Stanął w drzwiach i nie bardzo chciał mnie wypuścić, powiem szczerze. Pamiętam słowa mego ojca: „Sławka to moja krew”. Wtedy przykucnęłam pod jego ręką i torbę złapałam, i żeśmy uciekły. Ale nie byłam odpowiednio ubrana, nie miałam butów przede wszystkim, miałam tylko jakieś lekkie pantofelki, co w domu chodziłam.
Pierwszego sierpnia na Narbutta punkt przygotowałyśmy. Już stacjonowałyśmy i rano poszłam na łączność, chyba na plac Zbawiciela, to był nasz punkt łączności. Przyniosłam rozkaz i wtedy od dowódcy dowiedziałam się, już koło dziesiątej, że dzisiaj się zaczyna akcja. Byłam przedtem umówiona ze swoim chłopakiem, o trzeciej miałam się z nim spotkać, on pójdzie do mego domu i przyniesie mi ubranie. Nie chciałam wejść, bo może by mnie nie wypuścili, a on miał mi to przynieść. Tak się stało, że spotkałam się z nim, ale miałam tylko dwadzieścia minut czasu, więcej nie, więc już do domu nie dojechałam. Pokazałam mu tylko punkt, gdzie stacjonujemy, a on mówi: „To jadę do matki – też ubranie miał przygotowane na Powstanie – i dołączę do was”. To był ostatni moment, kiedy się spotkaliśmy i się rozstaliśmy. Zginął na Woli prawdopodobnie, bo matka mieszkała na Woli, za przejazdem kolejowym na Bema, gdzie nie przepuszczali nikogo. Matkę jego i ciotkę wiem, że rozstrzelali Niemcy, tak jak ludność, a on podobno powiedział, że będzie się za wszelka cenę starał dostać do Śródmieścia. Tak że nawet dokładnie nie wiadomo, gdzie [zginął]. A tak chciał żyć! Boże, jak on strasznie chciał żyć!
Zaczęło się Powstanie o siedemnastej, to wiedziałyśmy. Był szturm na więzienie mokotowskie, to był punkt Opoczyńska, Narbutta. Chłopaki szturmowali. Na początku Niemcy się przestraszyli. Była cisza, nie było ostrzału większego ze strony Niemców, więc ta akcja wydawała nam się bardzo pomyślna. Część więźniów wiem, że oswobodzili, ale (chyba po jakiejś półgodzinie) okazało się, że chłopaki nie mają czym strzelać. Po prostu nie mają broni. Nie wiem, co trzeci chyba w ogóle cokolwiek miał. Pamiętam, u nas dostawali granaciki. Przypinali sobie każdy ten granacik. Było: „Wycofujemy się”. Zaczęło się wycofywanie. Myśmy wróciły na punkt. To było najbliżej i właściwie jedyny punkt naszego oparcia. Przeczekałyśmy tam całą noc. Czekałyśmy na jakiś kontakt, na jakąś łączność ze strony dowódcy. Nie wiedziałyśmy, że nasz dowódca przy pierwszym natarciu był ranny w rękę i w nogę. Żeby szybciej wydawać rozkazy, to podobno jeździł na rowerze. To spowodowało, że był świetnym celem do ostrzału. W zasadzie zostałyśmy bez kontaktu, więc ja jako łączniczka, jeszcze druga, „Mysza”, poszłyśmy nawiązać kontakt, bo wiedziałyśmy, że drugi punkt jest na Niepodległości.
Po pierwszym dniu była względna cisza. Najgorsze sytuacje wtedy powodowali tak zwani gołębiarze. Było mnóstwo folksdojczów. Na Mokotowie była prawie dzielnica niemiecka. Oni tam w bardzo dużym stopniu obsadzali budynki, Niemców tam mnóstwo mieszkało i nie wiadomo było, skąd jest ostrzał. „Gołębiarze” wtedy byli nie tyle postrachem, ile byli niebezpieczni dla nas. Na Niepodległości, w tym punkcie, chłopcy wpadali, nie mieli już naboi, puste magazynki. Sytuacja była niezbyt przyjemna. Pamiętam, że organizowaliśmy wypad na „gołębiarza”, żeby zlikwidować, bo bardzo trudno było tam się przedrzeć. Pamiętam też, że żeby zaoszczędzić na broni (dziś to trochę humorystycznie wygląda), poszliśmy z karbidem. Z karbidówką, żeby go wystraszyć, a potem ewentualnie dopaść. Ponieważ strychy były łączone, były przejścia, to on gdzieś się ukrył. W każdym razie przynajmniej ten mały odcinek już był wolny, już nie był tak strasznie pod ostrzałem, jak był przedtem.


Drugi dzień, trzeci dzień byłyśmy na tym punkcie. Co dalej robić? Nie wiadomo. Cisza, nie ma kontaktu. To był okres, że dopiero tworzył się nowy rząd. Dowódca (z tego, co wiem) Klinkiewicz, wyszedł z Warszawy koło 4 czy 5 sierpnia. Wtedy, ponieważ nie było dowódcy, przejął dowodzenie Kamiński, „Daniel” pseudonim i od tego momentu był już dowódcą dla Mokotowa. Z tym że myśmy nie miały kontaktu ze swoim bezpośrednim dowódcą. Nie wiedziałyśmy, co się w ogóle dzieje. Dopiero potem dowiedziałyśmy się, że zastępcą „Kota”, bo jest ranny, został Grzybowski – „Misiewicz”. Od jego pseudonimu „Misiewicz” nasza grupa przyjęła nazwę kompania „Misiewicza” O-2.
Jaki był dalszy los? Na Niepodległości było już dość gorąco, bo poza „gołębiarzami” [także] Niemcy już zaczęli wykruszać ludność. Po prostu rozstrzeliwali. Uciekali wszyscy. Pamiętam, do nas też wpadła ludność, mieszkańcy. Mówią: „Dzieciaki, uciekajcie, Niemcy idą!”. Co robić? Był z nami kolega Sławek, był Leszczyński, chłopców było paru. Gdzie uciekać? Sławek znał nasz nowy punkt. Mówi: „Przechodzimy na punkt na Narbutta, na Opoczyńską”. Wtedy, pamiętam, na drugą stronę Niepodległości, tyłami oczywiście, nie ulicą, żeśmy się przedzierali. W czasie przedzierania się był straszny ostrzał. Tam kartofle rosły, były skwerki, myśmy przedzierały się przez te kartofliska i przed samym wejściem na Opoczyńską, na Narbutta, dostałyśmy się pod ogień. Stał czołg na Niepodległości i Niemcy ostrzeliwali, cokolwiek się ruszało. Wtedy został ranny Staszek Leszczyński i moje dwie koleżanki obok mnie. Jedna dostała w rękę, druga dostała (lekko na szczęście) w nogę. Dość szczęśliwie, że tęga była, wysoka dość, nie przebiło kości, tylko mięśnie. Pamiętam, było fachowo „padnij”. Pierwszy moment: „Jakie piękne, złote ogniki!”. A to kulki leciały. Drugi moment: „Padnij!”. Sytuacja taka, że chcę wstać, nie mogę. Uświadamiam sobie: „Czy jestem ranna? Co się dzieje?”. Okazało się, że torba sanitarna, którą miałam dość ciężką, przeleciała mi przez głowę i nie mogłam się ruszyć w pierwszym momencie. Ale strach ma wielkie oczy, w tych momentach się błyskawicznie myśli i podrywa. Żeśmy dopadły do budynku. Tam pani Wędrychowska od razu wiedziała, że dziewczyny, grupy wpadają, więc nas od razu rozbiła. Cześć wzięła do siebie, cześć poszła na punkt po drugiej stronie budynku. Tam zostałyśmy na razie, czekając na dalsze rozkazy. Staszek, kolega, co z nami miał przejść na punkt, został ranny i nie mógł już razem z nami iść, więc go opatrzyłyśmy w tych kartofliskach. Pamiętam, jak mówił: „Dziewczyny, sanitariuszki, nie zostawiajcie mnie!”. Opatrzyłyśmy go prowizorycznie i ściągnęły do tyłu. Tam pojedyncze domki były dalej i z tego, co się dowiedziałam, to tam został. Część przeszła, część tam została.
Potem, na drugi, na trzeci dzień znów nie wiemy, co robić. Nie ma łączności. Znów z „Myszą”… Była najstarsza, ale drobniutka, to zawsze było łatwiej się przedrzeć. To było już koło 5, 6 sierpnia. Jeszcze zapomniałam powiedzieć, że w międzyczasie przyszedł do pani Wędrychowskiej jakiś jej znajomy, chłopak dwadzieścia sześć lat i wychodząc od niej (gdzieś na Opoczyńskiej mieli zgrupowanie), został ranny. Już od Rakowieckiej była obstawa, już Niemcy patrolowali ten punkt i postrzelili go. Jak się dowiedziałyśmy o tym, to z panią Wędrychowską tam na drugi dzień pobiegłyśmy. Chłopak był w piwnicach któregoś domu na Opoczyńskiej. Właściwie był nieprzytomny, bo to był paskudny postrzał, wnętrzności prawie miał… Trzeba by było przeprowadzić operację, ale w tych warunkach nie było mowy. Ponieważ myśmy miały sporo opatrunków w naszym punkcie, dobrze był przygotowany ten punkt, więc na ile to było możliwe, to dostarczyłyśmy tych opatrunków, wszystkiego. Z tego co wiem, niestety on umarł. To też było straszne, to zetkniecie się z rannym, młodym chłopakiem, który niedawno był, rozmawiał, a za chwilę nieprzytomny leżał.
Jeszcze był taki moment, że obok tej posesji był nowo wybudowany dom, tak pod pierwsze piętro, nieskończony, i w piwnicach w tym domu była grupa ludności. Potem się dowiedziałam, że to była ludność z okolic Rakowieckiej, której udało się uciec. Spędzali wszystkich do kościoła na rogu, chyba Boboli. Tam tragedia była, bo w piwnicy zgrupowali chyba z pięćset osób albo i więcej. Księża jezuici też tam byli. Najpierw [Niemcy] przez okienko wrzucali granaty, a potem wszystkich spalili żywcem. Grupa ludzi, która w tym nowo wybudowanym domu się zatrzymała, z tamtych terenów pochodziła i oni nam to mówili. Miedzy nimi była matka z chłopczykiem, o ile pamiętam: Wojtuś, Wituś, ze dwanaście lat chłopak, który był ranny. Miał odłamek w nodze, w łydce. Na szczęście kość nie była uszkodzona. On strasznie cierpiał. Wtedy też korzystałam z naszych środków, opatrunków. Kali hypermanganicum, wodą utlenioną (już nie pamiętam, cokolwiek było), pamiętam, że mu tę ranę przemywałam, bandażowałam. Ale to było krótko, bo potem Niemcy wykruszali wszystkich po kolei z domów, palili i tej grupie ludzi też kazali opuścić. Na szczęście, że z flagami białymi ta ludność wychodziła.
Dom, w którym myśmy byli, ocalał. Dlaczego? Niemcy zajęli. Jak się potem dowiedziałyśmy, przyszedł albo konsul francuski, albo ktoś z konsulatu francuskiego do jednego z mieszkańców tego domu. Niemcy bardzo się liczyli. Z tego punktu, tak przypuszczam, po prostu nie zajmowali się nami jako ludnością. W międzyczasie zajęli budynek, punkt ostrzału w oknach mieli, stanowiska były obsadzone. Ale ludzie, z tego co wiem, dość zamożni tam byli, więc się wykupywali od Niemców. Chyba i dolary dawali. W każdym razie myśmy byli oazą wśród zabudowań tej dzielnicy, która miała jeszcze jakąś grupę ludzi.
Jeszcze był taki moment, że koło 10 sierpnia myśmy jeszcze raz z „Myszą” chciały nawiązać kontakt z chłopakami i chciałyśmy przejść na stronę Powstańców, dołączyć się do grupy. Myśmy przeszły, poszłyśmy szukać kontaktu. Nie wiem, jak to było, słowo daję. Wiem, że po ciemku przeważnie (bo w ciągu dnia był ostrzał) trzeba było. Ona była zorientowana w tej dzielnicy, w tym terenie, prowadziła. Oczywiście podwórkami się szło. Dotarłyśmy chyba na Szustra i tam był punkt MO, to jest „miejsce oparcia”. Tam spotkałyśmy grupę chłopaków. Pamiętam, „Barkan” od nas tam był, „Piskorz”, którzy nas znali. Myśmy tam przedtem jakieś kontakty mieli. Zaprowadzili nas tam do… Nie wiem, czy tam wtedy był „Misiewicz”, czy ktoś inny, bo wtedy osobiście nie znałam jeszcze tych przedstawicieli. Mówimy mu, że jest taka i taka sytuacja, że chcemy się dołączyć. On mówi: „To bardzo dobrze, przyjdźcie”. Ale myślał, że jest nas dwie. „Gdzie was przydzielić?” Chciał nas przydzielić do szpitala Elżbietanek. Ale mówimy, że nas jest osiem, że wszystkie chcemy. On mówi: „W tej chwili nie da rady, bo przejść takiej grupie będzie bardzo trudno”. Umówiliśmy się, że przyślą chłopców, kogoś, kto nas w odpowiednim czasie przeprowadzi.
Myśmy wróciły chyba koło 12 sierpnia, a zaraz, za kilka dni był atak na szkołę rękodzielniczą na Kazimierzowskiej. To był bardzo wielki szturm chłopaków. Była straszna akcja, strzelanina. Po tym wszystkim Niemcy wzmocnili czujność na całym tym terenie. Już naprawdę prawie nie można było się ruszyć. Mało tego, u nas wystawili czujki. Niemiec stał w bramie, nie można było wyjść. Było wejście od podwórka, też stał. W ogóle nie wolno było wyjść z budynku nam, nikomu z ludności. Tak że nawet jak chłopcy chcieliby się przedrzeć, to było bardzo niebezpieczne. Z chwilą, kiedy ten gość dostał zgodę na wyjście, wyjazd z Warszawy (bo oni się starali), dostał przepustkę i chyba przed południem wyjechał samochodem. Nawet to widziałyśmy.
Po południu Niemcy momentalnie całą naszą grupę wyrzucili. Pod eskortą nas prowadzili. Z tego, co pamiętam, to przez Rakowiec. A jeszcze przedtem na naszych oczach całe bloki na Opoczyńskiej palili. Podlewali kubłami, jakimś płynem i wszystko płonęło. Trudno było uwierzyć, że kamienica, mur może się tak palić. Straszny dym oczywiście był, swąd. Miałam uczulenie długi, długi czas na spaleniznę. Właściwie myśmy byli tam oazą ludzi, która tam pozostała. Nas wyprowadzili, pod eskortą szliśmy przez Rakowiec. Tam natknęliśmy się na obóz „ukraińców” Kamińskiego (zbliżone nazwisko do naszego przywódcy), gdzie zobaczyłam pierwotne twarze – nie przesadzam – tych „ukraińców” zarośniętych. Z tym że oni już byli tak nasyceni rabunkami, wszystkim, że ich interesowało złoto, aparaty. On do mnie: „Złoto, aparaty, dziengi – pieniądze – masz?”. Dywany, nie dywany, pościel, wszystko leżało na ziemi, tarzało się. Oni tak rabowali, że już wszystkiego mieli dosyć. Jeszcze był taki moment, że jak myśmy przechodzili, to oni otoczyli nas. Nasza koleżanka, „Mysza”, pochodziła z Wołynia i znała ukraiński. Wszystkie przekleństwa, jakie pamiętała, zaczęła głośno przeklinać. Oni stanęli (jak dziś to pamiętam) i mówią: „Ty nasza siostryca” (nasza siostra). Ona do nas tylko krzyczała: „Przechodźcie, przechodźcie!” – żeby wyjść z tego kręgu. W ten sposób żeśmy były w jakimś stopniu ocalałe. Porabowali niektórym ludziom walizki, co nieśli, ale nie było czasu się oglądać. Do mnie, pamiętam, jak przeszłam już dalej, jeden z rewolwerem i pytał się: Zołoto, cziasy majesz? Ale ja byłam wtedy bida, że tak powiem, mizerna, drobna. Tak że zdawał sobie chyba sprawę, że u mnie się nie obłowi. Dalej szłyśmy. Pamiętam, były wagony kolejowe podstawione, towarowe. Tylko z czterysta metrów to była odległość czy mniejsza nawet. Widzimy, że jedziemy do obozu. Po drugiej stronie były zarośla i w głębi był drewniany budynek. Nas osiem i pani Wędrychowska dziewiąta po cichu umawiamy się: „Słuchajcie, uciekamy, bo inaczej wywiozą nas do obozu”. Dosłownie na jeden umówiony moment, hasło (były zarośla, krzaki), nas dziewięć prysnęło. Tuman kurzu tylko powstał. Niemiec z eskorty nie był w ogóle zorientowany, co się dzieje. Przypuszczam, że obawiał się, że wszyscy się rozlecą. Udało nam się uciec za ten dom.
Tam już była grupa Polaków, która też uciekła. Od razu nas przeprowadzili (tam inspekty były) podwórkami do następnego domu i powiedzieli, że raniusieńko przyślą chłopaka, który nas odprowadzi. Całą noc w tym budynku stałyśmy. „Ukraińcy” na koniach, pamiętam, buszowali tam, latali. Oczywiście drzwi, okna, wszystko było otwarte, bo już było zrabowane wszystko. Rzeczywiście, szaro było, czwarta rano czy któraś, przyszedł chłopak, który nas przeprowadził do kolejki EKD na tyłach. Nie pamiętam, jaka tam stacja była. Tam z kolei jakaś starsza pani zabrała nas prędko do siebie, do ogródka. Mówi: „Kolejarze dawali znać, że łapanka ma być w tym dniu”. U niej byłyśmy ze dwa dni chyba. Dopiero jak się uspokoiło, to zaczęłyśmy się rozjeżdżać. Nie miałam gdzie, to z koleżanką trzecia nas zabrała do rodziny do Brwinowa i tam się zatrzymałam.

  • Jak w czasie Powstania pomagała ludność cywilna?

Jeżeli chodzi o postawę ludności cywilnej, to naprawdę jestem z wielkim uznaniem i uważam, że jak dotąd za mało się o tym mówiło. Mówmy szczerze, oni właściwie uczestniczyli w Powstaniu. To nie była tylko jednorazowa pomoc, to była cały czas pomoc, na której myśmy się mogli oprzeć. Jeśli chodziło o żywność, to też na ile mogli, to wspierali. Jeśli chodzi o sygnały, co się działo, rozeznanie, że Niemcy tu czy tam, to nas też ostrzegali. Tak że uważam, że naprawdę, naprawdę zasługuje ludność Warszawy tamtego okresu na wielkie uznanie.
Cieszę się, że „Baszta” postawiła tablicę na Puławskiej poświęconą ludności Mokotowa. Ponieważ troszeczkę pracuję społecznie w „Baszcie”, jestem skarbnikiem, finanse prowadzę, wszelkimi możliwymi środkami staraliśmy się, żeby taka tablica powstała. Kolega Guzek jako dawny architekt Warszawy, wiem, że opracował i napis, i budowę tablicy. Udało nam się miejsce ustalić z władzami. Jeszcze muszę podkreślić, że władze Mokotowa bardzo nam sprzyjają obecnie w każdej akcji. Mnóstwo tablic pamiątkowych „Baszta” ufundowała w naszych punktach, miejscach, gdzie były walki. Mokotów to chyba była jedna z bardziej rozległych dzielnic powstańczych. Było mało zwartych punktów, punkty były zupełnie rozrzucone i utrzymanie takiego terenu było bardzo trudne. Za mało pisze się albo uczestnicy Mokotowa za mało się na ten temat wypowiadają. Teren był bardzo rozległy. Z tego, co się orientuje, to dzisiaj trudniejsze, tragiczne punkty oporu, walk są upamiętnione rożnymi tablicami. W tej chwili na przykład będzie nazwanie skweru przy ulicy Zajączka imieniem jednego z twórców „Baszty”, Ludwika Bergera. Z tego, co wiem, już to jest uzgodnione z władzami Żoliborza. Tak że ten skwer przejmie jego imię. On tam na ulicy Śmiałej mieszkał i tam chyba Niemcy go zabrali, rozstrzelali. Też jest nasza tablica na tym budynku. Teraz, niezależnie od tego, będzie jego imieniem nazwany skwer. Przypuszczam, że to będzie jeszcze jedna z dużych uroczystości. I ta świadomość, że cokolwiek się jeszcze robi dla potomnych, żeby chociaż wiedzieli.
Chciałam jeszcze powiedzieć, że już po Powstaniu, w Brwinowie poznałam panią, która chodziła do Puszczy Kampinoskiej. Chodziła do Leszna. Tam jest wieś Górki i Truskaw w głębi w puszczy i ona, warszawianka, która po prostu musiała się z czegoś utrzymać, chodziła tam, żywność wymieniała, ubrania zdobywała. Jak się dowiedziałam, że ona tam spotyka wojsko polskie, poszłam z nią. Szło się z Brwinowa do Leszna piechotą. W Lesznie ona miała znajomych, gdzie się nocowało. Raniusieńko, jak szaro było, ciemno, to się wchodziło w puszczę, ponieważ cała puszcza była obstawiana i nie wpuszczali. Pamiętam szalone przeżycie, kiedy z pięć kilometrów się szło bez słowa, w ogóle się nie rozmawiało i w głębi puszczy spotykam żołnierza na koniu, w mundurze polskim. To był szok dla mnie. Jak potem byłam na filmie „Hubal”, to pamiętam te sceny, gdzie oni pozostali wierni i w dalszym ciągu walczyli. To były sceny filmowe, jakie autentycznie w puszczy spotkałam. Pamiętam, tam skontaktowałam się dowódcą. To była kawaleria kobieca spod Wilna, akurat tam dotarłam. Mówię mu, że jesteśmy sanitariuszki, że się chcemy dołączyć. On popatrzył na mnie i powiedział: „Dziewczyno, tu trzeba być do wszystkiego”. Byłam taka mizerota, że spódnicę na tasiemce wiązałam, bo mi opadała. Nie zapomnę. Mówię: „My byłyśmy w Powstaniu, jesteśmy przygotowane”. – „Przyjdź za dwa tygodnie”. Pamiętam, znów za dwa tygodnie przyszłam i była msza polowa w Truskawach. Cudowna msza, wojska zgromadzone w puszczy. Potem znów był taki moment, że: „Przyjdźcie za tydzień”, a oni w tym czasie przedzierali się, bo już Niemcy strasznie nacierali. Pod Jaktorowem przedzierali się. Tam była zasadzka i niestety część tylko się przedarła. Wagony stały z boku na tej stacji i rozbili całą grupę. Wieś Górki i Truskaw, co nocowałyśmy, niestety Niemcy spalili. Spalili wszystko, już jak nasi się wycofali. To przeważnie byli Węgrzy, wojska najemne węgierskie. Niemcy się bali wejść do puszczy. Tak że tam przeważnie potyczki były z tymi grupami, mówili, że Madziarzy nas atakują. Strasznie było, bo ludność bardzo pomagała i potem wszystkich tam rozstrzelali i spalili. Wspomnienia straszne. Tak że nie udało nam się dołączyć do akcji. Potem powrót. Potem jeszcze spotkałam się z matką, która też była po tamtej stronie. Jak wróciłam w lutym do Warszawy, to podjęłam od razu naukę. Było jedyne gimnazjum otwarte wtedy na Grochowie. Tam się zgłosiłam i w 1945 roku zrobiłam maturę. Tak że tak by wyglądały moje wspomnienia.

  • Jeszcze zapytam panią o życie codziennie w czasie Powstania. Czy był czas wolny?

Był na pewno, bo myśmy nie były w rejonach bezpośrednich natarć, gdzie wychodziły w nocy patrole chłopców, były różne sytuacje, część wracała, część nie wracała. Tam to inaczej wyglądało. Natomiast myśmy dużo biegały, jeśli chodzi o mnie i o koleżankę, na łączność, na skontaktowanie się. Poza tym, jak już Niemcy zajęli ten dom i mieli swoje punkty ostrzałowe, to już nie bardzo było można się poruszać. Myśmy wtedy tylko górą się komunikowały. Przymusowo było trochę czasu.

  • Czy podczas Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym?

Nie było warunków. Jak myśmy chodziły na łączność, przy nawiązaniu kontaktów, poprzez zaplecza, podwórka, domy, to tam widziałyśmy ludność, która się modliła. Jakaś kapliczka była, jakiś obraz był, widziałam grupki ludzi, którzy po prostu się modlili. My raczej indywidualnie.

  • Czy podczas Powstania miała pani dostęp do podziemnej prasy? Może do radia?

Nie. Właśnie o to chodzi, że myśmy nie miały łączności. Okazało się, że nasz dowódca jako ranny znalazł się w szpitalu Elżbietanek. Jego słowa były: „Utrzymać punkt”. Nie zdawał sobie sprawy z sytuacji, jaką część opanowują i kontrolują Niemcy, a jaką część kontrolują Powstańcy.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Chyba ranni, chyba ten pierwszy chłopak. Pierwszy ranny był w nogę, to opatrunek, potem żeśmy go odciągnęły w bezpieczne miejsce. Ale ten młody chłopak, też Powstaniec, który przyszedł w odwiedziny i wracając, został ranny, potem jego widok, ta rana, to akurat jama brzuszna, prawie wnętrzności było widać. On nieprzytomny. To pierwsze takie straszne zetknięcie się było przykre.

  • Powstanie też się dobrze kojarzy. Zapytam panią o najlepsze wspomnienie. Co się pani najbardziej utrwaliło w pamięci?

Chyba pierwsze natarcia. Potem, jak był atak na szkołę rękodzielniczą, to był straszny ostrzał. Zdawałyśmy sobie sprawę, że dzieje się coś okropnego. Potem czołg stał, ruszyć się nie było można, bo szły serie kul. To chyba te momenty były [najważniejsze].

  • Czy zawarła pani przyjaźnie w czasie Powstania?

Muszę powiedzieć, że między sobą byłyśmy bardzo solidarne. Miałyśmy dwie ranne między sobą, którymi też się trzeba było opiekować, opatrunki. Halina już nie żyje. Halina Domeradzka gorączkowała, chorowała przy tym. Cały czas były zajęcia. Jeszcze muszę powiedzieć jedno, że bardzo przeżywałam to, że mój chłopak nie dotarł do nas. Miał się dołączyć, nie wiedziałam, co się dzieje. Cały czas jednak wątek prywatny, osobisty też występował. Niestety, do trzeciego sierpnia żył, to wiem, a potem dalej – nie. Mam jego autoportret, bo on bardzo ładnie rysował i zostawił mi. Mam piękne wspomnienia, przeżycia. Z czego się tylko mogę cieszyć: że może cząstkę radości, młodości poprzez tę znajomość ja i on razem żeśmy przeżyli. Ale to wszystko. Co działo się z panią, jak pani powróciła do Warszawy?
Po pierwsze powrót poprzez Warszawę to była tragedia. Widziałam, jak Niemcy palą, jak płoną ulice całe, domy, ale stopień zniszczenia, jaki zastałam w lutym… W styczniu nie mogłam, moja matka wcześniej wróciła, ja nie mogłam, bo miałam wtedy chorą nogę. To było coś tragicznego. Szłam i płakałam. Pamiętam, przy Królewskiej jeszcze leżał trup. Słowo daję. Chłopak jakiś w jesionce, szkielet powleczony w jesionkę. Do dziś to pamiętam. Pod murem leżał. Na Woli – też szkielet przed domem. Dosłownie spaleni ludzie. Dziś już nawet nie chcę wracać do tych wspomnień.




Warszawa, 10 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Sławomira Zarod Pseudonim: „Ada” Stopień: strzelec, łączniczka, sanitariuszka Formacja: Pułk „Baszta”, kompania O-2 Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter