Stanisław Janiszewski „Wiewiórka”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jaki wpływ wywarli na pana wychowanie, na pana światopogląd rodzice?

Rodzice może nie byli wykształceni wysoko, ale to byli bardzo przyzwoici ludzie. Ojciec pracował na kolei, matka wychowywała dzieci. Dzieci było dużo w naszej rodzinie, byłem dziesiąty z kolei. To będzie wszystko. Matka miała dużo pracy.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

Do szkoły chodziłem w Górze Kalwarii, tam się urodziłem. Szkołę podstawową kończyłem w Górze Kalwarii, później chodziłem do szkoły zawodowej, która tylko była w Górze, wyższej edukacji jak szkoła podstawowa i zawodowa nie można było mieć.

  • Jaki wpływ na pana światopogląd, wychowanie miała szkoła?

Szkoła wywarła bardzo duże wrażenie, bo mieliśmy dobrych profesorów, oni przechodzili już okres pierwszej wojny światowej, tak że w tym kierunku byliśmy ustawieni bardzo dobrze. Wiedzieliśmy, do czego zmierzamy, wiedzieliśmy już nawet w 1939 roku o tym, że zbliża się ta nieszczęśliwa wojna, tak że byliśmy... Miałem przeszkolenie I, II stopnia PW, WF. To było podstawowe wojskowe, należałem jednocześnie do organizacji wojskowej „Strzelec”.

  • W Górze Kalwarii?

W Górze Kalwarii. W Górze Kalwarii pracowałem też po ukończeniu szkoły podstawowej w koszarach w warsztatach samochodowych 1. Pułku Artylerii Najcięższej, to był pułk, który stacjonował w Górze Kalwarii. W tym pułku pracowałem do 1939 roku, z tego pułku dostałem wezwanie do wojska w 1939 roku, kartę mobilizacyjną. Z tym pułkiem wyjechałem na wojnę. Do 24 października to był okres, gdzie zmierzaliśmy w kierunku Rumunii. Zatrzymały nas ruskie wojska, w Haliczu dostaliśmy się do niewoli, z której wydostałem się. Musieli nas wieźć z Halicza do Tarnopola, bo linii kolejowej z Halicza nie było, tylko była możliwość wywiezienia przez Tarnopol. W Tarnopolu udało mi się wyskoczyć z pociągu, jak już był kierunek do Związku Radzieckiego, po dziesięciu dniach wróciłem do domu.

  • Jak pana zastał 1 września 1939 roku? Czym się pan zajmował przed Powstaniem?

Okres okupacji dla nas młodych był bardzo ciężki, byliśmy polowani jak zające. Gdzie się człowiek pokazał, a była obława, to już była sytuacja bez wyjścia, jeżeli się nie wywinął sprytnie spod łapanki. Byłem dwa razy złapany. Raz uciekłem z transportu kolejowego w przebraniu kolejarza. Od Góry Kalwarii wieźli nas do Warszawy, na Skaryszewską musieli nas do punktu rozdziału przewieźć. Ze względu na to, że mieszkałem na stacji, wszyscy kolejarze wiedzieli, ci w transporcie, że mnie wiozą do Niemiec. W Piasecznie podali mi torbę konduktora i górną część munduru, już bez spodni, nie było na to czasu, żeby zmieniać, czapkę oczywiście. Wagony były tak usytuowane, że dwa były przepełnione tylko złapanymi – młodzieżą (oczywiście przewidywałem, że trzeba będzie uciekać), trzeci wagon był w połowie dla złapanych, a tylko połowa dla normalnych pasażerów. Konduktor, który podawał mi całą garderobę do przebrania, zapukał, a przy tym wejściu siedział Niemiec, nogą podparł drzwi, żeby nikt nie mógł wejść i wyjść oczywiście. Jak on zapukał drugi raz, to on wychylił się: „Co tam jest takiego?”. Mówi: „Chciałem tylko dwa słowa z kolegą Janiszewskim zamienić”. Ten Niemiec folksdojcz znał mnie, bo to był mieszkaniec Góry Kalwarii. Patrzy na mnie, mówi: „Tylko tam nic nie wykombinuj, wyjdź na chwilę, bo konduktor ma do ciebie interes”. – „Co mogę zrobić? Wyjdę i zaraz wrócę”. Oczywiście to było kłamstwo. Wyszedłem za te drzwi, po jednej stronie była ubikacja w tych wagonach, a po drugiej stronie piecyk stał, w połowie przedzielony wagon. Wyszliśmy do ubikacji, on mi podał mundur, przebrałem się szybko. On oczywiście poszedł, mnie zostawił. Czekałem, zbliżaliśmy się do stacji Warszawa. Na peronie, na pomoście kolejowym stała obstawa, mimo że to byli pasażerowie, to on pilnował, żeby młodzież nie wychodziła. Denerwowałem się bardzo, ale Warszawa się zbliża, stacja kolejowa. Znałem zasady, jak kolejarze i konduktorzy się zachowują. Wychodzę na pomost, stoi taki dryblas, patrzy na mnie, mierzy mnie. Nie zdenerwowałem się za bardzo, krzyczę: „Stacja Warszawa! Wysiadać!”. Czułem, że ma chęć mnie zatrzymać, ale szybko wyskoczyłem z tego pomostu, udałem się do budynku kolejowego na stacji Warszawa Południowa.

  • Czy pan pracował w czasie okupacji?

Nie. Nie było pracy takiej, żeby można było w Górze Kalwarii pracować.

  • Czyli całą okupację pan mieszkał w Górze Kalwarii.

Miałem fragmenty takiej pracy, że jak Niemcy regulowali Wisłę w okolicach Góry Kalwarii, to zatrudniłem się jako motorniczy. Oni potrzebowali, w każdym razie miałem doświadczenie w pracy w warsztatach, przyjęli mnie jako motorniczego na pojazdy, które wywoziły ziemię z wykopów.

  • To nie była praca stała?

Nie, to był taki okres usypywania wałów tylko. Pracowali Żydzi z Góry Kalwarii, Polacy dobrowolnie zgłaszali się, żeby uchronić się przed wyjazdem do Niemiec, mieć jakiś Ausweis.

  • Z czego pan się utrzymywał?

Każdy musiał coś kombinować, żeby jakoś żyć. Mieszkałem na stacji kolejowej, gdzie koncentrował się cały przemyt z Warszawy i do Warszawy. Z Warszawy przywozili różne rzeczy z miasta, a z Góry Kalwarii do Warszawy przewozili mąkę, mięso co było możliwe do jedzenia. Miałem dobrą sytuację, bo stacja kolejowa była połączona z młynem miejskim, tylko przegrodzony był parkan, ale był wjazd od rampy na młyn, żeby ładować zboże, ewentualnie mąkę. W ten sposób miałem znajomego i mogłem kupować mąkę, której nie można było w ogóle dostać. Ale on mi sprzedawał po cichu przed tym komisarzem, który pilnował. Wynosiłem to na teren stacji, a rano do pierwszego pociągu ładowaliśmy do Warszawy, żeby to dowieść do Warszawy. Musieliśmy się spotkać z sytuacją kontroli w Grabowie, to była stacja przed Warszawą, zatrzymywała się ciuchcia, wtedy wybiegali żandarmi i cały pociąg czyścili, co tylko było można. Oczywiście pomagała im nasza policja, tylko policja stała na zewnątrz, żandarmi szli przez wagony; co widzieli, wszystko wyrzucali przez okno, policja odnosiła na bok. Cały spryt polegał na tym, żeby to przewieźć do Warszawy, żeby nie dać się złapać, nie raz złapali. Tak byłem już później przeszkolony w tym przemycie, że rozszyfrowałem wszystkie możliwości. Pierwsze to były pulmany dla Niemców, tylko przejeżdżali Niemcy. Do czasu, gdy pociąg ruszył…

  • To nie była ciuchcia?

Ciuchcia. Góra Kalwaria – Warszawa.

  • Jak pan mówi o pulmanach, to mnie się to kojarzy z szerokimi torami.

Były takie, nazywaliśmy to pulmany, były miękkie siedzenia, oddzielone było na osiem osób, to było tylko dla Niemców. Zanim przyszli Niemcy, to już ulokowałem mąkę pod siedzeniami z jednej i z drugiej strony. Takie lepsze, wyglądem [przypominało] walizkę jakąś czy coś, to na półkę. Czekałem z boku, kiedy oni przyjdą. Jak oni już wkroczyli do tych wagonów, to miałem spokój, że jest zabezpieczone. Oczywiście w Grabowie żandarmi do tych wagonów już nie wchodzili, tak że tu miałem zapewniony przejazd, bezpieczeństwo tego towaru. W połowie takich droższych rzeczy, jak mięso, połówki prosiaka czy inne, to rozbieraliśmy w nocy część parowozu, to znaczy podłogę odkręcaliśmy, były takie schowki, tu gdzie węgiel, to ładowaliśmy mąkę, mięso. Kolejarze byli przygotowani na to, że dojadą do Warszawy, brali tyle węgla, żeby wystarczyło, reszta było wszystko na przemyt. W ten sposób się utrzymywałem. To była taka sytuacja, że raz się udało.
  • Całą okupację tak?

Niedosłownie. Były takie wypady, że jeden taki kolega, który mieszkał między Żydami w centrum Góry Kalwarii, znał ich bardzo dużo. Namówił mnie. Mówi: „Stasiek, zanim my tu ten towar przywieziemy na Mokotów, to pojedziemy raz, proszą nas, przyjdzie znajomy z getta”. Mówię: „Jak? Do getta? Przecież to niebezpieczne”. – „Chodź, nasi znajomi stoją po tej stronie muru, oni wszystko będą zabezpieczać, tylko my mamy mąkę dostarczyć i przenieść przez mur”. Zaryzykowałem dwa razy, ale to było bardzo niebezpieczne. Oni niby na zewnątrz zabezpieczali, bo wiedzieli, że nasi znajomi, ale przecież przechodząc przez ten mur dla Niemca wystarczyło, żeby zobaczył człowieka – strzelał, obojętnie, kto to był, czy on wiedział, czy to Żyd, czy to Polak? Nie wiedział, tak że strzelał. Worki przerzucałem na drugą stronę. Zanim z tego muru do nich, trzeba było się po tym murze wdrapać. Patrzę, tego towaru nie ma, ale oni byli solidni, już mnie zaprowadzili, tam gdzie był przeniesiony. Tak było dwa razy, to było bardzo niebezpieczne, zrezygnowałem z tego. Jak my się utrzymywaliśmy? Nędza była.

  • Pan mieszkał całą okupację w Górze Kalwarii?

W Górze Kalwarii i w budynku kolejowym, co na wstępie zaznaczyłem. Ojciec pracował na kolei, miałem mieszkanie w budynku kolejowym. Dużo było innych możliwości. Miałem możliwości swobodnie wejść na stację. Były takie sytuacje, były okropne zimy w czasie okupacji, dochodziło do 34 stopni w nocy. Miałem możliwości poruszania się po stacji jako mieszkaniec tego budynku. Jak przychodziły transporty niemieckie – ona była ogrodzona, miała bramy – to Niemcy zamykali bramy, zamykali wyjścia, wartownicy chodzili, broń Boże, żeby ktoś się na terenie stacji poruszał. Miałem o tyle swobodę, wychodziłem z mieszkania do tego pierwszego Niemca, który się najbliżej poruszał, zaczynałem rozmowę, trochę dukałem, trochę się niemieckiego uczyłem. Do tego Niemca, on chodzi, tupie. Zimno. Muss trinken, Bier warten. Najpierw to jak zerwał się do mnie, myślałem, parkan był taki drewniany, że tą kolbą uderzy. Myślę: „O, z nim będzie ciężka sprawa coś załatwić”. Ale tak czekam coraz zimniej, coraz zimniej, on tupie, tupie, ale w końcu patrzy, że kręcę się po swoim terenie, bo mieliśmy podwórko takie. Zwraca się: Wo gest du, Bier. Mówię: Ja, bitte, Ich kaufe Kohl – czyli kupić trochę węgla od niego, On mówi: Ja. Doszliśmy do wniosku, że on o pierwszej ma dyżur na stacji. Oni wszyscy siedzieli w takim wagonie ocieplanym, a jeden wartownik chodził, pilnował tych wagonów w nocy. O pierwszej godzinie zorganizowałem tych wszystkich moich znajomych, bo to nie chodziło o to, że pójdę po węgiel jako syn pracownika kolejowego, bo ojciec miał magazyny pod swoją opieką z węglem, i inne, tak że nie było problemu, tylko chodziło o to, żeby na miasto tego węgla wywieźć, bo była tragedia, nie było węgla, nie było nic w ogóle. Tak że zorganizowałem chyba z siedmiu kolegów. Mówię: „Słuchajcie, załatwiłem wszystko, tylko teraz [brać] worki i nosić. W przeciągu godziny – on dał termin – trzeba wynieść jak najwięcej węgla”. Taka scenka była ostatnia. Nosimy wszyscy, też noszę oczywiście. Na podwórku, gdzie mieszkałem, były komórki, zwalają węgiel wszystko, bo na razie na ulicę nie można wyjść (to była ulica Pijarska), Niemcy chodzili w nocy, żandarmi wojskowi po ulicy też, trzeba było uważać. Zbliża się godzina druga. To takie trochę komiczne było, już nie miałem siły, worek co wezmę na plecy do góry, to on mnie z powrotem [powala], na takiej rampie nie mogę ruszyć tego worka. Dopiero się Niemiec ujawnia, że to jest Ślązak, do mnie mówi: „Zaś piorunie naładowałeś ten miech i nie możesz ruszyć. Trzymaj, luśnie, a ja ci ten worek zaniosę”. On bierze worek, daje mi karabin, bierze worek, niesie na to podwórko, ja za nim z tyłu z karabinem. To komicznie wyglądało, ale jakoś wtedy zrozumiałem, że on ujawnił się, że jest Ślązakiem, miałem z nim już trochę więcej kontaktów takich, że mogłem z nim trochę innych spraw załatwić.

  • To był miejscowy Niemiec?

Czy on był? Oni byli w kwaterach, w tych koszarach gdzie był 1 Pułk Artylerii Najcięższej.

  • Jak pan się zetknął z konspiracją?

Po powrocie z wojny obronnej z Halicza wróciłem do domu. Miałem dużo znajomych, bo w pułku, w którym pracowałem, było przecież [wielu] znajomych oficerów, podoficerów znałem. Oni zawiązywali pierwszą konspirację: Związek Walki Zbrojnej, oczywiście wciągnęli mnie. Miałem bliskich znajomych, miałem też szwagra, który był w 11 Pułku Ułanów w Ciechanowie. W czasie okupacji znalazł się w Górze Kalwarii, bo do rodziny po prostu ściągali wszyscy. Tak że miałem duże kontakty z tymi wojskowymi, nie miałem problemu.

  • Kiedy to było? Po pana powrocie mniej więcej tydzień, miesiąc, kwartał?

Takich kontaktów szukałem najwyżej miesiąc, zaraz mnie wciągnęli do konspiracji.

  • Jeszcze w 1939 roku?

Tak. Rozmawialiśmy, miałem tego szwagra wojskowego, który był w Ciechanowie w kawalerii, miałem innych jeszcze znajomych bliskich wojskowych, tak że nie miałem problemu.

  • Czym pan się zajmował w czasie okupacji w konspiracji?

W konspiracji, za wyjątkiem tych ćwiczeń, którym podlegaliśmy wszyscy, to były ćwiczenia nocne na cmentarzu czy w lesie, gdzieś wyjeżdżaliśmy. Ćwiczenia nie były tak często, to było bardzo niebezpiecznie, żeby w Górze Kalwarii na takie próbne ćwiczenia zebrać pluton. Po godzinie ósmej (bo ósma była godziną policyjną, tak że nie można się było poruszać po mieście) musieliśmy się spotkać na cmentarzu. Dowództwo chciało sprawdzić, jak to się wszystko będzie odbywać. Taka figura – punkt kontaktowy, przy tej figurze się kolejno schodzili wszyscy. Trzeba było jednocześnie uważać, bo niedaleko od cmentarza był dom folksdojcza, który mieszkał w tym domu. Przy nim postawiono wartę, żeby obserwować ten dom, żeby z tego domu się nikt nie poruszał, a jak w razie czego, to uzbrojony był, miał rozkaz zabezpieczać nas.

  • Czy jakieś akcje prowadziliście?

Akcje były, zdobywanie broni. To były akcje wypadowe w lesie pod Górą Kalwarią, miejscowość Dębówka chyba już dokładnie. Była zbiórka drużyny, to była sekcja właściwie, nie drużyna. My w konspiracji znajdowaliśmy się tylko w sześciu. Pięciu żołnierzy, jeden dowódca sekcji. To była sekcja, która szła na wypad jakiś, zbierali się, koncentracja, wymarsz pojedynczo do tego punktu, gdzie był wyznaczony, oczywiście wtedy z bronią krótką, każdy na swoją odpowiedzialność w tym punkcie się zbieraliśmy. Pouczenie przez naszego sekcyjnego, jakie nasze zadanie, co mamy zrobić. Jedno z tych zadań było takie, że mieli się już przed samą wojną, jak zbliżał się front, wycofywać nasi żandarmi z Góry Kalwarii. Myśleliśmy, że oni będą sami, tylko tych kilku żandarmów, i mieliśmy ich po prostu napaść, zabrać broń oczywiście. Okazuje się, że wysłaliśmy jednego z naszych (pozostało nas pięciu) w kierunku Góry Kalwarii, żeby obserwował, o której jedzie, bo mieliśmy wywiad, że oni będą jechać. On miał nam miał dać znak, jak się to wszystko zbliża. Zauważyliśmy, że jadą furmanki konne z daleka, ale on dał znak, że uważać, że jechało ich dużo więcej, dwie furmanki załadowane żandarmami. Do tego mogliśmy z ukrycia obserwować, jak oni przejechali, nie było innej rady, za mało nas było i z tą bronią, jaką mieliśmy, rewolwery to nie była broń na ich automaty. Oni siedzieli na siedzeniach, każdy automat trzymał, nie było nawet mowy, żeby zaczynać z nimi jakąś bójkę. Poza tym niszczenie łączności telefonicznej, to było robione nocami, były grupy po dwóch, trzech. Tak na ogół, za wyjątkiem ćwiczeń, to masowych akcji nie można w Górze Kalwarii przeprowadzać. Ubezpieczenie stacji radiowej – była obstawa też wyznaczana, mieliśmy w Górze stację radiową. Codzienne życie prowadziliśmy, kontakty, żandarmi wyjechali z Góry Kalwarii, mieliśmy zadanie napaść ich w ich miejscu zakwaterowania. Mieli piętrowy budynek przy kościele w Górze Kalwarii. Dowództwo zdecydowało, że będziemy musieli ich załatwić jeszcze przed wyjazdem. Chodziliśmy w to miejsce jak najbliżej żandarmerii, planowaliśmy z dowódcą, jak to zrobić, z której strony napaść, kto z frontu, kto z tyłu. To było takie dość wszystko niebezpieczne i też nie doszło do skutku.
  • Jak pan odczuł Powstanie, godzinę „W”? Czy to miało jakiś związek, jakiś wpływ na Górę Kalwarii?

Tak. Godzina „W”, 1 sierpnia, oczywiście wiedzieliśmy, do czego to zmierza, ale nam znów groziło, Niemcy nam dali termin wysiedlenia z Góry Kalwarii. Dokładnie nie pamiętam, ale to było zaraz po tej godzinie „W”. Był rozkaz: dwa dni pakować się, wynieść się z miasta, najbliżej piętnaście kilometrów od Wisły. Zbliżał się front wschodni, Niemcy chcieli, żeby się z miasta usunąć, [żeby mogli] mieć swobodę. Oni mieli pełno wojska, tak że nie chcieli, żeby się ludzie kręcili. Wysiedlili nas, każdy na swoją rękę musiał się gdzieś wynieść, dwa dni, likwidacja tego mieszkania, co lepsze, trzeba było zakopać, jak większe coś, nawet nie było czasu myślenia o tym, co się dzieje w Warszawie, bo to było dwa dni, szybko. My się przenieśliśmy do Baniochy. Z Baniochy (byłem przy samym lesie) mobilizacja naszych oddziałów w lesie chojnowskim, już miałem blisko do dowództwa w lesie chojnowskim.

  • Co robiliście w lesie chojnowskim?

W lesie chojnowskim przede wszystkim był rozdział broni, szkolenie, bo przecież różne karabiny były. Oficerowie byli tacy, których nie znaliśmy, musieliśmy się zapoznać za wyjątkiem tych, których znaliśmy, byli jeszcze przyjezdni oficerowie. Szkoliliśmy się dwa dni – wymarsz w kierunku Warszawy do Kabat. Jeszcze muszę zaznaczyć, że w lesie chojnowskim, w tym czasie, było [dużo] różnych żołnierzy z Powstania, z „Baszty” była kompania wojska, która była odbita w czasie ataku na wyścigi. Wyścigów nie zdobyli, z powrotem do Warszawy wrócić nie mogli, przeszli do lasów chojnowskich. Tak że mieliśmy z nimi kontakt zaraz też. Właściwie z Ochoty przeszedł też pułkownik Sokołowski, pseudonim „Grzymała” po rozbiciu musieli się wycofywać też do lasów chojnowskich. Mam opisaną całą sytuację, […] gdzie dokładnie opisane jest wszystko na temat tej naszej akcji. 17 sierpnia wyruszyliśmy z lasów chojnowskich do lasów kabackich. Przed wymarszem dowództwo objął pułkownik „Grzymała”, on był najstarszy w tym czasie już i objął dowództwo nad nami. Zebraliśmy się na takim placu przed wymarszem, to było trzy kompanie, koło pięciuset chłopa. Pułkownik „Grzymała” przeszedł przed nami wszystkimi, popatrzył na nas, pokiwał… Młodzi chłopcy, ale wszyscy, mówiąc prawdę, nieuzbrojeni za solidnie, bo karabiny były stare, z pierwszej wojny światowej. Do tego dołączyłem tylko sobie bagnet, dwa granaty, jeszcze były butelki z benzyną samozapalające, bardzo niebezpieczne. Przeszkolili nas.

  • Czyli pan był uzbrojony.

Byłem jeżeli chodzi o karabin i dwa granaty – czy to było takie uzbrojenie? Bagnet! Przed wojną to nas szkolili w szermierce przeważnie. Szermierka, ale bagnet to był później przeszkodą pewną, bo jak zaczęliśmy atakować to założyłem bagnet. Myślę sobie może się przyda w końcu, ale to była zupełnie inna sytuacja. Oni nie dopuścili, żeby pójść do walki na bagnety. Tak nas nakryli tym ogniem karabinów maszynowych, że nie mogliśmy się dłuższy czas ruszyć.

  • Gdzie to było, w którym miejscu?

To było już po przejściu z lasów chojnowskich marszu na Warszawę. Tej nocy mieliśmy zdobyć Wilanów, przejść na Sadybę. Szliśmy na Powsin, który jest przed Wilanowem. W Powsinie nas zaatakowali. Była taka sytuacja, że Niemcy siedzieli w Powsinie, w szkole mieli kwaterę. Z tej szkoły była specjalnie wyznaczona grupa, która miała tych Niemców przed naszym atakiem jeszcze wypędzić, żeby nam oczyścić drogę. Oni nie zrobili chyba tego dokładnie, bo Niemcy jednak byli ukryci w szkole. Tak że jak my atakowaliśmy Powsin, nie liczyliśmy jeszcze na Niemców, liczyliśmy, że ich zaskoczymy w Wilanowie. Ale z tego co wynikało, to Niemcy nas zaskoczyli, bo oni już byli przy karabinach maszynowych. Jak my zaczęliśmy atak, to oni otworzyli ogień, widząc nas, bo oni oświetlali rakietami świetlnymi, że robiło się widno jak w dzień zupełnie. Widzieli nas biegnących zupełnie, kto nie wyczuł, że rakieta się unosi, za chwilę oświetli cały teren, nie schował się, to przeważnie byli ranni albo ginęli. W ten sposób zginął pułkownik Sokołowski, on był ode mnie dwadzieścia metrów. Byłem przyczajony za szkołą, za rogiem, przygotowany do ataku, ale nie można się było ruszyć. Oni strzelali z pocisków świetlnych. Pociski świetlne, jak leciały, to był cały rząd pocisków, trzeba było przeczekać ten moment. Rakiety, widno, za chwilę pociski, przyparci do ziemi nie mogliśmy się chwilowo ruszyć. W tym czasie wstał pułkownik Sokołowski, widziałem go po prawej stronie, krzyknął: „Chłopcy! Ognia na ogień! Naprzód!”. W tym czasie [miejsce] oświetlone, seria z karabinu maszynowego, patrzę, pułkownik pada. Sądziłem, że on ma adiutanta przy sobie, jak pułkownik, to powinien mieć kogoś przy sobie. Jak się później dowiedziałem, nie było tego adiutanta. W ten sposób, jak krzyknął: „Ognia! Naprzód”, oczywiście pobiegłem do przodu, dokąd można było; jak ciemno, to się biegło, jak rakiety, to trzeba opadać szybko, ta seria karabinów maszynowych przechodziła nad głową. Widzę, że zaczynają wycofywać się ranni już. Pierwsi ranni, którzy szybciej pobiegli, z jękiem wołają o pomoc. Widzę, już mój kolega najbliższy jeden, drugi, drużynowy naszej drużyny ranny, coś kuśtyka na nogę, kolega jest mocno ranny, bo po tym parkanie, już widzę, przewraca się. Nie wiem, co robić. Sytuacja jest o tyle głupia, że Niemcy ich dobiją, bo Niemcy strzelali do pewnego czasu. Jak atak się załamał to trzeba było tych rannych ratować. Zorganizowałem szybko kolegę drugiego, mówię: „Chodź, wyniesiemy, bo mamy z naszej drużyny dwóch rannych”. Widzę, wszyscy przechodzą, nie słyszą, udają, tu się wszystko wycofuje, robi się pewna panika. Nie zostawimy ich. Znalazły się nosze. Bierzemy jednego na nosze, tego ciężej rannego, w płuca dostał, płuca przebite na wylot. Na tych noszach po podwórkach, szybko do pierwszej chałupy, trzeba go gdzieś ulokować, bo go nie wyniesiemy daleko. Do jednej chałupy pukamy – nie otwierają, do drugiej chałupy… W końcu otworzyli, wystraszone kobiety. Mówię: „Żeby wzięły gdzieś tylko schowały tego rannego, bo Niemcy niedługo będą atakować, a my mamy tu jeszcze innych rannych”. Wciągnęły go do mieszkania. Później, jak mi opowiadali, do piwnicy go schowały. My poszliśmy po drugiego rannego, naszego drużynowego, na nosze, znów go niesiemy. Jedna chałupa, druga, chłopi się boją otwierać, to było bardzo niebezpieczne. Ale gdzieś trzecia chałupa otworzył: „Panowie, boję się”. – „Ale musi chwilowo dać światło. Sanitariuszka zrobi opatrunek przynajmniej”. Sanitariuszka szybko spodnie przecięła, robi mu opatrunek. Zrobiła mu opatrunek, patrzę na tego szefa, widzę, wszyscy wynieśli się szybko, zostałem tylko z nim. Ale tu wpada porucznik, krzyczy: „Chłopcy! Uciekać! Kto tu jeszcze został? Uciekać! Niemcy atakują!”. Patrzę na tego swojego szefa, on widzi, że ja zdrowy, on leży ranny u tego gospodarza, ale zorientował się, że się zastanawiam, czy będę go osłaniał, mówi: „Stasiek, uciekaj. Ty mi tu już nic nie pomożesz. Uciekaj! Wycofuj się!”. Mówiąc prawdę, to miałem wtedy już taką sytuację, że co mam robić? Przecież jak oni wpadną, to on ranny, a mnie zabiją na miejscu, bo oni już nie patyczkowali się z nami. „Uciekaj!”. Skorzystałem z tej okazji. Tylko gospodarza tego proszę, mówię: „Panie, niech pan gdzieś schowa tego rannego, gdzie jest możliwość jakaś, bo Niemcy oczywiście zabiją go”. Wyleciałem z tego domu, było światło, nic nie widzę, gdzie jestem, w którym kierunku, nikogo już nie ma, ale słyszę niemiecki szwargot, oni zaczynają, jak to Niemcy, gadają. Zbliżają się z jednej strony. Acha, jak oni z tej strony, to mnie należy uciekać w drugim kierunku. Stopniowo oddalam się niezorientowany między tymi chałupami, ale wycofałem się, patrzę, już teren wolny. Jak rakiety oświetlały, to widziałem już część lasu kabackiego, w kierunek na las. Zacząłem biec szybko, a Niemcy puścili jeszcze czołgi, chcieli nam zamknąć odwrót czołgami. Nasza kompania cała, beze mnie oczywiście, zdążyła przejść jeszcze przez jezdnię, która biegnie do Konstancina, jeszcze zdążyli na łąki, skryli się na łące. Szybko też starałem się przed tymi czołgami przebiec, bo ich było słychać, widać już częściowo z takim małym oświetleniem. Biegnę po łące, zaczepiłem o jednego z tych żołnierzy, wpadłem na niego, znalazłem się razem w tej drużynie. Jeszcze nie mogliśmy się wycofywać, już czołgi były blisko. Tak że wszystko „cicho sza” leżało. Uratowała nas tylko ranna mgła. Rano mgła, tak że nas zakryło właściwie, biało się zrobiło na łące. Przejechali czołgami, gdyby oni wiedzieli, że my leżymy, przy ich możliwościach, to by nas zniszczyli karabinami maszynowymi, działkami, ale ta mgła nas uratowała. Po przejeździe tych czołgów zdążyliśmy do lasu jeszcze przed świtem.

  • Czy pan w czasie akcji zetknął się z Niemcami?

Z Niemcami w czasie akcji? Nie, blisko nie. W ataku z Niemcami.

  • Jakieś zetknięcie twarzą w twarz?

Takiej możliwości nie było, bo albo bym go zabił, albo on mnie by zabił. Nie było takiej możliwości.

  • Z jeńcami niemieckimi?

[…] Nie. My mieliśmy tylko tych niewolników, uciekli z obozu ruscy żołnierze. W naszej kompanii ich było siedmiu, jeszcze jak byliśmy w Chojnowie.

  • Oni byli razem z wami w oddziale?

Byli razem, ale z u broni zostali w Chojnowie. Mieli wykopaną ziemiankę i ukrywali się. Tylko ci ruscy żołnierze dopiero do nas przyszli po powrocie naszego oddziału do Chojnowa.

  • Poszliście do lasów chojnowskich, ale wróciliście do Chojnowa?

Wróciliśmy do Chojnowa. Mogę tylko jeszcze powiedzieć, że mieliśmy duże szczęście, bo w lesie kabackim Niemcy wiedzieli, że my wycofaliśmy się, mieli zamiar najprawdopodobniej zrobić obławę sami, ale najpierw pod Warszawą stał chyba pułk Węgrów, w każdym razie gdzieś tu koło Służewca, koło Ursynowa, pułk artylerii węgierskiej. Będąc w Kabatach, odpoczywamy po tej nocy, na skraju mamy obserwować teren od Służewca, gdzie mogliśmy spodziewać się ataku. Widzimy czterech kawalerzystów, na koniach zbliżają się do nas, pod las jeden zszedł z konia, patrzymy, a to są Węgrzy. Oczywiście jeden z kolegów wyskoczył, krzyknął: „Stój! Ręce do góry!”. Trzech siedziało na koniach, tych trzech, jak usłyszeli konie chyba ostrogami, konie uciekły, pojechali. Jeden nie zdążył i został. Został na ziemi, koń jego uciekł, za końmi tamtymi poleciał. Wzięliśmy tego Węgra do dowództwa. Cała rozmowa się odbyła, oczywiście tego nie znam, ale w każdym bądź razie wiem z opisu, że Węgrzy zdecydowali się nam pomóc. Ujawnili całą sprawę, że mają atakować las kabacki tego dnia. Oni to dokonają tylko z naszym porozumieniem, żebyśmy się ulokowali w pewnym sektorze lasu, bo oni mają ostrzelać las przez dwie godziny artylerią. Tak się to odbyło. Tego dnia dowództwo wszystko ustaliło, gdzie mamy się zgromadzić, tej nocy będzie ostrzał dwie godziny mniej więcej, później Węgrzy będą atakować, atak będzie pozorowany. Będą oczywiście biegli przez las z krzykiem, strzelać w górę, ale tylko my możemy być ukryci i nie reagować na to. Artyleria zaczęła chyba w nocy od godziny pierwszej do drugiej albo jeszcze później, dwie godziny bez przerwy, bliżej świtu samego strzelano dwie godziny. Zrobiła się okropna panika, bo oni też nie strzelali tak gdzie potrzeba było, pociski padały między nas niedaleko, byli ranni. Ale po zakończeniu kanonady artyleryjskiej wychodzimy, patrzymy na brzeg tyraliery Węgrów, atakują. My oczywiście chowamy się jak najbardziej, chociaż to było wszystko umówione już. Oni z krzykiem przelatują przez las z jednej strony, biegną przez cały las na drugą stronę. Dali nam w ten sposób dzień odpoczynku, żebyśmy mogli przez dzień następny przygotować się do ewakuacji, do Chojnowa. Następnej nocy ruszamy do Chojnowa.
  • Czyli nie dotarliście do akcji powstaniowej na terenie Warszawy.

Nie mogliśmy, bo to był kierunek Wilanów, zdobycie Wilanowa, na Sadybę. Część przeszła, ci, którzy nie byli w tym ataku na Wilanów. Wykorzystali sytuację i bokiem przeszli na Sadybę. A my, którzy bezpośrednio byliśmy zaplanowani do zdobycia pałacu, musieliśmy się wycofać.

  • Już mamy koniec wojny, już nie ma akcji powstańczej, upadek Powstania.

Jeszcze bardzo poważna sprawa obławy lasów chojnowskich. My przechodzimy z Kabat nocą w pewnym ubezpieczeniu, ale Niemcy wiedzieli, musieli mieć wywiad dokładny, bo chyba za dwa dni dostajemy, była kawaleria „Lancy”, który nie brał udziału w Powstaniu, tylko został w Chojnowie, zawiadomił nas o trzeciej rano, że Niemcy otaczają las chojnowski od strony zachodniej na linii Zalesie-Radom, że pancerkę puścili. Z tej strony czołgi, tutaj szosa Góra Kalwaria-Piaseczno, piechota ze wszystkich stron. Dwa tysiące Niemców, a nas jest około stu dwudziestu. Sytuacja beznadziejna. Jedynie dobrych mieliśmy przewodników, to byli leśnicy, wszyscy byli w konspiracji, znali las dokładnie. Wycofywaliśmy się w kierunku do toru kolejowego, który biegł tutaj Warszawa-Radom. Była jedyna możliwość przeniesienia się dalej, ewentualnie dowództwo miało poważny problem, co będzie dalej, bo w ostatniej chwili ukryliśmy się w takim młodym zagajniku, tak gęstym, że musieliśmy się wczołgać po prostu, żeby zająć stanowiska. Czekamy, Niemcy z tyłu idą, palą wszystkie gajówki, wszystkie domy, gdzie są po drodze. Kobiety zatrzymują, mężczyzn rozstrzeliwują na miejscu, nie zabierają. Widzimy z tyłu ogień, jak się pali, to wszystko, czekamy, jak dojdą do nas. Przed nami jest taka polana jeszcze tylko do toru kolejowego. Wysłali dwóch, jednego z kolegów na drzewo przy torze, żeby miał obserwację na pancerkę, jak ona daleko stoi w tym kierunku, bo ona tak chodziła na odległość lasu. My czekamy, on siedzi na tym drzewie. My słyszymy – Niemcy nadchodzą z tyłu, ale gęsty nasz zagajnik, przechodzą bokiem, wychodzą na polanę, my ich widzimy. Każdy ma tych Niemców na swojej lufie, jeden, drugi, trzeci wychodzi, myślimy sobie: oho, to jest chyba zwiad, dopiero nadejdą. Oni doszli do tego, zobaczyli, że nadjeżdża ich pancerka, że tu nic się nie dzieje, do tych swoich krzyknęli, że tu jest spokój, nikogo nie ma – keine Banditen, wycofują się, całe szczęście, że tego na drzewie nie zauważyli, bo by go załatwili, by wszystko wyśpiewał, jeżeli by nie wytrzymał, ale nie zauważyli go, drzewo było dość gęste. Oni się wycofują, nasze dowództwo nie widzi innego wyjścia, jak dać każdemu swobodę: „Ratuj się kto może”. Następuje decyzja, rozbrajać się szybko, każdy na swoją rękę niech się ratuje, gdzie czy wpadnie, czy nie wpadnie, to jego spryt. We trzech uciekamy w kierunku toru, zagajnik podchodził pod sam tor. Takie przepusty były pod torem, wchodzimy do tego przepustu, a tu zaminowane, skrzynie z minami, druty. Tak że tym przepustem się nie da przejść. Jedyne wyjście, jak pancerka przejedzie gdzieś dalej przez tor wierzchem, dalej szybko uciekać, żeby nas zasięg kul nie sięgnął. Tak się udało w ten sposób. Pancerka pojechała chyba w stronę Zalesia Górnego. My przez tor szybko, do pierwszej wioski wpadliśmy. Akcja się zakończyła.

  • Czy jako uczestnik walk nie miał pan po wojnie żadnych kłopotów, żadnych dochodzeń ze strony UB, w pracy może jakieś?

Kłopoty zaczęły się od tego, że zaraz po wojnie zasadniczo nie było nigdzie pracy. Przed wojną miałem szkołę podstawową i Publiczną Szkołę Zawodową. Pięć lat stracone, musiałem coś myśleć, żeby dalej się kształcić, bo ta szkoła nie dawała pracy, która by mi odpowiadała. Zrobiłem takie przyspieszające kursy do liceum, dwa lata robiliśmy w jeden rok. Po tej szkole dostałem się do liceum elektryczno-mechanicznego, to było liceum prywatne.

  • W Górze Kalwarii?

Nie, w Warszawie. Góra to był dalszy ciąg, tylko profesorowie, którzy byli wysiedleni z Warszawy później założyli gimnazjum, ale to nam już nie odpowiadało, bo trzeba zdobyć zawód techniczny. Do tego liceum elektryczno-mechanicznego się dostałem, ukończyłem w 1950 roku. W międzyczasie pracowałem już w telekomunikacji na różnych stanowiskach, doszedłem do stanowiska kierownika grupy robót, ale było bez przerwy szkolenie, uzupełnienia trzyipółletni kurs, musiałem jeszcze skończyć kurs wyższy, który uprawniał do zajmowania wyższego stanowiska, tak do 1982 roku pracowałem.

  • Czy się pana czepiano?

Nie pisałem w żadnej ankiecie, że należałem do AK, nie ujawniałem się. Pod tym względem oni badali delikatnie. Przede wszystkim w terenie pracowałem, co przyjechałem do zarządu w Warszawie, to mi ankietę proponowali, żebym wypełnił. Mówię: „Miesiąc temu wypełniałem”. – „Ale wie pan, to tak jest dla formalności”. W ten sposób myśleli, że się pomylę, w końcu napiszę coś, co nie napisałem w tamtej. To mi doradzili: „Napisz sobie jedną taką ankietę, schowaj, zawsze miej przy sobie, żebyś wiedział, jak przyjedziesz do zarządu, każą ci wypełnić ankietę, to tylko przepisuj, w ten sposób będziesz miał spokój”. Tak robiłem. Jak na wyższe stanowiska zacząłem się piąć, to pytali: „Dlaczego pan nie jest partyjny? Kierownik budowy, kierownik robót bezpartyjny?” – „Nie wszyscy muszą być partyjni chyba”. – „Ale wiecie kolego, to nie pasuje”. Tu już była moja metoda, żeby się jakoś bronić. Unikałem, jak mnie w Warszawie nie mogli złapać, to przyjeżdżali w teren inspektorzy. „Kolego kierowniku, wypełnimy tutaj ankietę”. – „Dobrze”. Ale jak przyjeżdżałem z pracy, mówię: „Pójdziemy najpierw na obiad, zjemy, wypijemy”. Tak odbywało się zakończenie.




Warszawa, 9 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Stanisław Janiszewski Pseudonim: „Wiewiórka” Stopień: strzelec Formacja: Obwód VII Obroża Dzielnica: Chojnów, lasy chojnowskie

Zobacz także

Nasz newsletter