Stanisław Michał Czerniak „Longin”

Archiwum Historii Mówionej

Stanisław Michał Czerniak, urodzony 27 kwietnia 1928 roku, pseudonim „Longin”, szeregowiec, służba pomocnicza Szarych Szeregów.

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Byłem uczniem, miałem jedenaście lat, a więc w szkole, jak to się wówczas nazywało, w szkole powszechnej. Akurat sierpień poprzedzający 1 września spędzałem w Poznaniu u moich dziadków. Byłem tam zresztą do końca listopada.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

Chodziłem w Warszawie do szkoły.

  • Gdzie się znajdowała ta szkoła?

Szkoła się znajdowała na Grochowie. Ponieważ mieszkaliśmy na Grochowie, tamże chodziłem do szkoły powszechnej przy ulicy Siennickiej.

  • Jak pan wspomina szkołę?

Rok ten przełomowy 1938/39 był bardzo gorący, podniecający dla uczniów, ponieważ zbieraliśmy pieniądze na FON – Fundusz Obrony Narodowej. I dzięki, zwłaszcza powiedzmy, mojemu ojcu, który szczodrze, przeznaczał pieniądze na to, patrzyliśmy ciągle na wykresy, która klasa najwięcej zebrała. No i cieszyliśmy się, że to akurat nasza czwarta klasa tak dużo zebrała pieniędzy.

  • A czym zajmowali się pana rodzice?

Mój ojciec był inżynierem budowlanym. Pracował w Warszawskim Przedsiębiorstwie Budowlanym. Duże przedsiębiorstwo zatrudniające w sezonie wiosenno-letnim do tysiąca pięciuset ludzi. Więc jak na ówczesne stosunki, to duże przedsiębiorstwo.

  • A matka, czym się zajmowała?

Matka zajmowała się domem i pracą społeczną w Caritasie.

  • Pan ma rodzeństwo?

Nie, nie mam. Jestem jedynakiem.

  • W sierpniu znalazł się pan w Poznaniu?

Tak.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

1 września dziadkowie wypchnęli mnie z domu dopiero koło godziny jedenastej. Ponieważ radia nie były rozpowszechnione jeszcze, nic nie było wiadomo o tym, że wojna się rozpoczęła. Poszedłem na tak zwany most dworcowy, czyli wiadukt nad torami kolejowymi vis a vis Dworca Głównego i obserwowałem, co się dzieje na torach. Tam zastał mnie pierwszy alarm lotniczy. Wobec czego jak najszybciej wracałem na Łazarz, gdzie mieszkali moi dziadkowie, żeby zniknąć z tego rejonu. To był dzień 1 września właśnie. Potem, już nie pamiętam, chyba 4 września Niemcy byli w Poznaniu.

  • Co było dalej? Co się z panem działo dalej?

Zacząłem z moim kolegą z tego samego budynku, obchodzić różne dzielnice miasta, głównie centrum. Zafascynowani patrzyliśmy na zabawki typu wojskowego, jakieś tam motocykle i inne pojazdy żołnierzy niemieckich. Jako na zabawki patrzyliśmy oczywiście. Ale widzieliśmy czasami i przykre dla nas widoki. Zdejmowanie orła białego z wieży Ratusza na rynku Starego Miasta. Czas między innymi wykorzystywałem do chodzenia, niestety, do dentystki. Kilka razy w tygodniu biegałem na ulicę Szewską z Łazarza. No i z kolegą już zaczęliśmy bawić się w wojnę i sobie umyśliliśmy, że będziemy szpiegami i że musimy się przygotowywać do takiej roli. Między innymi nawet sobie wypisaliśmy legitymacje. I żeby to się nie nazywało, że było nas aż dwóch, tośmy sobie wpisali tam jakieś numery, powiedzmy 31 i 32 do tych legitymacji. Ze swoją legitymacją wróciłem do Warszawy i gdzieś dopiero pewno w 1943 roku rodzice to znaleźli no i mieli ze mną zasadniczą rozmowę na ten temat.

  • Kiedy pan przyjechał do Warszawy?

W końcu listopada 1939 roku przyjechałem do Warszawy. Mój dziadek, który umiał organizować różne rzeczy, pracował, mimo tego że był, nie wiem dokładnie czym i gdzie, narzekał sobie na to, że trudno mu chodzić po tych zwalonych mostach, bo mosty na Warcie zostały zniszczone w pierwszych miesiącach. Ale potem to mówił: „Ale patrzę, jak Niemcy się męczą z ich pojazdami, to mam satysfakcję z tego”. Dziadek zorganizował jakiś autobus jako pojazd, do którego zapakowano mienie moich dziadków, bo było już wiadomo, że Niemcy będą wysiedlali. A poza tym była taka sytuacja, że mój dom, w którym mieszkaliśmy do czasu wojny na Grochowie przy ulicy Igańskiej 5 spalił się. Spaliło się pierwsze piętro, na którym myśmy mieszkali i wszystko, co w nim się znajdowało też poszło z dymem. Wobec tego rodzice zaczynali od nowa.

  • Gdzie pan zamieszkał?

Wraz z rodzicami w bloku, tak zwanym oficerskim przy Alei Niepodległości 245, to jest narożnik z ulicą Koszykową. W mieszkaniu chwilowo niezajętym przez właścicieli, bo uciekali z Warszawy na wschód. Właściciele, chyba Dobrostańscy się nazywali, matka i syn, pewno w moim wieku, wrócili gdzieś pewno na początku 1940 roku, a moi rodzice szukali i znaleźli inne miejsce, mieszkanie przy ulicy Sędziowskiej 1, róg Wawelskiej. To jest na kolonii Staszica.

  • Z czego się państwo utrzymywali w tym czasie?

Niemcy szukali mojego ojca i znaleźli go, ponieważ w tymże Warszawskim Towarzystwie Budowlanym budowano obiekty na zlecenie rządu. Takim obiektem były również koszary na rogu Niepodległości i Rakowieckiej. Ponieważ one nie były wykończone, więc szukali inżyniera, który prowadził te roboty, żeby to kontynuował. Także w ten sposób ojciec miał prawie od razu po powrocie do Warszawy pracę.

  • Czy uczestniczył pan w konspiracji w czasie okupacji?

Tak, od września 1943 roku. Oczywiście, o ile konspiracją nie nazywa się również nauki na poziomie gimnazjalnym, czy licealnym na tak zwanych kompletach. Bo na komplety trafiłem w 1942 roku. Na komplet gimnazjalny organizowany przez gimnazjum imienia Stanisława Staszica. Ten komplet, w komplecie było sześć, siedem, osiem, może dziewięć osób, egzystował głównie na Saskiej Kępie. Tak się dobrze złożyło, od maja 1941 roku mieszkaliśmy już na Saskiej Kępie, ponieważ Niemcy sobie zażyczyli na swój użytek ten dom, w którym mieszkaliśmy na Sędziowskiej.

  • Powiedział pan, że od września 1943 roku uczestniczył w konspiracji, co pan miał na myśli?

To miałem na myśli, że trafiłem do drużyny zawiszackiej Szarych Szeregów. Zawiszackiej, to znaczy tej najmłodszej gałęzi Szarych Szeregów, grupującej najmłodszych dopuszczonych do konspiracji od 1942 roku, czyli dwunasto- piętnastoletnich. Tak się złożyło i to w związku z tymi kompletami, że byłem u mojego kolegi Tadeusza Jarosza w mieszkaniu u jego rodziców. Jego matką była pani Jadwiga Jaroszowa, nauczycielka z wykształcenia i ona uczyła nas geografii, zagadnień gospodarczych, jak również biologii. I tam któregoś dnia, właśnie we wrześniu 1943 roku, na takim niezobowiązującym spotkaniu, bo nie związanym akurat z lekcjami, przyznałem się do tego, że moich dwóch dalekich krewniaków, mieszkających na Tamce w takim wielkim budynku, właściwie z kawalerkami albo z małymi mieszkaniami, pokazało mi swoje klapy marynarek zaopatrzone w szpilki z kolorowymi łebkami i zapytali, czy nie chciałbym zapisać się do harcerstwa. Nie powiedzieli dokładnie o co chodzi. Ja o tym opowiedziałem w domu państwa Jaroszów. I pani Jaroszowa popatrzyła na swojego syna i mówi: „No masz Tadziu tutaj nowego kandydata”. No i okazało się, że Tadeusz Jarosz pseudonimie „Topacz” był właśnie dopiero co mianowany drużynowym drużyny zawiszackiej. No i trafił mu się jeszcze jeden członek w tej chwili, w tym momencie.

  • Jak wyglądała wasza działalność konspiracyjna?

Nasza działalność konspiracyjna polegała przede wszystkim na pracy harcerskiej, młodszoharcerskiej. Po wstępnych informacjach o tym, co to jest konspiracja, na zabawach i grach harcerskich prowadzonych, zarówno w mieszkaniach, jak i na terenie, w parkach, na polach. Saska Kępa była jeszcze otoczona polami, w stronę Gocławia, Gocławka. Więc było gdzie takie spotkania sobie urządzać. Drużyna obejmowała cztery patrole. W dzisiejszym harcerstwie nazywa się to zastępami. To są grupki chłopców pięciu, sześciu, siedmiu, z których jeden, obecnie zastępowy, wówczas patrolowy, był tym pierwszym wodzem w danej grupce. Ja trafiłem do patrolu prowadzonego też przez mojego kolegę z tego samego kompletu gimnazjalnego, Witolda Niewiadomskiego, który mieszkał w Alei 3-go Maja 14. On był tym moim pierwszym dobrym wodzem, patrolowym tak zwanym. Poza tym różne zagadnienie uboczne. Próba rozpoznawania Niemców. Czy to jest żołnierz Wermachtu, czy to jest żołnierz SS, czy to jest policjant, jakiej kategorii, bo tam tych służb, porządkowych, Niemcy mieli sporo. Trochę niemieckiego, nazw niemieckich. I jednocześnie od razu nacisk na naukę, że mamy się uczyć, że to jest naszym pierwszym obowiązkiem. Ograniczać używanie wyrażeń, które u nas, że tak powiem wrosły już, bo przyszły z narzędziami czy urządzeniami z Niemiec, a były już odpowiedniki polskie, więc żeby nie używać określeń pochodzących z niemczyzny. Między innymi polecono zaopatrzyć się w drogowskaz harcerski w sklepie sportowym przy ulicy Traugutta. To był sklep ze sprzętem sportowym i harcerskim przy okazji. I tam ten drogowskaz kupiłem, oficjalnie, nie kryjąc się. Sprzedawca wyciągnął spod lady taką małą książeczkę, która zawierała spis różnych urządzeń wyposażenia harcerskiego, co kto powinien mieć i na przykład, jak tornister pakować, co do niego, co zabierać ze sobą na wycieczkę, na obóz i tak dalej. W następnym roku kupowałem tam saperki. Po 1 stycznia sam zacząłem prowadzić zastęp. Dostałem polecenie zorganizować zastęp. Powiedziałem, że mogę zorganizować taki z chłopców z Saskiej Kępy. I rzeczywiście tak to zrobiłem. Muszę wrócić do patrolu Witka Niewiadomskiego. On składał się z chłopców częściowo z Powiśla, jako że tam mieszkał, no i z mojej osoby, jak również jeszcze jednego naszego kolegi z tego samego kompletu, Michała Guta. Z dniem 1 stycznia Witek Niewiadomski, o pseudonimie „Pączek” organizował na nowo swój zastęp, uzupełniał go o innych chłopców z Powiśla. A ja organizowałem własny zastęp, wciągając do niego Michała Guta, który mieszkał na Saskiej Kępie. Pozyskałem jeszcze kilku innych chłopców, Wojciecha Ciążyńskiego wysiedlonego z Wielkopolski, który mieszkał gdzieś w okolicy z matką i młodszym bratem, „Niedźwiadka”, czyli Zbigniewa Suwalskiego, jeszcze jednego chłopca, też wysiedlonego wraz z rodzicami z Wielkopolski. Jego ojciec był lekarzem, i jeszcze jeden mieszkający przy ulicy Francuskiej, nie powiem z pamięci w tej chwili jego nazwiska, przezywaliśmy go „Henos”. Każdy z nas miał jakiś pseudonim, bo taka była zasada, żeby nie używać imion i nazwisk. Tu na Saskiej Kępie oczywiście między sobą, spotykając się, mogliśmy używać własnych imion, bo to nie było potrzebne. Jesienią tegoż jeszcze 1943 roku zostałem wyznaczony na łącznika harcmistrza „Julka”. Nie powtórzę w tej chwili jego nazwiska, chyba Tomasz Jaźwiński, przepraszam bardzo, ale pamięć mnie już zawodzi, między innymi autora słów do Hymnu „Szarych Szeregów”. On zresztą napisał słowa do kilku jeszcze innych piosenek harcerskich związanych z „Szarymi Szeregami”. Moja rola polegała na tym, że z ulicy Zielnej, ze sklepu z kapeluszami damskimi przewoziłem pocztę dla niego, jakieś przesyłki na ulicę Kielecką lub Opoczyńską, na bliskim Mokotowie, tam tuż za Rakowiecką, bo to jest boczna ulica od Rakowieckiej w okolicy pętli tramwajowej. Tam jest w dalszym ciągu w tej chwili pętla tramwajowa, wtedy tam ta trasa się kończyła. Tramwaj, do którego wsiadałem jeździł ulicą Złotą, była to bodajże „trójka”, przez Marszałkowską, Plac Unii Lubelskiej, Puławską do Rakowieckiej, i w prawo w Rakowiecką. Ileś tam tych przesyłek przewiozłem, przeniosłem, różnie to bywało. Któregoś dnia dostałem całą teczkę z jakąś zawartością. Oczywiście ja nigdy nie zaglądałem do tego, bo ani nie było miejsca ku temu nigdzie, ani nic z tych rzeczy. Z tą teczką jechałem akurat bardzo zatłoczoną „trójką”, ludzie stali na stopniach, na tak zwanych ogonach, czyli na tych końcówkach połączeń tramwajów. Każdy wagon miał z dwóch stron taki, to nie zderzak, tylko taki dyszel jakby, na którym można było stać ewentualnie. Ja w pewnym momencie nawet wszedłem pomiędzy wagony po tych połączeniach obu wozów, przez otwarte okno, czyli musiało być ciepło, i usiadłem sobie na silniku pierwszego wozu tramwajowego. Na przystanku przy Placu Unii Lubelskiej zszedłem, bo się zrobiło luźniej w tramwaju i stanąłem na stopniach pierwszego wozu przy tylnych drzwiach. Kawałek za Placem Unii Lubelskiej patrol policji niemieckiej zatrzymał tramwaj i ściągnął wszystkich ze stopni. Zatrzymał i mnie. Było kilku policjantów. Zamarłem, bo miałem pełną teczkę, na szczęście nie wyróżniającą się niczym szczególnym, taką trochę wyszarzałą, pościeraną już, pod pachą. To były chyba godziny powrotu z pracy i stąd taki tłok. W pewnym momencie jeden z tych ściągniętych skoczył za odjeżdżającym tramwajem, uczepił się go i chciał odjechać. No i trzech tych policjantów niemieckich rzuciło się za nim i ściągnęło stamtąd, dali mu kolanami kilka kopniaków, i potem od niego zaczęli. „A teraz płacisz mandat... – po niemiecku oczywiście mówili – ...dwadzieścia pięć złotych”. Ja zmartwiałem po raz drugi, bo miałem przy sobie niecałe dwadzieścia złotych. Został tylko jeden żandarm z nami, z tą grupką tych ściągniętych, którzy nie uciekali. Oglądałem się, czy nie powinienem przeskoczyć przez jezdnię Puławskiej i skoczyć za płot, który ogradzał jakąś posesję w tym miejscu, po stronie zachodniej ulicy Puławskiej. Na szczęście tego nie zrobiłem, bo tam były koszary niemieckie, czy jakieś jednostki policyjne niemieckie. Wytrzymałem nerwowo, chociaż przestępowałem z nogi na nogę i kolana ściskałem w taki sposób, żeby Niemiec tego nie zauważył. Jak przyszło do mnie, to kazali mi zapłacić piętnaście złotych. Odzyskałem mowę w tym momencie. Ponieważ uczyłem się niemieckiego, bo ojciec mnie wysyłał już wcześniej na naukę do jakiegoś nauczyciela. No więc zapłaciłem te piętnaście złotych, zostało mi dwa złote, bo miałem siedemnaście. Poszedłem dalej. Do zadań tych najmłodszych harcerzy należało przygotować się również na okres przełomu, czyli właśnie Powstania do służby pomocniczej, w której my, młodzi, byśmy zastępowali tych dorosłych mężczyzn, po to żeby oni mogli iść walczyć z bronią. Mieliśmy przygotować się do obsługi tramwajów. Wobec tego ja tym tramwajem na Rakowieckiej jeździłem do końca. Przedostatni przystanek był przed Alejami Niepodległości. Wszyscy ten tramwaj opuszczali, również Niemcy, ponieważ pierwsze ławki i pierwszy pomost był Nur für Deutsche. A więc jak wszyscy opuścili tramwaj, ja zostawałem sam z motorniczym, pozwalałem sobie wejść i podpatrywać go jak on to robi, co trzeba robić, żeby zahamować, żeby zwolnić, jak jechać i tak dalej. Obok domu, w którym mieszkaliśmy do czasu wojny stał budynek parterowy ze sklepem spożywczym. Często tam bywałem, ponieważ mój przyjaciel tam mieszkał w dalszym ciągu po sąsiedzku. Widziałem tego sklepikarza niejednokrotnie i nieraz widziałem go w pobliżu Miejskich Zakładów Komunikacyjnych, bo okazało się, że on był motorniczym. Tak żeby go czasami Niemcy nie zabrali gdzieś na roboty, czy do czegoś gorszego, no to on się postarał o to, żeby zostać motorniczym. Ale nigdy nie zdobyłem się na odwagę, bo zawsze byłem raczej nieśmiały, żeby go zagadnąć, jak się tego można nauczyć, gdzie pójść, do jakiej szkoły, o nic się nie zapytałem. Skończyło się na tym, że jeździłem aż do pętli, podglądając motorniczego, tam wysiadałem, wchodziłem w ulicę Kielecką, szedłem, już nie pamiętam na które piętro, bodajże na drugie, w umówiony sposób pukałem, mówiłem: „Czy jest »Julek«?”, czy jakoś inaczej, nie wiem, może było inne hasło, i tam te swoje przesyłki, które przyniosłem, zostawiałem. No i wychodziłem stamtąd, wracałem do domu. Od tego czasu oczywiście miałem przy sobie zawsze większą ilość pieniędzy, żeby przypadkiem nie wpaść w taki głupi sposób. Zresztą ci niemieccy policjanci mówili: „Jak ktoś nie ma pieniędzy, no to pójdzie z nami na wartownię”. Akurat jak pójdziemy na wartownię, to oni zajrzą, czego dotychczas nie zrobili. Nie wiem, czy oni nie zorientowali się, albo byli to niedawno ściągnięci policjanci, bo to byli ludzie wszyscy w wieku dojrzałym, niemłodzi i oni traktowali nas tak, jak u siebie na terenie Rzeszy, że za pewne wykroczenia drogowe płaci się mandaty. Na szczęście nikogo nie rewidowali, nawet nie obmacywali. Ta moja praca jako łącznika „Julka” skończyła się późną jesienią, bo nagle dowiedzieliśmy się, że „Julek” zaginął. Nie wiadomo co się z nim stało. Do dzisiaj. Również Zygmunt Głuszek, który napisał książkę „Hej chłopcy”, pomimo że był bardzo dociekliwy, szukał tropów, co się z „Julkiem” stało i też nic nie znalazł. Zniknął. Skończyła się moja misja jeżdżenia w tamtą stronę. Przyszedł kiedyś rozkaz, żeby porobić spisy, szkice, przejść przez podwórza, przez bramy przejściowe, jakieś tam możliwości przeniknięcia na sąsiednie podwórza i tak dalej, i tak dalej. Saska Kępa wówczas była zabudowana w charakterystyczny sposób, głównie domy niewielkie, jednorodzinne, jednopiętrowe, czasami parterowe, czasami jakieś większe. Michał Gut i jego rodzice, jego ojciec był architektem, mieszkali przy ulicy Walecznych 8. To był budynek dwu- albo trzypiętrowy. Bliżej mostu Poniatowkiego niektóre budynki były trochę większe. Pomiędzy tymi krętymi uliczkami jak Zakopiańska, Kryniczna, Poselska, bywały jeszcze takie ciągi nieuliczne, którymi można było przenikać. Właśnie z Zakopiańskiej na Kryniczną taką krętą drogą, która była przeznaczona do wywożenia śmieci, takich pojemników ze śmieciami. Gdzieś między Poselską a Katowicką, w innym rejonie, takich podobnych było sporo. W tej sprawie poszedłem do inżyniera Czesława Pawłowskiego, inżyniera architekta. Jego syn był moim przyjacielem, mieszkali na Grochowie przy ulicy Zgierskiej 18. Pracował w Zarządzie Miejskim przy ulicy Nowy Świat na skrzyżowaniu z Alejami Jerozolimskimi, tam gdzie obecnie stoi Giełda (dawny budynek KC). Poprosiłem go o dokładny plan Saskiej Kępy. I on mi to wypożyczył. Ponieważ uczyłem się rysunku w zawodowej, dokształcającej szkole na ulicy Chmielnej, tam uczono mnie rysunku technicznego, a oprócz tego na lekcjach geografii uczyliśmy się rysowania map, a właściwie przerysowywaliśmy różne mapy, plany, tak jak to się robiło normalnie w gimnazjum, to nie było nic związane z konspiracją. W ten sam sposób przekalkowałem ten plan Saskiej Kępy i to przekazałem, mam nadzieję, że komuś się przydało.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Wybuch Powstania, to jest takie duże określenie. Na dwa tygodnie przed, czyli od połowy lipca gdzieś, nasza drużyna prowadzona przez Tadeusza Jarosza, „Topacza” została drużyną służbową komendanta służby pomocniczej „Szarych Szeregów”, Przemysława Góreckiego, pseudonim „Kuropatwa”, „Jerzy Wirski” lub „Jerzy Gozdal”. Był instruktorem harcerskim, był harcmistrzem, i jednocześnie podporucznikiem. Miał swój lokal na ulicy Tamka, gdzieś w środkowej części. Z okien skierowanych na stronę południową było widać linię kolejową średnicową. Myśmy się zmieniali. Każdy patrol wyznaczał jednego chłopaka na określony dzień, na określoną godzinę. Już nie pamiętam po ilu dniach zorientowali się, że ktoś stoi naprzeciwko tego budynku przez dłuższy czas. Wobec tego stamtąd wynieśliśmy się na ulicę Bracką 5. A właściwie Przemysław Górecki o tym decydował. Po wojnie się okazało, że był w szkole wywiadu w czasie okupacji. Przy ulicy Brackiej 5 w nowym lokalu pełniliśmy dalej służbę. Zależnie od potrzeby, gdzieś nas kierował, w różnych sprawach, z różnymi przesyłkami albo ustnymi poleceniami. Na siedem czy osiem dni przed Powstaniem dostaliśmy rozkaz, że mamy nocować na lewym brzegu Wisły, najlepiej w Śródmieściu. I tak zrobiliśmy. Lokum noclegowe znalazłem u swojej ciotki Zofii Sowińskiej przy ulicy Górskiego 3. Ulica Górskiego istnieje do dzisiaj, tylko z numeracją teraz się już pokręciło. Duże mieszkanie, na pierwszym piętrze, ale w podwórzu, w tak zwanej oficynie. Tam nocowałem. W nocy z 31 lipca na 1 sierpnia nocowałem tam również, zgodnie z poleceniem. Ponieważ służbę miałem podjąć wieczorem 1 sierpnia na Brackiej 5, pojechałem na Saską Kępę do rodziców. Tam spotkałem mojego brata stryjecznego Zbigniewa ze swoim kolegą, który już od poprzedniego dnia tam przebywał, ponieważ miał się stawić o Godzinie „W” na punkcie na Pradze. Zjawił się też mój stryj, który miał stawić się przed Godziną „W” na Okęciu. Dowiedziałem się tym samym, że Godzina „W” jest wyznaczona na godzinę siedemnastą. Wobec tego wyszedłem po szesnastej z domu. Przyzwyczajony już niejako do takiego punktualnego zgłaszania się na różne spotkania konspiracyjne, które przecież mieliśmy niejednokrotnie, to właśnie tak wyszedłem, jak mówię. Po drodze widziałem przejeżdżające samochody, akurat byłem w okolicach Muzeum Wojska Polskiego, trzy czy cztery ciężarówki z Niemcami, bez przykrycia, bo to przecież był sierpień, gorąco. Oni już wypatrywali z karabinami w rękach, czy ktoś do nich nie zacznie strzelać. A ja szedłem po stronie muzeum do ulicy Brackiej. Jak dochodziłem do Nowego Światu, usłyszałem z Placu Trzech Krzyży strzelaninę. Mówiłem sobie: „Przecież jak powiedziane, że o siedemnastej, to dlaczego oni już strzelają”. Takie moje odczucia były przedziwne. Ale spokojnie doszedłem na Bracką 5. Tam okazało się, że jest jeszcze kilku innych, którzy już byli na posterunku. Kolega mojego brata stryjecznego Zbigniewa, którego zastałem u siebie w domu, był piekarzem. W naszej kuchni upiekł ileś bochenków chleba. Dwa czy trzy bochenki przyniosłem ze sobą na Bracką 5. I bardzo dobrze, bośmy mieli co jeść. A z tym, jak potem się okazało, podczas Powstania bywało bardzo różnie. Drugiego dnia już dostawaliśmy dwa zadania. Ja dostałem rozkaz pójścia na Ochotę na ulicę Barską, ponieważ tam mieściła się Komenda Chorągwi Warszawskiej i chodziło o nawiązanie łączności. Ta pierwsza wędrówka po takim mieście, w którym tu strzelają, tam strzelają, nie ma żadnych barykad, nie ma zakreślonych granic, dotąd to są powstańcy, dalej są Niemcy, albo odwrotnie, była przedziwna. Nie szedłem Nowogrodzką, tylko gdzieś ze względu na ten budynek poczty na rogu Poznańskiej, Telekomunikacji obecnie, szedłem ulicą Hożą. Niemcy strzelali regularnie wzdłuż ulic, między innymi wzdłuż ulicy Poznańskiej. Te pierwsze strzały po prostu ogłuszały. Mnie też. Także przy narożniku ulicy Poznańskiej przez jakiś czas stałem i się oswajałem z tym, nim zdecydowałem się przez Poznańską przeskoczyć. Tam widziałem pierwsze grupy powstańców między Poznańską a Emilii Plater. Była tam placówka związana z mleczarnią. Tam był jakiś zaczątek barykady bezpośrednio przy bramie wjazdowej na podwórze, z drugiej strony ulicy też i posterunki skierowane lufami w stronę ulicy Chałubińskiego. Poszedłem dalej. To był czas, kiedy i pojedyncze czołgi sobie jeździły po tych ulicach. Doszedłem do Emilii Plater i wtedy właśnie, prawdopodobnie z erkaemem czy cekaemem, chyba z erkaemem, z budynku Ministerstwa Komunikacji wyskoczyli Niemcy i zaczęli wzdłuż Hożej strzelać. Skręciłem w lewo w Emilii Plater, poczekałem chwilę, potem poszedłem dalej i tu mnie dogonili. „Pączek” – Witold Niewiadomski i „Czarny Piotr”, instruktor o semickim wyglądzie. On mówi: „My idziemy do »Jacka« i »Placka« do drużyny na ulicę Noakowskiego, chodź, idziesz z nami, bo możliwe, że oni nawiązali łączność z Ochotą”. I rzeczywiście poszliśmy tam, okazało się, że łączność z Ochotą została nawiązana. Jeden z nich, „Placek” albo „Jacek”, był w nocy, przeszedł, wrócił i wiedział, co tam się dzieje. Wobec tego wróciłem z „Pączkiem” na Bracką 5 już z tymi przekazanymi nam informacjami. Po powrocie dostaliśmy z „Pączkiem” rozkaz, że mamy iść na Żoliborz, na Marymont. No i wybraliśmy się. Powiedziano nam, że mamy omijać Ogród Saski, bo atak na Ogród Saski się nie udał, mamy iść koło straży przy ulicy Chłodnej skręcić do ulicy Solnej, stamtąd na Leszno i do pasażu Simonsa na Długiej i dalej potem Bonifraterską w stronę Żoliborza. No, nie będę opowiadał szczegółów. Przeszliśmy, dotarliśmy do Bonifraterskiej, do klasztoru i kościoła ojców Bonifratrów. Tam nas nie chcieli przenocować. Nocowaliśmy na Sapieżynskiej, bo się okazało, że przez wiadukt nad torami Dworca Gdańskiego można przechodzić tylko wcześnie rano, pojedynczo, z rękami podniesionymi do góry, bo dworzec i okolice są opanowane przez Niemców. Nocleg był paskudny. W piwnicy na jednej desce żeśmy zapierali się o siebie plecami, żeby nie spaść. Jakoś tam przemęczyliśmy się całą noc. Poszliśmy, przeszliśmy, załatwiliśmy, doręczyliśmy w budynku „Znicza”, to jest Mickiewicza, bodajże 35. I wracaliśmy. Na ulicy Mickiewicza 25 weszliśmy na podwórze, to jest tuż przy Placu Inwalidów i tam ktoś na nas wpadł: „Skocz no któryś i leć na ulicę…” nie pamiętam jej nazwy, to jest równoległa do ulicy Felińskiego, po drugiej stronie budynku szkolnego, róg Alei Wojska Polskiego – „...tam jest nasz punkt sanitarny, niech przyniosą natychmiast zestaw operacyjny, bo łączniczka szła przez most Gdański i została ciężko ranna”. No i ja się wyrwałem, pobiegłem. Miałem przygodę, bo wpakowałem się na bunkier obsadzony przez Niemców. Ta szkoła była obsadzona przez Niemców, a bunkier był zbudowany w chodniku Alei Wojska Polskiego. Ale się wyłgałem, załatwiłem, co trzeba, no i potem okrężną drogą, przez Kozietulskiego. To byli żołnierze z obrony przeciwlotniczej i oni naszym chłopcom i dziewczynom nic nie robili, mnie też nie zastrzelili, dlatego że wpadłem na ich bunkier. Chwała im za to, że nie byli zabójcami. Przez Kozietulskiego, dookoła, wróciłem na to podwórze, siedziałem najpierw kilka godzin w punkcie sanitarnym, choć właściwie tylko na chwilę tam wpadłem. Nie spotkałem mojego przyjaciela, zniknął mi gdzieś z podwórza. Zdecydowałem się jednak, że już jest godzina południowa, trzeba wędrować, wracać z powrotem. Miałem meldunek ze sobą, wsadziłem go pod płaską baterię w latarce, którą miałem przy sobie. Opaskę z napisem „Mafeking”, którą dostaliśmy przed wyjściem z Brackiej zawinąłem tak byle jak w wilgotna chustkę do nosa, że jak ktoś będzie mnie obmacywał ewentualnie, żeby nie wyciągnął, bo to chustka, nic tam takiego nie ma. No i tą samą trasą, którą doszedłem w tą stronę, wróciłem z powrotem do Brackiej 23. Tu już nie będę wchodził w szczegóły, bo nie starczy czasu na wszystko inne. Dopiero po dwóch nocach zdecydowałem się na przebiegnięcie przez Aleje Jerozolimskie. I dobrze chyba, że zwlekałem, ponieważ miałem mięśnie nóg obolałe, tak jakby ktoś, kto uprawia lekkoatletykę jednego dnia zrobił setkę, czy dwie, startów próbnych. No to uda są obolałe. Tam już okazało się, że są już hasła, jest już barykada w poprzek ulicy Kruczej, także nie ulicą Nowogrodzką szedłem tylko następną obszedłem, na Bracką 5 trafiłem. No i okazało się, że akurat poprzedniej nocy wszyscy z Brackiej 5 przeszli na teren Śródmieścia Północ, gdzieś prawdopodobnie w okolice Placu Dąbrowskiego. Zjadłem tam obiad, i to całkiem solidny jak na warunki powstańcze, bo pieczonego prosiaka. Nie wiem, skąd go mieli, jak to się stało, ale instruktor, który został, też coś takiego miał. Więc przeszedłem znowu na północną stronę Alei Jerozolimskich, znalazłem jakoś swoich na ulicy Świętokrzyskiej 28. Tam, w podwórzu lokalu konspiracyjnego, już nie powiem, czyje to było mieszkanie. Tam właśnie druh Przemysław Górecki rozpoczął działania w celu zorganizowania poczty polowej, którą potem nazywano Harcerską Pocztą Polową, bo ona obsługiwana była przez harcerzy. Komendę nad pocztą główną, miało dwóch oficerów z Komendy Głównej AK. W szczegóły znowu nie będę wchodził, bo to jest bardzo obszerna sprawa. Między innymi, jako pierwsze zlecenie z tym związane, miałem zorganizować pieczątki z napisami „cenzura 1”, „cenzura 2”, „cenzura 3” i tak dalej, jakieś tam pewno jeszcze inne kauczukowe pieczątki. Znalazłem takiego, który te rzeczy robi na rogu Szkolnej i Rysiej, w suterynie takiej, o pół wysokości suteryny się schodziło w dół. Potem poszedłem jeszcze załatwić pieczątkę. Pieczątka musiała być przez grawera wykonana, bo to już z orłem. Znalazłem grawera, który to zrobił. Zapytałem: „Jak mam wam za to zapłacić”. Odpowiedzieli: „Może przy okazji kiedyś bochenek chleba nam dacie”. Takie były zapłaty. I tak poczta zaczęła być organizowana. Między innymi skrzynki pocztowe wyniesione z gmachu Poczty Głównej, jak ja tam przyszedłem, to ta poczta była już opanowana przez powstańców. Poczta Główna, czyli ta urzędowa. Skrzynki pocztowe mniejsze od tych, które były za okupacji rozwieszane, z napisem Post Post. Były to skrzynki przedwojenne, z orłem. Malowaliśmy na piersiach orła lilijkę, skrzynki rozwieszano i instrukcje obok, w jaki sposób należy korzystać z usług pocztowych. Między innymi chodziłem jako listonosz. Z taką pierwszą wyprawą dostałem bardzo duży obszar, od Marszałkowskiej do Waliców, od Chmielnej do Grzybowskiej, do Chłodnej, Elektoralnej, więc bardzo duży. Ponieważ widziałem, jak sobie porządkuje listy listonosz, który przynosił listy do nas do domu, jakoś to sobie ustawiłem, uszeregowałem ulicami, numerami, no i obszedłem cały ten teren. Zajęło mi to cały dzień. Na szczęście ktoś mnie gdzieś poczęstował kubkiem zupy. Było nas coraz więcej, bo z Woli „Charłamp” czyli Jerzy Zbroja przyprowadził grupkę „Zawiszaków”. Była jeszcze inna stanica przy ulicy Złotej, w której też harcerze pełnili już swoje obowiązki. Do naszych obowiązków należały różne rzeczy, nie tylko poczta, na przykład gaszenie pożaru, gdy paliło się coś. Początkowo nocowaliśmy w Prudencjalu, to dzisiejszy Hotel „Warszawa”, na którymś tam piętrze. Co mieliśmy do roboty? Być łącznikami. Takiego czy innego oficera z „Szarych Szeregów”. Między innymi przy ulicy Świętokrzyskiej 28, po raz pierwszy się meldowałem naczelnikowi „Szarych Szeregów”, Stanisławowi Broniewskiemu, wówczas „Orszy”, który, że tak powiem, domagał się ode mnie informacji, co widziałem po drodze, w drodze na Żoliborz i Marymont i z powrotem. To niejako tak na marginesie. Potem sama poczta, ten oddział pocztowy, który prowadził „Kuropatwa” została przeniesiona do skrzydła gmachu Poczty Głównej, od ulicy Wareckiej. Tam jest w tej chwili skrzydło Banku Polskiego. Brama wjazdowa na teren była od ulicy Wareckiej, tuż przy frontowym budynku, taka przejazdowa z łącznikiem do skrzydła bocznego. I tam gdzieś umieścili się cenzorzy i inna obsługa, segregacja, kierowanie na właściwe odcinki i kierowanie tych łączników, którzy pocztę mieli roznosić. Także niecodziennie chodziłem z pocztą, tak samo jak wszyscy inni chłopcy, jak również i dziewczęta. Bo były też dziewczęta z tak zwanej grupy wykonawczej. To była drużyna złożona z harcerek, która obsługiwała „Pasiekę”, czyli właśnie Komendę „Szarych Szeregów” z naczelnikiem i jego zastępcami. Byliśmy również łącznikami delegata rządu na kraj i jego zastępców. Służbę pełniliśmy przy ulicy Jasnej, róg Sienkiewicza w pomieszczeniach bankowych na pierwszym piętrze. Byliśmy wysyłani gdzieś, gdzie trzeba było ostrzegać ludzi, podpowiadać albo którędy mają przechodzić, ponieważ ludzie uciekali albo z tych ulic i domów, które zostały już zniszczone na skutek bombardowań albo ostrzału artyleryjskiego albo przy pomocy tych, tak zwanych przez nas, szaf, czyli pocisków typu rakietowego. To urządzenie wyrzucało te pociski cylindryczne, które zawierały albo materiał palący się po rozlaniu się na kimś czy na czymś albo burzące. Robiły nam wiele szkody. Były widocznie łatwo przewoźne, także ostrzeliwały dzielnice opanowane przez powstańców. Powstanie 1 sierpnia na Żoliborzu nie udało się. Ci wszyscy, którzy byli zmobilizowani poszli do Kampinosu. Ale trzeciego dnia wrócili na Żoliborz. Była akcja „Nastroje”, to znaczy chodziło o to, żeby chodzić po piwnicach, bo ludność na ogół siedziała w piwnicach, czemu się nie należy dziwić. Niewiele wiedziała. Myśmy akurat nie roznosili prasy, ale prasa była bogata. Było wiele różnych pism. Poprzednio konspiracyjne, ujawniły się dopiero Powstania. „Biuletyn Informacyjny” i różne inne, na przykład „Barykada Powiśla”. Była i prasa związana z Armią Ludową, bo przecież oni też walczyli, między innymi na Starym Mieście. Mostowa była chyba przez nich obsadzona, no i ich sztab mieścił się na Freta w budynku obecnego muzeum imienia Curie-Skłodowskiej. ludnosc_cywilna-START-->

  • Akcja „Nastroje”, na czym to polegało?

Na tym, żeby chodzić, rozmawiać z ludźmi, opowiadać im, co się dzieje. Niektórzy roznosili również prasę. A poza tym jak listy zaczęliśmy roznosić, to była już radość wielka, bo jakąś łączność można było nawiązać. Trzeba pamiętać, że Godzinę „W” początkowo projektowaną gdzieś tam o drugiej czy trzeciej nad ranem, i na to przygotowywano niektóre oddziały, żeby zdobywały jakieś punkty obsadzone przez Niemców właśnie przez zaskoczenie poranne. Tymczasem godzinę zmieniono i wobec tego wiele rodzin nie wiedziało co się dzieje z ich bliskimi, którzy akurat byli gdzieś w mieście. Więc poczta trochę ratowała sytuację w nawiązaniu łączności z rodzinami. Nasz oddział obsługiwał Śródmieście Północ. Na Powiślu na Okólniku powstał też oddział pocztowy. Listy przesyłano przez Aleje Jerozolimskie w różny sposób. Przenosiły je albo harcerki z grupy wykonawczej albo my. Ja akurat nie przenosiłem przesyłek na tamtą stronę, na teren oddziału pocztowego Śródmieścia Południe. Bo już wtedy tamci chłopcy mieli to roznosić. Co jeszcze, czasami brano nas do takich rzeczy jak poprawienie dojścia do stanowisk ogniowych po zniszczeniu budynków narożnych ulicy Marszałkowskiej z Królewską. Budynki te zostały zburzone i spalone. Dlaczego spalone? Niemcy byli już w Ogrodzie Saskim, więc grubość budynku, jakby gruzów usypanych z tego stanowiła linię frontu, potem tylko szerokość ulicy, a już w Ogrodzie Saskim byli Niemcy. A sam narożnik był takim dosyć czystym terenem, placem. Między innymi stała tam wyrzutnia butelek zapalających, wykonana prawdopodobnie z jakiegoś dużego resoru. Tak się domyślam teraz, jako inżynier budowlany, że tam naciągano, tak jak dawniej kusze naciągano, w jakiś sposób i tę butelkę w stronę czołgu w ten sposób ciskano. I chodziło o to, żeby dobieg zrobić, żeby powstańcy szybko mogli się przemieszczać. A tu gruzy tak leżały, że im to utrudniały. Pamiętam sytuację, ponieważ poszliśmy większą grupą, leżałem na tym gruzie i cegłę rzucałem i sobie myślałem tak: „Lepiej rzucać na prawo w stronę pozycji niemieckich, bo automatycznie się podwyższa jakoś, chociaż tyle. Na lewo nie, bo...”. Ale jak za wysoko rzuciłem, no to strzelali Niemcy, bo widzieli, że coś się rusza, więc pozwalali sobie strzelać. Doszliśmy do miału, a miał był gorący, a nie było go czym usuwać, bo przyszliśmy bez narzędzi. Tak że nie pogłębiliśmy im za bardzo niestety tego dobiegu do stanowisk. Jeden z kolegów próbował sobie strzelać z kb, ponieważ obok w pobliżu była brama sklepiona budynku. Te bramy sklepione wytrzymywały te różne bombardowania, uderzenia pocisków, tych krów, czy szaf, jak myśmy je nazywali. I ta brama się ostała. W bramie była barykada, w poprzek strzelnica i on się chwalił tym, że on celnie strzela, więc tam od kogoś wziął ten karabin i sobie strzelił. Ja stałem akurat w bramie już po naszej stronie oczywiście i obserwowałem jak on strzela, a potem widziałem odpryski z tynku, jak Niemcy strzelali z pistoletu maszynowego prawdopodobnie. Rykoszetem gdzieś szły za mnie. No i stało się nieszczęście, bo to była amunicja zrzutowa i był jakiś nabój trochę pogięty i zablokował karabin. I była rozpacz i gniew, jak tak można zrobić. Było także odgruzowywanie ewentualnie zasypanych, ja z tym się nie spotkałem. Wspominałem już o pożarze Prudencjalu. Trzeba było stamtąd coś wynosić, więc żeśmy przenosili. Nasza grupa, po tym okresie nocowania w Prudencjalu została przeniesiona na ulicę Sienkiewicza, róg Marszałkowskiej i Zgoda, nad restauracją. Tam do Powstania była restauracja „Esplanada”. Myśmy byli na pierwszym czy drugim piętrze. Tam były nasze sypialnie, tam przez jakiś czas żeśmy mieszkali. Chodziliśmy do stołówki na ulicę Świętokrzyską. To można zobaczyć na zdjęciu w albumie u Bukowskiego. Jest takie zdjęcie w albumie Bukowskiego, gdzie stoi nasza grupa. Między innymi i ja tam jestem, jestem najwyższy, bo byłem najwyższy. Czekamy na otwarcie. Tam jadaliśmy posiłki. Takim utrapieniem były wspomniane już „krowy”, czasami jakieś pociski małych moździerzy, małej średnicy i z działa kolejowego. Obsługa działa kolejowego upatrzyła sobie okolicę Prudencjalu. Właściwie to się nazywa chyba też moździerz. Pociski duże, metr dwadzieścia długości, średnicy sześćdziesięciu centymetrów. To jest taki pocisk, który w ostatniej fazie widać jak nadlatuje. On koziołkował. Wielokrotnie widziałem to, także to nie jest jakiś omam wzrokowy i chwilowy. Także uciekałem przed nim, chroniąc się, bo najpierw go było słychać, ten furkot przy koziołkowaniu. Potem wpadałem gdzieś do jakiejś bramy, żeby podmuch mnie nie zniszczył. Jeden z takich pocisków uderzył właśnie przed tą stołówką naszą i ją zmaltretował tak, że już do niej nie chodziliśmy. Innym razem z jakimiś zleceniami szedłem ulicą Jasną, skręcałem w ulicę Moniuszki i nagle usłyszałem znowu ten furkot, nadlatujący pocisk, więc ja za budynek Filharmonii, spalony w 1939 roku, i ze strachem patrzyłem, czy ja mam się przytulać do ściany, czy ja mam się odsunąć, bo pocisk spadł na ulicę Moniuszki, ale bliżej Marszałkowskiej. Nie wiedziałem co robić. Chwila ciszy, pięć sekund, sześć sekund, dziesięć sekund, nie ma nic. Wyglądam. Leży. Nie wypalił. Uderzył tą częścią tylną, zarył w piasek i tak został.

  • A czy pan jako łącznik był uzbrojony?

Tylko do niektórych zadań. Tylko.

  • Jakie to było uzbrojenie?

Zaraz powiem. Po pierwsze, raz czy dwa razy pamiętam, że szedłem na najwyższe piętro Prudencjalu, ponieważ tam był nasz punkt obserwacyjny. Niemcy walili w ten budynek na wszelkie możliwe sposoby. Pewnie też doceniając to, że tam będzie punkt obserwacyjny, może jakieś stanowisko przeciwlotnicze albo coś. Niesympatycznie się szło, bo ciągle coś gwizdało, coś przelatywało przez wyrwy albo przez okna. I tam szliśmy bez broni. Natomiast po przejściu w pierwszych dniach września do południowego Śródmieścia mieliśmy punkt obserwacyjny w budynku mieszkalnym przy ulicy Koszykowej 35. Wchodziło się na strych po drabinie, z klatki schodowej oczywiście, z ostatniego piętra. Drabinę należało wciągnąć. Idąc tam byliśmy uzbrojeni w jeden, może dwa granaty. Ja miałem jeden, może kolega, zawsze żeśmy obsługiwali to we dwóch, tak zwaną sidolówkę. To był kawał rury, taki używany w hydraulice, powiedzmy wodociągowy, w papierze jakimś pakownym, co było widać od czoła w tej dziurze, dopchnięte do końca, z drugiego końca sterczała rurka z uchwytem do zerwania, czyli do spowodowania wybuchu. I szliśmy z takim [uzbrojeniem], jakby ktoś próbował się do nas wpakować, no to takim granatem należy go potraktować. Nie zdarzyło się. Tak więc my z bronią nie chodziliśmy. Broni było przecież za mało w ogóle. A jeżeli była broń, to amunicji mogło ować. Więc myśmy byli nieuzbrojeni. I w czasie konspiracji też obowiązywała zasada, że „Zawiszaków” trzyma się z dala od broni, że nie wolno ich ani obarczać bronią, ani ćwiczyć, ani nic z tych rzeczy, bo wychodzą głupoty. I rzeczywiście wychodziły głupoty, ale to akurat nie jest temat do dzisiejszego naszego spotkania.

Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej? Czy spotkał się pan z przypadkami zbrodni dokonanych przez nich?Podczas Powstania?

  • Tak.

Nie, nie byłem nigdy w takiej sytuacji, żebym mógł to widzieć. No, zbrodnią było bombardowanie dzielnic mieszkalnych. To można było tak nazwać. Nie trafiło mi się, żebym widział jak oni coś robili. Widziałem zabitych, widziałem spalone ciała, właśnie przez taki pocisk, „krowę”. Widziałem, przechodząc przez wiadukt nad torami Dworca Gdańskiego, dwóch czy trzech nieboszczyków, których Niemcy tam widocznie zastrzelili. Mówiłem o tym, że łączniczka przechodziła tym wiaduktem i ją postrzelono. Dobrze, że ktoś to widział i ją potrafili stamtąd zabrać. Tych Niemców w bunkrze w Alei Wojska Polskiego nie widziałem, no oni na szczęście nie strzelali. Widziałem ofiary tego działa kolejowego, kiedy byliśmy już na terenie Śródmieścia Południe. Wysłał mnie kiedyś komendant naszej stanicy na Mokotowskiej, róg Koszykowej, ponieważ w pobliżu budynku Wydziału Architektury Politechniki mieszkali jego rodzice, oczywiście czasowo, w związku z Powstaniem. Wysłał mnie tam, żebym zobaczył, co się z rodzicami dzieje, ponieważ tam te pociski było widać, że padają. I znowu widziałem ludzi jak gdyby zdmuchniętych przez wybuch tego potężnego pocisku.

  • Jak przyjmowała waszą służbę ludność cywilna?

Mówiłem o tej akcji „Nastroje”. Myśmy chodzili, żeby się orientować. I te nastroje były wówczas dobre. Ale to bywało różnie. Już w tym czasie, kiedy byliśmy po stronie południowej Alej Jerozolimskich, spotkałem znajomych mojej ciotki Barbary, która pracowała w dzielnicowej delegaturze rządu na Śródmieście Północ. Oni mieszkali gdzieś przy ulicy Mokotowskiej po stronie nieparzystej, między Koszykową a Placem Zbawiciela. I opowiadali mi, to była druga połowa września, że tu opowiadają, że niech no tylko Armia Czerwona wejdzie, to my będziemy tych z AK wieszali na latarniach. Ludzie mieli prawo być zmęczeni tym wszystkim, co się działo, bo przecież głód panował, wody owało w ogóle. Trzeba było chodzić do studni. Tam były dyżury, w jakich godzinach, kto pobierał wodę. Także myśmy chodzili między drugą a czwartą rano.

  • Gdyby mógł pan opowiedzieć więcej o tym życiu codziennym w czasie Powstania, o tej żywności, o noclegach, o ubraniu...

Ubranie, ale to jeżeli chodzi o nas, to ja mogę powiedzieć. Ubrano nas w jednakowe ubrania robocze, takie jakieś szarawe i po jakimś czasie dostaliśmy kurtki, takie dosyć długie, jak dzisiaj są modne, koloru marengo mniej więcej. Nasze buty przy tej służbie, po gruzach, po szkle, szybko się niszczyły. Nie było o tym mowy, kiedy byliśmy jeszcze w Śródmieściu Północnym. Po przeniesieniu tam okazało się, że przy tamtejszym oddziale, niektórzy nazywali go głównym oddziałem poczty polowej, obok była „Pasieka”, czyli Komenda Naczelnika „Szarych Szeregów”, był i odpowiedzialny, że tak powiem za gospodarkę, „Kruszynga”. To był chyba podoficer, dla nas w wieku mocno dojrzałym, który pięknie śpiewał pieśń o szwoleżerach. U niego trzeba było sobie załatwić buty. I tam załatwialiśmy. Oceniał, czy buty nadają się do pocerowania. Byli szewcy, którzy to robili albo wydawał buty zdobyczne, czyli między innymi saperki. Moi koledzy chorowali właśnie na takie saperki. Bo to taki fason był, można było, jak to się mówi, trzymać fason. Wtedy jeszcze tak pociągali tymi obcasami przy okazji, żeby było słychać, że oni mają takie buty. Buty niemieckie były podkute, więc rzeczywiście było słychać. Mnie takie szczęście nie dotknęło, no może i lepiej. Teraz żywność. No, oczywiście ludzie, jeżeli byli zaopatrzeni w żywność, to jakoś żyli, potem inni się z nimi dzielili. Ja przez te dwie noce, kiedy byłem po powrocie z Żoliborza po stronie północnej, nim się zdecydowałem na przejście przez Aleje Jerozolimskie, przy ulicy Brackiej 23 mieściła się siedziba Polskiego Czerwonego Krzyża. Tam był zorganizowany punkt noclegowy i tam te dwie noce spałem właśnie. Dużo sienników, materacy leżało na podłogach w różnych pomieszczeniach, jakieś koce do przykrycia, coś pod głowę, albo własna ręka pod głowę. Była stołówka, która karmiła wszystkich, którzy potrzebowali. Więc ja też tam wreszcie mogłem coś zjeść po powrocie z Żoliborza.

  • Jakie to były posiłki?

Tego to już nie pamiętam, w każdym razie w pierwszym okresie to były, że tak powiem porządne. Potem zorganizowano transporty z Browaru Haberbusza, który mieścił się między Żelazną a Towarową, między Krochmalną a Grzybowską chyba, jeżeli się nie mylę. Tam były olbrzymie magazyny jęczmienia, miodu, cukru, soków owocowych, takich gęstych, którymi można rozcieńczać sobie, słodzić. Organizowano transporty, które wędrowały ze Śródmieścia Południe przez Śródmieście Północ na drugą stronę Marszałkowskiej i tam ulicą Pańską, bo nie wszystkie ulice były bezpieczne do takiego chodzenia. Więc tymi ulicami wędrowały, przechodziły wzdłuż barykad, wykopami. Można było przechodzić między poszczególnymi budynkami, piwnicami. Ten transport z obciążeniem, było tam trudno się przeciskać, ale czasami niektóre takie odcinki pewno trzeba było w kucki pokonywać. Wojsko, czy już wspólnie z delegaturami wewnątrz dzielnic, wspólnie takie transporty zorganizowali i było powiedziane tak: „Dwadzieścia pięć kilogramów przeniesiesz dla wojska, co więcej, to twoje”. No i ten jęczmień był przenoszony. Jedliśmy więc zupę „pluj”. Po naszym przeniesieniu się ze Śródmieścia Północ do Śródmieścia Południe nasza stanica była wspólnie z „Rojem Ziem Zachodnich” na czwartym piętrze, właściwie na poddaszu, czyli ponad czwartym piętrem na ulicy Hożej 13. Tam nas poczęstowano zupą z makaronem, zupą ugotowaną chyba z marmolady, ale w garnku nie emaliowanym. No i niestety, trzeba ją było albo wylewać do tych rynien wzdłuż dachu biegnących poniżej okien, no albo w sposób mniej przyjemny pozbywać się już z przewodu pokarmowego. Różne były przypadki. Cukru było bardzo dużo w Warszawie. Ten cukier nas czasami karmił przez cały dzień, zwłaszcza we wrześniu. Lepszy był cukier w kostkach, gorszy miałki, mniej przyjemny w jedzeniu. A potem były kłopoty z latrynami. Bo to przewód pokarmowy strawił i takie różne były tam przykrości.

  • Jaka atmosfera panowała w pana grupie?

Wtedy, kiedy byliśmy na Śródmieściu Północ, były urządzane kominki w suterynach Prudencjalu, w tamtejszych salach tak zwanego Maksima (były to lokale przystosowane do dancingów), śpiewaliśmy. Przychodziły również druhny. Nam nie wolno było mówić, że to są harcerki, one się też tym nie chwaliły. Chodziło o to, że organizacja harcerek nie chciała, mimo, że tak powiem, Powstania i bycia po powstańczej stronie przyznawać się do tego, na wszelki wypadek. A nuż, trzeba będzie wrócić do konspiracji. A myśmy chodzili z lilijkami, jeżeli ktoś miał, myśmy się tym chwalili. Więc bywały i śpiewy. Wtedy kiedy mieszkaliśmy nad „Esplanadą”, nad tą restauracją, o której wspominałem, chodziłem do gmachu PKO, róg Jasnej i Świętokrzyskiej, do podziemi i wracałem z kapelanem. Nad „Esplanadą” w jakiejś tam sali większej Msze Święte się odprawiało. Kilku z nas tam służyło wówczas do Mszy. Stamtąd, jeszcze w sierpniu zostaliśmy przeniesieni na ulicę Zgoda 4, Szpitalna 3. To był jeden budynek na dwa fronty, bo tam jest wąsko, jedno podwórze. Myśmy w tej części od ulicy Szpitalnej na drugim czy trzecim piętrze mieli naszą stanicę. W pokoju mieliśmy rozesłane jakieś materace czy sienniki, coś takiego, i to w zasadzie był nasz punkt noclegowy tylko, nic więcej nie można było robić. Pamiętam taką sytuację, że starsi koledzy przenosili skrzynki z wódką chyba, albo ze spirytusem, nie wiem co to było. Właśnie z tej „Esplanady”, bo tam ktoś po nas to objął. Budynek ten został naruszony pociskiem „krowy”, burzącym. I przenosili. Przenosili przez to podwórze. Byliśmy rozbawieni. Dotarli do nas koledzy, którzy mieli swoją stanicę na ulicy Złotej, po tamtej stronie Marszałkowskiej, na zachód od Marszałkowskiej. I jeden był taki wesołek. Opowiadaliśmy sobie różne żartobliwe rzeczy. Między innymi nad drzwiami zawiesiliśmy kij ze szczotką. Jak będzie ktoś wchodził, żeby mu to spadło na głowę. I ten wesołek zaproponował: „Zróbmy sobie żydowski harmider”. No i myśmy urządzili taki żydowski harmider. Tutaj już tego nie będę powtarzał, bo zresztą jest nas za mało, żeby to zrobić. Pusta butelka po wodzie stała na oknie. Wodę mieliśmy, bo jednak myśmy byli abstynentami jako harcerze naprawdę. Jeden kolega siedział na oknie. Jak żeśmy ten wrzask zrobili, to ten pękał ze śmiechu. My też gruchnęliśmy śmiechem. I potrącił te butelkę i butelka spadła. A tam z dołu krzyki: „Harcerze, co za harcerze, popili się i hałasują, awanturują się”. I słychać, że po schodach ktoś biegnie. My wtedy zgłupieliśmy i cisza się zrobiła. Naprzeciwko naszego pokoju, z drugiej strony przedpokoju był nasz komendant i jeszcze tam ktoś, bo tam w kilku mieszkali. Do nich najpierw pewno wpadli, nie wiem. Otwierają drzwi do nas, a tu na tą rękę, czy na głowę wchodzącego spadła ta szczotka. A my cicho leżymy, nie ma nas, my śpimy. No więc jak na warunki Powstania i nastroje ludzi, no to rzecz nie do wybaczenia.

  • Czy kontaktował się pan z najbliższymi w czasie Powstania?

Nie, nie kontaktowałem się. Nie było jak. Kontaktowałem się właśnie z ciotką, to jest siostrą mojej matki, o dziesięć lat ode mnie starszą, która pracowała w delegaturze rządu na dzielnicę Śródmieście Północ, z którą też po kapitulacji razem znaleźliśmy się w grupie transportowej PCK.

  • Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości?

Poza tym „Czarnym Piotrem”, to nie. Z Żydami oswobodzonymi z Pawiaka, czy z Gęsiówki, to myśmy nie mieli kontaktu, bo oni byli na Starym Mieście. Więc nie było okazji, nie było takiej możliwości. W stanicy na Koszykowej przy Mokotowskiej ciekawe było usytuowanie, ponieważ zaraz za, idąc Koszykową od Mokotowskiej w stronę Placu na Rozdrożu za narożnikiem była już barykada niemiecka. Tak że my byliśmy oddaleni o trzy budynki od niemieckich pozycji. Przy naszym budynku w poprzek ulicy Koszykowej też była barykada odpowiednio wysoko stojąca z jakimś wykopem za nią, ze strzelnicami i tym podobne. Od strony Koszykowej było wejście do naszego budynku. Wobec tego nie mogło być używane. Myśmy wchodzili przez jakiś sklepik. Ze sklepiku wchodziło się do pomieszczenia, a z tego jakby pomieszczenia w lewo do klatki schodowej. Więc w ten sposób dostawaliśmy się do budynku. Tam w drugiej połowie września pełniliśmy też służbę wartowniczą. Wtedy byliśmy uzbrojeni. Mieliśmy jednego Visa oraz karabin francuski, ale bez amunicji. No, ale to było tylko na czas tego wartowania, bo tylko w ten sposób można było się przedostać przez ten budynek. No i kiedyś trafiło się, że trzech dywersantów niemieckich przeszło tamtędy, ale zostali zatrzymani przez żołnierza, który po przeciwnej stronie Mokotowskiej vis a vis nas, trzymał wartę i on jakoś ich zatrzymał. A tu było ciemno, także nawet było trudno rozróżniać, a my młodzi chłopacy. Akurat nie na mnie trafiło. Gdyby trafiło na mnie, też nie wiedziałbym jak się zachować i czy bym wyczuł, że to dywersanci. Bo oni się przebierali. Nie wiem czy państwo mieli okazję kiedyś widzieć, że my chodzimy z opaskami biało-czerwonymi z napisem „AK Szare Szeregi” na prawym ramieniu. Do 12 czy 13 sierpnia wszyscy nosili opaski „WP” – Wojsko Polskie na lewym ramieniu. Ponieważ Niemcy organizowali wypady i podszywając się pod Armię Krajową zakładali na lewe rękawy opaski. Zgodnie z rozkazem „Montera” od 13 sierpnia nosiliśmy opaski na prawym ramieniu.

  • Mówił pan, że roznosił prasę...

Nie, ja prasy nie roznosiłem. To inni roznosili, mnie to się nie trafiało.

  • A czytał pan prasę?

Nie. Być może, że coś było, ale nic mi się z tego nie utrwaliło w pamięci.

  • A słuchał pan radia?

Skąd radia? Za radio od razu kula w łeb była przecież w czasie okupacji. Od razu. Złapany, od razu wyprowadzony z domu i zastrzelony i ewentualnie cała rodzina. I to było od początku okupacji, jeszcze nim się na Saską Kępę sprowadziliśmy, to tak naszej sąsiadki męża zastrzelono nad Wisłą.

  • Czy mógłby pan powiedzieć, jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze... Chyba może nie tyle to wejście na bunkier niemiecki na Żoliborzu 3 sierpnia, ile po wyłganiu się Niemcom biegłem, bo ja to wszystko robiłem biegiem, bieg w stronę zachodnią Aleją Wojska Polskiego, żeby dostać się do tego budynku. I ja wtedy jakby fizycznie czułem, że za chwilę dostanę w tył głowy. To miejsce, w które strzelano. I jeszcze jak na złość wejścia na klatki schodowe od strony Wojska Polskiego były zamykane, mimo że ja widziałem poprzednio, że tamtędy wybiegali chłopcy i dziewczyny nasze, ale bez opasek, ale jak ja podbiegłem, to były pozamykane. Poszedłem dalej, a tam dalej już było pole, już nie było żadnych budynków w stronę zachodnią. Więc musiałem wracać, niejako pod kule. Bo wejście było od tej bocznej uliczki między szkołą a budynkiem. Tam było przejście na podwórze i tam się dostałem. Więc to chyba było najtrudniejsze. Trudne było w ostatnich dniach września zbieranie się do tego, żeby pójść po wodę. Tak jak mówiłem, między drugą a czwartą należało być przy studni. To były dla wojska wtedy zarezerwowane godziny. A myśmy nie mogli się obudzić, myśmy potrzebowali około godziny, żeby obudzić się, w jakiś sposób ogarnąć się i wyjść. Przecież tam golenia nie było, mycia nie było i innych rzeczy. Również jedzenie żeśmy sobie częściowo sami organizowali. Ponieważ mam na imię Michał, więc 29 września postanowiłem zorganizować sobie imieniny. Wedle wskazań „Drogowskazu”, tej książeczki harcerskiej takiej, miałem zapakowane kakao, kawę, herbatę, cukier, który okazał się tutaj najmniej potrzebny. No to zacząłem się zastanawiać, skąd tu zdobyć trochę mąki, żeby było jakieś pieczywo. No i udało mi się zdobyć, już nie pamiętam jak. Nasz komendant „Kuropatwa” obdarzał nas czasami znaczkami pocztowymi, tymi Powstania Warszawskiego, które były już w obiegu. Niektórzy dostawali na kartach elegancko, niektórzy pojedyncze. I ja za kilka takich znaczków kupiłem na rogu Chmielnej i Brackiej, Szpitalnej od żołnierzy KB, Korpusu Bezpieczeństwa, coś takiego jak „Maggi”, jako przyprawę i jakiś grysik, mąkę, coś podobnego, co się nadawało do tego, żeby upiec. Tłuszcz, tośmy wyciągali i używali do smażenia jakichś placków, pokost. Jakieś inne tłuszcze, nie wiadomo, co to było. To ciasto upiekła matka Przemysława Góreckiego, pani Górecka. Pokryte było oczywiście lukrem kakaowo-cukrowym, no i były moje imieniny. I okazało się, że jeden z naszych kolegów ma urodziny. No więc była radość, w naszej drużynie żeśmy sobie coś innego zjedli.

  • A pana najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepsze to chyba radość z jaką ludzie budowali barykady. W poprzek ulicy Brackiej, na wysokości Brackiej 23. To była euforia. Ja, ponieważ już tam się znalazłem, no więc budowałem razem z nimi. I te ciężkie płyty, bo one ważą czterdzieści kilka kilogramów, żeśmy układali według jakichś tam wskazówek. To było raz. A druga euforia, kiedy, już nie pamiętam dokładnie daty, to trzeba będzie sprawdzić, 17 czy 18 czy 19 września, te sto kilka samolotów typu B, jakichś amerykańskich, które nadleciały od strony zachodniej nad Warszawę i czyniły zrzuty. Znowu była euforia.

  • Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?

Już wspomniałem, że ciotka i ta delegatura Śródmieście Północ zorganizowała z siebie i z innych dobranych pracowników i PCK i Wojskowej Służby Społecznej, w której były młode dziewczyny harcerki, grupę transportową PCK. Grupa ta została z opaskami PCK na ramionach od 4 do 18 października w Warszawie. Naszym zadaniem było wyprowadzanie, wskazanych nam przez Niemców, ludzi w wieku podeszłym albo obarczonych jakąś ułomnością, którzy nie mogli sobie poradzić głównie z bagażami, a sami mogli chodzić. Myśmy chodzili patrolami pięcioosobowymi, dziewczyny były przyzwyczajone do tego, że one we cztery nosiły nosze z człowiekiem leżącym, więc dlatego pięcioosobowy zespół. Ale myśmy głównie nosili bagaże tych ludzi, którzy jakiś swój dobytek chcieli wynieść ze zniszczonej Warszawy. Nosiliśmy w Aleje Jerozolimskie przed Hotel Polonia. Potem również ładowaliśmy na samochody wyposażenia szpitali. Z tych szpitali organizowanych na czas Powstania Warszawskiego, jak również jakichś większych, jeżeli były. Nie pamiętam, które były na terenie Śródmieścia Północ, a potem i Śródmieścia Południe. Na terenie Śródmieścia Południe takie były przy ulicy Mokotowskiej 55, ale to już takie doraźne, gdzieś na Nowogrodzkiej czy na Żurawiej. Tam pracował właśnie ojciec jednego z moich chłopaków z patrolu, „Niedźwiadka”, którego akurat nie zastało Powstanie i nie został zawiadomiony podczas tego dyżuru na Brackiej 5. Tam również ładowaliśmy sprzęt szpitalny. Widzieliśmy kilka domów dalej ekipy niemieckie podpalające budynki. Tam wspólnie z jakimś pracownikiem szpitala donosiłem jeszcze na skwer przy ulicy Mokotowskiej w okolicy ulicy Chopina, czy Pięknej, zmarłego, żeby go pogrzebać. Przez jakiś czas mieszkaliśmy przy ulicy Noakowskiego, naprzeciw Politechniki. 18 października zawieziono nas do Piastowa do fabryki Tudor, akumulatorów i gum. I tam te szpitale połączono potem w jeden szpital tak zwany przejściowy, zostały one pozbierane właśnie z tych różnych budynków mieszkalnych, gdzie mieściły się szpitale powstańcze. Na przełomie października i listopada dojechał do nas w całości szpital im. Dzieciątka Jezus. W tych szpitalach przejściowych po naszym przyjeździe, ciotka zatrudniona była przejściowo. Ja pracowałem z poznanym tam na miejscu kolegą, który następnego dnia został przyprowadzony z Warszawy, z terenu w okolicach Inflanckiej. Na szczęście dla niego nie trafił do Pruszkowa. Ci dziadkowie i babcie, którym pomagaliśmy dostać się pod hotel Polonia, zostali zawiezieni też do tego szpitala. Wyrzucaliśmy gnój spod nich, bo oni się nie ruszali, leżeli przez kilka dni na wełnie drzewnej. Sprzątaliśmy tą wełnę razem z tym gnojem. Ludzi tych wraz z rzeczami osobistymi zaprowadzaliśmy do kąpieli, gdzie jednocześnie była odwszalnia, do której oddawano odzież. Tam ustawialiśmy potem łóżka, kto inny tam mył, sprzątał. To był pierwszy etap. Jak to zostało uporządkowane, to przez jakiś czas mnie jeszcze pielęgniarki wykorzystywały do pomocy przy chorych. A potem wraz z moim kolegą zostaliśmy skierowani do innego budynku na oddział chirurgii kobiecej. Tam przez jakiś czas pracowaliśmy. Na początku grudnia zostałem zatrudniony jako grabarz. Miałem szesnaście lat wtedy. W porozumieniu z miejscowymi władzami ustalono, że zmarłych w szpitalu będziemy chowali między ogrodzeniem fabrycznym od strony torów kolejowych linii Warszawa-Żyrardów-Skierniewice. Tam rzeczywiście zacząłem czynić tę swoją funkcję. Pierwszy pogrzeb odbył się dopiero po Bożym Narodzeniu, bo mnie się nie udało wykopać grobu przed Bożym Narodzeniem. Trzeba było go wykuć, był mróz silny, a ja nie umiałem się jeszcze posługiwać oskarem, kilofem.

  • Po powrocie do Warszawy czym się pan zajął?

Wróciłem do Warszawy koło 21 stycznia. Na dwa dni, ponieważ rodzice nie mogli mi zapewnić podstawowych rzeczy, zwłaszcza wyżywienia. Wobec tego wróciłem do szpitala, pracowałem nadal. Dopiero 1 marca się wyniosłem na dobre. Po 1 marca pani Jadwiga Jaroszowa mnie pogoniła, przecież jest szkoła, to ty masz się uczyć. Zagoniła mnie do swojego liceum. Może złe określenie, że zagoniła, ale to tak czasami z nami było. Myśmy o czym innym myśleli.

  • Czy w późniejszych latach był pan represjonowany za udział w Powstaniu?

To może były tylko wyrzuty. Usiłowano mnie przestraszyć, wykorzystując to, że byłem żołnierzem Armii Krajowej i byłem w Powstaniu, ale po to, żeby zmusić, żebym ja napisał nieprawdę, opisując jakieś takie sprawy magazynowe związane z cementem, z jego zniszczeniem i tak dalej. Chciano, żebym wyolbrzymił liczbę strat zamiast skromnej, niewielkiej liczby, jaka była rzeczywiście. Ale to się nie udało. I to właściwie było wszystko.

  • Czy miał pan na przykład problemy ze znalezieniem pracy?

Nie, nie było żadnych problemów. Obowiązywał wtedy nakaz pracy. Były tylko przepychanki, bo na tej komisji przydziału pracy zgodziłem się na pójście do przedsiębiorstwa budowlanego w Łodzi, bo było najbliżej. Z Warszawy nikt nie chciał nas kupić, oczywiście. A potem przyszło zawiadomienie z Kielc, że mam się stawić w tamtejszym przedsiębiorstwie budownictwa specjalnego. Ale ja się tego nie przestraszyłem, uparłem się, że miałem skierowanie gdzie indziej i tam nie pojechałem. Bo tam prawdopodobnie wtedy bym dostał dobrze w kość, zostałbym psychicznie zniszczony.

  • Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania, może jak pan ocenia teraz Powstanie, czy miało sens?

Należę do tych ludzi, którzy uważają, że miało sens. Zwłaszcza od czasu pierwszego pobytu u nas Jana Nowaka-Jeziorańskiego, od jego spotkań z nim w Muzeum Historycznym Miasta Stołecznego Warszawy, kiedy mówił o tym „syndromie” Powstania. Niezależnie od Powstania, przecież ludzie w Warszawie ginęli codziennie, a ci, którzy i tak, niezależnie, czy było Powstanie czy nie, byliby wywożeni do obozów koncentracyjnych albo na roboty pod bomby alianckie z kolei. Niezależnie od tego, że nowa władza ludowa miałaby pretensje, że my „staliśmy z bronią u nogi” i wobec tego należy nam się internowanie na wschodzie. To wielu ludzi dotknęło, mimo że brali czynny udział w walce z Niemcami.
Warszawa, 31 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Bednarek
Stanisław Michał Czerniak Pseudonim: „Longin” Stopień: łącznik Formacja: służby pomocnicze Szarych Szeregów, Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter