Stefan Andrzej Radźko

Archiwum Historii Mówionej
Andrzej Radźko (w metryce na pierwsze imię mam Stefan). Urodziłem się w 1936 roku i najwcześniejsze dzieciństwo spędziłem na skraju dzielnicy żydowskiej, na ulicy Leszno, w pobliżu ulicy Żelaznej. Dokładny mój adres przedwojenny to Leszno 74 mieszkania 24, drugie piętro, okno od ulicy. To było do później jesieni 1940 roku. Wtedy były przesiedlenia. Niemcy organizowali getto i my, jako jedna z nielicznych w tym domu rodzin aryjskich, musieliśmy się przeprowadzić. Znaleźliśmy mieszkanie znacznie lepsze, niż mieliśmy na Lesznie, na ulicy Grzybowskiej (dokładnie Grzybowska 53 mieszkania 120 w drugim podwórzu na pierwszym piętrze). Mieszkałem tam chyba od 16 listopada (może parę dni wcześniej) 1940 roku do 6 sierpnia 1944 roku.
W czasie okupacji zacząłem chodzić do szkoły. Jesienią 1942 roku mama zapisała mnie do szkoły, którą uważała za trochę lepszą niż publiczna, do szkoły prywatnej prowadzonej przez siostry szarytki, które miały swój dom zakonny i w nim szkołę, na ulicy Ogrodowej 17. W tym czasie był to jeszcze ciągle teren getta, wobec tego prowizorycznie zakonnice prowadziły swoją szkołę na ulicy Chłodnej 35. Tam chodziłem do pierwszej klasy. Pod koniec klasy pierwszej, w czerwcu 1943 roku, getto uległo likwidacji i siostry szarytki odzyskały swój dom zakonny. Przeniosły swoją istniejącą już od dawna szkołę i do drugiej klasy chodziłem na Ogrodową 17 (budynek w pobliżu dzisiejszej ulicy Jana Pawła II).
To, co dobrze pamiętam z czasów okupacji to to, że ponieważ przymieraliśmy głodem… Moja rodzina składała się z mamy, cioci i mnie – było nas tutaj tylko troje. Miałem jeszcze drugą ciocię, która była nauczycielką wiejską w powiecie węgrowskim. Ciocia mieszkająca razem z nami była z zawodu pielęgniarką i pracowała w różnych szpitalach. Pracowała w szpitalu Świętego Ducha na ulicy Elektoralnej, przedtem w [szpitalu] świętego Rocha na Krakowskim Przedmieściu (dzisiaj ten budynek zajmuje uniwersytet, tuż przy ulicy Krakowskie Przedmieście). Przez pewien czas szpital mieścił się w budynku dzisiejszych sądów na Lesznie. Myśmy wtedy z mamą chodzili codziennie, żeby ze szpitala, w którym pracowała ciocia, dostać miskę zupy. To było bardzo ważne, bo to była podstawa wyżywienia. Wtedy był okres, że mówiło się, że Żydzi i nie Żydzi mogą przechodzić przez budynek sądów, komunikować się, ale niewiele o tym wiem, bo wtedy miałem cztery czy może najwyżej pięć lat.

  • Czy pana mama pracowała?

Chyba do 1942 roku nie pracowała. Nie było dla niej żadnej pracy, poza tym po trosze zajmowała się też mną. Na dobrą sprawę skromne utrzymanie pochodziło od jej siostry, czyli od mojej cioci (pielęgniarki). Czasem żywnością zasilała nas także druga ciocia, która była wiejską nauczycielką.
W 1941 roku ciocia, która była pielęgniarką, została przeniesiona (chyba wraz z całym szpitalem) do gmachu dzisiejszej weterynarii na Grochowie (Grochowska 272). Przez całą okupację i jeszcze sporo lat po wojnie w tym budynku – ostatnio odstąpionym przez weterynarzy towarzystwu muzycznemu – był szpital. Z ulicy Grzybowskiej na Grochów jest kawał drogi, jednak jeździliśmy tam prawie codziennie, [bo] z tamtejszej kuchni dostawaliśmy po talerzu zupy. Dla mnie te podróże były bardzo atrakcyjne. Myślę, że od wtedy aż do dzisiaj jestem wielbicielem pojazdów szynowych. Bardzo lubiłem tramwaje, to była atrakcja. Przy tym było tak, że początkowo przez kilka miesięcy jeździło się tramwajem 24 od placu Starynkiewicza do rogu Targowej i Zielenieckiej. Mówiło się, że to jest „przystanek przy ekspedycji”, bo była tam wtedy ekspedycja – siedział urzędnik tramwajowy i kontrolował ruch. Wsiadało się tam w któryś z trzech tramwajów – 6, 12 lub 25 i jechało się Grochowską do szpitala. Miałem takie podróże prawie codziennie, w niedziele nie. Znałem spory kawał miasta. Poznałem szybko jeszcze drugi, dlatego że wprowadzono – też w 1942 roku (to musiała być pierwsza połowa 1942 roku) – znaczną reformę w komunikacji tramwajowej, tak że opłacało się jeździć przez most Kierbedzia (dzisiejszą trasę W-Z). Przez most Kierbedzia kursowało wtedy sporo linii. Dla nas ważna była linia 22. Tramwaj 22 jeździł w tym czasie z pętli na Kole na Wiatraczną. Wystarczyło dojść do rogu Żelaznej i Chłodnej i jednym tramwajem 22 od razu można było dojechać prosto pod szpital na Grochowskiej.

  • Czy pamięta pan jakieś specjalne przygody z tych podróży?

Chyba nic szczególnego nie było. Natomiast dość często przy okazji rozmaitych audycji wspomnieniowych o getcie warszawskim pokazuje się przejście nad Chłodną. Świetnie je pamiętam, świetnie widziałem, bo prawie codziennie wsiadaliśmy tam na przystanku. To było rzeczywiście wszystko widać. Istotnie, getto było podzielone na dwie części. Konne omnibusy też widziałem w getcie na własne oczy, stale. To był rok 1942.
Poczynając od 1941 roku (miałem wtedy pięć lat), ciocia mieszkająca na wsi zabierała mnie na wakacje na wieś, na świeże powietrze. Pobytu w 1941 roku właściwie nie pamiętam. W 1942 roku byłem [na wsi] dość długo – właściwie wiadomo, z jakiego powodu – z powodu niedostatku. Mamie mojej zależało na tym, żeby jak najwcześniej wyekspediować mnie na wieś i byłoby dobrze, gdybym był tam jak najdłużej, bo na wsi głodny chodzić nie będę. I tak właśnie było. Na wsi byłem od 10 czerwca do 28 września 1942 roku. Była to wieś Kamionna, przy szosie z Łochowa do Węgrowa. Odległość od Warszawy wydawała mi się wtedy wielka, bo jechało się pociągiem. Pociągi były wtedy strasznie zatłoczone. To była w ogóle wielka przygoda, dojechać takim pociągiem.
W tym czasie mama zaczęła pracować. Wtedy dużo wytwornych pań (pań dziedziczek, żon dyrektorów, którzy poginęli albo siedzieli w obozach), pań z towarzystwa zajęło się wypiekiem ciastek na wielką skalę – w każdym razie w Warszawie tak było. Jak grzyby po deszczu powstawały małe, prywatne wytwórnie ciastek, mieszczące się w mieszkaniach. Moja mama się o to zaczepiła i zaczęła roznosić ciastka, handlować nimi. Polegało to na tym, że miała kilka miejsc, w których produkowano ciastka i miała nawiązane kontakty z wieloma (dwudziestoma, może więcej) rozmaitymi sklepami, cukierniami, kawiarniami. Mama taszczyła ciastka w wielkich, specjalnych pudłach, przynosiła je. Po kilku miesiącach okazało się, że zupełnie nieźle na tym wychodziła. Widmo głodu właściwie oddaliło się. Myślę, że mama wtedy znacznie lepiej zarabiała na handlu ciastkami niż ciocia, która była etatową pielęgniarką w szpitalu.
28 września 1942 roku wróciłem do Warszawy. 6 października poszedłem pierwszy raz do szkoły na Chłodną 35. Trzymając mamę za rękę, wszedłem na pierwsze piętro budynku. Była tam salka rekreacyjna i dzieci, głównie dziewczęta, kręciły się w kółko i śpiewały piosenkę „Jedzie, jedzie pan Zelman”. Doskonale to pamiętam. Tekst był taki: „Jedzie, jedzie pan Zelman / jedzie, jedzie jego pan. / Jedzie, jedzie cała rodzina jego. / Kogo chce pan Zelman, / kogo chce jego pan, / kogo chce cała rodzina jego”. I – na przykład – Zosię chce pan Zelman; wtedy brano Zosię, umieszczano w kółku i szło to w kółko. Inna piosenka była taka: „Siedzi diabeł na ratuszu / i w czerwonym kapeluszu. / I tak sobie szepce, szepce, / że go żadna panna nie chce. / Ani panna, ani wdowa, / tylko sługa pokojowa. / Ty, diabełku, dobrze wiesz, dobrze wiesz / kogo kochasz, tego bierz”. Trzecia [piosenka]: „Rolnik na dolinie. / Rolnik bierze żonę. / Żona bierze dziecko. / Dziecko bierze niańkę. / Niańka bierze kotka. / Kotek bierze myszkę. / Myszka bierze sera…” – nie ser, tylko sera, wyraźnie wtedy wymawiano. Piosenka o diable nie była mile widziana w tej zakonnej szkole i była tępiona, ale dziewczynki jednak to lubiły. To zapamiętałem z 1942 roku.
W 1943 roku doskonale pamiętam bombardowanie z 12 na 13 maja. Powstanie żydowskie zaczęło się 19 kwietnia 1943. Mieszkałem przy samym murze getta, ale właściwie u nas, po tej stronie Grzybowskiej (na zachód od Żelaznej), nie słyszało się wiele. Wiedziano, że toczą się tam walki – tylko tyle.

  • Czy słyszał pan strzały?

Chyba tak.

  • Czy widać było pożary?

Tak – dymy. Natomiast w nocy z 12 na 13 maja nastąpiło sowieckie bombardowanie. Mówiono wtedy, że jest to zemsta Sowietów, że Polacy nie pomogli Żydom w Powstaniu – tak ludzie sobie mówili. W 1939 roku były intensywne bombardowania, ale miałem trzy lata i nic mi właściwie w pamięci nie zostało. Natomiast w 1943 roku, kiedy miałem siedem lat, zapamiętałem do dzisiaj coś zupełnie niewyobrażalnego – właśnie z tej nocy, a nie z Powstania Warszawskiego. Z jakiegoś powodu postanowiliśmy tej nocy uciekać do schronu. Wyszliśmy z naszej oficyny w drugim podwórzu, przeszliśmy przez bramę między drugim podwórzem a pierwszym, kierując się do schronu, do piwnic. Mama wiedziała, gdzie trzeba iść, spytała kogoś (wszyscy tam szli). To, co zapamiętałem, to bardzo małe, ciasne, pierwsze podwórze, które było wyasfaltowane (u nas drugie podwórze miało kocie łby, bruk) – cały asfalt pokryty był odłamkami szkła. Żadna bomba nie trafiła w nasz dom Grzybowska 53, ale chyba w sąsiedztwie były bomby – od podmuchu powylatywały szyby. Było ich tyle, że dokładnie (i to bardzo grubą warstwą) zasypały całe niewielkie podwórze. Cały czas szło się po dywanie z odłamków szkła. To mi zostało bardzo wyraźnie w pamięci.
W 1943 roku znowu pojechałem do cioci na wakacje. Ciocia przez kilka lat wynajmowała pokoik w chacie zamożnego gospodarza, który nazywał się Skwara. Latem 1943 roku, nocą, pani Skwarzyna (żona gospodarza) zastukała w ścianę i zawołała: „Proszę pani! Proszę pani! Pani wstanie, bo przyszli bandyci!”. Ciocia to usłyszała, wstała i wykonywała jak dla mnie tajemnicze czynności, a wygląda na to, że swoje drobne kosztowności, jakie miała, starała się schować w popielniku. Nie wiedziałem, dlaczego ciocia nagle zaczęła grzebać nocą w popielniku kuchennym. Rzeczywiście po chwili przyszedł jakiś człowiek, zaczął coś zabierać. Ciocia przepraszała go, że w domu jest taki bałagan. Na to złodziej powiedział, że to nic i poszedł sobie. Mówiono potem, że byli to zbiegli Żydzi, którzy koczowali w lasach i od czasu do czasu starali się złapać coś do jedzenia czy w ogóle cokolwiek. Ale na wszystkich padł strach – na moją ciocię najbardziej. Wtedy miejscowa dziedziczka (we wsi Kamionna mieszkał też dziedzic o nazwisku Jaźwiński) zaoferowała cioci mieszkanie w dworskiej, murowanej oficynie: „U nas są stróże nocni, pilnują, nie ma ryzyka napadu bandyckiego”. Ciocia bardzo przeraziła się napadem – do tego stopnia, że dwie czy trzy noce nocowaliśmy u innych ludzi, w stodołach (nie wiadomo dlaczego, ale tak wtedy było). Potem ciocia mieszkała już przy dworze w oficynie. To było w 1943 roku.
Skończył się rok 1943, w 1944 chyba nic nadzwyczajnego się nie działo. Owszem, warto pewnie wspomnieć coś takiego: przeniósłszy się na Grzybowską mieliśmy więcej miejsca, niż było nam potrzeba, bo były dwa pokoje. Byliśmy ciągle biedni, wobec tego mama zakrzątnęła się i wynajęła jeden pokój sublokatorom. Było to małżeństwo dobiegające trzydziestki, o nazwisku Strzelczyk. Pamiętam, że wybrali się na szmugiel i pana Strzelczyka zastrzelili żandarmi. Wróciła jego siostra, mówiło się, że ma kulę w nodze. To wszystko było dla mnie wtedy trochę nierzeczywiste.

  • Czy ktoś z pana otoczenia, z bliskich, brał udział w konspiracji?

Nie, zupełnie nie. Tak że z tego punktu widzenia, mało zajmujące jest to, co opowiadam. Natomiast zaleta może być taka, że po pierwsze byłem bardzo rozwinięty jak na swój wiek, po drugie mam świetną pamięć (która mnie ciągle nie opuszcza), zwłaszcza do liczb, dat, nazw. Wobec tego mogę podać sporo rozmaitych szczegółów, które mogą się przydać.
W 1944 roku wszystko odwlekało się, tak że dopiero 5 lipca mama wywiozła mnie do cioci. Minęły zaledwie dwa tygodnie i dwa dni, kiedy zabrała mnie z powrotem, bo zaczęło się mówić, że coś będzie [w Warszawie]: „Rosjanie są już bardzo blisko – rzeczywiście, słyszało się – lada chwila Niemcy uciekną”.
  • Ale wtedy jeszcze przez tę wioskę nie przechodzili Rosjanie?

Wtedy jeszcze nie. To był ciągle jeszcze lipiec, przejdą za jakiś miesiąc. 21 lipca mama przywiozła mnie z powrotem do Warszawy. Przepełniony pociąg, my, jakimś cudem, wciśnięci do wagonu. Bardzo dużo ludzi jedzie na stopniach wagonu. Wagon bardzo stuka, trzęsie. Ludzie mówią między sobą: „To dlatego, że ci handlarze, którzy zwisają na zewnątrz, mają nogi na kołach”. Miałem wtedy osiem lat i „kupiłem” to. Myślałem sobie – tak, jeżeli ludzie, jadąc, trzymają nogi na kołach, to wtedy źle się to odbija na całej jeździe, trzęsie się.
Pamiętam kilka ostatnich dni lipca – ciepło, ładnie, nic się nie działo. Nie wiedziałem właściwie, dlaczego mama mnie tak szybko przywiozła z powrotem do domu. Mówiło się, że tutaj okupacja już się kończy, Niemców wyrzucą.
1 sierpnia ciocia jak zwykle była w pracy u siebie, na Grochowskiej. Przyjechała trochę wcześniej niż zwykle i powiedziała, że dobrze, że już jest, bo coś się dzieje, motorowy powiedział, że już dalej tramwaje nie pojadą. Ale jeszcze jakimś ostatnim tramwajem ciocia przyjechała. I rzeczywiście – 1 sierpnia zaczęło się Powstanie.

  • Jak się zaczęło, to był pan w domu?

Byłem w domu. Przez pierwsze dni – 2, 3, 4 sierpnia nie działo się właściwie chyba nic. Owszem, zaraz zorganizowano obszerny schron (po prostu to była piwnica). Postarano się (i potem to było ważne) o przebicie, żeby w razie zasypania można było przejść przejściem do następnej kamienicy, wyjść stamtąd. Tam było przebicie na budynek numer 51. Na Grzybowskiej 51 była duża piekarnia o nazwie „Złoty Róg”. Dokładnie naprzeciwko naszego domu numer 53 był browar Haberbuscha (Grzybowska 58, dokładnie naprzeciw nas). Mówiło się, że mieścił się tam – przynajmniej w pierwszych dniach – sztab główny powstańców (tak ludzie wtedy mówili). Dlatego mówili, że będzie bardzo niebezpiecznie, bo skoro jest tu główny sztab, to Niemcy przede wszystkim tu skoncentrują swoje ataki.

  • Czy w ciągu pierwszych dni spotkał się pan z powstańcami?

Nie.

  • Pana ciocia już nie jeździła wtedy do pracy?

Nie, absolutnie nie. 6 sierpnia nastąpiło bardzo intensywne bombardowanie. Bałem się tego. Bałem się zwłaszcza – i pewnie wszyscy się tego obawiali – że siedząc w schronie, możemy zostać wszystkim zasypani. Nad nami czteropiętrowa kamienica, wszystko runie i zasypie nas. Myślę, że moja mama zachowała się wobec mnie bardzo mądrze, mianowicie mówiła mi o przeznaczeniu. Nie ma się czym przejmować, jest przeznaczenie, jest tak jak jest pisane z góry. To nie miało nic wspólnego z nastawieniem religijnym, ale jest przeznaczenie. Trafiało mi to do przekonania – dobra, jest przeznaczenie, to tak będzie jak będzie.

  • Będzie, co ma być.

Właśnie. Mimo że w 1944 roku właśnie jako uczeń szkoły prowadzonej przez zakonnice, bardzo awansowałem w formalnościach religijnych. Po pierwsze, (tak jest chyba i teraz) dzieci z drugiej klasy podstawówki idą do komunii, więc żeśmy poszli. W dodatku miesiąc czy dwa później trafiłem jeszcze na bierzmowanie. Bierzmował mnie bardzo zasłużony i wtedy bardzo już stary człowiek – arcybiskup Antoni Szlagowski. Szlagowski był przed laty, jak się potem zorientowałem, rektorem uniwersytetu w Warszawie (tuż po pierwszej wojnie).

  • Czy mógłby pan opowiedzieć o tych uroczystościach – o komunii, o bierzmowaniu?

I to, i to odbyło się w kościele Karola Boromeusza na Chłodnej (do dzisiaj istniejącym). O bierzmowaniu można dodać taki drobiazg: z bierzmowania przyjmuje się imię, ale tu nie było wyboru. To były zakonnice, wobec tego każda dziewczynka będzie miała z bierzmowania imię Maria, a każdy chłopiec imię Józef – nie może być inaczej. Natomiast jeżeli dziewczynka przypadkiem już jest Marysią, to będzie nazywała się z bierzmowania Józefa. Jeżeli chłopiec jest Józiem, to będzie nazywał się Marian. Szkoda. Miałbym ładne imię, a tak to mam na trzecie imię Józef, z bierzmowania. […] Właściwie nic szczególnego wtedy się nie działo.
Wracając do 6 sierpnia i Powstania, o jednym jestem stuprocentowo przeświadczony, że nad wszystkimi utworami literackimi dotyczącymi Powstania Warszawskiego absolutnie góruje „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” Mirona Białoszewskiego. Tak właśnie było, jak pisze Białoszewski.
6 sierpnia było wielkie bombardowanie. Gdy się skończyło, to pamiętam krzyk ludzi: „Romanowska się pali!”. Romanowska to była sąsiadka, która mieszkała na czwartym piętrze. Wszyscy wybiegli na podwórze, zadarliśmy głowy – faktycznie, wydobywał się dym z okien czwartego piętra i zaczął się pożar. Mama wraz z ciocią uznały, że w takim razie trzeba stąd w ogóle uciekać. Postanowiły uciec wraz ze mną na ulicę Ceglaną 3, gdzie mieszkali dobrzy znajomi mojej mamy, państwo Gromulscy. Pan Gromulski był inżynierem hydraulikiem, pani Gromulska dentystką, ale chyba nigdzie nie pracowała. Poza tym też zajmowali się interesem ciastkarskim i stąd mama była z nimi w dobrych stosunkach. Teraz myślę, że to tak było, że już wszyscy się orientowali, że już niedaleko idą „ukraińcy”, ale mi tego nie mówili, bo po co niepokoić dziecko. Idą „ukraińcy” i wszystkich rozstrzeliwują, jak leci (tak było rzeczywiście – od Woli, rejon Towarowej), trzeba uciekać jak najszybciej w kierunku centrum, natychmiast.

  • Pan wtedy nic nie wiedział?

Nie. Wyszliśmy 6 sierpnia, naokoło pożary po bombardowaniu. Szczególnie zapamiętałem bardzo intensywny pożar niedużej fabryki Boczkowskiego chyba Grzybowska 50 – budynek na rogu Żelaznej i Grzybowskiej, stoi do tej pory. Do tej pory okna tej fabryczki są zamurowane odłamkami cegieł i ciągle wygląda to na ruinę. Dobrze pamiętam, jak 6 sierpnia z tych okien wyskakiwały płomienie i wszyscy się bali, żeby samemu się nie zapalić.
Z Grzybowskiej na Ceglaną 3 (mniej więcej przy rogu ulicy Ciepłej, troszkę za ulicą Waliców) nie jest daleko, więc szybko dotarliśmy. Państwo Gromulscy mieli dwoje dzieci, które już wtedy były dorosłe, dwudziestoletnie, Staszka i Wandzię – oboje, oczywiście, poszli do Powstania. Był to dopiero 6 sierpnia, a już Staszek Gromulski zdążył zginąć. [Gromulscy] byli zrozpaczeni, a równocześnie podekscytowani tym, że zwalczamy Niemców, walczymy – duch patriotyzmu. Nie mieli wiadomości o córce Wandzie, która była sanitariuszką (chyba koło politechniki). Wyprzedzając powiem, że jeszcze wcześniej zginęła niż Staszek, ale oni tego nie wiedzieli i my też nie.

  • W jakich okolicznościach?

Szczegóły nie były znane. Owszem, kiedyś zdjęcie Wandy Gromulskiej było chyba na pierwszej stronie „Stolicy” (czy nawet „Newsweek” zamieścił je przed kilku laty).
Byliśmy na Ceglanej, gdzie było w miarę spokojnie. Inżynier Gromulski, który był jak się okazało majorem, intensywnie się udzielał. Siedział, pisał na maszynie wykazy związane z Powstaniem. Widziałem to i wydawało mi się to bardzo ważną pracą.
Trwało to dokładnie przez tydzień, do 13 sierpnia. Pamiętam przy tym dokładnie, co wtedy czytałem. Wcześnie nauczyłem się czytać i pochłaniałem książki (mając siedem lat przeczytałem „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicza). Wtedy czytałem książkę Johanny Spyri „Heidi”. Są chyba w ruchu jej trzy książki dla młodzieży: „Heidi”, „Cornelli” i „Stare zamczysko”. Były w biblioteczce u państwa Gromulskich, więc sobie je czytałem. Widać, że skoro ośmiolatek czytał sobie spokojnie powieść dla młodzieży, to nie odczuwał szczególnej grozy sytuacji. Owszem, któregoś dnia – może 7 czy 8 sierpnia – wyszliśmy z mamą trochę na spacer, żeby wyjść na świeże powietrze. Był letni dzień, wczesne popołudnie. Popatrzyłem z przerażeniem – było czarno od dymu. Wszędzie dym, wszędzie coś się paliło, wszystko było czarno-szare…

  • Czy podczas tego spaceru nie spotkał pan Niemców?

Nie. 13 sierpnia, czytałem sobie książkę „Heidi”, gdy usłyszałem nieprzyjemny, ostry dźwięk – [zgrzyt]. Minęło kilka sekund i zrobiło się piekło na ziemi. „Krowa” – to się tak nazywało. Miotacz min. Niemcy wtedy to uruchomili i ludzie wpadli w popłoch, w przerażenie. Było to coś gorszego niż bomby, bo było nieoczekiwane, bez samolotu i przy tym – tak sobie wtedy wyobrażałem – miało to inny kąt padania, tak że równie byli narażeni ludzie, którzy byli na parterze jak i na wyższych piętrach, bo to był lot koszący (tak się wydawało).
Dodajmy jeszcze szczegół, że bardzo ważną rzeczą były sklepienia kleinowskie. Wtedy ludzie uganiali się za schronieniem, kwaterą w takich budynkach, które miały sklepienia kleinowskie. […]
14 sierpnia znowu miotacze min dały znać o sobie. 15 sierpnia, tak państwo Gromulscy, jak i my postanowiliśmy, że trzeba stąd uciekać, tu się robi za niebezpiecznie. Uciekliśmy znowu niezbyt daleko, ale ciągle konsekwentnie ten sam kierunek ucieczki – na Sienną 23. Nie wiem skąd akurat tam trafiliśmy, dość że wylądowaliśmy na Siennej 23. Sienna 23 to posesja wyraźnie na wschód od dzisiejszej ulicy Jana Pawła II, bardzo blisko dzisiejszego Pałacu Kultury. Wtedy były to trzy czteropiętrowe kamienice, wąska ulica Sienna. Zresztą były to tereny pogettowe – tak zwane małe getto, gdzie w latach 1941–1942 mieszkała raczej elita Żydów. Był to budynek Sienna 23, który miał trzy podwórza. Trzecie podwórze było bardzo atrakcyjne, bo rosło kilka drzewek, był trawnik (właściwie ogródek). Najdłużej, najwięcej czasu spędziliśmy na Siennej.

  • U kogo państwo mieszkali?

Mieszkaliśmy w piwnicy. Wiele osób, spod różnych adresów, przyszło [tam do piwnicy].

  • Czy zapamiętał pan jakieś osoby?

Tak, ale to wszystko była cywilna ludność. Pamiętam, że na przykład spotkaliśmy gdzieś państwa Bartoszewskich. Pan Bartoszewski był dochodzącym już chyba wtedy emerytury listonoszem. Wiadomo mi, że mieszkali w do dzisiaj istniejącym „Pekinie” – wielkiej, narożnej kamienicy na rogu Złotej i Żelaznej (to byłby adres Złota 83). Nasi sąsiedzi, którzy mieszkali pod 119, państwo Brylscy, robili z nimi wymianę towarową. Państwo Bartoszewscy dali państwu Brylskim wódkę, ci, pamiętam, dali im groch. Tak było, po trochu coś się jadało. W tym czasie moja ciocia, która była pielęgniarką, przekradała się (to nie było daleko) do szpitala na Śliskiej (szpital [imienia] Bersohnów i Baumanów, potem był to szpital dziecięcy). Jako pielęgniarka pracowała tam przez cały czas, chociaż nie jestem pewien, czy docierała [do szpitala] każdego dnia. O tym, jak jej się pracowało, właściwie nie wiem nic.
Na Siennej spędziliśmy czas do 2 września. Dodajmy jeszcze, że nie miało się poczucia wielkiego niebezpieczeństwa, skoro grupka dzieci (w moim wieku, troszkę starszych) bawiła się w wojsko codziennie czy prawie codziennie. Było podwórze trochę przypominające ogród (trzecie podwórze, najodleglejsze) i urządzało się bitwy, a tu cały czas było Powstanie. Było dużo prasy powstańczej. Najważniejszą gazetą był „Biuletyn Informacyjny”.

  • Jakie jeszcze były tytuły?

Na przykład „Dzień Warszawy”, „Robotnik”. Pamiętam staruszkę (która miała wtedy dokładnie tyle lat, ile ja teraz), która mówiła: „Strasznie lubię »Dzień Warszawy«”. „Dzień Warszawy” był robiony na powielaczu, to była jedna kartka, zadrukowana z [obu stron]. Też podobał mi się „Dzień Warszawy”, czytywałem sobie. Gazetek było w ogóle sporo. Najważniejszy był „Biuletyn Informacyjny”, „Robotnik” uchodził za pismo chyba komunistyczne, chociaż to nie była prawda.

  • Kto to dostarczał?

Nie wiem, zawsze były. Pamiętam natomiast dwie inne rzeczy. Gdy od czasu do czasu wybuchał jednak pożar w najbliższej okolicy, to tworzono łańcuch. Wszyscy stawali do łańcucha, podawali sobie wiadra napełnione wodą i starali się gasić pożar. Te łańcuchy bardzo szybko organizowano.
Na Siennej były odprawiane msze na podwórzu i była instytucja spowiedzi powszechnej. Ksiądz mówił, zebrani głośno po nim powtarzali: „Spowiadam się…” i to wtedy zastępowało spowiedź indywidualną przy konfesjonale. Ksiądz udzielał rozgrzeszenia i zaraz rozdawał komunię. Wszyscy skwapliwie na to chodzili, ja także, bo wtedy byłem nastawiony dość religijnie. Dopiero co (trzy, cztery miesiące [wcześniej]) miałem komunię, bierzmowanie, tak że bardzo chętnie chodziłem na msze.

  • Czy odbywały się śluby?

Nie, żadnego ślubu nie zapamiętałem, a nawet tam nie zapamiętałem wyraźnie żadnego pogrzebu. Zapamiętałem natomiast straszliwy pożar kamienicy Sienna 22, naprzeciwko Siennej 23. Doskonale pamiętam, że znaleźliśmy się na pierwszym piętrze jakiegoś mieszkania Sienna 23, od ulicy, i patrzyliśmy na pożar, olbrzymie płomienie. Wszyscy patrzyli na to trochę z rezygnacją, trochę obojętnością. Nikogo już w tym budynku nie było, płonął.
2 września – jednak musiało tam być coraz bardziej niebezpiecznie – mama wraz z ciocią, a także państwo Gromulscy, postanowili, że trzeba uciekać dalej. Kleinowskie sklepienia nadal były modne. Znaleziono budynek na rogu Złotej i Marszałkowskiej – po wschodniej stronie Marszałkowskiej, tam gdzie dzisiaj są zabudowania ściany wschodniej. To była wysoka kamienica, rzeczywiście nowoczesna i masywna. Mieściła się [w niej] firma „Franboli” – dość znana przed wojną firma cukiernicza. Nie tak znana jak „Wedel” czy „Fuchs”, ale jedna z bardziej znanych firm cukierniczych. [W kamienicy] miała swoje magazyny, chyba pracownię, [w której] robili cukierki. Na rogu Marszałkowskiej i Złotej trafiliśmy 2 września i znowu był spokój. Tyle że tam już siedziało się cały czas w piwnicy, zupełnie inaczej niż na Siennej, bo na Siennej cały dzień biegało się po świeżym powietrzu. Już przez cały czas nie widziałem światła dziennego, tylko światło elektryczne (jeśli było).
Jeszcze dygresja – mieszkając na Grzybowskiej, zajmowaliśmy mieszkanie, w którym nie było nigdy od czasu zbudowania tego domu instalacji elektrycznej. Była instalacja gazowa, również dla oświetlenia. Wcześniej na Lesznie była elektryczność, ale kilka lat dzieciństwa spędziłem w mieszkaniu, które było oświetlane za pomocą gazu. Robiło się tak, że trzeba było wejść na krzesło (to były wszystko wysokie pokoje), zapalić zapałkę i przytknąć zapaloną zapałkę do tak zwanej koszulki w lampie gazowej – koszulka rozjarzała się. Jeszcze trzeba było pociągnąć łańcuszek, żeby zapewnić odpowiedni dopływ gazu. To było świetne światło, pod warunkiem że był gaz. Gazu w czasie okupacji najczęściej owało albo było bardzo słabe ciśnienie. Prawie wszyscy używali tak zwanych karbidówek – lamp, które świeciły w ten sposób, że w środku był karbid. Karbidówki od czasu do czasu wybuchały i kaleczyły albo nawet poważnie raniły ludzi. Moja mama bała się czegoś takiego, tak że nigdy w życiu nie kupiła karbidówki i mieliśmy albo lampy naftowe, albo – jeśli tylko się udało – było oświetlenie gazem.
Wróćmy do Złotej. Chyba 6 września dotarła wiadomość – nie wiem, czy bezpośrednio rozpowszechniona przez Niemców, czy jednak przez prasę akowską – że ludność cywilna może wyjść z Warszawy. Ciocia nie miała zdania, mama wahała się. Pamiętam, że gwałtownie, histerycznie nalegałem na to, żeby stąd wyjść. Skoro mówią, że można stąd wyjść, to wyjść i uciec stąd. Rzeczywiście wyszliśmy. To było 8 września.
  • Mam pytanie odnośnie żywienia: jak było z wyżywieniem na Siennej i później, przy Marszałkowskiej? Jakie było zaopatrzenie w wodę?

Moja odpowiedź jest czysto subiektywna: absolutnie nie pamiętam, żebym w czasie Powstania kiedykolwiek był głodny. Tego nie pamiętam. Jadało się różne dziwne rzeczy – pieczone na blasze kuchennej placuszki (chyba prawie z trocin, z czegokolwiek). Rzeczywiście było to wyżywienie marne, ale jakieś ciągle było. Woda właściwie ciągle była. W dodatku na Złotej chyba zostało coś w magazynach po firmie „Franboli”. Chyba był cukier, powidła, wobec tego jako tako można było się wyżywić.

  • A życie kulturalne, przedstawienia?

Nie, tego w czasie Powstania nie [było u nas].

  • A oprócz informacji z prasy, czy wiedział pan o wydarzeniach związanych z Powstaniem?

Bardzo niewiele, miałem tylko osiem lat i ukończone dwie klasy szkoły powszechnej. Chyba niewiele rzeczywiście wiedziałem. 8 września wyszliśmy. Nie pamiętam, którymi ulicami, chociaż może mógłbym to odtworzyć. Ostatecznie znaleźliśmy się, kolejno na Chłodnej…

  • Czy dużo osób wtedy opuszczało miasto?

Dużo. Rzeczywiście dużo. Szedł tłum ludzi, ciągle dochodzili z bocznych uliczek.

  • Jaki nastrój panował wśród wychodzących?

Ulgi – „No, nareszcie. Co będzie, to będzie, ale nie przytłuką nas już żadne bomby. A poza tym pewnie wojna się i tak zaraz skończy. Nareszcie. Byle przetrwać”. Dobrze zapamiętałem już, jak znaleźliśmy się na Chłodnej, a potem na Wolskiej. Szliśmy Wolską. Przy rogu Skierniewickiej był przewrócony wagon tramwajowy, którego numer zapamiętałem: 194. Po wojnie interesowałem się tramwajami. Dużo tramwajów zostało odbudowanych, dużo wozów tramwajowych, numer 194 jednak nie przetrwał i nie było go już nigdy więcej.
Szliśmy. Myślę, że wtedy pilnowali nas jacyś Niemcy, ale dość niedbale – raczej informowali: „Tu, tędy iść”. Potem znaleźliśmy się na terenach kolejowych. Prawdopodobnie to była dzisiejsza dzielnica Czyste, okolice Dworca Zachodniego (na północ od Dworca Zachodniego, okolice dawnej gazowni). Załadowano nas do krytych, towarowych wagonów – zupełnie inaczej niż gdy wywożono Żydów do Treblinki – mianowicie nie było zbyt ciasno i wagony nie były pozamykane. Pociąg niebawem ruszył. Wtedy już się ściemniło, tak że podróż piechotą z Marszałkowskiej do Dworca Zachodniego trwała (pewnie z przerwami, postojami) wiele godzin. Mimo że jeszcze było lato, zrobił się dość późny wieczór. Pociąg ruszył. Słyszałem, jak ludzie mówili: „O, Włochy” – przejeżdżaliśmy przez Włochy i dojechaliśmy do Pruszkowa, co pewnie trwało pół godziny albo ze dwadzieścia minut.
Tu, gdzie teraz jedzie się na przykład koleją do Łodzi, to na murze warsztatów kolejowych w Pruszkowie jest napisane: „Tu, przez te warsztaty, przeszło pół Warszawy…” – czy coś [podobnego]. Rzeczywiście tak było. Umieszczono nas i tłum ludzi w halach warsztatowych i Niemcy zorganizowali wyżywienie, napoje. Wtedy ważną rzeczą było mieć naczynia, żeby było w co nabrać zupy czy kawy. Mieliśmy trochę rondelków czy garnuszków. Żałowaliśmy, że nie były większe, miały niewielką pojemność. Pamiętam dobrze Niemca oficera (czy podoficera), który… Tu – zgromadzeni ludzie, a on stanął na podwyższeniu i mówił: „Być spokojnie. Każden dostanie kawy i kawałek chleba”.

  • Po polsku?

Tak, po polsku. Tak, mniej więcej, jak powtarzam, z trudem mówiąc po polsku. Pogoda ciągle była ładna. Był to 9 września. Wszyscy ze wszystkimi rozmawiali: „Co dalej będzie? Dokąd nas zawiozą?”. – „Pewnie do Oświęcimia, a może do Niemiec na roboty?”. – „Albo nas rozstrzelają. Co to będzie?”. – „Ale alianci nie pozwolą, bo jak nas rozstrzelają, to wtedy wiadomo, że alianci w odwet zaczną jeszcze gorzej bombardować Niemców! Niemcy zlękną się tego, nie będą ryzykować”. Wszyscy mówili, mówili, mówili.

  • A czy rozmawiano o Powstaniu?

O Powstaniu nie, właściwie niewiele. Cały 9 września spędziliśmy w halach i wokół hal na terenie, gdzie można było swobodnie sobie łazić, wałęsać się. Było ciasno, bo było tam rzeczywiście bardzo dużo ludzi.

  • Czy to było ogrodzone?

To jest ogrodzone do dzisiaj, bo to są warsztaty kolejowe, [które] są ogrodzone murem. 10 września rozległa się wiadomość, że wyjeżdżamy, wywożą nas. Tu rzeczywiście mama słyszała o tym jak wywożono Żydów i często już dusili się w wagonach, pozamykani, tak że z wielką ulgą zobaczyliśmy, że nas wszystkich pakują do wagonów odkrytych, do węglarek.
Wsiedliśmy do wagonów. W każdym wagonie [było] dużo ludzi. Moja mama miała tobołek czy walizeczkę, tak że mogłem stanąć na walizeczce (zresztą na swój wiek byłem dosyć wysoki). Mogłem obserwować trasę, czubek głowy wystawał mi powyżej ściany odkrytego wagonu. Pociąg ruszył. Byłem szczęśliwy – co za kontrast: spadały na nas bomby, a teraz sobie jadę pociągiem, piękna pogoda. Byłem wręcz w stanie euforii. Ludzie rozglądali się gorączkowo, dokąd nas wiozą. Sieć kolejową Polski świetnie znałem dopiero później – wtedy nie. Dzisiaj umiem odtworzyć, którędy nas wieziono. Dowieziono nas do Koluszek i skręcamy na Tomaszów, Skarżysko. Jak ludzie zobaczyli, że odbiliśmy od Koluszek – już widać, jak minęliśmy stację Ujazd (wtedy tak się nazywała, teraz zmieniła nazwę) – w kierunku Tomaszowa, to znaczy, że wiozą nas chyba nie do Oświęcimia, bo do Oświęcimia pojechalibyśmy na Piotrków. Do Treblinki też nie, bo to byłby zupełnie inny kierunek. Zrobiła się noc, nagle zaczęło być dżdżysto i trochę padało. W odkrytych węglarkach byliśmy poprzykrywani, czym mogliśmy, wszyscy przycupnięci. Padał deszcz, ciemno, pociąg cały czas jechał bardzo powoli. Nad ranem (we wrześniu jeszcze [są] krótkie noce) dojechaliśmy do Skarżyska. W Skarżysku bombardowanie prowadzone przez Rosjan, Niemcy uciekają w popłochu. Naszego pociągu nic nie trafiło. Jedziemy dalej w kierunku na Ostrowiec, Sandomierz. Dojechaliśmy do Starachowic, jeszcze kawałek dalej – Wąchock, Starachowice, Grzybowa Góra, Marcinków. Dobrze pamiętam tę podróż. Do samego Ostrowca nie dojechaliśmy, bo pociąg nagle zaczął wracać. Spodobało się ludziom, bo to budzi otuchę – znaczy, że szkopy sami nie wiedzą, co z nami zrobić, jak wiozą nas tam, a teraz z powrotem. Widocznie nie mają planu i nie wiedzą.

  • Czy były w tym czasie postoje?

Były. Nawet przychodzili ludzie i przynosili jabłka, rzucali nam pomidory: „Biedni warszawiacy jadą”.
Po kilku godzinach pociąg znowu znalazł się w Skarżysku. Stał dość długo. W końcu znowu ruszył – tym razem przez Suchedniów, Zagnańsk, na Kielce. To już zdążyła zacząć [się] druga noc. Dopiero o świcie trzeciego dnia, czyli 12 września, zajechaliśmy na stację Kielce. Znowu pociąg stał, stał i wszyscy byli coraz bardziej pełni nadziei. Niemcy rzeczywiście nie mają pojęcia, co z nami zrobić. Jak nie wiedzą i wcale nas nie rozstrzeliwują, to znaczy, że będzie dobrze, może w końcu powiedzą: „Idźcie sobie, gdzie chcecie”. W końcu pociąg ruszył, zaczął się cofać, czyli pojechał w kierunku Częstochowy. Dojechał do stacji Małogoszcz na trasie Kielce – Częstochowa. Na stacji Małogoszcz przyszli… RGO (Rada Główna Opiekuńcza) […]. Okazuje się, że to była bardzo silna, dobroczynna organizacja, która miała dobre stosunki nawet z władzami niemieckimi. Myślę, że na peronie stacji Małogoszcz stał nawet przedstawiciel RGO i polecał, żeby wysiadać. Wszyscy wysiedliśmy z pociągu, Niemcy gdzieś znikli. Miasteczko Małogoszcz [było] może o pół kilometra od stacji. Rzeczywiście musiało tam działać RGO. Bardzo sprawnie zakwaterowano nas u rozmaitych ludzi, którzy nas bardzo chętnie przyjęli. Dowiedzieliśmy się, że jest to chwilowy pobyt w Małogoszczy, bo będziemy przesunięci dalej.

  • Czy pamięta pan, gdzie pana zakwaterowano?

Pamiętam tylko, że chyba to było gdzieś w rynku. Tej rodziny nie pamiętam, bo rzeczywiście byliśmy tam krótko – 13 i 14 września. 15 września pojechaliśmy dalej. Jeszcze w Małogoszczy spotkaliśmy panią Kozikową. Pani Kozikowa była razem ze swoim mężem właścicielką restauracji na ulicy Leszno, w domu, w którym mieszkaliśmy. Mama ją znała i czasem też dostała od niej jakąś zupę.
Stały furmanki – chyba to wszystko załatwiała Rada Główna Opiekuńcza – podeszliśmy razem z panią Kozikową. [Pani Kozikowa] wyjęła kieliszek, nalała wódki, [do tego] kawałek kiełbasy – wszystko to wręczyła woźnicy. Woźnica, który palił papierosa, na widok tego natychmiast wyrzucił papierosa i rzucił się na wódkę i kiełbasę. Pomyślałem sobie – to jest coś poważnego i wartościowego, to co robi pani Kozikowa, bo jak palił papierosa i natychmiast [z niego] zrezygnował, to znaczy, że to jest coś! Wsiedliśmy, zadowolony woźnica wiózł nas gorliwie. Miał znowu chyba od RGO polecenie, żeby zawieźć nas do gminnej wtedy wsi Oleszno. Teraz ta wieś nie jest gminna, natomiast prawie każdy dość często ją widzi, bo Centralna Magistrala Kolejowa dosłownie ociera się o Oleszno (między Opocznem a Włoszczową, bliżej Włoszczowej). Zawieźli nas do Oleszna (to było 15 września), gdzie spędziliśmy 16 i 17 września. 18 września znowu dokądś wszyscy jedziemy.

  • Jak rozchodziła się informacja o przemieszczeniu się?

Tego nie wiem. Moja mama dokądś chodziła, wracała i mówiła mnie i mojej cioci (bo mama była zawsze bardziej obrotna i ruchliwa niż ciocia): „No, dalej znowu nas wywożą. Dalej jedziemy”. Myślę, że to wszystko była działalność RGO.
18 września znowu wyjechaliśmy – tym razem były to dwie, może trzy furmanki i już dużo mniej osób, bo różne grupki warszawiaków rozwożono w różnych kierunkach (myślę, [że] na chybił – trafił). Nas wieźli pół dnia z Oleszna do wsi Lasocin. [Wieś] Lasocin początkowo należała do powiatu jędrzejowskiego, potem, przez dłuższy czas, do powiatu włoszczowskiego, a teraz od wielu lat leży w powiecie koneckim, w gminie Łopuszno. Dojechaliśmy do Lasocina – okazało się, że w Lasocinie jest dwór, pałac. Wszystkich załadowano do pałacu. Pałac był pusty, nie było żadnego dziedzica (tamtejszy dziedzic nazywał się Niemojewski), był tylko łysy, starszawy jegomość – zarządca, którego tytułowano majorem (warszawiacy, którzy przyjechali, od razu skądś to wiedzieli).
Prawie równocześnie z nami pojawili się uzbrojeni Polacy – oddział polski, z karabinami. Od razu powiem, że jak wysiedliśmy 12 września 1944 roku w Małogoszczy, to od tej pory nie widziałem już żadnego niemieckiego żołnierza, w ogóle.
W Lasocinie przyszło kilku czy kilkunastu zbrojnych. Zapytałem mamy: „Co to znaczy »odizolować«?”. – „Odizolować?”. Mama wytłumaczyła mi, co to znaczy „odizolować”, bo usłyszałem, że tak mówią leśni ludzie, którzy przyszli z karabinami. Chodziło pewnie o to, żeby odizolować warszawiaków i zobaczymy, co będzie dalej. Potem widzieliśmy, że major-zarządca oprowadza przybyszów po dość obszernym dworze, chodzi z nimi, coś im tłumaczy. Potem rozległ się strzał i odjechali. Pani Bartoszewska, żona listonosza (znowu się tam znalazła), powiedziała: „A, major tam leży cały rozebrany, tylko w koszuli. Leży na trawniku”. Był zabity, zastrzelili go. Myślę, że była to grupa AL-owców, bo zastrzelili poplecznika dziedzica.
W pałacu przemieszkaliśmy dwa dni – 19 i 20 września. Moja mama, która była osobą obrotną, ruchliwą, już po dwóch dniach znalazła nam kwaterę. [Szukała] nie dlatego, że w pałacu było nam szczególnie źle, ale dlatego że w oczach mojej mamy (jak i zresztą w oczach chyba większości warszawiaków) to było niebezpieczne [miejsce]. Bezpiecznie było zaszyć się wśród miejscowych, w chatach – nie na widoku, w pałacu. Cały czas chodziło o to, żeby dokądś zwiać.
20 września przenieśliśmy się do izdebki, którą mama wycyganiła od gospodarzy. Gospodarz był sołtysem wsi Lasocin, nazywał się Jan Wertka. Umieściliśmy się w [izdebce] i we wsi Lasocin, w domu Jana Wertki, mieszkałem bardzo długo, bo blisko rok. Nowością dla mnie było to, że w dużej wsi – dziewięćdziesiąt dwa numery (numer 92 to szopa straży pożarnej) – było chyba tylko siedem koni. Czym ciągnięto? Krowy w jarzmach. Konie chodzą w chomątach, krowy chodzą w jarzmach. Wołów też raczej nie było – po prostu krowy. Są dwie wady używania krów do zaprzęgu: krowy są o wiele mniej szybkie niż konie, więc jazda wozem, który ciągną krowy trwa bardzo długo, jest bardzo powolna; po drugie, dają strasznie mało mleka, bo są wyczerpane taką pracą i nie mają mleka.

  • A co stało się z końmi?

Koni prawie nie było – czy może dlatego, że konie porekwirowano, czy może dlatego, że to była strasznie biedna wieś. Strasznie biedna. Owszem, były może w tym czasie jeszcze biedniejsze czworaki.
Wtedy mówiło się, że Lasocin to jest miejscowość ukryta wśród lasów (wtedy naokoło były lasy, myślę, że teraz jest ich mniej). Mówili ludzie – a mało się wtedy na tym znałem, więc też tak sądziłem, że pewnie tak jest – że [Lasocina] nie ma nawet na mapach, wojskowi mają różne mapy i nie ma takiej miejscowości. Skoro Lasocin był tak położony, to łatwo domyślić się, że był ulubionym miejscem kwaterowania partyzantów, było ich tam strasznie dużo. Ale przede wszystkim zetknąłem się tam z organizacją Narodowe Siły Zbrojne, które miały tam główną kwaterę. 29 listopada zapytałem moją mamę: „A co znaczy słowo »akademia«? Bo słyszałem, że tu będą robić akademię”. Mama mi wytłumaczyła. Rzeczywiście była akademia w rocznicę powstania listopadowego – akurat trafiła się taka okazja. Bardzo uroczyście, grała muzyka, NSZ-owcy śpiewali pieśni. [NSZ-owców] było bardzo dużo. Na własne oczy widziałem „Jaksę”, „Bohuna”, „Prawdzica”, „Strażyca” – pamiętam tych ludzi. Ci partyzanci też starali się pomagać warszawiakom. Jak mieli czasem żywność, to dawali ją warszawiakom. Zwłaszcza w listopadzie było bardzo dużo partyzantów, w ogóle zapomniało się o Niemcach.

  • A Rosjanie?

Rosjan jeszcze nie było. Dokładnie w Nowy Rok, 1 stycznia 1945, moja mama, która ciągle rozglądała się, jak polepszyć sytuację materialną, wybrała się razem z kilkorgiem mieszkańców Lasocina na wielką wyprawę do Częstochowy. [Cel] – żeby czymś pohandlować czy porobić zakupy, a zarazem coś sprzedać w Częstochowie. Dojechała do Częstochowy. Musiała dostać się szesnaście kilometrów do stacji Ludynia, najbliższej stamtąd. [Z Ludyni] pociągiem razem z kobietami z Lasocina dojechała do Częstochowy. Następnego dnia wróciła. Miała taką wyprawę. Czyli jeszcze w Nowy Rok 1945 wszędzie normalnie funkcjonowali sobie Niemcy, nic się nie działo, funkcjonowała komunikacja kolejowa.

  • Czy w tym czasie chodził pan do szkoły?

Nie chodziłem do szkoły, bo w Lasocinie nie było szkoły. Szkoły nie było, dlatego że obaj nauczyciele… jeden w ogóle gdzieś zwiał, a drugi (ojciec chłopaczka, z którym się zaprzyjaźniłem) był chyba w oflagu. Tak że nie było komu uczyć, szkoła była nieczynna, chociaż stał drewniany budyneczek szkoły. Dodam jeszcze – sam się temu trochę dziwiąc – że nigdy, będąc w Lasocinie, nie byłem w kościele. I nikt chyba albo mało kto chodził [do kościoła]. Kościół był cztery kilometry dalej przez las, w miejscowości Mnin. Ale do kościoła ludzie nie chodzili, myśmy też nie chodzili, też nie byłem wtedy w kościele. Chyba 14 stycznia coraz bardziej słyszało się kanonadę artyleryjską. To niepokoiło, było coraz bliżej. Wszyscy warszawiacy mieszkający w tej wsi (było ze dwadzieścia, trzydzieści osób z Warszawy) skrzyknęli się i postanowili wrócić do opustoszałego dworu, dlatego że jest to masywniejszy budynek. Wiadomo – wyszliśmy z Warszawy, mamy doświadczenia bombardowania. W nocy z 14 na 15 stycznia rozległa się ogromna kanonada. Okazało się, że na Piaskach (odleglejsza część wsi Lasocin) wybuchł pożar – sporo domów na Piaskach spaliło się. Następnego dnia, 15 stycznia, wkroczyli Rosjanie.

  • Jak zapamiętał pan wkroczenie Rosjan?

Z 15 na 16 był drugi pożar, ale już wzniecony niechcący przez pijanych Rosjan, którzy zaprószyli ogień i spaliło się jeszcze trochę chat. Rosjanie – dzisiejszym językiem powiedziałoby się, że byli „w porzo”, tak mi się wydawało. Dobiegałem wtedy dziewięciu lat życia, Rosjanie nauczyli mnie na przykład początków gry w szachy. Jakiś czas Rosjanie kwaterowali we wsi Lasocin – może ze dwa tygodnie, front stanął na pewien czas. Też dostarczali nam żywność. Znalazła się skądś tankietka (mały czołg na gąsienicach) chyba po Niemcach. Dzieci wiejskie urządzały sobie rozrywkę: lokowały się wszystkie w tankietce i korzystając z tego, że było pochyło, jakieś dwieście metrów jechały sobie tankietką z góry na dół. Ktoś starszy nawet przyprowadził konia – co było rarytasem w tej wsi – żeby koń pociągnął tankietkę z powrotem pod górę i tak parę razy [dzieciaki] jeździły tankietką (potem już starsi – bardzo to się ludziom podobało). Potem Rosjanie odeszli, poszli dalej. Ludzie opowiadali sobie rozmaite historie, że [na przykład] generał rosyjski, który wkroczył do Częstochowy, zobaczył obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i wtedy powiedział, że eta dama mu się śniła i kazała mu szybko atakować Częstochowę, żeby wyrzucić Niemców. Potem powoli, skoro już nie ma Niemców, ludzie zaczęli powracać albo wymykać się ze wsi Lasocin. Stosunkowo wcześnie, bo 17 albo 19 lutego do Warszawy powróciła moja ciocia. Przyszła do naszego domu na Grzybowską. Okazało się, że nasze mieszkanie nie było spalone, ale nie można było do niego wejść, bo zawalona była cała klatka schodowa. Natomiast akurat wtedy w naszym mieszkaniu urzędował złodziej. Ciocia z podwórza uniosła głowę ku górze i powiedziała: „Proszę pana, to jest nasze mieszkanie, niech pan mi zrzuci jakieś rzeczy!”. Litościwy złodziej zrzucił cioci ranne pantofle.

  • Czy ciocia pisała listy z Warszawy?

Ciocia pisała listy. Potem ciocia przedostała się mostem pontonowym, który był już od razu zainstalowany, na Pragę i dotarła na Grochowską 272 do swojego dawnego szpitala, który dalej był szpitalem. Tam wtedy znalazła zakwaterowanie. Pięć pielęgniarek dostało jeden pokój wysoko pod dachem i tam wtedy mieszkały. Oczywiście ciocia, jak tam się znalazła, to napisała list do cioci, która była nauczycielką na wsi. Ta jej odpisała. Ciocia – pielęgniarka zaraz przysłała oba listy do nas, doszły. Ciocia ze wsi pisała o jednym z moich rówieśników, który rozkręcał granat i stracił oko, rękę – [opisywała] takie historie. Myśmy na wsi siedzieli jednak dłuższy czas. Pamiętam, że mówiło się: „A, może by pojechać…”. Ktoś mówił, że dobrze byłoby pojechać do Olsztyna zamiast do Warszawy: „W Warszawie same gruzy, a Olsztyn byłby dobry”. Ale mama mówiła: „Ja bym jednak wolała do Warszawy. Koniecznie. Jestem warszawianką i nie chciałabym tracić Warszawy jako miejsca zamieszkania”. Zaczęła istnieć PPR (Polska Partia Robotnicza). W czworakach mieszkał niejaki Pasiński i mówiło się, że został pepeerowcem. To samo było z gospodarzem Piętą, który mieszkał na końcu wsi. Którejś nocy przyszli jacyś i zastrzelili Pasińskiego i Piętę. Tak że różne zdarzenia były tam widoczne. Z moją mamą byliśmy w Lasocinie aż do 24 lipca 1945.
  • Czy jak byli państwo w Lasocinie, to dotarły do was informacje o końcu wojny, a wcześniej o końcu Powstania? Jak to się przyjmowało?

Dotarły natychmiast. Wszystko to bez szczególnego wrażenia. Powstanie już się skończyło. Koniec wojny – nie, nie biegali ludzie zachwyceni: „Koniec wojny!”. Nie, [po prostu] skończyło się. Zresztą skoro od tak dawna, bo od września 1944, nie widziało się na oczy żadnego Niemca, to już właściwie było wszystko jedno. Niemców już dawno nie ma i teraz przypieczętowane – do Berlina, kto miał dojść, to doszedł i załatwione. 24 lipca wyjechaliśmy z Lasocina – szesnaście kilometrów do najbliższej stacji Ludynia. [W Ludyni] uciekł nam pociąg sprzed nosa, na następny czekaliśmy dobrych kilka godzin.

  • Czy wtedy jechał pan tylko z mamą?

Jechałem większą grupą – było z dziesięć osób. Późnym wieczorem dojechaliśmy do Kielc. Po blisko rocznym pobycie we wsi, Kielce wydały mi się metropolią – elektryczne światła na peronie, ruch. Przy tym normalny pociąg, osobowe wagony, nawet były wtedy miejsca siedzące. W Kielcach przenocowaliśmy na dworcu, śpiąc na betonie w hali dworcowej. Następnego dnia, czyli 25 lipca 1945 roku, wyjechaliśmy z Kielc. Tego samego dnia zmieniłem zdanie o Kielcach jako metropolii z dwóch powodów. Po pierwsze zobaczyłem, że na głównej ulicy Sienkiewicza (a pewnie w takim razie i na każdej) rodzaj tabliczek z numerami domów jest zupełnie taki sam jak we wsi Lasocin – biała tabliczka i na niej czarny numer, mały kwadracik. Jest to zupełnie inaczej niż tabliczki z numerami domów w Warszawie – było napisane, czyj dom (na przykład Dawida Wajdenfelda – gdzie mieszkaliśmy, na Grzybowskiej). Po drugie, co ważniejsze, jak stanęliśmy na peronie, oczekując na pociąg, który zawiezie nas w dalszą drogę, to spojrzałem w prawo – na horyzoncie las; spojrzałem w lewo – na horyzoncie las: „Iii, takie miasto…”. Notabene moja żona jest kielczanką, pochodzi z Kielc. Wsiedliśmy do pociągu – tym razem były to wagony towarowe, kryte, było dość ciasno. Jechało się do Warszawy w taki sposób, że trzeba było jechać przez Skarżysko, Radom – do Dęblina. Most na Wiśle pod Dęblinem był wysadzony w powietrze i ledwie, ledwie naprawiony i wszyscy patrzyli nie ze strachem, tylko z zaciekawieniem – taki hazard. Pociąg powolutku przejeżdżał przez most na Wiśle koło Dęblina, patrzyli – zawalimy się, czy się nie zawalimy. Ale nikt specjalnie się nie bał, tylko każdy był ciekaw, czy się uda, czy się nie uda. Przejechało się. W Dęblinie znowu spaliśmy na dworcu w hali i rano, zupełnie przyjemnym, pustawym pociągiem osobowym, dojechaliśmy z Dęblina do dworca Wschodniego. To był 26 lipca. Pojechaliśmy do cioci, do szpitala na Grochowską. Spędziliśmy tam dwie noce.

  • Jakie były wrażenia z powrotu do Warszawy?

Nie byłem wtedy w Warszawie sensu stricto, bo gdy wysiedliśmy na dworcu Wschodnim, to pojechaliśmy od razu na Grochowską i wtedy w ogóle nie przekraczałem Wisły. Dobrze pamiętam 27 lipca – głównie spędziliśmy czas w ten sposób, że pojechaliśmy z ciocią na cmentarz, na Bródno, gdzie leży moja babcia. 28 lipca mama zawiozła mnie do cioci na wieś. Był to koniec lipca, w pociągu siedzieli głównie radzieccy żołnierze, którzy ciągle jeszcze wracali z frontu do siebie, do Rosji, najwięcej było żołnierzy. [Na wsi] okazało się, że dziedzic z dziedziczką uciekli, ciocia mieszka już nie w oficynie, ale we dworze; w tym samym dworze będzie zorganizowana szkoła, a ciocia będzie kierowniczką szkoły, bo wszyscy nauczyciele też dokądś pouciekali. Piękny budynek szkolny, jaki był w tej wsi – murowany, piętrowy – spłonął. Takie były wiadomości, ciocia bardzo się ucieszyła. Przez pierwszych kilka dni strasznie dużo Rosjan przechodziło, wręcz piechotą, przez wieś. Kierowali się chyba szosą na Węgrów, Siedlce, potem dalej, ale z jakiegoś powodu tędy szło ich strasznie dużo. Głównie pędzono strasznie dużo zarekwirowanego bydła – trofiejnyje (zdobyczne). Żołnierze śpiewali.

  • Co śpiewali?

Śpiewali głównie: kipuczaja, magucziaja, nikiem nie pobiedimaja; strana maja, Maskwa maja, ty sama ljubimaja. Miejscowym ludziom na wsi, młodym, bardzo podobały się te pieśni i też starali się je śpiewać. Śpiewali jakoś tak: kipuczaja, marguczaja („jesienny powiew, ty moja”). Nie rozumieli rosyjskiego, starali się, mniej więcej, powtórzyć to, co słyszeli. Starali się sztukować to polskimi słowami, które były zupełnie bez sensu. Słuchałem tego i pamiętam, że już wtedy uważałem to za rzecz zabawną. Mama i ciocia, będąca nauczycielką, zastanawiały się, czy w ogóle nie zostawić mnie na cały rok we wsi Kamionna – mógłbym tam chodzić do szkoły (mama jeszcze nie miała mieszkania). Dodam jeszcze, że od razu, jak tylko przyjechaliśmy, tylko jeden dzień spędziłem w Warszawie, a właściwie na Pradze, a następnego dnia mama od razu poszła w miasto. Potem wróciła i powiedziała: „Sprzedawałam lody, zarobiłam sto dwadzieścia złotych”. Mama odwiozła mnie [na wieś] i zaraz wróciła do Warszawy. Pamiętam jeszcze, że wrażenie zrobiło zrzucenie bomby atomowej i kapitulacja Japonii – o tym sporo się mówiło (wtedy byłem na wsi).

  • Co wtedy mówiono?

Mówiono, jaka potężna jest Ameryka, że: „Taka bomba! Żeby mieli taką bombę i mogli przed tym zrzucić na Niemcy, to by było. Ale nie zdążyli. No, to dobrze, że chociaż tych Japończyków…” – coś takiego [mówiono]. Mama zawiadomiła nas, napisała pod koniec sierpnia, że już ma mieszkanie. Okazało się, że mama wybrała się na bazar (znany i dzisiaj) – „ciuchy” na placu Szembeka (wtedy jeszcze nie nazywano tego ciuchy, ale był to bazar). Mama krążyła po bazarze, spotkała sąsiadów z ulicy Grzybowskiej – państwa Brylskich. Pan Brylski, który dawniej był pośrednikiem w handlu nieruchomościami, handlował teraz starym żelastwem na placu Szembeka. Pan Brylski powiedział, że słyszał, że niedaleko na ulicy Lubieszowskiej jest mieszkanko. Mama wybrała się tam i okazało się, że w mieszkaniu chwilowo mieszka Rosjanka, która głównie zajmuje się urządzaniem drobnych przyjęć, ubawów dla radzieckich oficerów (chyba mały burdelik, coś takiego). Z [pewnych] powodów musiała wyjeżdżać z Warszawy, musiała to wszystko zwinąć. Zażądała pięciu tysięcy złotych odstępnego. Mama nie miała tylu pieniędzy, więc skontaktowała się z naszą sąsiadką z Lasocina – warszawianką, która z dwoma synkami, trochę młodszymi ode mnie, była [w Lasocinie]. Mama dała trzy tysiące dwieście, tamta dołożyła tysiąc osiemset i kupiły mieszkanko. Mieszkanie miało powierzchnię dwanaście metrów kwadratowych, nie więcej. Nie miało jeszcze wtedy prądu, na podwórzu była woda [wydobywana] przy użyciu pompy, ubikacja na dworze. Ale to było coś, bo było mieszkanie. Wprowadziła się mama, sąsiadka z dwoma synami, więc na razie mama starała się odwlec ściągnięcie mnie, bo było bardzo ciasno. Sąsiadka zamierzała się zaraz wyprowadzić, gdy mama będzie już w stanie ją spłacić. W końcu mama przyjechała po mnie 22 października. 23 października przyjechaliśmy do Warszawy. Jeszcze dwa, trzy dni [była] tamta pani i dwóch chłopców, mieszkaliśmy razem. Rzeczywiście wyprowadziła się, mama ją spłaciła. Mama zrobiła przekręt – można powiedzieć, że też jestem współuczestnikiem przekrętu – mianowicie: byłem zawsze, jako chłopiec, wysoki a przy tym – myślę, że byłem dobrze rozwinięty umysłowo, do 1944 roku skończyłem dwie klasy u sióstr. Mama poszła do szkoły i skłamała, że świadectwa spaliły się, bo my z Powstania, i że zdałem do piątej klasy (miałem wtedy dziewięć lat). „Kupiono” to i trafiłem do piątej klasy, udając że mam skończone cztery klasy. Dałem sobie radę zupełnie dobrze. Tym sposobem, skoro nigdzie nie pozostawałem na drugi rok, zdążyłem skończyć pięcioletnie studia w wieku dwudziestu jeden lat, tak że to szło dobrze. W mieszkaniu, gdzie w końcu znowu zainstalowano prąd (kiedyś tam był), doszedł wodociąg, wybrukowano ulicę (przedtem nie była nawet wybrukowana – ulica Lubieszowska, tuż przy linii kolejowej w kierunku Lublina, przy Olszynce Grochowskiej), przemieszkałem wiele lat, ale to już nie ma nic wspólnego z Powstaniem i z wojną.

  • A Powstanie? Jakie są pana szczególne wrażenia?

Trwało to ze dwadzieścia lat – jeśli gdzieś słyszałem głośno pikujący samolot, to czułem się przerażony. Właściwie do dzisiaj bardzo niechętnie odczuwam, jeżeli jest silna wichura, która uderza w okna. Druga strona, to dobra strona. Miało to wszystko taki wpływ, że jestem człowiekiem odpornym. Mam odniesienie do wojny, Powstania i jeżeli coś dzieje się źle, to wiem, że zawsze mogłoby być gorzej. Po trzecie: pamiętam, że w czasie Powstania myślałem sobie – o, jak bym chętnie… Gdybym mógł złapać jakiegoś Niemca i gdybym potrafił go udusić, to bym go dusił za to, że jest Niemcem, żeby go szlag trafił! Mam córkę, jedynaczkę, która ma córkę jedynaczkę – czyli moją wnuczkę – a mężem tej córki jest Niemiec. Mężem córki jest Niemiec, a moja wnuczka jest minimalnie bardziej Niemką niż Polką, dlatego że moja żona – grzebiąc w heraldyce, genealogii – doszukała się w minimalnym stopniu korzeni niemieckich. Skoro tata mojej wnuczki zapewnia pięćdziesiąt procent niemczyzny, tu dochodzi ze dwa procent, to w sumie jest to bardziej Niemka niż Polka. Jest to ukochana wnuczka i córka, która na pewno by nie chciała zamienić swojego męża na żadnego innego. [Męża], który jest stuprocentowym Niemcem i co więcej, był przez dłuższy czas oficerem w wojsku, w czynnej służbie w Bundeswehrze. Wiele lat mieszkali w Niemczech, teraz wyjechali z Niemiec i mieszkają w Londynie.



Warszawa, 3 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska
Stefan Andrzej Radźko Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter