Stanisław Brzosko „Socha”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłem się 29 marca 1922 roku na kopalni Klimontów w Zagłębiu Dąbrowskim. Do Powstania przystąpiłem w stopniu kaprala podchorążego jako dowódca plutonu numer 167. W trzecim dniu Powstania, ponieważ nasz dowódca kompanii został ranny i nie [był zdolny] do walki do końca Powstania, z rozkazu rotmistrza „Leliwy” Roycewicza, musiałem objąć dowództwo kompanii, przed którym co nieco się broniłem – z uwagi na młody wiek i niski stopień wojskowy. Ale dowódca batalionu nie ustąpił i byłem dowódcą 2. kompanii Batalionu „Kiliński” pod wezwaniem „Szarych Szeregów”.

  • Co pan robił przed 1939 rokiem?


W roku 1931 mój ojciec, który był głównym mechanikiem na kopalni węgla, niestety przedwcześnie zmarł i przenieśliśmy się do Białegostoku, gdzie uczęszczałem – muszę powiedzieć – do świetnego Gimnazjum imienia Zygmunta Augusta. To gimnazjum dało nam rzeczywiście i dobre wykształcenie ogólne, i wykształcenie historyczno-patriotyczne, i obywatelskie jednocześnie. Przy tym gimnazjum była bardzo dobra Drużyna Harcerska imienia Adama Mickiewicza. Byłem czynnym harcerzem w tej drużynie. W 1939 roku doszedłem do stopnia harcerza orlego. W sierpniu 1939 roku (w drugiej połowie) starsza część naszej drużyny została zmobilizowana do pełnienia służby w OPL. Dlaczego? Dlatego bo myśmy przedtem ukończyli obóz przysposobienia wojskowego, bo było coś takiego po pierwszej klasie licealnej jak obóz przysposobienia wojskowego. Na tym obozie poza różnymi ćwiczeniami wojskowymi: strzelaniem, marszami i tak dalej, ukończyliśmy kurs obrony przeciwlotniczej: rozpoznawanie sylwetek samolotów niemieckich, określanie wysokości i tak dalej. W jakimś sensie byliśmy więc przeszkoleni do tego i zostaliśmy, można powiedzieć, zmobilizowani – może w sposób nieformalny – skoszarowani i pełniliśmy służbę OPL na wieży kościoła Świętego Rocha w Białymstoku. To trwało gdzieś do 10–12 sierpnia 1939.

W nocy dostaliśmy rozkaz ewakuacji i tak jak wszyscy ewakuowaliśmy się na wschód. Ponieważ jechaliśmy na rowerach, więc mogliśmy jechać drogami leśnymi, polnymi. W związku z czym uniknęliśmy wszystkich historii i chaosu na drogach – o czym nie będę opowiadał, bo wiadomo, co się działo na szosie do Zaleszczyk i innych szosach. Dowędrowaliśmy w ten sposób do miejscowości Łunna – to jest obecnie na Białorusi. Tam 17 września 1939 o czwartej nad ranem właściciel tego majątku, który nas przyjął na nocleg, zbudził nas i mówi: „Panowie, Sowieci przekroczyli granicę”. To była wiadomość zupełnie jak grom z jasnego nieba, bo w pierwszej chwili nie dotarło do nas może w całości, co to znaczy, bo stanęło nam w oczach, że po tych dwudziestu latach niepodległości… W ciągu tych dwudziestu lat najważniejszą rzeczą, o jakiej się mówiło, to jest niepodległość. Nic dziwnego – Polska się wybiła na niepodległość po tylu latach. Nam się wydawało, że świat się kończy i niebo się nam zwaliło na głowę zupełnie. Co dalej robić? Nie było dalej sensu jechać na wschód, wobec tego obraliśmy kierunek na Grodno.
Kiedy dojechaliśmy do miejscowości Skidel, to zrobiło się już zimno. Bo przynajmniej na wschodzie 17 września zaczął padać deszcz, zimno się zrobiło – jesień wczesna. Zatrzymaliśmy się po drodze w otwartej szkole, gdzie nikogo nie było, żeby się trochę wysuszyć i ogrzać. W pewnym momencie wkroczyła grupa ludzi z czerwonymi opaskami na ramionach i zaaresztowali nas, bo okazało się, że co to jest? Jest to „komitet powitalny” Armii Czerwonej. Co było robić? Rozbroili nas. Co myśmy mieli za uzbrojenie? Noże harcerskie. To i to nam zabrali. I rowery nam zabrali. Tak że myśmy się śmieli, że zostaliśmy po raz pierwszy oswobodzeni, wyzwoleni z rowerów. Z początku się rzucali, szarpali i tak dalej. Jakoś udało im się wyperswadować, że my uczniowie (legitymacje uczniowskie powyciągaliśmy), że my nie wojsko. Bo wzięli nas za wojsko, bo zielone mundury. Puścili nas [po dwóch dniach. Dowidzieliśmy się, że mają łączność z Sowietami i przejmują władzę].
Wyruszyliśmy w kierunku Grodna. Kiedy szliśmy w kierunku Grodna, w pewnym momencie widzimy jadące ciężarówki – konwój cały. Zatrzymują się. Jedzie wojsko, straż graniczna, trochę policji. [Pytają:] „Dokąd idziecie?” – „Do Grodna”. – „A skąd idziecie?”. – „Ze Skidla”. – „To siadajcie na ciężarówki, bo my tam jedziemy porządek zrobić”. Tośmy wsiedli na te ciężarówki, a porucznik dowodzący mówi: „Przydzielam was do karabinu maszynowego jako [amunicyjnych]”. Nam w to graj. Jak się miało siedemnaście lat, no to… [była duża frajda – walczyliśmy jak wojsko]. Dojechaliśmy do Skidla. Tamci zaczęli strzelać, tu tyraliera się rozwinęła, a my ze skrzynkami [amunicji] do cekaemu lecimy przez kartofle [za cekaemem]. Skończyło się, jak się musiało skończyć, że wojsko rozpędziło Komitet Rewolucyjny. Nie wszystko to mile wyglądało, ale tak wyglądała wojna.
Po zakończeniu pacyfikacji, wróciliśmy z wojskiem do Grodna. Tam zawieźli nas od razu do koszar, [gdzie] tworzono kompanię ochotniczą, której dowództwo objął porucznik Bogucki – stary oficer, jeszcze z tamtej wojny. [On] wcielił nas do kompanii, umundurował. Dali nam karabiny francuskie Lebele [z I wojny światowej], któreśmy świetnie znali, bo w przysposobieniu wojskowym całe uzbrojenie było stare, francuskie. W Grodnie trwały walki niecałe trzy dni. Skończyło się też, jak się skończyć musiało, bo tu była garstka – zbieranina z garnizonu. Resztki. Kompania ochotnicza nasza. Jedno działo, Boforsa, a zwaliła się chyba dywizja czołgów. Siedzieliśmy nad Niemnem – broniliśmy, strzelaliśmy, [udało się spalić kilka czołgów]. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Staraliśmy się jak mogliśmy, ale musiała być przegrana. W pewnym momencie wycofaliśmy się z tego do Śródmieścia i nasz dowódca kompanii mówi: „Koniec. Rozwiązuję oddział. Teraz każdy na własną rękę”. Wyruszyliśmy więc na własną rękę. Udało nam się przejść przez spalony most na Niemnie i ruszyliśmy w drogę.
Szliśmy, jak to się mówi, borem, lasem. Nocowaliśmy w lesie, deszcz padał. Ponieważ [jako] starzy harcerze, to [umieliśmy] się w lesie urządzić. Pod jakiś chojak [żeśmy] weszli, szałas zbudowali. Po drodze wpadliśmy na patrole sowieckie, ale nocne, to nas nie złapali. W ten sposób dotarliśmy do [domu] i mogę powiedzieć, że idąc na piechotę z Grodna do Białegostoku w ciągu jednego dnia, to był mój życiowy marsz. Bo to było przeszło siedemdziesiąt kilometrów – na piechotę, o suchym pysku, bo nie było co jeść. Tak skończył się mój rok 1939. Etap pierwszy.

 

  • A jak się pan znalazł w Warszawie?


W Warszawie znalazłem się tak, że ponieważ ukończyłem tylko klasę pierwszą licealną i była druga licealna… Początkowo zaczęło się normalnie, ale po miesiącu zrobili dziesięciolatkę sowiecką. Powiedzieli, że my [teraz jesteśmy] dziesiaty klas sowietskowo uczeliszcza – to się tak wtedy nazywało. Oczywiście, niedługo myśląc, zawiązała się w szkole konspiracja. [Nie wiem jaka, ale byliśmy zorganizowani w sekcjach po pięciu].

Z kolei Rosjanie, NKWD, wzięło pod lupę harcerstwo. Słusznie uważając, że jest to grupa, która może stawiać opór i jest zorganizowana i może się dalej organizować. Jak wylądowałem w NKWD? Jak oni mówią na waprosach. Pierwsze to takie rozeznania. Chcieli, żebyśmy powiedzieli kto, co i tak dalej, [żeby donosić]. Moja mama doszła do wniosku, że nie ma co czekać i trzeba uciekać przez zieloną granicę do Warszawy. Zresztą ci, co nie uciekli, to wyjechali na [wschód jak miedzy innymi] Ryszard Kaczorowski, który potem został dowódcą hufca, to właśnie nie uciekł i dookoła dojechał do Anglii. Ale nie wszystkim to się udało, bo poprzedni dowódca hufca, Marian Dakowicz – taki nasz nieodżałowanej pamięci – zamordowany został w więzieniu w Mińsku. Tak że żartów tam nie było. W ten sposób znalazłem się w Warszawie. W Warszawie miałem rodzinę, więc miałem oparcie. Miałem wujostwa, u których miałem, że tak powiem, wikt i opierunek. Z tym problemu nie było. A drobne sumy na własne [wydatki] to sobie dorabiałem zawsze czymś.

Jak wstąpiłem do konspiracji? Ponieważ, jak mówię, z Białegostoku uciekało wszystko to, co miało coś wspólnego z harcerstwem, a Warszawa po wojnie też była zniszczona i życie koncentrowało się głównie na ulicy Marszałkowskiej. Jak się tam dwa razy przeszło, to się znajomego spotkało. Spotkałem komendanta hufca z Białegostoku, który mówi: „Co tu robisz?”. – „Właśnie jestem”. – „To chodź. Słuchaj, my tu zawiązujemy konspirację”. – „To dobrze. W porządku”. W międzyczasie jeszcze wyprawiono nas – mnie i mojego przyjaciela Billa Biegę… Tak na marginesie, Bill Biega to jest ten, którego ślub jest na filmie i którego zdjęcie ślubne wisi w Muzeum [Powstania Warszawskiego]. Razem z Billem żeśmy w leśniczówce przesiedzieli. Tam ukrywali się oficerowie z 13. pułku ułanów, więc czuliśmy się między nimi, że tak powiem, zaszczyceni takim towarzystwem. Ale ponieważ w Warszawie uruchomiono szkoły techniczne, to rodziny nas ściągnęły z powrotem i zacząłem chodzić do Szkoły Budowy Maszyn.

Jeśli już jesteśmy przy szkole, to skończyłem szkołę budowy maszyn. Najpierw była na ulicy Narbutta – tam, gdzie szkoła lotniczo-samochodowa przed wojną, a potem przenieśli nas na Mokotowską, do Wawelberga. W międzyczasie dyrektor gimnazjum [białostockiego], nota bene ksiądz [Stanisław Hałko], któregośmy bardzo, bardzo lubili, bo był wielkim przyjacielem młodzieży, złapał mnie w Warszawie – też spotkaliśmy się [przypadkiem]. [Pyta:] „Maturę zdałeś?”. – „Nie, ale ja [do] liceum Budowy Maszyn chodzę…”. – „Ale maturę ogólnokształcącą musisz zdać”. Zdałem maturę, skierował mnie do gimnazjum Mickiewicza na komplety i w ten sposób już miałem tą część edukacji zapewnioną.


Konspiracja poszła dalej. Właśnie w tym kręgu znalazło się dwóch [dawnych] drużynowych [podchorążych zawodowych artylerii przeciwlotniczej z Torunia], ja byłem zastępcą drużynowego. Tak że ta grupka białostocka zaczęła się organizować i szukać powiązań konspiracyjnych. W końcu żeśmy [znaleźli kontakt] To znaczy nie ja, głównie komendant hufca Leon Gajdowski (był najstarszy, był w stopniu porucznika, a ja byłem z obozu PW „Junak” z cenzusem, tak się to wtedy nazywało, taka zabawa w wojsko) nawiązał kontakty i z czasem powstała z nas kompania. Kompania nawiązała kontakty [organizacyjne] i z tego zaczął się rozrastać najpierw Batalion „Vistula”, kiedy jeszcze dowódcą batalionu był major „Wrzos”, major Hoffman – on potem był dowódcą batalionu w „Baszcie”. Pozmieniali dowódców. Potem był kapitan Nowowiejski dowódcą tego batalionu, a już w ostatniej fazie to właśnie rotmistrz „Leliwa” Roycewicz – znany zresztą olimpijczyk, jeździec, kawalerzysta.
Początki [konspiracji] doprowadziły do tego, że powstał Batalion „Kiliński”. W ramach oczywiście organizacyjnych, to był rok 1941, powstała konspiracyjna szkoła podchorążych. Zostałem skierowany do tej szkoły na pierwszy turnus. Odbywały się ćwiczenia w rozmaitych warunkach. Wyjeżdżaliśmy w teren, ale ponieważ to była zima, to przeważnie [spotykaliśmy się] w nieopalanych warszawskich mieszkaniach, a mrozy były wtedy po minus dwadzieścia i więcej. To nie było istotne. Żeśmy na wiosnę, gdzieś w czerwcu, skończyli tą szkołę. Egzaminatorem był major Zawadzki, czyli ten, który później miał pseudonim „Bartkiewicz” (zgrupowanie „Bartkiewicza” na Kredytowej) i bronił tego [odcinka]. Po skończeniu szkoły podchorążych zostałem skierowany z powrotem do tej samej kompanii. Skąd się wzięła nazwa „Szare Szeregi”? Ponieważ był komendant hufca, było dwóch drużynowych z Białegostoku i jeszcze inni harcerze, dlatego przyjęli nazwę „Szare Szeregi”. Mieliśmy kontakt z Główną Kwaterą Harcerską. Byliśmy jako tak zwani Harcerstwo Wschód. W międzyczasie, po szkole podchorążych, zostałem skierowany do „Szkoły za Lasem”. To była szkoła, która kształciła kadrę harcerską i dawała po ukończeniu stopień podharcmistrza. Właśnie tam mogłem poznać takich ludzi jak „Pomian”, czyli Stasiecki – komendant harcerstwa; później harcmistrz Rossman, też znany, który niestety zmarł parę lat temu. Stasiecki zginął w czasie wojny. Poznałem również „Orszę”, ale „Orsza” to już dalsza historia. „Orszę” Broniewskiego [poznałem] już w czasie Powstania.
Konspiracja. Co się robiło w konspiracji? Pierwsze, to była praca organizacyjna. Bo nas była na początku sekcja i z tej sekcji nam się udało zrobić pluton. Od sekcji do plutonu. Pluton był już gotowy, ten jego dowództwo objąłem w 1943 roku i tak idąc po szczeblach służby wojskowej – bo to była służba wojskowa. Pierwsza rzecz to było szkolenie; druga, to było gromadzenie broni; trzecia, to były również akcje dywersyjne. To były główne kierunki. Może nie chcę wchodzić w szczegóły, bo prawdopodobnie wiele osób przede mną te rzeczy opowiadało – może bardziej w szczegółach.

  • Mógłby pan przytoczyć chociaż jedną akcję dywersyjną, w której brał pan udział?


Akcje dywersyjne to był chyba zamach na Kemppa, to był chyba urzędnik administracji, którego nam zlecono zabić, wykonać [wyrok]. Ten wyrok żeśmy wykonali. Drugi to była nieudana akcja na komisarza policji granatowej. Tu powstało pewne nieporozumienie, bo było źle zorganizowane i doszło do awantury pomiędzy mną a „Leliwą” Roycewiczem i dowódcą naszej dywersji – porucznikiem Garłą „Kuleszą”. W końcu się z tego wszystkiego okazało, że jeden i drugi później mi przyznał rację, że jednak miałem rację, że trzeba to było lepiej zorganizować, bo poszli i poginęli. Nie było więc sensu [i zostaliśmy przyjaciółmi].

  • To było na długo przed Powstaniem? Które to były lata?


To był rok 1944. Poza tym zajmowaliśmy się takim sportem jak zdobywanie broni, więc to się działo rozmaicie. Było tak, że mieliśmy u siebie łączniczkę. Ona miała magiel na placu Kazimierza. Nie wiem, dzisiaj trudno [umiejscowić] – placu Kazimierza nie ma, ale to była szemrana okolica, jak się mówiło w Warszawie. Ale właśnie te szemrane okolice były dla nas najbezpieczniejsze, bo ci ludzie stamtąd mieli poczucie przynależności narodowej, solidarności. Właścicielka magla mówiła tak: „Słuchajcie, to ja się umaluję, ja tu stanę na tym [rogu], to Niemcy zaczną się koło mnie kręcić, a który podejdzie, ja go zagadam, a wy mu wyciągniecie pistolet”. Tak się na początku robiło. Potem te akcje zostały zabronione, bo Niemcy się skapowali, nie każda była udana, kogoś zabili, kropnęli Niemca, Niemcy brali odwet. Wiadomo, że to się nie opłaciło, bo zaraz sto osób pod ścianę. Takie sto osób rozstrzelanych to widziałem osobiście, bo wtedy mieszkałem przy placu Unii, a tu była dawna zajezdnia tramwajowa Gagarina – jak schodzi się w dół. Jak przywieźli tych ludzi w papierowych ubraniach i rozstrzeliwali pod ścianą, to... To są takie rzeczy, których się nie zapomina na pewno. To z kolei co powodowało? To powodowało w nas chęć odwetu i dodawało sił, mimo wszystkich przeciwności – każdy zaciskał zęby, żeby się tym Niemcom, temu okupantowi odegrać. Żeby jak równy z równym stanąć z nim do walki. To był motor, który dużą część społeczeństwa, a przede wszystkim młodą [mobilizował], mówiąc o nas, bo nas Bratny ochrzcił, że udani Kolumbowie, rocznik 20. – to były te roczniki. Z tego się rekrutowała i bardzo duża część kadry.

Na przykład po skończeniu szkoły budowy maszyn […] otworzono politechnikę – taką… Niemcy powiedzieli, że ma być w ograniczonym stopniu, to się nazywało Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna. Mieściła się w gmachu głównym politechniki – w tych gmachach, które ocalały. Wykłady odbywały się w okresie letnio-zimowym, bo zimą nie było ogrzewania, więc było nieczynne. Myśmy mieli profesorów przedwojennych i jak się przychodziło na egzamin, to pytali: „Czy pan na egzamin na teraz, czy na po wojnie?”. Oczywiście każdy mówił, że na po wojnie. Różne były systemy. Profesor Wolfke (znany fizyk) dawał małe karteczki. Profesor Moszyński (od części maszyn) miał notes, który z Powstania wyniósł, całą wojnę przetrwał i po wojnie, jak przyszedłem z powrotem na studia, to zajrzał i mówi: „O, pan Brzosko, ma pan jeden arkusz do zrobienia”. Wszystkie szczegóły były. Tak że nie na darmo były te wysiłki. Na naszym roku, jeżeli idzie o udział w Powstaniu, to się później spotykało kolegów w Powstaniu. Na przykład zaprzyjaźniony Andrzej Łukowski, który to był „Blondyn” – dowódca kompanii w „Zośce”. Też dwadzieścia dwa lata – tak jak ja. Nie było takich dużo, ale było kilku. W „Zośce” było dwóch takich dwudziestodwulatków i jeszcze był w „Parasolu” jeden. To było to pokolenie, które się najbardziej rwało do [walki].

 

  • Czy w ostatnich dniach lipca pan zdawał sobie sprawę, że Powstanie już wisi w powietrzu?


Oczywiście, tkwiłem w tym po uszy. Jak miałem pluton, to musiałem [go] trzymać w garści. Musiałem mieć rozlokowany, środki łączności i tak dalej, i tak dalej. Tak że te rzeczy organizacyjnie były dopięte. Bo myśmy nie mieli parę lat czasu, żeby to przygotować. Z jednej strony była nauka, zarabianie (bo się na boku coś dorabiało) – jak każdy w okresie okupacji, bo inni robili, jak to się mówi, mydło, inni szwarc i powidło. Co, kto mógł. Inni mieli warsztaty tkackie. Najrozmaitsze sposoby [były] – trzeba było żyć. A oprócz tego to nam zajmowało bardzo dużo czasu (szczególnie młodym) – konspiracja.

  • Jak wyglądały te ostatnie dni przed wybuchem Powstania? Ostatnie dni lipca?


Było już napięcie. Wracając do tego, to powiedzmy sobie jeszcze jedno. Jeśli chodzi o skład mojego plutonu, to było dość ciekawe, bo tak: część to była młodzież akademicka, była drużyna szkolna z gimnazjum Staszica (maturzystów, osiemnastolatków), i część to była rzemieślników, na przykład rzemieślników…. Względnie byli tak: robotnicy tramwajowi z Woli, byli – co tu dużo mówić – złodzieje kolejowi z Targówka, bo oni byli bardzo przydatni, bo okradali transporty, a czasem udało się ukraść broń. Byli z Pragi również i muszę powiedzieć, że to byli niesłychanie dzielni ludzie. Na nich naprawdę można było zawsze liczyć i można było na nich polegać. Mimo że może przed wojną im się nie działo najlepiej, bo to były środowiska robotnicze (Praga nie była bogata), ale to byli tacy ludzie, że przewyższali wielu inteligentów pod tym względem. Zresztą pomiędzy nich… Potem jeden z drugim Virtuti dostał i zasłużył się w czasie Powstania, względnie poginęli.
Był kolejarz [(pseudonim „Ostry”)] w czasie przysięgi, bo była przysięga z kapelanem i tak dalej. Mieliśmy kapelana, który był dyrektorem gimnazjum w Grodnie i był kapelanem batalionu. Kiedyś była przysięga na ulicy Brzeskiej. Tam mieszkał piekarz Antoś, którego… A Brzeska to wiadomo, że ulica była też taka zakazana – teraz, zdaje się, jest troszkę lepiej, ale nie wiem. Na Brzeskiej pod dziesiątym u Antosia była drużyna praska. Ksiądz przyjął przysięgę. Potem wiadomo, to jest Praga. Po przysiędze oni się trącają i mówią: „Panie podchorąży, ale my tu byśmy bardzo prosili, żeby to uczcić”. Bimber więc wyjeżdża na stół. Mówię: „Nie powinniśmy pić”. – „Ale pan nam nie odmówi. Pan nie pogardzi”. Tutaj trzeba było…

  • Podejść z dystansem, a jednocześnie…


A jednocześnie nie popaść w przesadę. Z drugiej strony trzeba było ocenić i nie obrazić, bo to było bardzo szczere. To taka dygresja. Reszta to byli, jak mówię, studenci z różnych wydziałów politechniki: elektryczny, mechaniczny, architektura, i tak dalej – jeżeli idzie o skład mojego plutonu. Jeżeli idzie [o czas] przed Powstaniem, to było wiadome, że Powstanie wybuchnie. Była stale utrzymywana sieć łączności. Teraz pierwsza rzecz: taką oznaką widomą było ciągnięcie Niemców ze wschodu na zachód; przemarsz przez Warszawę jednostek, zmordowanych, właściwie zdemobilizowanych; szpitale, nie-szpitale. Wojsko takie, widać, w odwrocie. Już pokazały się… Pamiętam wtedy… Ponieważ moje wujostwo przyjaźnili się z panem Janem Gebethnerem (wydawcą książek), któregoś dnia – właśnie przed samym Powstaniem – Zygmunt Gebethner, który jest tutaj w kapitule (zresztą [otrzymał] ordery Virtuti Militari), w tej chwili w Muzeum też bywa – przyszedł z wiadomością, że czołgi sowieckie już się pokazały koło Otwocka. Pojechali gdzieś na jakieś rozeznanie. Tak że to już wszystko było bardzo gorące, bo tam się widziało czołgi, ci się wycofują i wydawało się, że moment, by ruszyć jest już-już. Ale rozkaz nie przychodził.
Rozkaz przyszedł 28 lipca 1944 – to był pierwszy alarm. Powiadomienie było po południu. Wtedy zebraliśmy się do wieczora. A jeżeli idzie o mój pluton, to wtedy bardzo ładnie przeszła mobilizacja, bo można powiedzieć, że było chyba przeszło dziewięćdziesiąt procent – stawili się wszyscy. Ale [jest] wieczór i rozkazu dalej nie ma. To wszystko było za pomocą łączniczek albo umówionych telefonów, ale raczej na łącznikach to polegało. Łączniczka nie przychodzi, nikogo nie ma, wiadomości żadnej nie ma. Siedzimy całą noc. Ale co gorsze, że myśmy mieli punkt wypadowy w Banku Wileńskim na rogu Moniuszki. Przychodzili interesanci. Otwierało się drzwi, co interesant, to mu się pistolet pod nos podstawiało i odstawiało go się do kąta. Nazbierało się tych ludzi. No to co? To nocujemy razem z nimi. Jakie jest inne wyjście? Przenocowaliśmy, a rano przylatuje łączniczka. [Mówi:] „Odwołanie”. A my z bronią, ze wszystkim. Nawet mieliśmy wtedy karabin maszynowy i inne karabiny, długa broń – to wszystko. Butelki z benzyną, granaty. Za wiele tego nie było, ale trochę było. Teraz trzeba to schować. Wyjść z tym w biały dzień na ulicę nie damy rady – z trudem się niosło. Ale, jak mówię, lud warszawski był taki solidarny i patriotyczny, że naprawdę do tych ludzi można było mieć pełne zaufanie. Woźny w tym banku [mówi:] „Panowie, podniesiemy bufet, tą ladę bankową – tam napakujemy wszystko. Tam nikt nie znajdzie. A ja to będę pilnował”. – „A tych interesantów – to co my zrobimy?”. Puściliśmy ich do domu. Nikt nie sypnął. To był pierwszy alarm.

 

Po drugim to musiałem siedzieć w domu kołkiem, że tak powiem, nie wychodzić. Jako dowódca plutonu musiałem tkwić i czekać na rozkaz. 1 sierpnia rano przychodzi łączniczka z kartką: godzina „W” – siedemnasta. To lecę dalej zawiadamiać cały pluton. To śmieszna rzecz, ale przeszło to do historii: jak przechodziłem przez Polną, a straż pożarna jak jest, tak i była wtedy, i nie wiem – ktoś uruchomił syrenę w straży pożarnej. Taki od razu nastrój jak przedpożarowy – co się dzieje? Dlaczego? Przypadek? Nie wiem, skąd to się wzięło. Poleciałem zawiadamiać. Potem wróciłem do domu. U nas w domu był taki zaprzyjaźniony dom [?]. To był dom, który należał do rodziny Panczakiewiczów. Pan Panczakiewicz był po wojnie profesorem, projektował nadwozie Syreny między innymi. Byliśmy zaprzyjaźnieni. Inżynier Panczakiewicz miał z tamtej wojny jeszcze schowane (i z tej wojny) pięć karabinów na strychu, które mówi: „Niech pan weźmie. Niech pan to zabiera, bo to się przyda oczywiście”. I radio. Radio to nieważne. Radia myśmy słuchali przedtem – z nim razem. Ładowałem karabiny na riksze. Rikszarz oczywiście wiedział, co to jest, bo tłomoki długie. Nic sobie z tego nie robił. Popedałowaliśmy na Moniuszki. Niestety frekwencja była dużo gorsza. Praga nie dojechała. Jakieś musiały być perypetie, że oni nie mogli dojechać. Frekwencję można było obliczyć gdzieś na pięćdziesiąt procent. Bo nam się wydawało, że ten moment zaskoczenia nocą będzie lepszy, a poza tym i 1 sierpnia wojsko ciągnęło już nie ze wschodu, tylko z zachodu szły dywizje – i to w porządku absolutnym, w pełni siły, z całym rynsztunkiem szły na zachód. Tak że moment… Ale nie mnie to osądzać.

  • Jak wyglądała godzina „W”?


Godzina „W” wyglądała w ten sposób, że musieliśmy o [konkretnej] godzinie wyjść, patrząc na zegarek. Ale strzały zaczęły się już wcześniej. Bo kogoś zatrzymali, ktoś się bronił. Gdyby pan spojrzał na Warszawę, to trzeba było być ślepym, żeby nie widzieć – tłumy młodych ludzi, przeważnie w długich butach, często w upał w płaszczu (bo miał stena pod płaszczem), z plecakami, z tym wszystkim i to się krzyżowało. Każdy walił, bo jeden miał [zbiórkę] na Żoliborzu, drugi na Woli, trzeci w Śródmieściu, piąty na Mokotowie… Każdy miał tego, a mógł mieszkać w osobnej dzielnicy. Miałem na Żoliborzu sekcje, miałem na Pradze, miałem na Mokotowie, na Woli – to było rozrzucone, prawda? Teraz taka wędrówka ludów. Trudno było nie zauważyć. Kogoś zaczepili, ktoś miał pistolet – wystrzelił. No i zaczęło się.

Tak że myśmy o godzinie siedemnastej wyszli na Marszałkowską. Grupa ludzi – tych najlepszych wziąłem z uzbrojeniem, które były: z bronią długą, z karabinami, stenem. Reszta młodszych miała pistolety. Miałem swojego visa służbowego z czasów konspiracji, którego miałem stale w domu.

  • A jak pan oceni uzbrojenie plutonu w perspektywie późniejszych spotkań z innymi plutonami, z innymi oddziałami?

 

Byliśmy w stosunku do części dużo gorzej [uzbrojeni], ale w stosunku do całego szeregu dużo lepiej. Tak że byliśmy gdzieś pośrodku. Tu się stało to, że myśmy kupili karabin maszynowy od Niemców. Właściwie finansował nas wtedy dowódca kompanii z własnych funduszy. To była też taka historia, że Niemcy nam sprzedali pięć karabinów i karabin maszynowy, ale lokował hotel „Polonia”, który był dla Niemców. Teraz tak: prowokacja czy nie prowokacja? Odebrać, nie odebrać? Pokusa duża. Okazało się, że nie prowokacja. Uczciwie wziął pieniądze. Z duszą na ramieniu poszła ekipa – jeszcze z jedną z dziewczyn. Zawinęli to w dywany i powiedzieli, że wynoszą dywany do prania. Wywieźliśmy cały arsenał, ale przed samym Powstaniem – na pierwszy alarm – tośmy mieli. W drugim przyszedł rozkaz gdzieś z góry, że oddać innemu oddziałowi, bo oni mają trudniejsze zadanie czy coś takiego. I ten karabin maszynowy z takim trudem wyniesiony nam zabrali. Trudno.

 

  • Zaczyna się Powstanie o godzinie siedemnastej i pana pluton jest na ulicy Marszałkowskiej.

 

Pluton jest na Marszałkowskiej. Nie możemy wyjść na Marszałkowską, bo wzdłuż Marszałkowskiej leci ostrzał. Leżą zabici – przeważnie przypadkowi przechodnie. Wobec tego cofamy się na podwórko, przechodzimy przez mur i zajmujemy tak zwany MZK – ten budynek na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej (nieistniejący dzisiaj). To był jeden z wyższych wtedy. Tam była jakaś obsada niemiecka, ale słaba, bo przedtem było kilkudziesięciu „ukraińców”, ale ich wycofali przed Powstaniem. Tak że nie mieliśmy tutaj żadnego problemu. Zresztą jeden z naszych kolegów – Tadzio [Czerwiński] – jeden z najodważniejszych ludzi w kompanii, już był w holu, na wszelki wypadek ze schowanym pistoletem, że gdyby Niemcy zamknęli bramę, to nam ją otworzy. Myśmy się trochę spóźnili, on się denerwował, bo go zobaczyli, że ktoś obcy się kręci. Ale żeśmy wpadli bez problemu, lecąc z piętra na piętro – to się wyczyściło z Niemców.


Potem wyszliśmy na Marszałkowską róg Świętokrzyskiej, a Marszałkowską przejeżdżali Niemcy. Bo zaskoczyło ich [w] ruchu: kierowców, ciężarówek, samochodów osobowych. Pruli jak nie wiem wzdłuż Ogrodu Saskiego. Tak że trwało umacnianie narożnika, a od razu poszły patrole od tyłu Świętokrzyskiej. Wzięto kilku jeńców, zdobyliśmy kilka szmajserów. Nawet dziewczyny poszły, jakichś Niemców zaskoczyły i zabrały im zaciętego szmajsera. Jakiś feldfebel, którego myśmy wzięli do niewoli, bardzo usłużnie nas pouczył, jak usunąć zacięcie tego szmajsera.


Trwało to tak prawie do wieczora – to kręcenie się i próba zablokowania Marszałkowskiej, żeby Niemcy nie mieli komunikacji. W końcu przestali przejeżdżać. Ale dalszy ciąg to trzeba było przeskoczyć na drugą stronę Marszałkowskiej i stworzyć przejście. To już o tyle nie była moja historia, [jako] że wieczorem dostałem rozkaz od dowódcy batalionu, że mam wziąć pół swojego plutonu, pół plutonu I numer 165 i przyjść do niego na Mazowiecką koniec Świętokrzyskiej na odprawę. A tu został mój zastępca – Staszek Nestrypke, bądź co bądź bardzo dzielny człowiek, ale niestety też zginął – tak, jak ten poprzedni: Tadzio Czerwiński. U „Leliwy” odprawa, mówi: „Ponieważ załamuje się natarcie od frontu…”. Nasz Bill Biega, który wtedy był zastępcą dowódcy kompanii (ten ze ślubu), [w trakcie] pierwszej godziny tylko wychylił się na Moniuszki na końcu, został ranny i do końca Powstania był unieruchomiony. Dowódca 1. kompanii tak samo – już do końca Powstania nie był we frontalnym natarciu. Był bunkier na rogu Wareckiej. Oni strzelali jak do kaczek. Przejście przez plac Napoleona było niemożliwe, a momentu zaskoczenia też nie było żadnego, bo strzelanina zaczęła się dookoła. Wobec czego „Leliwa” nam polecił wejść na tyły i tam próbować dostać się do poczty – od tyłu. To myśmy się od Świętokrzyskiej przepchali podwórkami. Tak że to była kamienica, a po drugiej stronie były – w niedalekiej odległości, może jak stąd do końca tej sali [kilka metrów] – mury. To nie była poczta, to było kasyno pocztowe, ale to już był obiekt poczty. Próbowaliśmy podpalić, była strzelanina nawzajem, ale deszcz padał w nocy, butelki gasły, nic z tego nie wychodziło.
W dzień zaczęli wykuwać ścianę w murze. Tutaj muszę podziwiać ludzi, którzy mieszkali w tym mieszkaniu, bo im w pokoju rozwalili wszystko (bo zaczęli kuć): cegły wywalali, a oni mówią: „Kujcie panowie. To wszystko nieważne”. Taki entuzjazm był, że do głowy nawet nie przyszło, żeby protestować. Okazało się, że mur i tak gruby, a tego młotkiem i meslem się nie przebije. Godzina czwarta po południu. Ponaglenia są, bo coś trzeba zrobić, bo od frontu nie ma mowy – trzymają. Dowódca kompanii wtedy (był tam mały murek oddzielający) wpadł na pomysł i rzucił prędko ludzi do wykucia dziury w tym murku. W murku dziurę się zrobiło raz-dwa. Co prawda Niemcy rzucali granaty z góry, ale tam był daszek, pod którym stały rowery i jakoś się te granaty staczały. Jak się otwór w murze zrobił, to nas chyba dziesięciu wpadło i od razu w drzwi kasyna. Z piętra na piętro żeśmy Niemców po kolei likwidowali. Żeśmy zajęli kasyno. Przebiegłem przez dziedziniec poczty do wejścia od Wareckiej, otwieramy bramę, a tam stoi porucznik „Szary” Silkiewicz – zresztą drużynowy również z Białegostoku; starszy kolega, bo był w podchorążówce zawodowej przed wojną i był zastępcą dowódcy batalionu. Patrzę, otwieram i pierwsza rzecz – wchodzę na Stacha Silkiewicza, na „Szarego”. Potem to już było oczyszczanie poczty: zbieranie, inwentarz wszystkiego, co było, a było mnóstwo rzeczy. Po pierwsze był magazyn broni. Tak że zdobyliśmy chyba sto pięćdziesiąt karabinów, co na warunki powstańcze [było znaczące], ileś skrzynek amunicji. Było mnóstwo samochodów i motocykli, ale z tego użytku nie było, bo nie było gdzie jeździć, bo potem powstały barykady. Zapasy żywności, paliwa – trochę się potem przydało, bo [dzięki temu działały] pompy strażackie, potem wykorzystane na budynku PAST-y. To od nas wszystko było.
Po zajęciu tego budynku obsadziliśmy [pocztę]. Noc przychodzi. Niemcy w nocy nie atakowali, ale potem zaczęli nam się pchać ulicą Warecką. Jeszcze w czasie obrony podjechali i część z nich ewakuowali. Ale już po zajęciu poczty próbowali jak gdyby pocztę odbić, pchając się Warecką. Widocznie chcieli – ponieważ bali się, że my im przetniemy Nowy Świat – zlikwidować [nasz punkt]. Ponieważ stwierdzili, że to jest gniazdo oporu, ta poczta, to usiłowali się do poczty dobrać. Jaką obronę żeśmy mieli? Tylko butelki z benzyną. Bo ulica Warecka jest wąska, a jedzie taki i wali z czołgu, to tylko się można chować po bramach. A jak przejeżdża obok, to albo z góry z pierwszego piętra – tam byliśmy gotowi, żeby obrzucić to. Tak że jakoś się zniechęcili. Stan posiadania: na razie poczta. Trzeba było w następnej kolejności rozszerzyć, bo 2 sierpnia żeśmy zajęli wieczorem, 3 sierpnia to Niemcy próbowali się wedrzeć. I 3 sierpnia to pech, że nasz dowódca kompanii został ranny.

  • Bardzo ciężko?


Ciężko o tyle, że w nogę. Do końca życia kulał, ale był z Powstania wyłączony do końca. „Leliwa”, tak jak mówiłem, mnie wezwał i kazał mi objąć kompanię, mimo że – jak mówię – się wykręcałem jak mogłem, bo poza wszystkim to trochę mnie przeraziło. Bo to jednak duża odpowiedzialność, a sytuacja kompanii wcale nie była łatwa. Bo mam jeden pluton na poczcie, reszta jest na Marszałkowskiej uwikłana, żeby wywalczyć przejście na drugą stronę. Ale udało się w końcu Marszałkowską przejąć, a myśmy się zaczęli (ponieważ czołgi się wycofały z Wareckiej) posuwać w stronę Nowego Światu, żeby opanować Nowy Świat. To z kolei się udało, tak że w rezultacie Nowy Świat żeśmy zablokowali. Niemcy przejazdu nie mieli. Zaraz się budowało barykadę – przejście na Powiśle było. Na Wareckiej następne barykady.
Jeśli idzie o barykady, to również był wielki entuzjazm – każdy, kto mógł, to pomagał: nosił brukowce, płyty brukowe i co było, żeby na barykadę wrzucić. A jeszcze nam się trafiło dwóch inżynierów lądowych i dyrygowali, jak te barykady fachowo budować. A z drugiej strony pobudowaliśmy barykady na Świętokrzyskiej – przy wylocie. Tak że można było zajrzeć w Krakowskie Przedmieście. Ale w poprzek Krakowskiego nie można było postawić, bo Niemcy tak pruli z Krakowskiego, że nie można było wejść. To był jak gdyby taki pierwszy etap.
Dostałem jeszcze posiłki z 1. Kompanii, pluton, początkowo do ochrony poczty, bo ciągle baliśmy się, że Niemcy odbiją. W końcu obawa minęła i kompania objęła Pocztę Główną. Poczta Główna z czasem stała się [ważnym obiektem]. Przeniosło się dowództwo batalionu, przyszła łączność z Komendy Głównej Armii Krajowej, [Poczta Harcerska]. Zrobiliśmy tam szpital, zrobiliśmy tam kuchnię i całe zaplecze.
Trzeba było przy tym wszystkim, poza wojną [zająć się dniem codziennym]. Jako dowódca kompanii musiałem się martwić o wojsko: żeby mieli co jeść, żeby mieli się gdzie umyć, gdzie spać. Bo przecież zanosiło się na dłużej, prawda? Na poczcie mieliśmy sytuację opanowaną. Przez parę dni był spokój. Potem zaczęli nas nękać – lotnictwo i artyleria. Właśnie tak jak mówię – najcięższe działo i kufer sześćdziesiąt parę milimetrów, który tam wpada. Ponieważ byliśmy w środku, to mieliśmy sytuację centralną, że [mogliśmy być i] użyć … Aha, jeszcze przed tym. Ponieważ Powiśle zostało opanowane, ale pałac Staszica był pusty, więc bałem się, żeby z tamtej strony mi nie wskoczyli Niemcy. Obsadziliśmy pałac Staszica. Tak że tu byliśmy zabezpieczeni. Miałem jako sąsiada na Mazowieckiej zgrupowanie „Harnasia”. Z „Harnasiem” myśmy zresztą się zaprzyjaźnili, tylko niestety szybko zginął, ale mieliśmy dobre, że tak powiem, koleżeńskie układy i współpracę działów. A z drugiej strony miałem 3. kompanię z porucznikiem „Tadeuszem”, z którym również żeśmy się przyjaźnili. Tak że tu, jeśli idzie o sąsiadów, to było bardzo dobrze.

Co w międzyczasie. W międzyczasie, z ciekawostek, to czołg – a właściwie rodzaj działa szturmowego, bo on nie miał wieży obrotowej, tylko ustawiało się samym czołgiem. Podpalili ten czołg. Nie wiem dokładnie kto, ale tak to opisują. Stał na placu (ówczesnym) Napoleona. Jeden z kolegów wpadł na pomysł, żeby czołg ściągnąć do nas i wyremontować. No i wyciągnęli [go]. Michał Nawietczyński ściągnął i skierował jakoś na pocztę. Myśmy tam mieli zaplecze warsztatowe, bo tego nie owało. Ustawiło go się w bramie. Znaleźli się jeszcze mechanicy z oddziału „Chwatów”, to były drukarnie. Był tam sierżant „Wilk”, który wziął się za remont silnika, bo silnik był zatarty. Wyremontował silnik. Potem było działo. Trzeba było z tym działem coś zrobić. U nas akurat kompania młoda, a poza tym artylerzysty żadnego nie było. Zwróciłem się więc i oddelegowali ni mniej, ni więcej tylko podchorążego Jerzego Wilgata – tego, który wisi na zdjęciu przy wejściu do Muzeum. Jurek był podchorążym artylerii, przed wojną był w podchorążówce, to dostał przydział do działa i ma doprowadzić do porządku. Coś owało – jakiegoś tam oporopowrotnika – i były pewne obawy. Amunicji… Część było pocisków w dobrym stanie, tak że można było jeszcze wykorzystać. Może trochę do tyłu przeskoczę, ale dlaczego się nie wykorzystało? Bo w czasie Powstania zdobycie czołgu tak, jak na Woli, to była sensacja. Bo przecież tak samo tu, w Śródmieściu, się zrobiła sensacja. Czołg, czołg – jest czołg. Jak więc jest czołg, to doszło to do dowództwa i przyszedł do nas, ni mniej, ni więcej, tylko pułkownik „Monter” w towarzystwie pułkownika Kossakowskiego, który był w AK dowódcą broni pancernych. Jak oni przyszli, to zameldowałem się pułkownikowi „Monterowi”. Mówi: „To pokażcie ten czołg”. To czołg wyjechał. […] Czołg przedefilował i w tym momencie diabli nadali – meserszmit przeleciał i facet wypatrzył czołg chyba. Bo jak żeśmy zobaczyli samolot, mówię: „Prędko. Z powrotem do bramy!”. Zaczęli uciekać, ale taki czołg to się nieporadnie porusza, prawda? Zanim wjechał do bramy, to szkop musiał go wypatrzeć. Nie upłynęło parę dni, to przywalili w bramę, że czołg przysypało tak, że tylko koniec lufy wystawał. Do końca Powstania niestety był nie do użycia.

 

Były plany: a to Krakowskie Przedmieście, a to PAST-a i tak dalej. Jak jestem już przy budynku PAST-y – PAST-a to był u nas taki wrzód. Ostrzał mieli świetny. Dowozili im zaopatrzenie jeszcze z Ogrodu Saskiego, uzbrojeni byli po zęby, mury były grube, trudno było do tego dojść, bo jak. Domy i kamienice dookoła. Było szereg prób. Nasza kompania brała udział w tych próbach. Jedne z pierwszych to właśnie, jak mówię, zginął Tadzio Czerwiński – od razu na samym początku. Potem były następne próby. Były próby z miotaczem ognia domowej roboty – Staś Barański niósł na plecach. Wtedy mało nie zginął. A potem i tak zginął w pałacu Staszica. Ale akcje na PAST-ę kończyły się zawsze stratami. Co więc zrobić z PAST-ą? U nas był komendantem Straży Pożarnej porucznik „Jarząbek”, bo na poczcie często paliło się przez bombardowania, z tego wszystkiego pożary były i gaszenie pożarów też zajmowało nam sporo miejsca. I tak żeśmy zaczęli rozmawiać. Była motopompa – najpierw używana do gaszenia pożarów, póki była woda, bo była sadzawka na placu, na polu. A Niemcy porobili przeciwpożarowe [zbiorniki] i któregoś dnia wrzucili tam bombę, woda się wylała i zalała nam nawet kwatery, bo krzyk się zrobił, że potop. Bo [ludzie] kąpali się w tej sadzawce jeszcze, jak było gorąco. No i brało się wodę do pożaru, bo innej nie było. Ale mu ta pompa została. Mówimy: „A jakby do tej motopompy załadować jakiejś takiej mieszanki palnej, jak do butelek, i oblać PAST-ę?”. A on mówi: „No, może by to i wyszło. Tylko trzeba dobrać skład mieszanki, żeby to się paliło, a żeby nie wybuchło w pompie”. Jakoś nam się udało dobrać. Teraz trzeba zgody, więc jestem na odprawie dowódców kompanii u dowódcy batalionu i mówię mu: „Panie rotmistrzu – bo ostatnio pułkownik, a wtedy był rotmistrzem jeszcze – uważam, że jedyne wyjście, to jest podpalić”. Ale tam zawsze brał udział delegat PAST-y. „Proszę pana, co pan mówi? Tam są milionowe urządzenia”. Instalacje telefoniczne faktycznie były, bo telefony były czynne. Myśmy na przykład się zabawiali dzwonieniem do gestapo i rozmowami z nimi. Ci wrzeszczeli, szlag ich trafiał. My na nich wymyślaliśmy. Kto umiał po niemiecku, to trochę wymyśla. Taka zabawa była. Były telefony. Działały i jeżeli się to podpali, to się to wszystko zniszczy. Na razie więc upadło. Ale sama idea zaskoczyła, bo iks szturmów – między innymi również próbowała kompania kapitana „Żmudzina”, tego Kontryma zamordowanego później na Mokotowie. Też im się nie udało. A potem wszystkie następne to już „Kiliński” robił. Straty coraz większe, a rezultatów nie ma.
Tak że stanęło na tym, że jednak pułkownik „Radwan” Pfeiffer w końcu dał zgodę na użycie pompy. Trzeba więc było przetransportować z poczty, na plecach oczywiście, tą pompę pod PAST-ę i trzeba było dostarczyć zapas paliwa – tej mieszanki, której żeśmy narobili. A tam był zapas paliwa, bo oni mieli duży agregat prądotwórczy i całą podstację (transformator) lokalnego zasilania. To w kanistrach zorganizowano. Był taki sierżant Tomek w 3. kompanii – szef kompanii, bardzo energiczny. Pod jego nadzorem zorganizował noszowych czy nosicieli i każdy dostał po dwa kanistry i targał pod PAST-ę. Aż w końcu się zaczęło te dwa ostatnie szturmy. Pierwszy z pompą nie wyszedł, ale drugi to jednak pompa zrobiła swoje. Jednak doszli do wniosku, że cenniejsze jest życie ludzkie, a z tych urządzeń to i tak już nic nie będzie. To była taka dygresja.


Poza tym kompania, ponieważ jest w centralnym położeniu, to bierze udział w poszczególnych walkach. Z takich ważniejszych, to dwie próby przebicia na Starówkę, walki na Grzybowskiej, walki na Królewskiej. Na Królewską tośmy byli wzywani prawie co noc, bo rotmistrz „Romański”… To już się dowódca batalionu śmiał: „Co, »Romański« cię znowu obudził?”. Mówię: „No tak, musiałem posłać tam chłopców”. – „A co się działo?”. – „A nic specjalnego”. Ale jak przyszli Niemcy, takie jakieś ruchy były, że się czuli zagrożeni, to trzeba było biegać ze wsparciem. Poza tym odkomenderowano rotacyjny oddział, który do nas przychodził i wracał, do dyspozycji kapitana „Hala” na Grzybowską, bo tam była ciężka sytuacja, rejon Granicznej, Grzybowskiej.
Na końcu, po budynku PAST-y, to jeszcze była Komenda Policji – tam właśnie zginął mój przyjaciel „Bończa” Staszek Nestrypke. Niestety tragicznie. Ale niestety tak to było, że się na najbliższych kończyło. W tym układzie to muszę powiedzieć, że ceremonie pogrzebowe, to też nam zajmowały sporo czasu. Najpierw staraliśmy się to robić uroczyście, z szacunkiem dla poległych. Najpierw to były trumny, potem to były skrzynie, a potem to już w ogóle nic nie było. Ale trzeba było poległych pochować i to przeważnie starych przyjaciół, bliskich znajomych i tak dalej. To dla mnie był bardzo przykry obowiązek, ale tak to już jest, że jak się jest dowódcą, to ma się nie same blaski, ale dużo cieni. To byłoby w skrócie mniej więcej. Jeszcze to nie koniec – byłoby gdzieś tak środek Powstania.
Aha, jeszcze musiałem zabezpieczyć… Ponieważ były tam wszystkie służby: i poczta harcerska, i dowództwo, i szpital, i tak dalej, to musiałem to wszystko zabezpieczyć. Jako dowódca kompanii odpowiadałem za cały obiekt – za kwadrat: plac Napoleona (jak się wtedy nazywał), Warecka, Nowy Świat, Świętokrzyska. Za ten kwadrat. I taka śmieszna ciekawostka, bo po wojnie jestem w jakimś towarzystwie, jakaś pani wstaje i pokazuje mi karteczkę, [mówiąc:] „Ale to pan pamięta?”. Patrzę, a tam jest mój podpis. „Wie pan, to jest przepustka na pocztę, którą pan mi podpisał”. Schowałem na pamiątkę.

  • Jak wyglądały relacje z ludnością cywilną?

 

[Był] taki śmieszny incydent, à propos munduru. […] Była taka historia, że kiedyś jest odprawa dowódców kompanii, a okazało się, mówi rotmistrz, że: „Tu jakiś krawiec przyniósł mi dwa mundury wojskowe, polskie”. No i teraz, kto dostanie te mundury? A dowódców kompanii jest dziewięciu. Pierwszy oczywiście dostał „Szary” Stach Silkiewicz, bo jest jego zastępcą. A Roycewicz mówi: „A drugi to dostanie najmłodszy”. Ogólna konsternacja, bo ja dostałem ten mundur – inni mi zazdrościli. Ale taka była [ochota] na mundury, że tylko frencz uratowałem, bo spodnie to dowódca 3. kompanii wydarł mi dosłownie. Mówi: „To włóż niemieckie bryczesy, a ja będę miał…”.


Wracając jeszcze do PAST-y. Jako że był to najważniejszy obiekt, najtrudniejszy do ugryzienia w naszym rejonie, to w pierwszych szturmach brały udział wszystkie kompanie batalionu. A w ostatnim, to właściwie głównie 1., 2. i 3. kompania, bo reszta musiała z kolei pilnować, żeby Niemcy od Ogrodu Saskiego nie ruszyli z odsieczą, bo przewaga ich zawsze była wiadomo jaka. A sytuacja, w związku z tym, że udało się nam odciąć komunikację, dopływ z Ogrodu Saskiego, to myśmy sobie nawet nie zdawali sprawy, jak była trudna sytuacja załogi PAST-y. Bo potem znaleziono pamiętnik Niemca – nie pamiętam, wyleciało mi w tej chwili z pamięci. Ale to znana historia jest. Jak się czyta ten pamiętnik (zresztą Davies go przytacza), to rzeczywiście oni ani jeść, ani pić, ani nawet pochować gdzie poległych [nie] mieli. A okazało się, że nasi – i co stwierdziłem zresztą na samym początku, nawet po zajęciu poczty – że ci chłopcy, którzy nie mieli specjalnego przeszkolenia wojskowego, świetnie strzelali. Bo na poczcie było mnóstwo zabitych, a na terenie PAST-y również. Ale to przecież od pojedynczych strzałów, bo myśmy tam takiej broni rażenia dużej nie mieli, prawda? Było parę Piatów zrzutowych, które były fantastyczną bronią, ale to była ograniczona… Bo dostało się Piata i kilka granatów i koniec. To wszystko było ze zrzutów. Tak że ci Niemcy, którzy wyszli, to rzeczywiście był obraz nędzy i rozpaczy.

  • Co się z nimi stało? Zostali wzięci do niewoli?

 

Miałem takie podejście, jeśli idzie o jeńców, bo rozmaite działy się w czasie Powstania historie – uważałem, że jeniec jest jeniec. Odsyłałem jeńców do dyspozycji żandarmerii, bo taki był rozkaz. Zabierała ich żandarmeria. Co oni z nimi zrobili – nie wiem. Natomiast kiedyś się zetknąłem… W nocy na poczcie przychodzi, budzi mnie ktoś. Patrzę, a to jest mój kolega z politechniki – Leszek Bobrowski, który potem w Świerku pracował. Nawet któryś [reaktor] został od jego imienia Lech nazwany. [Pytam:] „A co ty tu robisz?”. – „Ja tu mam jeńców wojennych i muszę im dać wody. Czy możesz mi tu, bo ja ich tu pilnuję”. Były, okazuje się, takie obozy. Jakąś tam wodę żeśmy im dali i ci Niemcy siedzieli, a nawet – jak potem były tragiczne wypadki na poczcie, o czym potem – to ci Niemcy byli używani do odgruzowania i wyciągania poległych czy rannych spod gruzów. Muszę powiedzieć, że oni byli bardzo karni i posłuszni. Bali się, to prawda. Bo potem co oni wyprawiali, jak rozstrzeliwali naszych bez żadnych tych [oporów], no to naprawdę mogli mieć pełne portki strachu. Co tu dużo mówić. To była taka dygresja, jeśli idzie o PAST-ę.


Niemcy to tak, jak mówię – były jakieś obozy, ja się z nimi zetknąłem, bo przyszedł kolega i prosił o wodę dla nich. Przypadek, że akurat żeśmy się znali. Jeżeli idzie o samą pocztę, to poczta pomimo… Przedtem – cały szereg bombardowań, poległych. Leliwa również był ranny na poczcie. Ale potem Niemcy zaczęli tak walić, że wszyscy się z poczty wynieśli. Myśmy tylko zostali i zostały „peżetki” – panie z opieki nad żołnierzem, które były nieocenione, dlatego że ci chłopcy, co przychodzili z akcji, to zawsze wiedzieli, że one coś im przygotują – jedzenie, picie, że nie muszą na własną rękę tych rzeczy szukać, że te podstawowe rzeczy żołnierz ma zapewnione. Nawet prosiłem „peżetki”, żeby zostały z nami. One się zgodziły. A myśmy praktycznie już wyszli z poczty, bo już się kończyło Powiśle i myśmy obsadzili linię Nowego Światu. To znaczy w głąb od takiego przedpola poczty były pokopane rowy łącznikowe i wzdłuż Nowego Światu – od Świętokrzyskiej do Wareckiej – obsadziliśmy ten odcinek.

Ale 5 września o szóstej rano przyszła zmiana. Tak się złożyło, że pluton zszedł i przyszedł na śniadanie. Miałem zastępcę, bardzo dzielnego chłopca (pseudonim „Trocki”) – Roman Troszok. Roman chodził i szukał najbezpieczniejszych miejsc. Z budowlanymi się dogadał, że korytarz wzdłuż Wareckiej, to jest żelbet i jest najmocniejszy. Zaczęli o szóstej rano Niemcy – nagle sztukasy zaczęły walić. Roman krzyknął: „Proszę za mną do bezpiecznego schronu!”. Wbiegli do tego korytarza – właśnie tego najmocniejszego. On przed tym był u mnie i mówi: „Chodź tam, wejdź”. Mówię: „Daj mi spokój, ja tu mam wygodnie. Mam szklany dach pod sobą”. Tu była hala, aleśmy tapczany ściągnęli i kilka osób nas siedziało, właśnie tak z dowództwa kompanii. [Poszli] na ten korytarz. Do korytarza wpadły dwie bomby 250 i to był czarny dzień kompanii, bo wtedy chyba dwadzieścia pięć osób zginęło. Tak właśnie à propos Niemców, bo początkowo sami usiłowaliśmy z gruzów wyciągać, bo część była żyjących – niektórzy nawet z oberwanymi nogami, ale przeżyli – ale nie wszyscy. A część nie przeżyła – zginęła na miejscu. Sam podchorąży „Trocki”, o którym mówię, Roman Troszok, leżał ostatni i jakaś dziwna rzecz, bo nie miał żadnych obrażeń zewnętrznych, natomiast ubranie zdarło z niego, że miał tylko resztki spodni przy butach. Podmuch. Zginął od podmuchu. Jak żeśmy tylko weszli, to żeśmy jego znaleźli. Bo on był ostatni, żeby tych ludzi wprowadzić. To była kompletna tragedia.


Potem na pocztę tośmy już nie wrócili. Wtedy jak bomby wpadły, to między innymi świeżo zawarte małżeństwo siedziało razem, jeszcze moja łączniczka „Krysia”, która potem mnie ratowała, ale to już dalsza historia. Zdawało nam się, że koniec, że się wszystko wali. Bo jak dwie bomby wpadły obok nas do korytarza, to efekt był rzeczywiście mocny. Dusić żeśmy się zaczęli, ale żeśmy jakoś z tego wyszli. Ale to, cośmy zobaczyli, to było, jak mawiał Dante [lasciate ogni speranza]. To tak mniej więcej wyglądało. To był już koniec. Potem trzeba było pogrzebać wszystkich, jak mówią Anglicy: Bury the dead.

Potem żeśmy wszyscy siedzieli wzdłuż Nowego Światu. I tu się zaczęło. Jak upadek Powiśla... Widzę, że tam już nikogo nie ma. Poszliśmy więc na patrol. Wtedy mogłem już swobodnie pójść, bo tak to „Leliwa” ograniczał moje ruchy, mówił: „Dowódca kompanii jak idzie, to musi mieć moją zgodę. A tam ty mi się nie pętaj i na własną rękę się nie wybieraj”. Tu już miałem carte blanche, bo tak było źle, że nie było o czym mówić. Poszliśmy na patrol. Obeszliśmy zaplecze Nowego Światu, tam, gdzie dziś są pawilony – tam był jakiś bazar, jakiś targ. Nikogo. Na razie żeśmy siedzieli, ale potem myślę sobie: nie, trzeba ściągnąć placówkę ze Staszica, bo mogą ich odciąć. Jeden dzień, drugi. Żeśmy poszli. Jeszcze Niemców nie było. Widocznie oni się bali trochę. Jednak posuwali się powoli. Ale 6 września to już zaczęli nas tak obkładać, że musieliśmy się przytulić. Bo ci, co byli na zapleczu, to mieli duże straty, bo z broni maszynowej poginęli najlepsi. Przytuliłem się do muru – były tam zburzone kamienice. Im bliżej muru, tym bezpieczniej. Sprowadzili na nas sztukasy. Sztukasy zaczęły rzucać bomby, a tych bomb to odłamki półmetrowe, wirujące w koło. Tak że taki jak leci, toż to noże głowy obcinają, jak jakimś toporem katowskim. No, to tak trwało właściwie cały dzień. Siedzieliśmy bez picia i bez jedzenia, bo łączniczki usiłowały przyjść, doszły na odległość niewielką, kilkudziesięciu metrów. Niosły jakieś kotły, to [Niemcy] wypatrzyli z granatników. Dobrze, że im się nic nie stało, ale te kotły rozwalili w drobny mak – jakiś makaron fruwał w powietrzu. Jak potem się dowiedziałem, rotmistrz Konopka, z którym potem się w niewoli spotkałem (dowódca „Koszty”), przysłał na pomoc oddział podchorążego „Rataja”. Siedzimy tam, Niemcy usiłują przeskoczyć. My się bronimy, nie dajemy im przejść. O tyle dobrze, że oni chcą przeskoczyć Nowy Świat, a nie my. Bo nam za trudno było, a oni próbowali. Patrzymy, że mają lotnicze mundury. Chyba „Herman Goering”. Trudno – taki przeciwnik się trafił, to nie ma rady. Próbowaliśmy nawiązać łączność z dowództwem – przedstawić sytuację, jaka jest. Bo nas tam była garstka. Ale co który poszedł z meldunkiem, to nie wracał. W końcu podchorąży „Rataj” mówi: „Wie pan co? To ja pójdę”. No i poszedł. I też nie wrócił. Nie wiedziałem, co się stało. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że też zginął. Tam po prostu tak obłożyli ogniem teren pomiędzy Nowym Światem a [obecnym] placem Powstańców – cały ten teren – że żywy duch nie mógł przejść.
Trwało to tak do późnego popołudnia. Myśmy się stopniowo cofali, ale Niemcom się nie udało przeskoczyć. Zostało nas tam w końcu pięciu. Była barykada na Świętokrzyskiej. Żeśmy się przesunęli za tę barykadę. Była ułożona z płyt chodnikowych. Niemcy się zorientowali, że tam siedzimy i próbowali nas granatnikami wykurzyć. Ale na szczęście takie małe pociski (drobne odłamki dawali), to jakoś się z tego jeszcze wyszło. Ale zaczęli walić w górę barykady z karabinu maszynowego. Zaczęli zsuwać płytę po płycie. To my coraz niżej, ale mają tyle amunicji, że w końcu zwalą tą barykadę. I w pewnym momencie po drugiej stronie jest huk. Co się okazało? Oni w ruinach byli. Był tam dom „[Jedź z] nami do Niemiec” się nazywał – werbunkowy, na roboty. Było to zniszczone, wypalone już w czasie Powstania. Okazało się, że im te ruiny od huku – widocznie od karabinu – zwaliły się na łeb. Wycofali się. Był koniec akcji. Cisza.


Posyłam jednego chłopaka, żeby zajrzał na Czackiego, jaka z tamtej strony jest sytuacja. Wraca i mówi: „Na Czackiego – Niemcy”. A tam miały być oddziały „Harnasia” i pluton „Rygla”. Był taki podchorąży „Wojciechowski” – Rostafiński (on później w NASA po wojnie pracował, karierę robił). Nie ma ich. Nikogo nie ma. Wycofujemy się Świętokrzyską, żeby dojść do placu Napoleona, a to był krajobraz księżycowy. Nikogo nie było. Potem według wspomnień, to oni mówią, że byli. Może gdzieś byli, ale żeśmy na siebie nie natrafili. Trudno negować to, co kto mówi, ale jak myśmy szli, to nie było nikogo. Poza tym, że widziałem Niemców – jakeśmy przeskakiwali Mazowiecką, to Niemcy przebiegali tamtędy. Doszliśmy do dowódcy batalionu. Zameldowaliśmy, jaka jest sytuacja. Sytuacja była taka, że gdyby Niemcy się [zdecydowali] iść dalej, to by doszli chyba do Marszałkowskiej. Tylko że obrona tak ich zniechęciła, że przestali. A Niemcy wieczorem mieli kolację. W południe artyleria przestawała strzelać i tak dalej.
Na następny dzień zrywają nas, mówią: „Odpocznijcie chwilę”. Bo myśmy wyglądali jak łazarze – zmordowani rzeczywiście. Tu nas kilku, tam resztę znalazłem. Bo drugą część kompanii sierżant „Drucik” – zawodowy podoficer przedwojenny, ale bardzo dzielny chłopak – od strony Wareckiej dowoził. Bośmy stracili łączność między sobą, bo nie było możliwości. On tą resztę przyprowadził też tam. Z kompanii, która w drugiej połowie sierpnia liczyła dwieście [osób] razem z sanitariuszkami, łączniczkami, ze wszystkim (ale to były dwa plutony i dwa i pół plutonu, takie plutony po kilkudziesięciu ludzi, siedemdziesięciu, osiemdziesięciu. I trzeci pluton w trakcie organizacji – też ich było ze trzydziestu) po tych bombardowaniach, po tym wszystkim, po obronieniu Nowego Światu, to zebrałem dziesięciu ludzi i jedną sanitariuszkę.

Dostajemy rozkaz: do kina „Colosseum”. Bo tam się Niemcy wdzierają, bo nie udało im się tu – zaczęli atakować od drugiej strony, od strony Alei Jerozolimskich. Bo kino „Colosseum” było blisko rogu, było takie kino przed wojną. W kinie „Colosseum” zaczęli się wdzierać do foyer, a tam była 3. kompania, która siedziała tam, gdzie jest ekran. No i ich wyparli stamtąd. Teraz trzeba było pomóc 3. kompanii, żeby oni z powrotem mogli odzyskać [miejsce]. Myśmy się ustawili z boku, żeby wspierać ich natarcie. Tylko że Niemców ni diabła nie widać – tak się dobrze pochowali w tych ruinach, że nikogo nie było absolutnie widać. Próbowali, nie wychodzi. Roycewicz więc złapał pistolet maszynowy i ruszył do przodu, [mówiąc:] „Chłopcy za mną! Do szturmu!”. Przez salę kinową biegną, on też biegnie. Chciał porwać tych żołnierzy, ale widzę, jak ci ludzie po kolei padają. On w końcu też padł – udało się go wyciągnąć. Podchorąży Jeżewski, późniejszy pułkownik chirurg, uratował go wtedy i przeciągnął. Bo było tam wąskie przejście, z którego można się było wycofać. Myśmy z boku zostali i tak: przez salę nie przejdziemy, bo tak prują, że nie można; na tyłach jakieś sztukasy zrzuciły nam zapalające ładunki i pali się. Nas dziesięciu w takiej kieszonce otoczonych. Jakoś trzeba z tego wyjść. Widzę jednak w pewnym momencie, że chłopcy ci, co leżą, zaczynają się trochę cofać. Mówię: „Nie ma co się cofać, bo z tyłu się pali”. Nic lepszego do głowy mi nie przyszło, jak stanąłem i zacząłem chodzić między nimi. Przestali się cofać. Ale jak [Niemcy] zobaczyli, że chodzę, to mnie rąbnęli i dostałem w prawą rękę tak, że myślałem, że mi tą rękę w ogóle urwało, bo poleciała gdzieś na plecy. Ale okazało się, że gdzieś tam wisi. Przysiadłem. Na szczęście była z nami sanitariuszka „Krysia”, która mnie opatrzyła. A ja w międzyczasie mówię tak: „Trzeba szukać drogi wyjścia”. Wysłałem jednego z nich, właśnie „Drucika”, do piwnicy. Był taki podchorąży „Rój” – Witek Polkowski. Jego ojciec był pułkownikiem saperów w Anglii, w Dundee – potem z nim pisałem, nawiązałem kontakt. Witek znalazł przejścia, bo wiadomo było, że były przekłute albo piwnice, albo strychy, żeby można było przechodzić. Znalazł przejście przez strychy – górą. Tośmy się zaczęli wycofywać. Jeszcze jak żeśmy zaczęli się wycofywać, to nas wypatrzyli – jeszcze jeden z kolegów został ranny, ale na szczęście lekko. Weszliśmy na górę, [szliśmy] po dachach. Sam nie bardzo wiem, bo się słabo na nogach trzymałem. Różnice były po jednym piętrze. Jak to przeszedłem, to nie wiem, ale jakoś mi się udało. Nie wiem, czy ze strachu, czy z innego [powodu]. Pamiętam, że ktoś mi dał łyk z manierki jakiegoś bimbru. Krysia mnie pocieszała, mówiła: „Tylko mi tu nie mdlej. Trzymaj się”. Żeśmy doszli do Chmielnej – po dachach. Dopiero na Chmielnej zeszliśmy na dół.



Tam spotkałem znajome sanitariuszki. Jak zobaczyły mnie, to jakby ducha zobaczyły. Potem się pytam jednej z nich – to była siostra „Krysi” – mówię: „Czesiu, co ty takie oczy zrobiłaś wtedy na Chmielnej? Jakbyś ducha zobaczyła”. – „No bo myśmy byli przekonani, i tak się już przyjęło, że wyście wszyscy tam zginęli, boście nie mieli żadnej drogi odwrotu”. Jakoś się udało z tego wykaraskać. Dla mnie się już właściwie Powstanie skończyło. Tyle że wylądowałem w szpitalu – najpierw na punkcie opatrunkowym batalionu. Odstawili mnie tam pod ścianę, bo uważali, że ze mnie nic już nie wyjdzie, że ubytek krwi taki, że nic tu się nie da [zrobić]. Ale wpadł zaprzyjaźniony szef 3. kompanii – sierżant „Tomek”, co właśnie się zajmował transportem paliwa do PAST-y – i narobił takiego krzyku i takiego rabanu, lekarzy ściągnął i zaczęli mi pompować płyn fizjologiczny. Zaczęli mnie ratować. Po dwóch dniach „Krysia” zorganizowała ewakuację do Śródmieścia Południowego. Tam było dużo spokojniej. Jednak przebieg był łagodniejszy. Bo to był ostatni, do którego oni nie zdążyli się na dobre dobrać. Bo po kolei: Wola, Starówka i Śródmieście Północ.
Miałem tam szczęście do lekarzy, bo wpadłem w ręce… Był doktor Felicjan Loth, który się mną zajął. Dlategośmy się dogadali, bo znałem jego ojca, profesora Edwarda Lotha, który był znanym profesorem anatomii przed wojną i znałem całą rodzinę Lothów, Hoserów. I właśnie, jak się mówiło w tej rodzinie, Felek Loth się mną zajął i jakoś mi tą rękę wyłatał. Tym niemniej nie wiem właściwie dokładnie, co się ze mną przez parę dni działo, bo wiem to od Krysi, która się mną zajmowała. „Leżałeś nieprzytomny i bredziłeś” – mówi. A jakaś infekcja się wdała i to wszystko było… Lepiej nie mówić. Śmierdziało, jak się obudziłem. Śmierdziałem tak, że musiałem głowę w lewo trzymać, bo tak… Do tego w ogóle szpital. Leżało się pokotem na Mokotowskiej – na ziemi. Obok mnie leżała młoda dziewczyna z amputowaną nogą. Pamiętam, się zgadałem, bo ona z moją siostrą chodziła do szkoły. A potem zmarła. Ze szpitala, który… Rzeczywiście trudne warunki tam bardzo były, a Loth wiele nie mógł zrobić – dwoił się i troił. To „Krysia” znowu gdzieś wynalazła… Myśmy mieli taki szpital przedtem u siebie, na poczcie, gdzie był doktor Mirosław Vitali. On o tyle był znany po wojnie, że był ortopedą. Po wojnie znalazł się w Anglii i przyjeżdżał do Polski i załatwiał ludziom rehabilitacje i najrozmaitsze protezy, nie-protezy i tak dalej. Trafiłem do Mirka. Ten się mną zajął, zaczął mi to wszystko czyścić i zacząłem dochodzić pomału do siebie.
Pobyt w szpitalu. Starałem się chłopaków z kompanii ściągnąć do tego samego szpitala – kogo się dało. Zresztą od początku starałem się tak gromadzić, żeby ci chłopcy czuli, że są wśród swoich, że mają opiekę, że ktoś o nich myśli. Bo ranni byli lokowani po różnych szpitalach. Nie wszystkich się udało, ale kogo się udało, to się ściągnęło. I na końcu cała ferajna ocalała, na Koszykowej była. Tam żeśmy doczekali kapitulacji.

Wyszedłem. Byłem w gipsie od pasa po brodę, ale mogłem chodzić. Wyszedłem i to taka też śmiesznostka, bo doszedłem do placu Zbawiciela. Stoi tam „ukrainiec”. A mieszkałem przy placu Unii Lubelskiej. Myślę sobie: może uda mi się dojść do domu, może dowiem się, co z rodziną. Jakieś ubranie [wezmę] – bo zostałem dosłownie bez portek. Bo po tym portki były tak zakrwawione, że stały o własnych siłach w kącie, a ja miałem kurtkę od piżamy, długie buty i gacie. Taki strój był. Dopiero potem się rodzina odnalazła – brat mnie znalazł w szpitalu i bryczesy przyniósł szwagra, który w obozie siedział. Jakoś mnie ubrali. Chciałem przejść, a ten „ukrainiec” mówi: Nie, nie lzia bez propusku. – „Nie mam propusku.” Tak patrzy, patrzy i mówi: „A jakiegoś tam pistoletu nie masz?”. A ja tak patrzę i mówię: „A na co tobie pistolet?”. Obwieszony jak choinka: automat, jeden pistolet, drugi. On mnie tak mówi: Na sławu, bo wy lwy nie ludzie. To chyba z ust takiego SS Galizien, to była najwyższa pochwała, prawda?
Teraz, jeśli idzie o resztki mojej kompanii. Trochę przyszło ozdrowieńców i potem byli w tak zwanym oddziale osłonowym. Kwaterowali na [ulicy] Widok – były takie oddziały, bo jak był rozejm, to z Niemcami uzgodniono, że były polskie oddziały – oddział osłonowy dla pilnowania porządku i tak dalej. Potem ewakuacja ze szpitala. Wychodzimy na plac przed politechniką. Miałem plecak, ale na jedno ramię. Stoi autobus i pełno SS. Myślę sobie, no to ładne kwiatki – załatwiony. Jakiś esesman do mnie podchodzi i zabiera mi plecak. Myślę sobie: co on do cholery chce? A on mówi bardzo grzecznie, żebym wsiadł do autobusu. Tak że to była ta… Nie zawsze, ale przy końcu Powstania w wielu miejscach to się powtarza, że ci Niemcy, którzy brali bezpośrednio udział w walkach, to nabrali dla nas szacunku. Bo na początku to mowy o tym nie było – były masowe mordy, rozstrzeliwania i co kto chce.

 

Tak trafiłem do obozu. Znalazłem się w obozie w Zeithain. To był duży szpital. Żeśmy tam – koleje rzeczy – przez Łódź przejechali, bo chcieli nas tam zatrzymać, ale myśmy protestowali. To był obóz zorganizowany. Dowódcą był pułkownik Strehl – znana postać przed wojną. Głównym chirurgiem był pułkownik Będkowski – naczelny chirurg Wojska Polskiego. W szpitalu tym była fantastyczna obsada lekarska i pielęgniarska. Dzisiaj w żadnym szpitalu takiej opieki nie ma, jak myśmy tam mieli. Oczywiście poza tym to był brud, były pluskwy, nie było co jeść. Ale od strony medycznej – ci ludzie byli nadzwyczajni. Po kilku miesiącach w tym obozie… Bo co opowiadać. Szpital. Poznałem tam w naszym baraku dwóch bardzo miłych pułkowników, którzy jakoś mnie zapamiętali. To był pułkownik Majorkiewicz i pułkownik Juszczakiewicz – obydwaj z Komendy Głównej AK. Później, już po perypetiach – ze szpitala do Zeithainu, z Zeithainu nas wywieźli do Fallingbostel. To taki stalag, [gdzie] przejściowo byliśmy i czekaliśmy na grupę, na batalion pułkownika Ziemskiego „Wachnowskiego”, który bronił Starówki. Żeśmy do niego dołączyli i wywieźli nas do Gross Bornu pod Piłę. To był już dwudziesty któryś stycznia 1945. Jak myśmy w Gross Bornie wysiedli na śnieg, na stacyjce, to już było słychać front. W Gross Bornie nie wiem, czy myśmy trzy dni byli. A po trzech dniach wymarsz. Idziemy do Odry. Ruszyliśmy. Ale jak to było u Niemców. Mieli oni zaplanowane, że trzeba nas wywieźć, a że był front – nie szkodzi, wywieźli. I teraz z powrotem na piechotę. To w ogóle była wędrówka ludu.
Spotkaliśmy Anglików, którzy szli spod Torunia. I te wszystkie obozy jenieckie Niemcy pędzili. Żeśmy dwa miesiące szli. Warunki były trudne, bo to była zima, śnieg i oczywiście z jedzeniem były kłopoty. A noclegi różne były. Było tak, że w jakiejś szopie tartacznej do suszenia drewna [byliśmy], gdzie co druga deska była bita, a piętnaście stopni mrozu i trzeba było spać. Jakoś żeśmy przetrwali. Byli tacy, którzy padali, chorowali. Nawet tak fizycznie okazały człowiek jak major Weber – szef sztabu Ziemskiego – też padł w pewnym momencie, ale Niemcy go wzięli do szpitala i przeżył. Wtedy było tak, że nie było już takich… Czuli Niemcy koniec wojny – byli inni. W ten sposób tośmy doszli do obozu w Sandbostel. To jest koło Bremervörde. Bremervörde jest dalej, bo tam się Himmler otruł koło Bremervörde. Paskudna okolica – bagna dookoła. Obóz był zagłodzony, bo tam paczki nie dochodziły.
Z Sandbostel nas ewakuowano do Lubeki. W Lubece mieliśmy luksus, bo w porcie był punkt rozdzielczy paczek Czerwonego Krzyża, a dla jeńca paczka Czerwonego Krzyża to było życie. Bo tak: za papierosy i kawę to Niemcy na posyłki latali, a resztę to można było przeżyć, bo było mięso i nie-mięso, i tłuszcz, i co kto chce w takiej paczce.


W Lubece zastał nas koniec wojny. Pamiętam nasze pierwsze wyjście w Lubece na miasto. Tośmy wyruszyli w takim towarzystwie, o którym wspominałem – Leszek Wójcicki, który napisał książkę „Na stos” (w ogóle napisał szereg książek po angielsku i po polsku, bo wylądował w Australii) i Leszek Starzyński [cichociemny], siostrzeniec prezydenta Starzyńskiego i jeszcze jeden z kolegów. Zobaczyliśmy restaurację niemiecką. Weszliśmy. Kazaliśmy sobie podać obiad. Niemcy zupełnie zdrętwieli. Dali nam coś do jedzenia i pytają się, czy mają przynieść wino. Mówię: „Oczywiście! Przynoście wino”. Latali na usługi. Wtedy mieli po prostu stracha okropnego. A w Lubece to pułkownik Juszczakiewicz zobaczył mnie i mówi tak: „Stasiu, słuchaj, pójdziesz do mojego zespołu”. Mówię: „Tak jest, panie pułkowniku. A co będziemy robić?”. – „Mam tu z komendy z Londynu, z dowództwa polecenie, objąć inspekcję polskich obozów”. Bo różne działy się rzeczy po obozach byłych jeńców wojennych. Pojechałem z pułkownikiem jako kierowca – mało doświadczony, ale po wojnie można było jeździć, jak się chciało. Wtedy się doszkoliłem w jeżdżeniu. A jednocześnie miałem ten atut, że znałem angielski. Było to bardzo potrzebne, bo ciągle jednak była łączność z Anglikami, tośmy z pułkownikiem jeździli. Ale w pewnym momencie pułkownika wezwali do Londynu. Zostawił nam w testamencie, mówi: „Chłopcy, waszym zadaniem jest uczyć się i wrócić do kraju, bo – mówi – kraj to się buduje w kraju, a nie na emigracji. Bardzo żałuję, ja bym też pojechał, ale muszę jechać do Londynu”. I nie wrócił – został.
Drugi pułkownik – Majorkiewicz – wrócił. Spotkałem go kiedyś w Warszawie w tramwaju. Napisał zresztą książkę […], jego wspomnienia popowstaniowe między innymi. Pułkownik Majorkiewicz był zrzutkiem. Potem z Anglii przyjechał już na stałe do Polski. Później, po wyjeździe pułkownika, to 30. Korpus Brytyjski potrzebował właśnie oficerów łącznikowych, bo mieli kłopot, bo wojsku zlecili opiekę nad obozami cywilnymi, a to jeszcze wojskowe, to byli oficerowie – jakiś porządek był. A w cywilnych to chodzili po ścianach, robili co chcieli. Trzeba było coś organizować, trzeba się było tymi ludźmi zająć. Trafiłem więc do 30. Korpusu – też dzięki angielskiemu. Miałem tam bardzo fajnego przełożonego, kapitana Bensona – aktora teatrów brytyjskich; przemiły zresztą człowiek. Żeśmy z nim dla DPC robili to, co można. Potem agendę wojska przejęła UNRRA. Z UNRRA już mi się nie układało. W dywizji pancernej u Maczka poszukiwali ludzi ze znajomością angielskiego. A przedtem spotkałem swego szwagra, który był majorem saperów, i siostrę. Przypadkiem żeśmy się spotkali w Niemczech i on mówi: „Słuchaj, przyjedź tutaj do nas”. A on się przyjaźnił z dowódcą saperów dywizji, byli serdecznymi przyjaciółmi. „Na terenie dywizji była potrzeba…” – mówi. Pojechałem więc i zaangażowano mnie jako oficera kontraktowego w 10. Brygadzie Kawalerii Pancernej. Uczyłem tam angielskiego do 1947 roku.

  • Kiedy pan wrócił do kraju?


W 1947 roku. W międzyczasie to się jeździło do Belgii. Myślałem o studiach, ale tam był taki układ, że miałem już prawie pół dyplomu politechniki, a tam [w Belgii] nie było ani jednego znajomego profesora. Nie było więc mowy o żadnych zaliczeniach – trzeba było zaczynać wszystko od zera. A w 1947 roku… Myśmy z początku mieli wszystkie papiery gotowe (mój szwagier i siostra) do Anglii. Ale listy od rodzin: „Przyjedź. Same kobiety zostały”. Bo jeszcze mój wuj zmarł w międzyczasie, nie ma ani jednego mężczyzny… A pogłoski były takie, taka była sytuacja: jechać, nie jechać. Jeden mówi, że pojechał i jest dobrze, a drugi pojechał i go zamknęli. Bądź tu mądry, prawda?

  • Miał pan jakieś nieprzyjemności później w kraju związane z działalnością konspiracyjną?


Nie. Jak przyjechałem do kraju, na samym początku [PRL-u] (to był 1947 rok), to jeszcze przecież był Mikołajczyk. To było w rękawiczkach wszystko. Natomiast potem to szykany w pracy – normalne. Mnie się udało o tyle, że wezwali mnie do RKU i jakiś major siedział naburmuszony i mówi tak: „Ale tego waszego stopnia tam jakiegoś partyzanckiego to my nie uznajemy”. Mówię: „No to trudno”. I zrobili ze mnie szeregowca. I to mnie uratowało. Bo nagle wypadłem z oficerskiej ewidencji. „Leliwę” zamknęli przecież zaraz potem za Komitet Ekshumacyjny, a ja, ponieważ u nich figurowałem jako szeregowiec, to bardzo mi to pomogło.

  • Czyli nie było żadnych szykan ze strony Urzędu Bezpieczeństwa w stosunku do pana?


Nie no, były. Krążyli w koło, dozorcę mieliśmy zaprzyjaźnionego, to mówi: „Znowu byli i pytali się o pana Stasia”. U mojej ciotki zrobili kocioł, a u mnie pod oknem stali i czekali. Ciągle się z nimi miało do czynienia. W tym domu mieszkał Krupa, ten który napisał wspomnienia, no to jego aresztowali na górze. Ciągle się człowiek o to obijał. Pierwsze lata, właściwie do śmierci Stalina [były ciężkie], dopiero [potem] trochę nam otworzono furtkę. Bo pierwsze zebranie to mogło się odbyć po październiku. Potem znowu nie i potem znowu w latach siedemdziesiątych. Bo w pierwszych latach było tak, że nawet trudno było zebrać paru chłopaków, żeby ewentualnie jakieś wspomnienia omówić, opisać czy coś takiego.





Warszawa, 15 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber


Nagranie dodatkowe zarejestrowane 16 marca 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Marek Miller.

  • Proszę powiedzieć, jak w ogóle pojęcie PAST-y po raz pierwszy w tamtym czasie do pana dotarło, kiedy pan pierwszy raz usłyszał PAST-a, budynek PAST-y?


Pojęcie PAST-y to do mnie dotarło w tamtym momencie, jeżeli idzie oczywiście […] o Powstanie, wtedy kiedy dostałem rozkaz, że muszę wysłać oddział do szturmu na PAST-ę. To było, nie pamiętam, szóstego czy któregoś, w pierwszych dniach sierpnia. Wybrałem wtedy […] dobry oddział, z jednym z najlepszych dowódców, jakich miałem w kompanii, i to skończyło się […], właściwie kompletną klapą. Dowódca tego oddziału zginął, atak nie dał nic, chłopcy wrócili zupełnie złamani, mówią: „Tam absolutnie nie można podejść, to się nie da w ten sposób zrobić”. Dowódcą bezpośrednim tego wszystkiego, organizatorem szturmów na PAST-ę był w zasadzie „Szary”. On chodził i kombinował, jak by tu się dobrać, z której strony. Układ był fatalny, dlatego że jak dzisiaj można się zorientować, PAST-a […] w tej chwili to jest jakiś skwerek, ale to były domy, to były kamienice, to była stosunkowo wąska uliczka, myśmy po tej uliczce normalnie chodzili, bo […] tu się łączy historia z „Szarym”, bo w tym rejonie żeśmy się spotykali w okresie konspiracji.

  • Jeszcze chcę wrócić do tego, jak pan to pierwszy raz usłyszał, pamięta pan, kto dowodził tą grupą, kogo pan wyznaczył?


To był Tadzio Czerwiński, pseudonim „Piętka”, jeden z naszych najlepszych przyjaciół i najlepszych żołnierzy, który brał udział w bardzo ryzykownych akcjach w czasie okupacji, i zawsze na niego można było liczyć. Pochodził z Lublina, był studentem politechniki, Wydziału Elektrycznego i przejął u nas funkcję oficera broni. W kompanii był znany z tego, że prowadził szkolenie z broni i krążył często po mieście z bronią, od lokalu do lokalu, żeby pokazać chłopcom visa, stena, parabellum i tak dalej, no bo te szkolenia odbywały się na broni raczej krótkiej ze względów technicznych, bo przeniesienie większej sztuki to było bardzo trudne, a takie początkowe szkolenie i właściwie uzbrojenie, na które mogliśmy liczyć, to była broń krótka.

  • Czy pan mówi o tym ataku, kiedy wysłał pan ludzi ze swojej kompanii tego 5, 6 sierpnia, kiedy oni weszli do gmachu i musieli się wycofać, to był ten atak?

 

Tam była sytuacja taka, że przy tej głównej bramie był rodzaj barykady, już nie pamiętam, w którym z natarć, ale w jednym z natarć, czy to było w pierwszym, czy to było w drugim, czy może nawet w trzecim, właśnie pod dowództwem „Szarego”, udało im się dojść do tej bramy. Udało im się usunąć nawet te przeszkody, które stały, a tam w środku okazało się, że jest dalej właściwie szaniec, worki ułożone i Niemcy za tym siedzą i strzelają do nich.

  • Pan mówi teraz o tym wysokim budynku PAST-y, gdzie była ta niższa PAST-a i wysoka?


Tak, tam gdzie jest dzisiaj główne wejście do PAST-y. Potem zaczęto kombinować, jak się można dostać z boku. Powstała […] koncepcja. Jedna koncepcja to było zrobienie wyłomów, a druga koncepcja […] wyszła mimochodem. Ponieważ na poczcie (tu muszę trochę wrócić do historii), jak żeśmy zajęli pocztę, tam było mnóstwo sprzętu. Raz, że były samochody i tak dalej, i motocykle, ale to było mniej ważne. Natomiast były motopompy strażackie i był zapas paliwa, i ropy, i benzyny. Na szczęście mieliśmy takiego porucznika Janellego, pseudonim „Jarząbek”, który miał coś wspólnego ze strażą pożarną, znał się na tym. Tak patrzymy na te motopompy, mówię: „Słuchaj, czy by się nie dało tego po prostu [użyć jako miotacza mieszanki palnej?]”.

  • Pamięta pan, jak żeście znaleźli tę motopompę, jak wyglądała ta sama scena, pamięta pan?


[…] Te motopompy to były te motopompy przenośne, jakie do dzisiaj są stosowane, jakie były po wojnie produkowane w Bielsku, z tej motopompy zrobiono silnik do Syreny […]. Tak to wyglądało: był agregat, który tłoczył paliwo, miał ssący przewód, który się zanurzało normalnie w wodzie, bo przecież myśmy [go] jeszcze [używali] do gaszenia pożarów… To tak, wie pan, trochę chaotycznie rozmawiamy, ale myśmy obsadzali po zajęciu Pocztę Główną i przed pocztą mieliśmy sadzawkę, to był taki zbiornik przeciwpożarowy. Nawet na jednym z filmów o Powstaniu jest pokazane, jak chłopcy się kąpią. Skończyła się kąpiel w ten sposób, że sztukas wypatrzył, rąbnął bombę w sam ten zbiornik i cała woda się wylała. Ale w tym okresie te motopompy były w użyciu, bo iks razy mieliśmy pożary […] i używaliśmy tych motopomp do gaszenia pożaru, ale doszliśmy do wniosku, czy nie można tego użyć jako miotaczy ognia, to znaczy oblać tą PAST-ę i podpalić.

 

  • Chciałbym, żeby pan powiedział – to dość ważne, bo te pompy potem odegrały istotną rolę – jak żeście stanęli z tym „Jarząbkiem” i rozmawiacie o tym. Mógłby pan to opowiedzieć?


Z „Jarząbkiem” tośmy rozmawiali, spotykaliśmy się na co dzień, on kwaterował na poczcie. Do mnie należał, taki przydział miałem, […] kwadrat ulic, to znaczy Warecka, plac Napoleona ówczesny, Świętokrzyska do Nowego Światu i do Wareckiej i w tym Poczta Główna jako obiekt. Byłem, jeżeli tak można powiedzieć, komendantem, ponieważ to moja kompania obsadzała [pocztę], no to [byłem] komendantem tego obiektu. Do tego stopnia, że jak było spokojnie, to nawet były wprowadzane przepustki na wejście i tak dalej, ponieważ tam było tak: było dowództwo batalionu, była poczta harcerska, były tam oddziały łączności z Komendy Głównej, był szpital, no więc tam się przekręcało mnóstwo ludzi. Chodziło o to, żeby niepowołani nie wchodzili, bo jednak psychoza tej dywersji niemieckiej, tych „gołębiarzy” była, no gdzie jakieś strzały padały, tam ludzie ginęli – to jest fakt w czasie Powstania.

  • Stoicie z „Jarząbkiem” przed tą motopompą i co mówicie?


Z „Jarząbkiem” żeśmy tak stanęli i mówimy: „Słuchaj, jakby [zrobić miotacz]”? […] Problem był dobrania składu mieszanki, bo tak: musi być jednocześnie łatwo zapalne, z drugiej strony musi się dłużej palić, a z kolei boimy się, że jak my puścimy benzynę, sprężymy ją, żeby to wszystko się nie rozleciało. Więc on zaczął robić próby, no i w końcu dobrał skład tej mieszanki, znaczy puszczając motopompę, to się chowali wszyscy, [obserwując] z daleka żeby [nie oberwać]. To były takie przygotowania, o których mało kto wie. Ale w końcu ustalił skład mieszanki, można to będzie użyć.

  • Na Poczcie Głównej robiliście te próby?


Na Poczcie Głównej to było wszystko przygotowane. Jest zapas paliwa, jest motopompa. Ale teraz jest następna przeszkoda, bo zaczęły się odprawy u „Leliwy”, gdzie właśnie rej wodził między innymi „Szary”, który przedstawiał plan, jak podejść z boku, tam te wyłomy i tak dalej, i zawsze był obecny przedstawiciel PAST-y, któryś z dyrektorów przedwojennych. Nie pamiętam, tam gdzieś jego nazwisko jest zapisane. I on mówił: „Panowie, zlitujcie się, to są milionowe urządzenia, unikalne w tej części Europy – co było prawdą. – Nie niszczcie tego, bo chcemy to ocalić”. […] To były początki Powstania, pierwsza część, pierwsza ćwiartka Powstania, jeśli tak można powiedzieć, to się wydawało… Nikt nie przewidział tego, co będzie potem. Wydawało się, że może to się da ocalić. Z kolei ja osobiście uważałem, że nie ma innego wyjścia, dlatego że to pociąga za sobą takie ofiary. […] Jednym z najgorszych wspomnień to było to, kiedy musiałem wyznaczyć oddział do pójścia na PAST-ę.

  • Wróćmy jeszcze do tego momentu, bo sam pan wtedy tam nie był, tylko wyznaczył pan grupę, która poszła?


Wyznaczyłem grupę.

  • Co pan wtedy robił, kiedy oni poszli na PAST-ę?


Miałem na głowie cały ten [obszar], obsadzaliśmy Nowy Świat, już po zajęciu Nowego Światu, obsadzaliśmy pałac Staszica i poza tym miałem to całe wojsko na głowie.

  • Proszę powiedzieć dokładnie, jak pan wysyła tych chłopaków, jak pan ich dobiera? Gdyby pan mógł to opowiedzieć, jak pan ich wybrał, no bo widział pan PAST-ę przed tym wyborem, był pan pod budynkiem, widział pan, na co oni idą?


Tak, oczywiście.

  • Proszę powiedzieć, jak pan zobaczył PAST-ę po raz pierwszy jako budynek, który macie zdobyć?

 

Jako budynek, że jest to budynek szalenie trudny do zdobycia i bardzo ryzykowny.

  • Na czym to polegało, że był ryzykowny?


Na tym polegało, że to jest budynek, to jest beton, do tego przez Niemców pookładany workami, zabetonowany, bunkry jakieś porobione, wejście całe zabarykadowane i nie ma podejścia.

  • Co to znaczy, że nie ma podejścia?


Tylko szerokość Zielnej. Trzeba przeskoczyć przez tą ulicę. Teraz różnica uzbrojenia naszego i Niemców. Do zdobycia PASTY-y potrzebna była broń ciężka, żeby móc zrobić wyłom, a czym mieliśmy zrobić? Mieliśmy tam tego jednego PIAT-a, ten PIAT został użyty do podpalenia mieszanki tylko, on nie był w stanie rozbić muru PAST-y. Tak że […] toczył się spór przez dłuższy, czas czy podpalić, czy nie podpalić.

  • Jasne, ale proszę jeszcze powiedzieć, jak pan pierwszy raz zobaczył PAST-ę, ten budynek, kiedy już wiedział pan, że to będzie wyzwanie, że to jest zadanie dla was, pamięta pan ten moment?


To znaczy, to było nie tylko wyzwanie dla nas, bo to było wyzwanie dla Batalionu „Kiliński”, to było wyzwanie dla „Leliwy”. „Leliwa” dostał w przydziale ten „prezent”, PAST-ę, że ma to zdobyć.

  • Pamięta pan, jak pan zobaczył ten budynek, pamięta pan to?


Pamiętam.

  • Jak? To proszę powiedzieć.


Z początku to wyglądała tylko [jak umocniony budynek. Pamiętam] strzały z PAST-y padające, [cały kwartał pod ostrzałem. Mieli dobry ogląd]. Dopiero w miarę prowadzenia akcji, a właściwie dopiero od momentu podpalenia, to zaczęło się dantejskie piekło. Bo rzucanie butelkami, no był taki moment, że jeden z kolegów, pseudo „Gonzaga”, Jacek Myszkowski (wtedy dowodził „Szary”) podbiegł i próbował przez okno butelkę rzucić. Oczywiście nic z tego nie wyszło, bo to było za wysoko, butelka się odbiła, o mało nie zginął. Potem była próba ode mnie z kompanii. Poszli chłopcy z miotaczem ognia domowej roboty, znaczy [konstrukcja własna], bo wiadomo, że robiło się tego typu urządzenia. Skończyło się tym, że ten […] miotacz zawiódł, bo to nie było jednak to, co być powinno, to była prowizorka, a on mało nie zginął. Zginął później w pałacu Staszica, ale w tamtym momencie ledwo wyszedł żywy spod PAST-y. Tak że wszystkie te próby małego podpalenia, to znaczy butelki, to znaczy miotacze płomienia produkcji rodzimej, nie zdawały egzaminu. To trzeba było pójść na całego i oblać tą PAST-ę, tak jak w końcu zrobiono, przy pomocy tej motopompy. To była z kolei operacja logistyczna, już jak się opanowało…

  • Jeszcze sekundę, ten pierwszy atak. Mówi pan, że pan do tej pory pamięta, jak pan tych chłopców dobrał i wysłał na PAST-ę, mógłby pan to opowiedzieć, bo mówi pan, że to był trudny moment, bo jest pan, tutaj przypomnijmy, tylko no bardzo młodym dowódcą kompanii i teraz po raz pierwszy ma pan tych ludzi wysłać na akcję. Proszę to opowiedzieć dokładnie, jak pan pamięta, jak pan to zrobił, gdzie oni wtedy byli, gdzie pan ich dobrał?


Z tego, co pamiętam, to [była] pierwsza [akcja na PAST-ę]. Najbardziej pamiętam wyjście tego pierwszego oddziału, dlatego że z Tadziem Czerwińskim tośmy się przyjaźnili i bardzo żeśmy go lubili, to ten, który zginął. On dobrał, wziął ze sobą zespół ludzi, w tej chwili nie pamiętam personalnie kogo, ale głównie on [sam] dobierał, i był to zespół młodych chłopców i niekoniecznie młodych, bo byli i starsi. Skład tej kompanii był niesłychanie mieszany, tak jak całe Powstanie. Można powiedzieć, jeśli idzie o naszą kompanię, to była tak: część była studencko-uczniowska, a część była rzemieślniczo-robotnicza, i to nawzajem świetnie grało ze sobą. Jeden właśnie z takich starszych trochę od nas, rodak z Targówka, jak to się mówiło przed wojną, zdobył Virtuti Militari [w akcji] na budynek PAST-y. Oni się bili jak szatany. Potem oczywiście przestrzelili go na budynku PAST-y, wylądował w szpitalu, no ale przeżył Powstanie. Więc staraliśmy się dobrać tych ludzi, których wartość bojowa była już znana, bo [jak] w kompanii [jest] dwustu ludzi, to nie wszyscy są jednakowo odważni, jednakowo się nadają do trudnej akcji. Więc wybierało się tych, którzy są lepsi, a z kolei żal było tych lepszych, żeby ginęli. To taki, czy ja wiem, psychiczny czy moralny problem, który każdy dowódca musi rozstrzygnąć.

  • Jak pan ich dobrał, jak oni wrócili? Proszę to powiedzieć.


Jak oni wrócili, wrócili…

  • Nie, jak pan ich dobrał jeszcze, może zaczniemy od tego.


Nie, personalnie, po nazwisku ich nie dobierałem. Szła drużyna, to przeważnie szła drużyna, dlatego że te wszystkie natarcia były co najmniej z trzech kompanii. W pierwszym okresie brała pierwsza, druga (to znaczy nasza) i trzecia kompania. Trzy kompanie, które tu były bezpośrednio pod dowództwem Rojcewicza. Potem doszły inne, część z nich przeszła, była na Woli, zostało tam to zgrupowanie wolskie rozbite, doszlusowali później tutaj do nas i zrobiło się w końcu po reorganizacji w Batalionie „Kiliński” dziewięć kompanii. I te kompanie brały udział po kolei. W ostatnim szturmie to brały [udział] wszystkie kompanie, ale to już w tym ostatecznym.

  • A w tym pierwszym?


Te pierwsze to brały trzy kompanie: pierwsza, druga i trzecia. I z każdych tych kompanii, [wydzielono oddziały i] […] „Szary” […] brał pod swoja komendę, bo on bezpośrednio tam dowodził. „Leliwa”, że tak powiem, dowodził z góry, ale pod rozkazami „Leliwy”, bezpośrednio był „Szary”, który był bezpośrednim wykonawcą rozkazów „Leliwy”.

  • Już o nim rozmawiamy. Ale jeszcze chciałbym jednak od pana wyciągnąć, bo pan powiedział sam, że to miało duże znaczenie, jak oni pierwszy raz wrócili rozgromieni tam przy tym ataku, proszę to powiedzieć. Wysłał pan swoich chłopców, ze swojej kompanii do ataku na PAST-ę, i co się dzieje, ten pierwszy atak, i oni wracają, i co?


Wracają, i mówią…

  • Gdzie pan wtedy jest, gdzie oni panu to mówią?


Byłem wtedy na poczcie, czekałem na nich.

  • Na poczcie, czyli oni wracają na pocztę?


Oni wracają na pocztę, oni tam kwaterowali na poczcie. Myśmy byli zakwaterowani…

  • Jak oni wyglądali, co oni mówią? Proszę to powiedzieć.


Co oni mówią? […] Jeszcze dałem, bo jeszcze Tadzio prosił, żeby mu dać jeden dodatkowy pistolet, to mu dałem swój pistolet, i przynoszą mi ten pistolet, mówię: „Co się stało?”. – „Tadzio zginął”.

 

  • To były pierwsze straty w pańskiej kompanii w Powstaniu?


Taka większa strata to była pierwsza. Znaczy były straty przedtem, ale ta może taka najbardziej odczuwalna, bo jeżeli ginie pana przyjaciel i do tego znany w całej tej grupie, w całej tej kompanii, cieszący się uznaniem i sympatią, i wie pan, kto to jest, no to się odczuwa więcej niż ochotnik, który dołączył, obcy z miasta, którego się nie zna.

  • Jak go pochowaliście?


Myśmy go nie pochowali, dlatego że jego zabrali do szpitala na Mariańską, bo zdawało im się – bo dostał w głowę – że coś z niego będzie, i zanim myśmy rano przyszli, to oni go wzięli i pochowali. Potem na to miejsce zwaliła się chałupa, cały dom, i nie mogliśmy znaleźć, nie ma grobu.

  • Co pan pomyślał o tym ataku, że oni poszli, że jakiś błąd jest, coś?


Nie, no po prostu to są twarde [realia]. Nie mogłem tego oceniać w formie błędu, po prostu jest to bardzo ciężki orzech do zgryzienia, no a skoro żeśmy się zdecydowali na wojnę, no to musimy wojować, to jest wojna.

  • Proszę teraz powiedzieć, jak pan poznał „Szarego” i kim dla pana był?


„Szary” chodził do Gimnazjum imienia Marszałka Piłsudskiego w Białymstoku, był zastępowym 5. drużyny harcerskiej w Białymstoku i stąd go znam.

  • Pan kim był w tej drużynie?


Ja byłem w 2. drużynie harcerskiej w Białymstoku. Tylko trzy lata młodszy od niego, bo ja jestem rocznik 1922, a Stach był 1919 rocznik. Stach zdał maturę i w następnym roku, czy nie pamiętam już jak to było, patrzę, w Białymstoku… To było małe miasto, sto tysięcy mieszkańców, no a ludność była taka mieszana, jak we wszystkich tych wschodnich miastach, tak że nas tam było pięćdziesiąt-sześćdziesiąt tysięcy, a reszta była, bo to było miasto, to była ta strefa, gdzie car pozwolił się osiedlać Żydom, jak pan dobrze wie, i w każdym miasteczku było to czterdzieści-pięćdziesiąt procent, tak to się wahało. Tak też było w Białymstoku. Taki był w Białymstoku deptak, gdzie właśnie ta szkolna młodzież lubiła się spotykać, przechadzać, a jak były jakieś święta, a koledzy starsi, którzy, bo każdy szedł do wojska przed wojną, dzisiaj się po wojnie wszyscy wykręcali od wojska, a przed wojną każdy chciał podchorążówkę odwalić wcześniej, przed studiami, żeby mieć potem spokój, a poza tym było to jakieś takie, no, patriotyczne podejście. Stach poszedł do podchorążówki zawodowej artylerii przeciwlotniczej, no i jak przyjechał na święta jeszcze z tym kordzikiem tutaj, no to wzbudzał wśród młodszych kolegów sympatię, szacunek, uznanie, patrzyliśmy na niego [z zazdrością].

Potem jest rok 1939, właściwie już 1940, ja tutaj [w Warszawie] spotykam komendanta hufca białostockiego, Leona Gajdowskiego. On był jako komendant hufca nad nami takim przełożonym, nad wszystkimi harcerzami. Pyta się: „Co ty tu robisz?”. Mówię: „Próbuję się uczyć” – bo zaczęli [szkoły otwierać], szkołę budowy maszyn otworzyli, ja się przymierzałem do tego, żeby wrócić do nauki, bo przedtem to mnie wsadzili do leśniczówki, bo to [powszechnie uważano], że na wiosnę wojna się skończy, Sikorski przyjdzie i będzie już po wszystkim. Miałem tam przesiedzieć i przeczekać. Powiada tak: „Słuchaj, bo my tu zawiązujemy konspirację”. – „To świetnie”. W tej konspiracji okazało się, że właśnie jest tenże Gajdowski, że jest tenże Silkiewicz z Białegostoku, że jest Kowalski, również drużynowy tej samej drużyny z Białegostoku, że jest Szczepanek, też z gimnazjum z Białegostoku, też podchorąży z podchorążówki lotniczej. Szczepanek i Silkiewicz pracują na dawnym placu Napoleona (był taki skład papierniczy Siudecki), po prostu handel papierem, i oni jako podchorążowie nie mieli specjalnego zawodu, no i tam zatrudnili się jakoś przy tym papierze. Pracowali przy tym papierze i właśnie to była taka pierwsza melina konspiracyjna, właśnie tam u tego Siudeckiego. Tam żeśmy się spotykali, a potem oni obydwaj jakoś u tego Siudeckiego się usamodzielnili i „Szary” otworzył sklepik tutaj na Szkolnej, a Szczepanek otworzył na Zielnej. Tak że myśmy pod tą PAST-ą w czasie okupacji często tam przechodzili, bo to była taka trasa między jednym i drugim, a te sklepiki to były i meliny, tam się i broń przechowywało i bibułę, i wszystko.

  • Z czego oni żyli, sprzedawali w tych sklepikach papier, co robili?


Był papier, papier był, potem dalsza historia jeszcze z celuloidem była, tośmy tam kombinowali, no był jakiś papier. Na przykład ja byłem na studiach, kupowałem taki papier [marki] jak Schellers Hammer albo Monopol, to były dwa papiery do kreślenia. Dzisiaj nieużywane, ale to polegało na tym, że pan tuszem kreślił, jak pan źle wykreślił albo się wylało, to brał pan żyletkę i mógł pan to wyskrobać i narysować po raz drugi, bo to był [właśnie] taki papier.

 

  • „Szary” prowadził taki sklepik?


On taki sklepik prowadził, on między innymi te papiery, w ogóle najrozmaitsze papiery, po prostu papierniczy sklep.

  • Proszę powiedzieć, w tym okresie przed Powstaniem, co to był za charakter, co to była za osobowość?


On był cichy, spokojny, bardzo opanowany i bardzo odważny, o czym się mogłem osobiście przekonać później. On był bardzo odważny i siebie nie oszczędzał. Nigdy nie pchał, idźcie, a ja będę stał tutaj. Takie było śmieszne zdarzenie, taka może dygresja. Bombardowanie było poczty, no nie pierwsze, któreś tam, i jest taki korytarz, i tam z tyłu słyszymy krzyki kobiet. Myśmy tam mieli zorganizowaną i stołówkę, bo tam peżetki działały, tak że była dla wojska stołówka, tam by cały magazyn żywności, z okolicy żywność się ściągało, jakieś makarony, kasze, inne. Słyszymy krzyki tych dziewczyn zza ściany, a teraz ta ściana się zwaliła i w tej ścianie jak gdyby taka firanka jakby frędzle wisiały, a to były kable. Te kable były pod napięciem, trzeba było przez te kable przejść, żeby się do tych dziewczyn dostać. Muszę powiedzieć, że jak stanąłem przy brzegu tych kabli, to się zatrzymałem, a Stach nie. Skoczył przez te kable, no to ja wtedy też za nim. Mało by się kto zdobył na to, żeby ratować tam te dziewczyny, którym notabene nic się nie stało, bo je makaron przysypał.

  • Jak on się uczył, to był dobry uczeń, jakim harcerzem był?


To mi trudno powiedzieć, bo trzy klasy różnicy, inne gimnazjum, to trudno powiedzieć.

  • Jakich rodziców miał, kim byli?


Nie wiem, rodziny jego nie znałem.

  • Gdyby pan mógł powiedzieć jedno zdanie, bo to jest trudno powiedzieć, jak was wychowali, mówię o takim wychowaniu patriotycznym w Białymstoku przed wojną?


Nas wychowali w ten sposób, że dla nas najważniejsza była niepodległość Polski. W tym duchu nas wychowali. W 1939 roku, jak znaleźliśmy się na wschodzie, to długa historia, dlatego że myśmy zostali jak gdyby, ta grupa starszoharcerska w Białymstoku została w 1939 roku, można powiedzieć, że zmobilizowana. W tym sensie, że żeśmy zostali skoszarowani w miejscowym RKU i prowadziliśmy obserwację przeciwlotniczą. W Białymstoku jest taki kościół Świętego Rocha, który stoi na wzgórzu, taki wysoki, jeszcze wtedy to był nie gotowy, po drabinach się wchodziło, to akurat dla takich siedemnastolatków łażenie po drabinach na sam szczyt to nie był problem, i myśmy prowadzili, to się nazywało OPL, służba przeciwlotnicza. Ogłaszaliśmy alarm dla miasta Białegostoku. Myśmy się znali na sylwetkach samolotów, bo przed wojną było coś takiego jak przysposobienie wojskowe i myśmy mieli dwa lata tego ćwiczenia z karabinami, strzelania, marszów i tak dalej, zakończone obozem w Grańdziczach pod Grodnem, na którym był kurs OPL. Przerabialiśmy wszystkie sylwetki samolotów, latały samoloty na rozmaitych wysokościach, żebyśmy się zorientowali, jak wygląda samolot na dwóch tysiącach, jak na tysiącu, jak to się można zorientować po sylwetce, jak on wysoko leci.

  • „Szary” brał udział w tych ćwiczeniach?


Nie, „Szarego” tu nie było, on wtedy był w podchorążówce.

  • Pytam dlatego, żeby spróbować młodemu już teraz pokoleniu przedstawić, jak pan to porównuje – bo to był przecież kraj, który dopiero co odzyskał wolność – jak pan to dzisiaj porównuje.


Właśnie dlatego ta wolność była niesłychanie świeża i ona ciągle… Ponieważ to było tak niedawno, a myśmy byli tym pierwszym pokoleniem urodzonym już w wolnej Polsce, lata dwudzieste, zaraz po odzyskaniu niepodległości, bo to mniej więcej wtedy, te roczniki, to myśmy byli niesłychanie patriotycznie nastawieni.

  • Jak pan to porównuje do stanu dzisiejszego, czy ten patriotyzm wtedy się różnił od dzisiejszego?


To trudno porównać, oni nie mają tego poczucia niepodległości czy w ogóle jakiegoś takiego przywiązania do kraju, jak myśmy mieli. Na przykład jak był taki okres, że siedziałem trzy lata po zakończeniu wojny na Zachodzie, to nas wszystkich żarła tęsknota za krajem. To jest autentyczne, myśmy tęsknili do tego kraju. Mimo, że tam, na Zachodzie było lepiej, ale wiedzieliśmy…, do tych gruzów żeśmy tęsknili. Jak to będzie, jeżeli my zostaniemy na Zachodzie i nigdy tej Polski nie zobaczymy. To był dla nas problem, dla wielu ludzi to był taki problem: jechać, nie jechać; bo tak, jeden pojechał, napisał list, że w porządku, a drugi pojechał i zamknęli go. To były te sprzeczne wieści, więc właściwie w moim przypadku zadecydowała sytuacja rodzinna, po prostu zostały same baby. Musiałem wrócić jako jeden [mężczyzna].

  • Wróćmy do Powstania. Proszę powiedzieć, czy „Szary” się jakoś zmienił w momencie wybuchu Powstania, kiedy już przy budynku PAST-y go widzimy?


Nie, on się nie zmienił, on zawsze był jednakowy. Musze opowiedzieć na przykład drugie takie spotkanie, jak żeśmy zdobywali Pocztę Główną. Ponieważ atak frontalny się załamał, dowódca kompanii „Józef”, on się nazywał Fręchowicz, do końca Powstania został unieruchomiony, bo go przestrzelili. Taki frontalny atak przez plac Napoleona, a tam bunkier na rogu, i z tych okien – poczta solidnie zbudowana tu od frontu – no nie miał szans w ogóle, chłopaków wystrzelali i koniec. Więc „Leliwa” wpadł na pomysł, ściągnął mnie: „Masz tutaj oddział z 1. kompanii, z 2. kompanii, weź ich i próbujcie wejść od ulicy Świętokrzyskiej”. Tam przez podwórka, opłotki i tak dalej, przez dziurę w płocie żeśmy się w końcu przedostali na tyły poczty. Już jak żeśmy te tyły (bo tam było tak zwane kasyno pocztowe) opanowali, przebiegam przez dziedziniec, lecę do bramy, otwieram bramę i kto w bramie stoi? Stasilkiewicz. On był na czele tych, którzy szturmowali od Wareckiej i starali się wejść. Nie na końcu, tylko na początku, pierwszy.

  • Co pan może jeszcze o nim powiedzieć, jeśli chodzi o te wszystkie ataki na PAST-ę, jaka była rola i dlaczego on został wybrany na szefa tych operacji wokół PAST-y przez „Leliwę”?


Dlatego że „Leliwa” uznał, że jest najlepszy do tego, po prostu.

  • Znali się wcześniej z „Leliwą”, „Szary”?


Znali się. Dlatego że był taki układ, że jakiś czas Stach był, jak te kompanie się organizowały, on był moim dowódcą kompanii przez jakiś czas w okresie konspiracji. To była kompania „Wigry”, a potem się podzieliło, z jednej kompanii dwie zrobiły się, potem z dwóch zrobiły się trzy i tak dalej. Normalny rozwój w czasie konspiracji, te oddziały rosły, bo się ludzi ściągało, były trzy plutony, to zostały dwa plutony, jeden pluton odszedł…

  • Jakim był dowódcą, kiedy pan służył pod nim?


On był świetnym dowódcą, on był rzeczowy, on był grzeczny, on był uprzejmy i niesłychanie przyjacielski.

  • Co to znaczy, że był przyjacielski?


To znaczy, że nie wywyższał się, ja byłem jego młodszym kolegą, nie odczuwałem tego, czułem się z nim tak jakby to był mój kolega, a jednocześnie wszystkie jego rozkazy [wykonywano]. Miał taki autorytet, że człowiek się nie sprzeciwiał temu, co on mówił. Jakoś umiał te rzeczy wypośrodkować, nie każdemu się udaje.

  • Jak go pan pamięta, to ważne, co pan powiedział, jak go pan pamięta z tych epizodów teraz już przy budynku PAST-y, co pan jeszcze pamięta, co pan widział osobiście czy co wynikało z kontaktów z nim, zanim PAST-ę zdobyto, czy jeszcze pan coś pamięta, co dotyczy „Szarego”?


Kontakty mieliśmy częste, właściwie to on mnie traktował [jak kolegę]. Nie dawał mi nigdy odczuć, że jest starszym kolegą i moim przełożonym.

  • Pamięta pan może jakąś rozmowę z nim na temat PAST-y, jak to zrobić, żeby tam tych Niemców wykurzyć?


Były rozmowy, ale to były głównie na odprawach u „Leliwy”, byli dowódcy kompanii i oczywiście on był, bo on był tym głównodowodzącym oddziałów, które szturmowały PAST-ę. „Leliwa” się włączył dopiero bezpośrednio w ostatnim okresie. Przecież był taki podział ról w pewnym momencie, że „Leliwa” kierował tą pompą, dawał komendę, na które piętro mają lać, a Silkiewicz w tym czasie miał wykorzystać i z ludźmi podejść pod PAST-ę, próbować się wedrzeć do środka, [przez] te wyłomy [zrobione przez minerów]. Niestety [jeden z minerów], też już zmarł, Roman Wierszyło, którego dobrze znałem, a który przykładał tam ten ładunek do wysadzenia jednej z tych ścian. Z tych, co wysadzali, jedna z pań żyje, z tych minerek.

  • Żyje?


Żyje, ale nie powiem panu jej nazwiska, nie pamiętam, dlatego że my mamy 20 sierpnia, no wtedy, co pan był, święto batalionu, jedna z tych pań minerek była wtedy.

  • Kto może to wiedzieć, jak pan myśli?


To może wiedzieć Basia, Basia Scheiner będzie wiedzieć, ona może wiedzieć. Poza nią to chyba nikt.

  • Wróćmy do PAST-y. Proszę powiedzieć, co pod tą PAST-ą się dzieje, bo chciałbym, żeby pan powiedział wszystko, w czym pan bezpośrednio brał udział, jeśli chodzi o PAST-ę, do jej zdobycia, do tego 18–19 sierpnia. W czym pan brał udział, jeśli chodzi o zdobywanie PAST-y?


W jakim sensie?

  • Proszę pana o to, żeby pan powiedział, w czym pan brał udział, jeśli chodzi o zdobywanie PAST-y, bo tych ataków było kilka. Mówi pan, że były odprawy. Czy brał pan udział w którejś odprawie dotyczącej przygotowania?


W odprawach brałem [udział] wszystkich.

  • We wszystkich odprawach jako dowódca kompanii?


We wszystkich odprawach w sprawie PAST-y brałem udział.

  • Mógłby pan powiedzieć, co panu z tych odpraw zostało?


Został spór o to, czy palić, nie palić. To był główny spór. Tak jak się dzisiaj w sejmie robi reformę: czy robimy, czy nie robimy. Podpalamy czy nie podpalamy? Ja byłem za tym, żeby podpalać, dlatego że straty będą niewspółmierne, a nie da rady zdobyć albo przy tak niesamowitych stratach, że to w ogóle nie powinno wchodzić w rachubę. I „Leliwa” w końcu uzyskał zgodę „Radwana”, Pfeiffera, pułkownik Pfeiffer, on był dowódcą tutaj całego Śródmieścia.

  • Czy między nimi była jakaś kontrowersja, miał „Radwan” do niego pretensję, że nie zdobyli tego za pierwszym razem?


Nie, nie miał, bo „Radwan” sobie przecież też zdawał sprawę, jak to wygląda. On mógł tylko naciskać, macie zdobyć, to jest wasze zadanie, normalnie jak dowódca ciśnie swoich, żeby wykonali zadanie, ale sobie zdawał sprawę. „Leliwa” ostatecznie mu to wytłumaczył, to już oni rozmawiali bez naszego udziału.

  • Czy pamięta pan „Żmudzina”, pamięta go pan z odpraw?


Pamiętam go dobrze, bo ja go znałem sprzed wojny.

  • Skąd pan go znał przed wojną?


Z Białegostoku.

  • On był też z Białegostoku?


On był komisarzem policji w Białymstoku, a z Władkiem, jego synem, byłem w jednej klasie.

  • Co to był za człowiek?


On była dwa albo trzy lata, chyba ze trzy lata był w Białymstoku, a potem przenieśli go chyba do Wilna.

  • Co to był za człowiek?


Wspaniały człowiek. Niesłychanie odważny. Gdzie ja go poznałem? Na boisku sportowym. Myśmy chodzili (wtedy inaczej wyglądało) na boisko miejskie i tam żeśmy sobie biegali, skakali, rzucali oszczepem i tak dalej, można było u opiekuna czy woźnego boiska, który pilnował, wypożyczyć kule, dysk i tak dalej. Myśmy sobie taki sport dla siebie uprawiali i on przychodził tam. Lubił sport, przecież to chłopa kawał był taki, wysportowany był niesłychanie i ja go wtedy poznałem. Władek chodził do naszego gimnazjum, byliśmy w jednej klasie, syn jego, on zmarł zresztą później, stosunkowo wcześnie. Na tym filmie o Kontrymie dobrali… Kontryma świetnie grał [Frycz], natomiast Władka nie, bo Władek miał taki nos, a aktor miał zupełnie inny, więc mnie to raziło.

  • Nie widziałem filmu, jest film o Kontrymie?


Był film, w telewizji był, świetne widowisko, świetne, naprawdę świetne. Mało kto oglądał, nie zareklamowali tego.

  • Mój kolega Witek Pasek napisał książkę o nim, o Kontrymie.


Tego nie czytałem, ale wie pan, jest to postać mało znana.

  • Czy pamięta pan, co on mówił podczas tych narad, bo Kontrym też brał udział w naradach, jak zdobyć PAST-ę, pamięta pan jego stanowisko, co on mówił?


Nie, nie wiem, tu nie rozmawiałem z nim, nie, bo on potem był u „Bartkiewicza”, „Bartkiewicz” obsadzał tutaj dawny Arbeitsamt, plac Małachowskiego, Kredytową.

  • Nie pamięta pan też tego pierwszego takiego poważnego ataku, kiedy oni się wdarli do środka gmachu, kiedy dowódcą tego ataku był właśnie Kontrym?


Nie byłem przy tym. To było poza nami. To był on sam, z własnej inicjatywy, a potem nie wiem, prawdopodobnie „Zagończyk” […], Steczkowski, który był nad nami, pomiędzy „Radwanem” a „Leliwą” był jeszcze „Zagończyk”, dowódca rejonu [zdecydował o przydziale PAST-y nam, czyli „Kilińskiemu”].

  • Proszę powiedzieć, czy brał pan udział w tym ataku przy zdobyciu już PAST-y, to był osiemnasty, dziewiętnasty, kiedy zdobyto PAST-ę?


Nie, dopiero pod sam koniec udało mi się, bo mnie „Leliwa” nie puścił na początek, bo mówi tak: „Masz siedzieć tutaj i pilnować, żeby Niemcy tu, od Krakowskiego [Przedmieścia] nie wpakowali nam się w ramach odciążenia PAST-y”.

  • Gdzie pan siedzi? Na Poczcie Głównej?


To było przy Świętokrzyskiej, tutaj, bo tu od kościoła Świętego Krzyża… Jeszcze nie była zdobyta komenda policji, jeszcze była w rękach niemieckich, bo to dwudziestego trzeciego dopiero, a dwudziestego jeszcze komenda policji była obsadzona przez Niemców, a myśmy mieli barykadę przy Świętokrzyskiej z widokiem na kościół Świętego Krzyża. Oni na schodkach mieli karabin maszynowy i walili do nas, i tamtędy [mogli się dostać]. Obsadzaliśmy pałac Staszica [także z drugiej strony].

  • Kiedy zdobywają PAST-ę, to jest pan tutaj przy Świętokrzyskiej?


Musieliśmy pilnować wtedy tamtego odcinka, dopiero się wyrwałem pod sam koniec.

  • Pod sam koniec, to znaczy o której godzinie?


Dopiero gdzieś nad ranem.

  • O której, o dziesiątej rano pan tam pod PAST-ę poszedł?


Nie pamiętam.

  • Co pan jeszcze pamięta z tego ostatniego momentu?


Z tego ostatniego momentu to pamiętam przede wszystkim te straszne [spalone, czarne wnętrze, no i smród spalenizny].

  • Kto pana ściągnął z tamtej barykady?


Sam poszedłem. Zostawiłem swojemu zastępcy i po cichu poszedłem.

  • Dlaczego, bo to ciekawe?


Mi ta PAST-a leżała, że tak powiem, na wątrobie. Miałem porachunki z PAST-ą, bo tam się posyłało ludzi, którzy ginęli. To był taki paskudny obiekt w tej naszej części. We wszystkich akcjach ginęli, ale przebicie na Starówkę było jednorazowe, wsparcie na Królewskiej, to było tam też raz czy drugi, a PAST-a się powtarzała, powtarzała się regularnie i już wiedziałem, że jak pójdą, to wiadomo, że straty są murowane. Mogło się udać, mogło się nie udać, ale musiały być.

  • Rozumiem. Idzie pan tam i co pan widzi, bo idzie pan ze Świętokrzyskiej, to jest niedaleko?


Przede wszystkim smród wypalonego budynku. Przecież to było czarne, wypalone, okopcone.

  • Jak to śmierdziało?


Śmierdziało to niesamowicie taką spalenizną, bo to tak, ropa, benzyna plus, no nie wiem, co tam się paliło w środku, co się w budynku może palić, najrozmaitsze rzeczy. To wyglądało makabrycznie.

  • Podchodzi pan pod budynek i co się dzieje?


To już wtedy był koniec, jeszcze wyszukiwali Niemców, resztki wyciągali. Oni się schowali tam jeszcze.

  • Widział pan coś na własne oczy, jak pan doszedł do budynku?


Widać było taki krajobraz, końcowy fragment bitwy.

  • Jak to wyglądało?


To wszystko było właściwie w czerni. Przede wszystkim to, co zapamiętałem, to czerń i zapach spalonego, wypalonego budynku. Tam się przecież i trupy paliły, nie trupy, i śmiecie, nie śmiecie, tam pochowanych Niemców przecież kupę było. Najlepszy dowód, jak to było, to jest pamiętnik tego Niemca znaleziony przecież później.

  • Kurta, tak?


Tak.

  • Widział pan Niemców wyprowadzanych z budynku?


Nie, już wyszli.

  • Już nie było Niemców?


Nie, już nie było.

  • Wszedł pan do gmachu?


Tak, oczywiście.

  • Jak to wyglądało?


Czerń, czerń, taka tłusta czerń, od tej ropy widocznie, i ten charakterystyczny taki straszny smród. Wszystko wypalone, klatka schodowa wypalona, jeszcze jakaś taka krata była, siatka, która utrudniała bardzo wejście do góry.

  • Wszedł pan na górę?


Nie, na samą górę nie.

  • Do którego piętra pan doszedł?


Niewysoko, nie miałem za wiele czasu, musiałem wracać.

  • Co tam leżało, trupy leżały jeszcze czy nie?


Nie, tego nie widziałem. Nie mogłem się tak bardzo pokazać, bo tak po cichu wlazłem.

  • Spotkał pan tam żołnierzy ze swojej kompanii?


Wtedy chyba nie, chyba nikogo nie [było], dlatego że wtedy, już nie pamiętam, ale jednego przestrzelili, drugiego do szpitala zabrali, a trzeci, ten najmłodszy gdzieś tam się wtulił. Nawiasem mówiąc, wczoraj się z nim widziałem, ale jest w kiepskim stanie. Tak jak on PAST-ę wspomina, to mówi, że jak ich przydusili ogniem, to w ogóle głowy podnieść nie mógł, właściwie tak jego wspomnienia się kończą.

  • Proszę powiedzieć, tych, którzy wyprowadzali Niemców z PAST-y, gdzie ich prowadzili, co się z nimi działo, nie wie pan?


Normalny proceder był [oddać się w ręce żandarmerii]. Tam się kręcił, tam na zdjęciu jest Edward, pseudonim „Kulesza”, Edward Garło, z którym żeśmy się przyjaźnili…

  • Żyje?


Nie. Edward zmarł. Niestety, myśmy kiedyś tam mieli ostre spięcie w czasie okupacji, ale to mniejsza z tym, potem żeśmy się zaprzyjaźnili, przyszedł, przeprosił mnie w czasie Powstania, mówi: „Miałeś rację, przyznaję ci rację”. No i od tej pory byliśmy przy przyjaciele i on tam bardzo dzielnie walczył na poczcie, i on jest na filmie, taki obwieszony bronią, takie zdjęcie jest, to właśnie on. On przy tych jeńcach tam był. Procedura była taka, taką ja przynajmniej stosowałem, i wtedy chyba było tak samo, to znaczy Niemców oddawano żandarmerii, no bo było coś takiego jak żandarmeria. Oni się zajmowali jeńcami i właściwie był rodzaj obozów niemieckich. Kiedyś to miałem takie zdarzenie, że w nocy mnie ktoś budzi: „Co takiego?”. Patrzę, a to mój kolega ze studiów, Leszek Bobrowski, który potem był chlubą „Świerku”, tylko że się zabił na motocyklu, świetnie uzdolniony fizyk, bardzo jego tam cenili w „Świerku”, i patrzę – Leszek. „Co ty tu robisz?” – „Potrzebuję wody”. „Po co ci woda?” – „Mam pod opieką grupę Niemców i muszę im dać wody, bo mi tutaj pozdychają z pragnienia”.

  • Czy wie pan, co robiono z esesmanami?


Prawdopodobnie ich rozstrzeliwano, prawdopodobnie, ja nie byłem przy tym.

  • Ale nie znał pan nikogo, kto wykonywał taki rozkaz?


Nie. Czytałem takie wspomnienia, poza tym nie można było też… Jak Niemców dało się, żeby odprowadzili, eskorta, nigdy pan nie mógł zaręczyć, że ktoś w tej eskorcie ma takie urazy albo tyle ucierpiał od Niemców, że któregoś Niemca nie zastrzelił, nie było gwarancji. Rozkaz był odprowadzić do żandarmerii, ja tak zrobiłem z jeńcami, których myśmy brali.

  • Proszę powiedzieć, czy pan pamięta zachowanie ludności wokół was, tej, która jeszcze gdzieś zostawała szczątkowo?


To już było taki trochę… Wokół PAST-y to tam ludzi już nie było, tam się takie piekło zrobiło, że przy samym budynku PAST-y to ja sobie nie przypominam, żeby ludność była, ludzie pouciekali stamtąd. W tym rejonie się nie można było poruszać, bo przecież jak ktoś szedł, to oni bez pardonu strzelali.

  • Czy ktoś zginął z pańskiej kompanii od kul snajpera z PAST-y?


Od snajpera to może nie, tylko w natarciu.

  • Tam jeszcze w środku, w tym gmachu, było około piętnastu osób, Polaków…


Było, ja się z nimi nie widziałem.

  • Nigdy pan się nie spotkał?


Nie.

  • Nie wie pan, co się z nimi stało?


Nie, nie mam pojęcia.

  • Jakie jest pańskie zdanie, jak pan sądzi, czy ktoś z tej załogi – bo tam sto pięćdziesiąt ludzi było w środku – jak pan sądzi, czy z tych Niemców, którzy byli w budynku PAST-y, może ktoś jeszcze żyć?


Dzisiaj to już nie. Natomiast… Myśmy tam potem mieli bardzo ciężkie walki w obronie Nowego Światu. Jak Powiśle padło, no to myśmy się znaleźli na pierwszej linii.

  • Wiem, czytałem tę historię.


Tam była taka [sytuacja], Niemcy usiłowali przeskoczyć Nowy Świat i patrzę, a oni mają lotnicze mundury. Okazało się, że to jest dywizja „Hermann Göring”, ale całej dywizji w Powstaniu nie było. Traf, że ja w Hanowerze, w Niemczech, gdzieś jakiegoś Niemca spotkałem, już nie pamiętam, w jakichś tam sprawach, i coś on zaczął mówić, pyta się, co, jak, ja mówię, że z Warszawy, a on mówi, że on też był w Warszawie. Coś się zgadało, że dywizja „Hermann Göring”, już nie pamiętam tej rozmowy, a on mówi, tak spojrzał na mnie: „Proszę pana, całej dywizji »Hermann Göring« to nie było, ale oddział to był, bo ja byłem w tym oddziale i komenderowałem tym oddziałem, i ten oddział był na Nowym świecie”. Powiedział: Neue Welt. Więc on był naprzeciwko nas.

  • W całej historii po wojnie nie spotkał się pan, że po stronie niemieckiej istnieją jakieś materiały Niemców, którzy brali udział w obronie PAST-y?


Nie.

  • Oni potencjalnie mogli przeżyć?


To znaczy, żeby któryś z nich żył, to małe szanse, to znaczy może. Ale nie sądzę, żeby oni opisywali to, bo to nie był dla nich przedmiot chwały, tak że, no a klęski nie zawsze…

  • Ale po wojnie było tyle lat, może jednak ktoś pisał pamiętnik?


To mają ciekawsze tematy, bo oni opisują sobie front wschodni, zachodni, włoski i tak dalej, gdzie się więcej działo. Czytałem wspomnienia niemieckie, bo wychodzą u nas, i są ciekawe niektóre.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, bo to jest ważne, bo pan powiedział o „Szarym”, ale o „Leliwie” – co można powiedzieć o jego charakterze?

 

O charakterze „Leliwy” muszę powiedzieć, że jeśli idzie o „Leliwę”, nie wiem, „Leliwa”, jakoś nie bardzo wiem dlaczego, sobie wybrał na dowódcę kompanii mnie, upatrzył sobie. On twierdził, że mnie obserwował od dłuższego czasu i uznał, że… Bo ja się wykręcałem od tego, nie bardzo czułem się na siłach. Moja rozmowa z „Leliwą”: „Obejmiesz kompanię”. – „Panie rotmistrzu, ale przecież są oficerowie, są starsi ode mnie, wyżsi [stopniem]”. – „Masz objąć kompanię. Tu nie chodzi o stopień, o przeszkolenie, o inne rzeczy”. Sobie tak wykombinował, wybrał mnie. Ale muszę powiedzieć, że przy tym wszystkim on był wymagający, ale jeśli idzie o mnie, to czułem jego pomoc i opiekę, on tak jak gdyby po ojcowsku do mnie podchodził.

  • Konkretnie, mógłby pan przytoczyć jakiś przykład?


Taki przykład bardzo prosty. Siedzimy na odprawie u „Leliwy”, właśnie jest „Szary”, „Szczepanek”, „Grot” i inni, ci koledzy z Białegostoku, nie wiem, jakaś odprawa, i zjawił się krawiec. Wtedy ludzie z pełnym entuzjazmem przynosili, co mieli, to był początek Powstania. Jakiś krawiec przyszedł do „Leliwy” i przyniósł dwa polskie mundury, przedwojenne, rarytas. „Leliwa” mówi: „Mam dwa mundury – a nas tutaj siedzi dziesięciu, dowódcy kompanii wszystkich i tak dalej, starsi ode mnie stopniem i wszystkim – no i przydzielam. Pierwszy dostanie »Szary«, czyli Silkiewicz, a drugi dostanie »Socha«, czyli Brzosko”. Więc konsternacja była, ale to było dowodem, jakie miał podejście „Leliwa” do mnie. Tych dwóch wyróżnił.

  • Czy miał pan po wojnie z nim kontakt?


Oczywiście. Jeśli idzie o jego odwagę, no on dowodził, na budynku PAST-y to on raczej dowodził, ale byłem świadkiem jego ostatniej akcji w kinie „Colosseum”, gdzie on prowadził kompanię osobiście do szturmu, właściwie takiego straconego, ale sytuacja była stracona. Zresztą nie wiem, czy to warto mówić w tej chwili, bo to temat zupełnie… Wtedy był…

 

  • Jak żeście przeżyli komunizm, to znaczy jak żeście panowie zaakceptowali zmiany?


Zmian to nikt nie akceptował, każdy się chował jak mógł. Była sytuacja u nas taka, że był komitet ekshumacyjny, którego przewodniczącym był „Leliwa”. Pamiętam dyskusję, jeszcze wtedy on był majorem, po Powstaniu, mówię: „Panie majorze, róbmy spisy poległych, niech pan tutaj nie ma spisów żyjącej kompanii, bo to może się źle skończyć”, no i nie miał, miał tylko spisy…

  • Poległych.


… i to go właściwie… I mimo to zamknęli całą trójkę, cały zarząd tego komitetu. To znaczy on, Lubicz-Nycz, jeszcze ktoś trzeci tam siedział tylko za to, że mieli karty i wykaz grobów. Ale gdyby mieli wykaz całej kompanii, to nie wiem, jakby się skończyło.

  • To by całą kompanię zamknęli.


„Zośka” się zaczęła organizować, bo co tu dużo mówić, organizowali się, właśnie na zasadzie… Ponieważ może ich i mało zostało, i jeszcze mało tego, jeszcze tu i tam mieli broń pochowaną, i jak się skończyło?

  • Czy pamięta pan albo może pan wie od kogoś, jak zginął „Szary”, bo wiemy gdzie, kiedy?


Przy tym nie byłem, bo już leżałem w szpitalu.

  • Ale co pan się dowiedział?


Dowiedziałem się w szpitalu, jak odzyskałem przytomność.

  • Tak. To co panu powiedzieli?


Powiedzieli mi, że „Szary” zginął w „Cristalu”.

  • Ale jak?


Został ciężko ranny w głowę i zmarł później w szpitalu po dwóch, trzech dniach, nie wiem.

  • Ale w jakiej sytuacji strzelili do niego, nie pamięta pan?


Przy próbie zdobycia „Cristalu”. Jak to zwykle popchał się do przodu, jak to on. On się nie chował z tyłu, tylko się pchał do przodu. On przykładem [zachęcał], on nie wypychał ludzi, on dawał przykład ludziom, to, co dobry dowódca powinien zrobić w takiej sytuacji.

  • Jaki był Lubicz-Nycz?


Lubicz-Nycz był zupełnie inny. On był z zawodu polonistą, to był człowiek, który był spokojny, bardzo kulturalny człowiek, bardzo spokojny, grzeczny, bardzo lubiliśmy się. On był [adiutantem], on prowadził adiutanturę, więc jeśli idzie o sam udział w walkach, to raczej większego tam nie brał udziału. Potem próbował trochę zastępować „Leliwę”, jak takie bezkrólewie było, już prawie nie było batalionu, bo z tego zrobiła się kompania osłonowa. Ale poza tym to był typ raczej historyka raczej […]. On u Osterwy kiedyś pracował.

  • W teatrze?

 

Tak. Na przykład robił w obozie inscenizacje „Dziadów”, tego typu człowiek, i żeśmy siedzieli i czytali każdy swoją kwestię. Ale ja go wspominam bardzo mile.

  • On również w którymś momencie zbierał właśnie te relacje?


Zbierał relacje, to był człowiek bardzo skrupulatny, pracowity, uczciwy, same superlatywy. […] Właściwie on prowadził to środowisko, dopóki żył, i to świetnie mu szło. Do 1956 roku to myśmy się tylko tak widywali między sobą, tam kompania prywatnie, a pierwsze zebranie oficjalne to było w 1956 roku na Wspólnej, to było Warszawskie Przedsiębiorstwo Robót Drogowych, ktoś tam miał znajomego, oni mieli salę taką większą, jeszcze nas było dużo, i to było pierwsze spotkanie po wojnie w 1956 roku.

  • Nareszcie można było.


Wtedy można było. Potem to wszystko zaczęło się robić w oparciu o „Radosława”, którego niektórzy krytykują. Był pierwszy okres, kiedy „Radosław” starał się jakoś tych chłopców uratować, kogo się da, a jemu robią zarzuty dzisiaj, a bo on współpracował, bo to, bo tamto. Robią te zarzuty ci, którzy tych czasów chyba nie przeżyli albo byli młodsi i nic nie znaczyli, nie byli narażeni, a wtedy, pamiętam sam początek, to przecież „Kruszynka”, Poradzki, przecież siedział w ZBoWiD-zie i załatwiał chłopakom co się da. Jak była weryfikacja, bo musiałem się zgłosić, to siedział chłopak i wpisywał mi: „Nie, tego nie napiszemy. Był pan dowódcą kompanii, nie, to nie napiszemy, bo po co”. Taką mi zrobił piękną kartę, że zrobili mnie szeregowcem, do niczego niepotrzebnym i tak dalej. To była działalność między innymi „Radosława”, żeby tych chłopaków ratować. A druga, to było po październiku, on wstąpił nawet do zarządu ZBoWiD-u i robił, co mógł, i wtedy myśmy mogli formalnie zrobić środowisko pod patronatem ZBoWiD-u, ale myśmy ten ZBoWiD mieli, przepraszam, w głębokim poważaniu, a robiliśmy swoje. Ale szyld mieliśmy ZBoWiD-owski.

 

  • Proszę jeszcze mi powiedzieć, po zdobyciu PAST-y czy miał pan jakiś epizod z samym gmachem, czy pan tam kiedyś jeszcze [był], jak Powstanie trwało? Czy po zdobyciu PAST-y coś się panu wiąże z PAST-ą?


Wiąże się tylko z PAST-ą, że tam zginął następny dowódca kompanii, „Skała”.

  • Dowódca kompanii, której?


Szóstej. „Mykita” zginął wcześniej…

  • Ale jak tam zginął ten „Skała”?


Postrzał z Ogrodu Saskiego.

  • Z Ogrodu Saskiego, a sam był w gmachu PAST-y wtedy, tak?


6. kompania obsadzała, to był zrzutek, Pęc nazywał się, zrzutek z Anglii. Objął tą kompanię, przedtem był „Mykita”, nie pamiętam jak…

  • Co w gmachu PAST-y mieściło się w czasie Powstania, po zdobyciu? Czy ten gmach był do czegoś wykorzystany?


Nie, nic się nie mieściło, 6. kompania obsadzała, ale to była ruina, wypalona, co oni tam robili, nie wiem dokładnie, bo myśmy tam…

  • Ale jak pan…


Mówi: „To chyba może ja pójdę, spróbuję przejść” – no i poszedł i też go nie ma. Myślę sobie – czyżby ten nawiał? Nie wiedziałem, co się z nimi stało, a po wojnie rotmistrz Nowina-Konopka, którego znałem, żeśmy się tak zaprzyjaźnili w obozie, pytam coś o „Rataja”, a on mówi: „To nie wiesz co?” – „Nie wiem”. – „Zginął »Rataj«”. Idąc właśnie z Nowego Światu, żeby zawiadomić dowództwo, jaka tu jest sytuacja, że nas jest kilku i że Niemcom się wydaje, że tutaj jest jakaś może większa… i sztukasy sprowadzili na nas, a nas było kilku.

  • Czyli ten gmach już nie spełniał… Jak pan sądzi, czy można oddać tę walkę o PAST-ę, czy to, co my chcemy zrobić, czy to można ludziom opowiedzieć, czy można oddać te walki, czy można się zbliżyć do prawdy?


Trudno jest. Byłoby bardzo dobrze, gdyby można było [zapytać] tych ludzi, którzy walczyli, ale nikogo nie ma. Nie wiem, czy się ktoś znajdzie w tej chwili. Nawet ze zdjęciami jest kłopot. Mam jednego, który był przestrzelony przy budynku PAST-y, no to jest w Anglii, stracił wzrok, ma cukrzycę i stopę mu amputowali.

  • Proszę powiedzieć, bo tak się zastanawiałem przed naszą rozmową, wróciłem do tych wydarzeń, przeczytałem z powrotem kilka książek, i to, co pan przeżywał w kwartale między Zielną, Nowym Światem, placem Napoleona i pocztą, to przecież jest taki fragment Śródmieścia, gdzie ciągle trzeba jakieś sprawy załatwiać. Co po Powstaniu, już po wojnie, dzieje się z pańską pamięcią. Czy jak pan idzie, to cokolwiek wraca, czy już nic nie wraca, bo już tyle razy to było, że pan już… Ma pan jakieś takie déjà vu, że jak pan idzie ulicą gdzieś tutaj Nowym Światem, to pan widzi to, co działo się wtedy?

 

Widzę to ciągle, jak to wyglądało, z tym że trudno na co dzień pamiętać, bo siłą rzeczy nie można, życie musi iść dalej, nie można ciągle żyć wspomnieniami, ale pamiętam świetnie. Pierwsza rzecz, jak wróciłem do kraju, to pojechałem na plac Napoleona, żeby te ruiny zobaczyć i nawiązałem łączność (zresztą bardzo miłą) z takim inżynierem, który prowadził rozbiórkę [Poczty], odgruzowanie, i się z nim umówiliśmy, że jeżeli znajdzie jakieś papiery, dokumenty, to mi da znać, no i dał mi znać – znaleźli dwa worki poczty polowej. Ale mieli jakieś tam „ucho” u siebie i przyjechali, zabrali i przepadło bez śladu. Dwa worki poczty polowej… O co szło, że tam były wiadomości o ludziach, którzy… o ich losach. To zniszczyli.

  • Jakie ma pan zdanie, jak pan sądzi, bo ta dyskusja o Powstaniu oczywiście będzie trwała, ale proszę powiedzieć, jakie jest pańskie zdanie, jako człowieka, który brał w tym wszystkim udział, jakie jest pańskie zdanie, jak można pozytywnie wykorzystać to, co się działo, jak można pozytywnie wykorzystać Powstanie?


Tak jak nieraz rozmawiamy i nawet brałem udział w takiej dyskusji z Normanem Daviesem. On dał nam wtedy takie ankiety do wypełnienia, wymienił moje nazwisko nawet we wstępie do książki. Nie wiem, czy w polskim wydaniu jest, ale w angielskim jest, bo akurat mam angielskie, bo mi wnuk, jak tylko wyszło, to z Londynu przysłał. Właściwie to ostateczny wniosek to jest taki, że nie było dobrego rozwiązania i nie było dobrych decyzji. Właściwie, jak to mówią Anglicy devil’s alternative (alternatywa diabła), bo po pierwsze myśmy na tyle mieli rozeznania sytuacji politycznej, może nie do końca, bo wierzyliśmy więcej w aliantów, niż to było słuszne, nam się wydawało, że tam jest lepsza sytuacja. Kto wiedział o sytuacji, no Jeziorański wiedział, bo przyleciał i zdawał relacje, ale to nie pomogło. Natomiast dobrego wyjścia nie było, bo myśmy się znaleźli pomiędzy młotem i kowadłem, i tak jak Davies w końcu [na] zarzut, że walczyli przeciwko Rosji, mówi tak: „Nie, wyście walczyli o niepodległość Polski”. To jest moim zdaniem słuszne stanowisko.

  • Jak można to pozytywnie zdyskontować dzisiaj, w czasach współczesnych, jak można wykorzystać pamięć o Powstaniu?


Pamięć o Powstaniu to tylko jako taki zryw, że Polacy nade wszystko cenią wolność i niepodległość. Tylko jako taką cechę charakteru narodowego.

  • Ale to jednak było niesamowite opowiadanie o wspólnocie, o wspólnocie tego całego podziemnego państwa, ludności Warszawy. Jak pan patrzy na to, patrząc dzisiaj na podziały między Polakami, że połowa Polaków…


Przewraca mi się wszystko w środku. Ludzie, którzy robią podziały w tym kraju, mam o nich jak najgorsze zdanie. Tylko tyle mogę powiedzieć, bo jak nie było ciężko w Powstaniu, to nie było podziałów politycznych, nigdy, i to niektórzy ludzie, którzy się biorą na przykład za kierowanie Światowym Związkiem… My im tłumaczymy, że my sobie nie życzymy żadnych podziałów politycznych. Była taka sytuacja, że obchodziliśmy swoje święto i mieliśmy gości. To był ten okres Kaczyńskiego. Przyszedł Marcinkiewicz, przyszedł pan Szczygło i przyszedł przedstawiciel PiS-u na okręg warszawski i Młodzież Wszechpolska. To myśmy powiedzieli wręcz, że my sobie nie życzymy, żeby Młodzież Wszechpolska ani przewodniczący PiS-u brał udział w naszym święcie. Jeżeli idzie o pana premiera i pana ministra, to bardzo prosimy, bo to są urzędnicy państwowi, i tak się skończyło.

 

  • Jeszcze jedno pytanie chcę zadać z innej beczki, ale to zobaczyłem w pańskim życiorysie, opowiadaniu. Mówił pan, że część Batalionu „Kiliński” to byli ludzie z klasy robotniczej, z Targówka, z Pragi. Czy pan mógłby powiedzieć jeszcze o tym? Batalion „Kiliński” a bazar Różyckiego a tamci ludzie – czy mógłby pan określić jakby nację tych ludzi z tamtej okolicy Warszawy?


To wspaniali ludzie byli.

  • Proszę to powiedzieć pełnym zdaniem.


Na przykład miałem taką grupę, jedna grupa to były „Jelonki”, to byli robotnicy tramwajowi. Potem miałem taką grupę na Brzeskiej, która dziś jest słynna, na Brzeskiej pod dziesiątym przysięgę składali.

  • Właśnie, gdyby mógł pan o tym powiedzieć.


Tam mieszkał Antoś, który był piekarzem. Niestety nie wiem, co się z nim stało, prawdopodobnie zginął, bo się nigdy nie pokazał. Potem z Targówka, facet, który zdobył Virtuti Militari na budynku PAST-y był z Targówka. Potem był z tego rejonu taki kolejarz, „Ostry”. On jak go przyjmowałem, to mówi tak: „Panie podchorąży, ja to nie popuszczę”. Jak była jakaś, już nie pamiętam, czy przebicie na Starówkę, czy coś takiego, sytuacja beznadziejna, to on się nie cofnął, zginął.

  • Jak by pan określił tą ich charakterność?


To byli ludzie… Można było podziwiać, bo oni byli właściwie jak się mówiło gorącymi patriotami, a przecież w tym kraju im się wcale najlepiej nie działo, i to był ten paradoks, że mimo sytuacji materialnej takiej, jaką mieli, bo nie mieli, bo nie mieli za świetnie przed wojną, w Polsce międzywojennej, bo dzisiaj krawiec to jest lord, a wtedy krawiec, to był biedny rzemieślnik. Dzisiaj szewc, to ma handel z Reebok’iem, czy z jakąś inną znaną firmą, Salamander, a wtedy on te buty klepał sam. Ci ludzie wydawałoby się nie mieli powodów tak za tą Polską, a oni byli bardzo.

  • Proszę powiedzieć, czy tam nie istniał jakiś kodeks tej dzielnicy, jakiś kodeks honorowy?


[Jeśli chodzi o] kodeks honorowy, to wyglądał dla mnie kłopotliwie. Wtedy byłem dowódcą plutonu, ostatnie dwa lata w czasie konspiracji, bo kompanię objąłem dopiero 3 sierpnia, i to było tak: jadę do nich na jakąś zbiórkę, już nie pamiętam, czy przysięgę, się skończyło, a oni tak się trącają i mówią tak: „Ale pan podchorąży nie odmówi? Małego kielicha?”. Przecież nie powinno, ale oni wszyscy bimber pędzili. To było właściwie patriotyczne pędzenie bimbru nieomalże, w ich pojęciu. Takie mieli powiedzonko, które dziwnie brzmiało: „Panie podchorąży, chylem wielkie czoła. Pan z nami wypije” – no i mogłem nie wypić?

  • Proszę powiedzieć, czy pamięta pan jakieś skojarzenie z czasów okupacji z bazarem Różyckiego, coś pan widział, coś pan słyszał, coś do pana dotarło?


Oni byli z bazaru Różyckiego, ale ja sam na bazarze Różyckiego się mniej obracałem, raczej na Kercelaku, bo jakiś czas pracowałem na Spokojnej koło Powązek i jak się jakieś narzędzie czy gwintownik, czy coś załamał, to się kupowało na Kercelaku, bo tam można było kupić wszystko, z pistoletem włącznie, jak się miało chody.

  • Na bazarze Różyckiego nie był pan w czasie okupacji?


Nie, jakoś nie, bo obracałem się tu, na Kercelaku, on był ważniejszy, Kercelak.



Warszawa, 16 marca 2012 roku
Rozmowę prowadził Marek Miller
Stanisław Brzosko Pseudonim: „Socha” Stopień: dowódca 2. kompanii Batalionu „Kiliński”, kapral podchorąży, podporucznik Formacja: Batalion „Kiliński”, 2. kompania, pluton 167 Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter