Stanisław Maliszewski

Archiwum Historii Mówionej
Stanisław Maliszewski, urodziłem się w 1939 roku, w Warszawie. Całe życie mieszkałem na Woli przy ulicy Młynarskiej 34. Pochodzę z rodziny tramwajarskiej, mój ojciec pracował w MZK na ulicy Młynarskiej 2. Tamże zaczęła się moja edukacja w szkole podstawowej, to była szkoła podstawowa powszechna, która miała numer 139, adres Młynarska 2.

  • Ile miał pan lat, kiedy rozpoczęła się wojna?

Miałem dosłownie pół roku.

  • Czy pamięta pan, jak od momentu wybuchu wojny do wybuchu Powstania toczyły się losy pańskiej rodziny?

Mama zmarła wcześniej, a ojciec był zorganizowany w Armii Krajowej, ale szczegółów jako takich nie mogę powiedzieć, bo po prostu ich nie znam. Choć jak sięgnę do czasów okupacji, to była taka sytuacja niejednokrotnie u nas w mieszkaniu (bo mieszkaliśmy na Młynarskiej 34 na parterze), że do nas przychodzili mężczyźni, oczywiście w wieku poborowym, to byli członkowie Armii Krajowej, odbywały się u nas zebrania i [ulotki]. Jako dziecko nie mogę powiedzieć, o czym rozmawiali, bo to uszło mojej pamięci, a co za tym idzie sprawy były raczej na tyle poważne, żeby dzieciak nie usłyszał, bo to było bardzo niebezpieczne. Wiem, że [ojciec] był w jakimś sensie związany [z konspiracją].
Spośród tych młodych chłopców, którzy przychodzili, było dwóch synów naszej sąsiadki, którzy byli zorganizowani w Armii Krajowej, wtedy o tym nie wiedziałem. Dowiedziałem się dopiero po wojnie, jak oni zginęli, bo zaczęło się wtedy mówić po cichu, żeby Urząd Bezpieczeństwa nie słyszał, wtedy to do mnie dotarło. Z kolei ze swojej pamięci pamiętam, że ¬¬Aleksander miał dwadzieścia cztery lata, Wacław miał dwadzieścia dwa lata, przychodzili do nas. W czasie okupacji zawsze ktoś przynosił z ulicy tak zwane pogadanki, jakieś tajne rzeczy jeden drugiemu przekazywał, tak jak byśmy to dzisiaj nazwali taką plotkę czy famę.

  • Czy do domów przychodziły podziemne ulotki, prasa? Czy nie pamięta pan tego?

[Tak. Przychodziły]. O ile pamiętam, to u nas było chyba zaprzysiężenie, ale tego nie chciałbym mylić, ale być może było to jedno z tych epizodów spotkań i zebrań. Jest jedno pewne, że ci chłopcy, o których nadmieniłem (Wałęski Aleksander i Wałęski Wacław) byli zorganizowani i należeli [do AK]. Na Solcu, na Powiślu mieściła się tak zwana Wytwórnia Materiałów Wybuchowych Komendy Głównej AK „Kinga”, to był numer Solec 103, gdzie w tamtych czasach produkowali granaty.
Jeśli chodzi o ich dalsze losy to 6 kwietnia 1944 roku zginął starszy brat, dwadzieścia cztery lata, miał pseudonim „Kindzior”. Obaj mieli skończoną podchorążówkę na Agrykoli, starszy brat zginął, dlatego że nastąpiła niesamowita wsypa.

  • Na czym ona polegała?

[Ktoś prawdopodobnie doniósł na gestapo. Były zrobione zdjęcia wszystkich pracowników, jak pracują przy produkcji (w kilku pozach)]. Akurat 6 kwietnia, godzina dziewiąta pięćdziesiąt, ulica Solec, Czerwonego Krzyża, Dobra – taki pierścień – gestapo obstawiło i zamknęło. Uderzyli na wytwórnię granatów, chcieli, żeby oni się poddali. Nie poddali się, bo taka była sytuacja bardzo [niebezpieczna], że bali się represji, bo wiadomo, co gestapo robiło – tortury, śledztwa, więzienia i obozy. Nie poddali się, choć mieli bardzo ciężką sytuację, bo było ich załogi akurat siedem osób, w tym była jeszcze jedna kobieta [Marianna Wiśniewska, lat 44]. Najstarszy komendant, który był dowódcą (kiedyś nazywali to komendantami, a dzisiaj to dowódcą plutonu) nazywał się „Dżiudżi”, miał dziewiętnaście lat. To znam z opowiadania [mojej przybranej] ciotki, matki tych chłopców [Aleksandra i Wacława Załęskich], dlatego że kiedyś za okupacji, przed Powstaniem, w Warszawie ludność była bardzo ze sobą zżyta. Ponieważ byliśmy sąsiadami, dosłownie na jednym korytarzu, w jednym domu, można powiedzieć drzwi w drzwi. Wacław, młodszy brat, który ocalał i poszedł do Powstania, został chrzestnym ojcem mojego przyrodniego brata Henryka, tak że byliśmy w jakiś sposób skoligaceni.
Wrócę do tej wsypy. Była taka paskudna sytuacja, że to było tak zorganizowane, że nie sposób było, żeby ich wykryć, bo oni pracowali w wytwórni granatów pod ziemią, hala produkcyjna była o kubaturze stu metrów, tam wyrabiali straszne ilości trotylu [około stu kilogramów] przez nocną zmianę. Doszło do tego, że Niemcy obstawili wszystkie alarmy sygnalizacyjne, wylot, który był, mieli podkop od siebie od „Kingi” do sióstr szarytek, zaraz jest ogród sióstr szarytek. Mieli podkop, nawet i to było przez gestapo obstawione. Zginęli oczywiście, bo odbierali sobie życie, mieli dosłownie jeden pistolet. Mogliby się wysadzić w powietrze, ale na to nikt nie poszedł, bo wiadomo, że mieszkało tam bardzo dużo ludzi, nie tylko Polaków, ale i Niemcy. To była dzielnica niemiecka na tamte czasy. Nie podjęli tego ryzyka i tym pistoletem jednym wszyscy pozbawili się życia za wyjątkiem jedynej kobiety, która z nimi była, pani Wiśniewskiej. Miała czterdzieści cztery lata, żaden nie miał sumienia do niej strzelić, to przebiła się nożyczkami. To znam z opowiadania ich matki, po wojnie, bo różnie to wyglądało, bo Urząd Bezpieczeństwa chodził.

  • Jak w pamięci małego chłopca zapisały się dni przed Powstaniem i 1 sierpnia?

Utkwił mi taki jeden epizod. Mój ojciec był w jakimś sensie zmobilizowany z Armią Krajową. Pewnego razu, nie powiem dokładnie jaka data, podejrzewam, że 1943 rok, gestapo szukało między innymi mojego ojca. Ojciec mój pracował w MZK na Młynarskiej. Wtedy każdy z tramwajarzy miał ładny mundur. Kiedyś na tramwajach konduktorzy, motorowi byli ubrani w mundury i to elegancko wyglądało. Akurat mając czapkę ojca w domu, pewnie miał niejedną, bawiłem się i zdjąłem taki lampas czerwony z czapki. To był najgorszy epizod, że weszło gestapo po cywilnemu. Jeden wszedł, pamiętam, nawet z widzenia pewnie bym go nie poznał, twarzy nie zapamiętałem, za duże przeżycie chyba i to tyle lat. Wyrwał mi ten lampas, przymierzył sobie na [rękę] i mówi – polnische Bandit, uderzył mnie w twarz. Rozbeczałem się, to chyba normalne, nasz gospodarz powiedział: „Nie, to jest dziecko tramwajarza i dlatego ma lampas”. Akurat gestapowiec przymierzył na rękę, dla niego było to trochę za krótkie, nie obejmowało [ręki].
Pamiętam pod oknami marsze niemieckich patroli, to się utrwaliło i do dzisiejszego dnia słyszę w uszach, to jak maszerowali, jak śpiewali ¬– Heili, Heila. Może to utkwiło w pamięci dlatego, że człowiek był małym dzieciakiem, to człowieka to interesowało. To by było tyle odnośnie okupacji.
Wiadomo, że były rozstrzeliwania, wtedy byłem za mały na to, żeby się tym interesować czy po prostu obserwować. Dopiero Powstanie Warszawskie jak wybuchło, to człowiek już trochę przeszedł i trochę z tych rzeczy pamięta, bo człowiek po prostu sam to przeżył.

  • Jak zapamiętał pan 1 sierpnia?

1 sierpnia to zdawało mi się, i do dziś dnia, że było piekielnie gorąco, pogoda była ładna. To tak szybko jakoś mijało, że chyba nie zwróciły mojej uwagi pierwsze dni Powstania. Dopiero kiedy zaczęły się naloty, kiedy zaczęły się wybuchy, kiedy zaczęły wkraczać czołgi na Młynarską, one jechały od strony Działdowskiej, Płockiej, Wolskiej… Mieszkałem w budynku, który jeszcze do dnia dzisiejszego stoi, to jest przy cmentarzu ewangelickim.

  • W dniu Powstania znajdowaliście się w mieszkaniu na Woli?

Tak. Jak Niemcy zaatakowali, to nastąpiło wysiedlanie ludności. Polegało to na tym, że wyrzucali nas z domu pamiętam, było to rano. Wkroczyli może nie sami Niemcy, ale przypominam sobie „kałmuków”, to byli tak zwani skośnoocy muzułmanie, trudno ich nazwać. W Warszawie nazwano ich nawet Ukraińcami, bo „ukraińcy” to też była oddzielna grupa Kamińskiego, oni robili czystki, mordowali od razu na miejscu. Nie chciano czegoś oddać, to od razu rozwalili. Z młodymi kobietami to różne rzeczy działy się, ale tego nie widziałem, tylko słyszałem piski, wrzaski.
To było 6 sierpnia, jak weszli na Młynarską. Wtedy ze wszystkich domów wysiedlali ludzi, nie można było nic wziąć, tylko podręczne rzeczy, co miało się na sobie i ewentualnie z sobą podręczny jakiś tobołek. Już były powybijane dziury w domach, że przechodziło się z jednego domu, na przykład 36 do 34 czy odwrotnie. Jak nas wyganiali, to właśnie myśmy mieli takie ładne podwórko, zresztą na każdym podwórzu w Warszawie, w starych budynkach, to były przepiękne kapliczki, co niektóre dzisiaj jeszcze spotykamy, ale to przeważnie na Pradze, na Woli nie przypominam sobie, żeby pozostały. Wola była tak zniszczona, że co było na drodze, to wszystko niszczyli.
Wtedy przechodziliśmy przez dziurę w murze, bo nas gnali na stronę cmentarza. To jest panika straszna, a przy tym łuna pożaru, temperaturę czuje się, jakby po tym się szło, przy tym po trupach chodziło się. W takim skupisku ludzi każdy chciał być pierwszy, żeby wylecieć przez otwór na zewnątrz, wtedy rzucono pod nas granat. Skąd on się wziął – trudno powiedzieć. Prawdopodobnie z dachu, bo byli tak zwani gołębiarze niemieccy, na pewno oni to rzucili. Wtedy nastąpiło tak zwane rozdzielenie rodzin. Kiedy wybuchł granat, to dobrze, że nie zostałem ranny, dzięki Bogu tak musiało się stać. Ale zgubiłem się z pozostałą rodziną, to znaczy z siostrą swoją Ireną, jedynie tylko z ojcem byliśmy razem i nawet granat nas nie rozłączył. Stamtąd ulicą Żytnią szliśmy wzdłuż muru cmentarnego. Już było bardzo dużo trupów, bo erkaemy stały i strzelały, to jak człowiek to widzi, to nie myśli, ale jak pomyśli, to ten obraz dalej mu się przedstawia. Tamtędy przeszliśmy do Okopowej, Okopową do Wolskiej i do kościoła św. Wojciecha. Tam był zbiór wszystkich wygnańców Warszawy, obojętnie czy starzy, czy młodzi, czy dzieci. Przed kościołem i w kościele było multum ludzi.
Myśmy stali przed kościołem przy bocznej nawie, przy wejściu i nas [tępiła] tak zwana selekcja. Polegało to na tym, że część ludzi rozdzielali, przeważnie rozdzielali dzieci od matek, mężczyzn od kobiet, to już była ich zasada. Ludzi przydzielali do transportów – gdzie kto miał pojechać; przy tym działały siostry z RGO (Rada Opiekuńcza). Ocalałem i dzięki temu mój ojciec ocalał.
W czasie Powstania, w czasie okupacji zaczęła w Warszawie panować krwawa dyzenteria, to znaczy czerwonka. Złapałem tę czerwonkę i przez to, że byłem chory, to nie rozdzielono mnie z ojcem, choć usilnie starali się to robić, ale siostry miłosierdzia z RGO, wzięły mnie pod opiekę i pojechaliśmy do Pruszkowa.
Pruszków to była taka stacja obozu przejściowego, znów następowały selekcje – gdzie mają wysłać: czy do obozu, czy do Oświęcimia, czy na roboty do Niemiec. Nie wiem, ile czasu to trwało, była olbrzymia hala, było straszne skupisko ludzi, były jęki, płacz, krzyk, to pamiętam do dzisiejszego dnia. Stamtąd zabrano mnie i ojca już furmanką do Pruszkowa, do szpitala w Tworkach. Siostry i lekarze przyjmowali wysiedlonych chorych ludzi z Powstania na oddziały, tam się dostałem. Chyba dzięki temu ocalałem, choć gestapo chodziło po salach chorych i przyglądało się mężczyznom, kto jak wygląda, to znaczy, czy wygląda na człowieka schorowanego, czy jest zdrowy. To było w towarzystwie naszych lekarzy. Przez swoją intuicję odwróciłem się twarzą do ściany, a tata obok mnie leżał i miał się golić. W tym momencie wpadł lekarz polski i mówi: „Niech pan szybko włazi do łóżka, bo gestapo chodzi, jak pana zobaczą ogolonego, to pana stąd zabiorą”. Ojciec oczywiście wskoczył do tego łóżka ze mną, a ja leżałem buzią do ściany, ale jedno oko uchyliłem i słuchałem, co oni mówią, pewnie, że nie rozumiałem, ale tym jednym okiem obserwowałem, co ten Niemiec robi. Poszwargotali i w końcu wyszli. W ten sposób myśmy ocaleli.
Następna sprawa, to była kwestia odnalezienia pozostałej rodziny. Nie wiem, jak tata to załatwił, przez kogo się dowiadywał, w każdym razie po dłuższych staraniach mój ociec nawiązał kontakt z macochą i tam znalazła się jakimś cudem moja rodzona siostra (z pierwszej matki) i pozostałe rodzeństwo, ale to już było we wsi Nowe Kozery, na trasie Grodzisk Mazowiecki. Po wyjściu ze szpitala udaliśmy się tam z tatą, mieszkaliśmy już do wyzwolenia Warszawy. Nazwisko człowieka, u którego mieszkaliśmy, pamiętam do dzisiejszego dnia, to był pan Szczepaniak, ale imienia już nie powiem.
Spotkała nas znów bardzo „miła” niespodzianka. Którejś nocy przyszło do nas paru mężczyzn z bronią i zaczęli nam rabować to, co jeszcze z Powstania wynieśliśmy. Kto to był? Nie [wiem], podejrzewam, żeby to była partyzantka, bo raczej partyzanci tego nie robili, podejrzewam, że to była jakaś banda, która przyszła na rabunek. To jest jedna sprawa.
Druga sprawa to już taka bliżej wyzwolenia Warszawy – bo Warszawa została wyzwolona 17 stycznia – jak to dziecko, bawiłem się na podwórku, rodzice chodzili na okopy, bo Niemcy obowiązkowo pędzili do okopów. Wiadomo, że nie było co jeść, to myśmy zbierali ulęgałki […], to się jadło, bo rzeczywiście było bardzo ciężko, nie było za co [kupować], nie było jak. Nastawienie mieszkańców w większości było bardzo niekorzystne dla [ludzi z] Warszawy.
Z jednych epizodów zapamiętałem, że (to musiał być chyba 1945 rok, bo Warszawa została wyzwolona 17 stycznia 1945) wkroczyli Rosjanie, ale to była taka sytuacja, że uciekali Niemcy w popłochu, do nas wpadło chyba czterech [Niemców] do mieszkania spać, bo byli strasznie wymęczeni. Każdy się bał, bo nie dasz, to rozwalą. Przespali u nas, a skoro świt były wybuchy. Okazało się, że Rosjanie wkroczyli, już czołgi było widać na [przedpolach] wsi. Niemcy, ponieważ byli bardzo zmordowani, jeden z nich po prostu nie chciał wyjść, zostawili automaty, a jeden z nich chciał schlafen – spać. Ojciec go szarpał: „Choroba, jak przyjdą Rosjanie, to nas rozwalą, że przetrzymywaliśmy Niemców”. Jakoś ich wyprosił, w końcu wyszedł, tego bardzo zmęczonego zabrali jego kamraci, po drodze słychać było, że ich chyba rozwalili. Jak weszli Rosjanie, to było bardzo ciekawie, cieszyłem się bardzo, bo byłem małym chłopakiem, to mi się diabelnie to wszystko podobało. Okazało się, że to byli na koniach kozacy, byli bardzo ładnie poubierani w kolorowe czapeczki, tych medali pełno i to wszystko się błyszczało.
Tak przetrwaliśmy do wyzwolenia Warszawy, 17 stycznia Warszawa była wyzwolona, a już 19 stycznia zaczęliśmy zbierać się do Warszawy. W Warszawie, kiedy dotarliśmy, to Młynarska była spalona, mieszkanie obrabowane, nic nie było, wszystko było spalone.
  • Jak wyglądała Warszawa?

[Jedno skupisko min, domy powypalane, poburzone, tylko mury, sciany domów świeciły oczami (oknami)]. Jedno cmentarzysko, głucho, swąd, bo nawet jeszcze dym był i ciężko było przejść przez ulicę, to nie było tak, że była dróżka, tylko ludzie wydeptali tę dróżkę. Jak przyszliśmy na Wolę, na Młynarską, bo chcieliśmy wrócić do swojego mieszkania, wszystko było wypalone, obrabowane, nie było nic.
Tata podjął decyzję, że trzeba się dostać przez Wisłę, bo Praga nie była zniszczona, bo nie było dużo działań wojennych w czasie Powstania – trochę były, ale to były znikome zniszczenia. Ponieważ miał rodzoną siostrę na Strzeleckiej, to mówi: „To pójdziemy tam”. Poszliśmy, ale zanim przekroczyliśmy Wisłę, były przez dowództwo wydawane przepustki na przekroczenie Wisły, przecież nie było mostów, nie było nic. Wisła była zamarznięta. Byliśmy na środku Wisły w miejscu, gdzie obecnie jest most Śląsko-Dąbrowski, dawny Kierbedzia, ojciec wyjął przepustkę i pokazuje sołdatowi, w tym momencie wyleciał mu zegarek, a kiedyś zegarki mężczyźni to mieli nie tylko na rękę, ale w tak zwanych dewizkach, a to był jeszcze ojca kawalerski, pamiątkowy zegarek. Ruski, jak zobaczył zegarek: Dawaj cziasy. Nie było mowy, przepustka nie pomogła, zegarek pomógł i przeszliśmy przez Wisłę. Lód zaczął trzeszczeć, obejrzałem się za siebie, pewnie myślałem w tej małej głowie, że trzeba się będzie wracać, bałem się, żeby lód się nie załamał, bo po prostu pękał. Wtedy był strasznie duży mróz, nawet wozy konne szły po lodzie. Człowiek mimo wszystko wysiłkiem swoim jakoś przeszedł.
Jak przeszliśmy, to okazało się, że mieszkanie ojca siostry jest też zajęte przez jakichś lokatorów, dopiero jak ojciec przedstawił się, że jest jej rodzonym bratem [właścicielki], zaczęli opuszczać to mieszkanie i myśmy tam zamieszkali. Tak mieszkaliśmy może do końca 1945 roku, dopóki ciocia nie przyjechała, ludzie zaczęli wracać na prawą stronę Warszawy.

  • Wróciliście państwo na Wolę?

Tak. [Zamieszkaliśmy] w tym samym domu, tylko już w innym mieszkaniu. Mieszkałem na pierwszym piętrze, już nie na parterze, bo lokal na parterze już był zajęty. Kwaterunek wtedy bardzo szybko działał, poprzydzielali ludziom mieszkania, nie wiadomo skąd i dlaczego, ale takie były czasy. Tak zamieszkaliśmy, remont mieszkania to był wkład osobisty każdego, nikt nie pytał, [czy ktoś ma], nie patrzył, [skąd bierze], pieniążki [trzeba było mieć] swoje.
Ojciec poszedł do pracy, do MZK. Było ciężko, ale każdy z mieszkańców, który się osiedlił, to już na własny koszt remontował mieszkania, nawet kiedy wprowadzali elektryfikację, to też prywatnie myśmy to robili. To był ładny dom, jeszcze dzisiaj stoi, dzisiaj nie mogę powiedzieć, że jest ładny, bo dzisiaj to jest slums, a wtedy to był naprawdę piękny dom, piękne podwórko, była przepiękna kaplica, gdzie zawsze odprawiały się wieczorne modlitwy. To miało swój wydźwięk, dzisiaj tego uje, bo to naprawdę było coś pięknego.
Wracając na Młynarską do Powstania – to wszystko zostało zniszczone i zrąbane pociskami z dział. Był przepiękny szpital Karola i Marii na Lesznie, jeszcze w tej chwili jest jego kawałeczek od strony Żytniej, gdzie w tej chwili jest przychodnia stomatologiczna. To był przepiękny szpital, gdzie Niemcy i „ukraińcy” wymordowali całą załogę szpitala, powstańców, którzy byli, było bardzo dużo rannych żołnierzy z „Parasola” od „Radosława”. Nawet żywcem popalili, to wszystko zostało zniszczone, popalone, zbombardowane.

  • Jak szybko po wojnie Warszawa zaczęła odżywać, wracać do wcześniejszego rytmu?

Wydaje mi się, że życie zaczęło się gdzieś po pół roku, o ile to można nazwać życiem. Ludzie co przebieglejsi, operatywni to wracali tego samego dnia i już następnego dnia handlowali, brali się za jakąś robotę. Warszawa została ograbiona, spalona, wyniszczona i nie było do czego wracać. Wola była [bardzo] zniszczona, bo całe uderzenie armii niemieckiej było od strony Woli, całą siłę uderzenia odebrała właśnie Wola. Później, jak to się załamało, poszło Stare Miasto. [6] sierpnia nas wygnali, „Parasol” się wycofał, bo oni cały czas byli Młynarska, Żytnia, na cmentarzu, oni się już wycofali i dlatego Niemcy szli do przodu.

  • Teraz, patrząc z perspektywy czasu, jak pan się nad tym zastanawia i wspomina to, co pan przeszedł jako mały chłopiec, to myśli pan, że to, co pan przeszedł, wiele pana nauczyło, zostało jakieś wspomnienie z okresu Powstania i okupacji?

Jestem przekonany, że chociaż byłem dzieckiem, ale dzisiaj jako dorosły człowiek, jak patrzę z perspektywy lat na ten zryw Powstania, na poległych, na cierpienia, na obozy, mogę powiedzieć, że wszystko możemy zawdzięczać, że tak się stało, właśnie Anglii i Ameryce. Nie udzielono nam pomocy, choć można było po rozgrywce tego wszystkiego, po zastanowieniu się, wydaje mi się, że można było. Poza tym Związek Radziecki… Po drugiej stronie Wisły już stała armia kościuszkowska i sowiecka. Można było [przejść] przez Wisłę, tylko była niechęć Stalina i niechęć Zachodu, choć pertraktowali – tak teraz czytamy – ze Stalinem, ale jak wynika z historii Rooseveltowi też nie zależało na tym.
Jest jedna konkluzja z tego, według mnie nie możemy na nikogo liczyć ani wtenczas, ani teraz. Możemy tylko liczyć sami na siebie.


Warszawa, 2 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Konopka
Stanisław Maliszewski Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter