Stefan Lewandowski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stefan Lewandowski, urodziłem się w Warszawie, konkretnie na Woli przy ulicy Laskowej 11, Laskowa jest przy Dworskiej naprzeciwko szkoły.

  • W jakiej rodzinie pan się wychował, kim byli pana rodzice?

Ojciec był urzędnikiem w Powszechnym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych, mama (można powiedzieć) była przy mężu, jak to się kiedyś nazywało. Miała zdolności manualne takie, że parała się krawiectwem.

  • Gdzie spędził pan dzieciństwo?

Urodziłem się na Laskowej. Tata miał jakąś… Nie wiem, czy to jest wada, czy zaleta, bo co trzy lata się przeprowadzaliśmy. Wynikało to z tego, że uważał, że po trzech latach trzeba wszystkie stare rzeczy wyrzucić i zaczynać od nowa. Dlatego też żeśmy mieszkali przed wojną na Wroniej, później stamtąd przeprowadziliśmy się pod Warszawę do Płud. Pierwszy raz to było po [lewej] stronie torów, jadąc w kierunku Legionowa, i to był konkretny gospodarz, [Rojek] się nazywał, i tam żeśmy mieszkali trzy lata, stamtąd żeśmy się przeprowadzili na drugą stronę torów (można powiedzieć), do tak zwanej Dąbrówki Szlacheckiej.

  • Gdzie zastała pana wojna?

Wojna zastała mnie na Młynarskiej, bo jak żeśmy się już przeprowadzili z Dąbrówki Szlacheckiej na Młynarską, chyba w 1937 roku… Jak mieszkaliśmy w Białołęce Dworskiej [gospodarzem był] Siwek, a Rojek był na Piaskach, to tam zacząłem chodzić do szkoły i to w taki nieoczekiwany sposób, że brat miał obowiązek chodzenia do szkoły (między nami była różnica kalendarzowo dwa lata, a dokładniej to był rok i sześć miesięcy), która była w Białołęce Dworskiej. [Brat] zaczął chodzić, no a co ja miałem w domu robić? Uczyłem się razem z nim, odrabiałem lekcje. W efekcie po pół roku jego edukacji zacząłem z nim chodzić do tej samej szkoły, siadając nie jako uczeń, ale po prostu jako taki słuchacz. W efekcie zarejestrowano mnie jako ucznia, zostałem promowany do drugiej klasy i przez to mam trochę rysę na życiorysie, bo za wcześnie zacząłem chodzić do szkoły. Po przeprowadzce na ulicę Młynarską (to był chyba rok 1937) zacząłem chodzić do szkoły już z bratem w normalnym cyklu, na Lesznie, to była szkoła chyba numer 100, nie pamiętam, który to był numer, ale to jest do wglądu na świadectwie. W tej szkole żeśmy mieli piękną profesorkę, nauczycielkę, panią Janinę Górnicką, którą też zgłosiłem do Muzeum Powstania Warszawskiego, bo to niemożliwe, żeby ona nie brała udziału w Powstaniu. Zaczęliśmy brać udział w spotkaniach zuchowskich, ale raptem to było tylko kilka miesięcy, bo nas Niemcy wyrzucili ze szkoły, zajęli tą szkołę i przeniesiono szkołę na Młynarską 2.

  • Do harcerstwa wstąpił pan przed wybuchem wojny?

Nie, w ogóle nie [wstąpiłem], straciłem kontakt z tą organizacją. Jak żeśmy zaczęli chodzić do tej samej szkoły, tylko za zakład komunikacji (za zakład tramwajowy), to było zresztą pod Młynarską 2, to już były świadectwa po niemiecku i po polsku, i tak żeśmy tam dotrwali do 1940 roku.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?

To było straszne, mieszkaliśmy na Młynarskiej i ojciec jeszcze nie poszedł do pracy, jak obudziły nas wybuchy – nie wiadomo, co to było, huk, hałas. Jak się okazuje, pierwsze bomby spadły na Kole, a to był, można powiedzieć, drugi budynek na Młynarskiej od Górczewskiej w kierunku Obozowej, który charakteryzował się tym, że jak tramwaj jechał, to budynek cały się trząsł. W związku z tym, mając obawę, jak już zaczęły się te prawdziwe działania, bombardowania, to ojciec wziął nas wszystkich za rękę, czyli: ja, brat i mama, jak również żeśmy mieli tak zwaną pomoc domową, kiedyś to się mówiło służąca, na imię jej było Kazia… Żeśmy mieli z nią ubaw, nie jako dzieci, tylko jako dorośli mieli z nią ubaw, bo w czasie działań wojennych, już jak żeśmy się przenieśli do budynku Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych na Kopernika… To był drugi budynek pod względem wysokości, pierwszy Prudential, a ten był drugi, miał dziesięć pięter i ojciec myślał, że będzie bezpieczniej, przecież ta chałupa może się zawalić. Wracając do Kazi, to była taka dziewczyna, że jak było bombardowanie, to ona znikała. Mama mówi: „Kazia, gdzie ty chodzisz, przecież może ci się coś stać?”. – „Proszę panią, jak jest bombardowanie, to nie ma nikogo i wtedy jest łatwiej dostać jakieś zaopatrzenie”. Wtedy ludzie chowali się, każdy w swoją dziurę. Z kolei ostatniego dnia działań wojennych, to chyba był 27 września, jak już było strasznie, myśmy wtedy chyba trzy dni nic nie jedli, bo żeśmy stali w holu tego budynku, w tym momencie było tak straszne bombardowanie, że jedna bomba upadła przed holem, a druga gdzieś tam rąbnęła wewnątrz podwórka, to aż wszystko przysiadło. My żeśmy wtedy uciekli z budynku. Pamiętam obraz palącej się Warszawy, jak mama trzymała tylko ręce w górze – jedną rękę w górze, drugą mnie za rękę, ojciec [trzymał] brata i żeśmy uciekali z tego rejonu. Wylądowaliśmy wtedy na żydowskiej dzielnicy, gdzieś na Próżnej czy Pańskiej, bo chcieliśmy się gdzieś u rodziny schować, bo ojciec miał rodziców na Siennej róg Wroniej. Już nie było więcej działań wojennych, to nawet trochę śmieszne sytuacje były, bo jak to bractwo wszystkie wyszło z piwnic, między innymi to były dzielnice żydowskie, plac Kazimierza Wielkiego, którego już w tej chwili nie ma, na tym miejscu stoi „Dom Słowa Polskiego”, którego też już nie ma. Mieszkańcy, Żydzi, wychodzili na podwórka, i jak zobaczyli samolot z czerwonym krzyżem, to się cieszyli, że to już Anglicy przyjechali i wszystko było w porządku. Stamtąd żeśmy wrócili na Młynarską do swego mieszkania. Efekt był taki, że ojciec wyjął klucze, otworzył drzwi i żeśmy weszli do stojącego mieszkania.
W międzyczasie, zanim żeśmy wyszli z budynku na Młynarskiej, to ojciec miał wielką lampę, a właściwie część powiększalnika, na balkonie (myśmy mieszkali na czwartym piętrze) zainstalował reflektor i oświetlał podwórko, w którym mieszkańcy tego domu kopali po prostu rowy, żeby mieli się gdzie schować. Niestety, to było takie zapobieganie, nie wiadomo czemu by to miało służyć, i jak się okazuje, Kazia też się znalazła. Przytargała ciuchy, które ze sobą nosiła, ten cały tobół, i do tego jeszcze trochę żarcia.
Pierwsze moje wspomnienia z powrotu do domu było takie, że w okresie okupacji wywozili nas z instytucji ojca na tak zwane dożywianie dzieci Warszawy. Pierwszy raz byłem w Słupi, w Górach Świętokrzyskich. Jak się okazuje, trafiłem do rodziny i tam z kolei przecież trzeba było pomagać rolnikom, no to jakie zadnie na takim chłopaku polegało – trzeba było paść krowy, ale miałem pokoik na górze, na pierwszym piętrze, w którym to pokoiku stała szafa dwudrzwiowa, a w tej szafie znajdował się cały zbiór Kraszewskiego, stare kalendarze, nawet osiemnasty, dziewiętnasty wiek, ja to wszystko chłonąłem. Już jak wszedłem w pole z krowami, to musowo musiałem mieć dwie książki Kraszewskiego, po prostu to łykałem, wszystko, od „Starej Baśni” do ostatniej książki. Następnym razem wysłali nas do Potoku Wielkiego, a to polegało na tym, że cała nasza grupa, która pojechała do tej miejscowości… Szliśmy parami przez całą wioskę i każdy z gospodarzy (siedzieli wtedy na tak zwanej przyzbie) wybierał sobie dzieciaka. Trafiłem akurat do gospodarza, który się nazywał Hieronim Fiutek, ale śmieszne to będzie dopiero później, bo tam żeśmy siedzieli chyba lipiec i połowę sierpnia, i przyjechała mama, i stamtąd nas zabrała z pewnych względów, o których nie będę mówił, bo to chodziło o tak zwaną higienę. Jak żeśmy przyjechali do domu, to od razu we dwóch (brat był u kogo innego) mama zapakowała nas do wanny, wszystkie ciuchy poszły do pieca, wykąpała nas, wystrzygła i żeśmy byli podobni wtedy do ludzi. Dopiero się wtedy dowiedziałem, jak wyglądają niektóre biologiczne żyjątka.
Pasąc krowy u tego gospodarza, zbierałem kłosy, leżące na polach po żniwach, młóciłem przy pomocy paluszków, nazbierałem woreczek z dziesięć kilo, ale przed samym wyjazdem na żarnach to wszystko zmieliłem i woreczek mąki mielonej w żarnach przywiozłem do domu.
Wracam do powrotu z działań wojennych, jak żeśmy wrócili na Młynarską, bo najbardziej smakował nam ten trzeszczący piasek z żarn, bo mama zrobiła z tego kluski kładzione, bez żadnej okrasy, bez niczego, bo nic w domu nie było, ale te kluski to była pierwsza potrawa, jaką żeśmy po trzydniowym głodowaniu zjedli na Młynarskiej. Zaczął się okres okupacji, nie zawsze wesoły, a właściwie niewesoły, bo tam żeśmy się spotkali z różnymi ludźmi z różnej nacji, między innymi na piętrze poniżej nas mieszkał sąsiad ewangelik, który miał żonę Żydówkę. W 1940 roku musiał przeprowadzić się z żoną do getta, więc to było bardzo przykre. On ewangelik, w związku z tym, że żona była Żydówką też musiał nosić opaskę i mieszkając na Młynarskiej do 1940 roku… Okazało się, że odpowiednim pismem dyrektor zawiadomił pracowników, że jest możliwość wynajęcia mieszkania w nowobudującym się budynku (podano gdzie) i prawdopodobnie pod koniec 1940 roku będzie oddany do eksploatacji. Takie pisma w domu mam, to przedstawiałem niektórym zainteresowanym, nawet w gminie. Jak żeśmy się przeprowadzili w październiku 1940 roku, tak od tego czasu z mieszkania się nie wyprowadzam, po Powstaniu też żeśmy wrócili do tego mieszkania, z czym z resztą też były kłopoty, bo ojciec umarł w 1943 roku, w styczniu. W roku 1942, jak skończyłem szkołę w czerwcu…
  • Skończył pan gimnazjum?

Nie, nie, nie, to była jeszcze szkoła tak zwana powszechna, bo jak żeśmy się przeprowadzili z Młynarskiej, to wtedy zacząłem chodzić do szkoły numer 53. Konkretnie na placu Wilsona, gdzie jest kino „Wisła”, to kiedyś była szkoła. Też niedługo chodziłem do tej szkoły, bo to była chyba szósta klasa, bo na siódmą klasę to już nas wywalili na Siemiradzkiego 17, koło Straży Ogniowej, a tą szkołę zajęli Niemcy. Jak skończyłem szkołę w 1942 roku, to brat poszedł wtedy do szkoły Zawadzkiego na Miodową 1, tam była szkoła zawodowa, a mnie nigdzie nie chcieli przyjąć, byłem za młody, po prostu miałem 13 lat, a jeżeli chodzi o przyjęcie do jakiejś innej szkoły, do gimnazjum, to był warunek ukończonych 16 lat. Nawet miała mama księdza kolegę, który chciał mnie wtrynić na Bielany, ale za młody trochę byłem. Jednak coś trzeba było robić. Mama miała znajomego, który prowadził warsztat na Lesznie pod [numerem] 121, to jest blisko Kercelaka i tam zostałem zatrudniony jako taki chłopak do wszystkiego: podaj, przynieś, pozamiataj, ma się rozumieć, to było z wyżywieniem, z obiadami. Trochę to był kłopot, bo trzeba było jeździć codziennie na godzinę szóstą trzydzieści czy szóstą nawet i do godziny szesnastej trzeba było tam pracować.

  • Czym pan dojeżdżał?

Tramwajem.

  • Jaki numer?

„Czternastką”, taki [tramwaj] jeździł. Z tym że ja cały czas nie jeździłem tramwajem, tylko dojeżdżałem do Senatorskiej, wyskakiwałem, leciałem przez Senatorską do placu Teatralnego i tam jaki tramwaj jechał Senatorską, to wskakiwałem i jechałem dalej. Po kilku miesiącach… Tam była nawet dosyć ciekawa praca u tego majstra, bo żeśmy robili koła do dorożek, to był warsztat ślusarsko-kowalski.

  • Pamięta pan, jak nazywał się majster?

Nie mogę sobie przypomnieć, a nie chciałbym skłamać, w każdym bądź razie miał bardzo ładną siostrzenicę, która przeszła później do innego zakładu na tym samym miejscu. Nauczyłem się bić młotem kowalskim, nauczyłem się spawać, a miał ciekawe metody nauki. Pokazał, jak się bije młotem i trzeba było w taki sam sposób uderzać. Ale tu jest taki dowcip charakterystyczny, bo jeżeli się bije z zamachu, zza głowy tym młotem, a to był młot pięciokilowy (chyba), to jak się bije w rozgrzany metal, to młot siada, a majster był taki dowcipny, że jak odsunął metal i uderzyło się z rozpędu w nagie kowadło, w powierzchnię tego kowadła, to wtedy młot odskakiwał niesamowicie i ciągnął, że pod ścianą się można było znaleźć, ale to tylko raz i dlatego mówił: „Uważaj, jak pracujesz”. To była dobra szkoła.
W sąsiednim pomieszczeniu był warsztat ślusarsko-mechaniczny Stefana Chmielewskiego i w tym warsztacie prowadził naprawę silników dla Niemców. Zainteresowałem się tymi silnikami, szef zainteresował się mną, jeden pracownik więcej, i po rozmowie z mamą i z moim obecnym majstrem mówi: „No, jeżeli go to interesuje, u mnie co się miał nauczyć, to trochę się nauczył, ale w każdym bądź razie zawsze będziemy razem na tym samym podwórku”. W tym podwórku również był zakład produkujący mydło, tak zwaną glinkę, i tenże Chmielewski spowodował, że tą mydlarnię wyrzucono i w tym pomieszczeniu został stworzony montaż silników. Trudno mi teraz powiedzieć, jaka to była wielkość, ale na pewno to było więcej niż dziesięć metrów, bo to po pewnym okresie czasu to te pewne wartości jakoś się albo zwiększają albo zmniejszają. I się zaczęło, że szef podpisał umowę o naukę zawodu, którą zresztą mam do dziś, którą mi nawet do emerytury zaliczono i miałem chodzić do szkoły, ale ze szkołą nie wyszło, natomiast cały czas pracowałem i to było od godziny szóstej do godziny szesnastej, to było zresztą z obiadami. Jeżeli chodzi o aprowizację to w związku z tym, że to było pod niemieckim nadzorem i był w tym zakładzie tak zwany Aufseher, czyli nadzorca ze strony niemieckiej, to były przydziały żywności. Jeździliśmy wózkiem ze skrzynką do Politechniki Warszawskiej na Chałubińskiego i tam były magazyny, z których żeśmy pobierali na tydzień wszystkie produkty na stołówkę. To się tak wydaje, przedtem to było blisko, a jak teraz się popatrzy, to było bardzo daleko z Leszna na Chałubińskiego po drugiej stronie Alej Jerozolimskich.

  • Z czego utrzymywała się pana mama i brat w tym czasie?

Brat pracował w zakładzie stolarskim. Zaczął chodzić do szkoły do Zawadzkiego, ale mówi do mamy: „Mamo, ja nie dam rady, jak ja mam chleb z marmoladą, tamci koledzy mają zupełnie co innego do jedzenia, przecież na dobrą sprawę ja głoduję, to nie ma sensu chodzić dalej do szkoły, trzeba się wziąć za robotę”. I złapał robotę w zakładzie stolarskim za Cytadelą. Pamiętam jak dzisiaj, pracował w zakładzie stolarskim u Sobstyla, z czego żeśmy mieli trochę pożytek, bo nie potrzeba było drewna kupować, tylko wszystkie zrzynki z desek były cięte na kawałki, a w związku z tym, że pracowałem w zakładzie związanym z mechanizacją, a on jako stolarz, to przyniósł deski do domu i żeśmy skonstruowali wózek na [kulkowych], dużych łożyskach, nawet lekko resorowanych, to był mniej więcej wielkości powierzchni komody, i tym wózkiem żeśmy wozili wszystko, co było potrzeba. Z tym wózkiem to był humor, jak wybuchło Powstanie. Brat pracował [w stolarni] do samego Powstania i ja do Powstania pracowałem na Lesznie.

  • Wiedzieliście wcześniej, że wybuchnie Powstanie?

Absolutnie nie.

  • Brat nie wiedział?

Ani brat nie wiedział, bo przecież on nie był członkiem żadnej organizacji, bo na dobrą sprawę to pracował tylko w tym warsztacie i przy okazji handlował papierosami, jak to wtedy było w modzie, czyli wszystko było robione wokół domu, a do tego jeszcze żeśmy się parali taką profesją, że zbiliśmy z desek klatki i w piwnicy chowaliśmy [króle], tak że jak Powstanie wybuchło, to my żeśmy nie cierpieli głodu. Mama pracowała w fabryce makaronów na Wolskiej i dostawała deputaty, do tego suszyło się rozmaite pozostałości z chleba. Były makarony w domu, był chleb, i jak to było w modzie w tym okresie – moda na działki. Przed budynkiem było pole z dołami i miałem dwie działki, na Promyka, na tak zwanym Dolnym Żoliborzu dwie działki i się wtedy sadziło wszystko, co było potrzebne do domu.

  • Działki przy budynku czy po drugiej stronie ulicy?

Po drugiej stronie ulicy. Wtedy był tylko jeden tor i jedna ulica przy budynku, drugiej jezdni w ogóle nie było. Z kolei jeszcze żeśmy mieli działkę przy Cytadeli, ulica Kaniowska była wtedy tylko jednostronnie zabudowana. Idąc prawą stroną od Krasińskiego do Cytadeli, to po [lewej] stronie nie było nic. W związku z tym, że brat pracował w bunkrach, gdzie były zakłady stolarskie, teraz są garaże, to było blisko na działkę. To się wiąże z wybuchem Powstania, bo do tego jeszcze żeśmy klatki zrobili w taki sposób, że (w okresie Powstania przeważnie piwnice były domem) absolutnie nikt nic nie czuł, że jakakolwiek zwierzyna znajduje się w piwnicy. My żeśmy zrobili antresolę w piwnicy, bo to są ażurowe ściany, i na tej antresoli żeśmy mieli siano dla króli. Klatki były zbudowane w ten sposób, że pod każdą klatką – a było kilka piętrowych klatek, bo dwadzieścia siedem [królików] belgów po […] pięć kilo trzeba było gdzieś trzymać – był okap, rynienka i to wszystko ściekało do pojemnika, tak że rano jak się poszło do piwnicy, to się wyniosło, tam gdzie potrzeba, te nieczystości. Jeżeli chodzi o tak zwane odchody stałe, to tego nie było czuć, bo to się wszystko zmiatało.
I tak żeśmy dojechali do wybuchu Powstania. Tak się dziwnie złożyło, że ani brat, ani ja w tym tygodniu żeśmy nie poszli do roboty. Ja z przyczyn niezależnych ode mnie, bo jak to w takim warsztacie, miałem majstra, który mnie uczył w taki sposób pracy – objaśniał mnie, co mam zrobić, po co to się robi, jaki jest cel w ogóle tej roboty. Jak zacząłem praktykę w tym warsztacie… Mój mistrz nazywał się [Euzebiusz] Pachołek, mieszkał na Otwockiej, a z kolei, jak przy każdym takim zakładzie, to musiała być jakaś kawiarnia i on mówił: „Jak nie będziesz coś wiedział, to wiesz, gdzie ja siedzę”. To przecież jak miał pracownika i ma się rozumieć w tym okresie były również prowadzone różne roboty na mieście, bo to przecież były również samochody użytkowników prywatnych… Wtedy zresztą był tak zwany modny holzgaz, czyli napęd na gaz drzewny, tego się też człowiek nauczył, jak to wygląda. Miałem trochę kłopotów, bo majster wysłał mnie na Ogrodową, żebym zaniósł i wymienił rurkę między pompą paliwową a gaźnikiem w jednym z samochodów, i złapał mnie Aufseher, jak wracałem, zaczęli mnie obserwować, i powiedział: „Jak nie będziesz robił, tak jak trzeba, to cię wyślemy do Oświęcimia”. W tym zakładzie byli też chłopcy z organizacji. Był taki przypadek, że jeden z kolegów poprawia spodnie i nagle z nogawki pistolet mu wypada, to człowiek miał mrówki na plecach, ale się dopiero później dowiedziałem, co i jak. Wracając do mojego majstra, który mnie uczył zawodu, to koledzy, którzy tam pracowali, przeważnie zamiatali i czyścili wszystko, a ja już robiłem pewne roboty sam. Zrobili mnie specjalistą na małe silniki, bo miałem małą rękę i mogłem wyczyścić wszystkie cylinderki w małych modelach. Wówczas tajemnicą zawodu było to, że jeżeli pewne czynności przy silniku trzeba było zrobić tak, żeby nikt inny nie widział, to majster, monter po prostu kapotę zakładał na głowę i robił to, co miał zrobić, żeby nikt się tego nie dowiedział. To była jakaś zawiść zawodowa.
Wracając do przypadków, na Sułkowskiego był lekarz, do którego chodziłem z mamą i wystawił mi zwolnienie lekarskie, żebym miał wytłumaczenie i wtedy nie poszedłem do pracy. Tego dnia, akurat 1 sierpnia, pojechaliśmy z bratem na działkę pod Cytadelę, i wracaliśmy koło południa Kaniowską, nasz wózek był naładowany więcej jak metr tej całej zieleniny, produktów działkowych ze zwiększoną uwagą, że to ma być żarcie dla króli. I w momencie kiedy żeśmy dojechali do Krasińskiego, zobaczyliśmy jadące dwa samochody od strony placu Wilsona. Na jednym z samochodów zauważyłem żołnierzy (to były samochody ciężarowe) grzebiących coś przy stojącym karabinie maszynowym. Człowiek w ogóle sobie nie zdawał z tego sprawy, co to może być. Jak oni przejechali, to żeśmy przeprowadzili ten wózek na drugą stronę Krasińskiego i po skarpie do ulicy Sułkowskiego. I w tym momencie to się wszystko zaczęło, bo zaczęło się na Krasińskiego przy Suzina. Akurat wtedy chłopcy z 9. kompanii Dywersji Bojowej, szli z bronią z magazynu i zaczęła się rąbanka, a z kolei we wszystkich budynkach od Promyka w górę, jak się później okazało, już było Zgrupowanie „Żywiciela”, zajmowali stanowiska. To była godzina już po trzynastej, żeśmy jechali wózkiem i, z którejś wilii… Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Słychać strzelaninę gdzieś koło kina za placem Wilsona, wyskoczyli Powstańcy już z opaskami z któregoś budynku i nas zgarnęli do środka. Z jakiego powodu? Z takiego powodu, że łożyska na wózku stwarzały taki hałas jak by czołg jechał. Metal kręcący się po płytach chodnikowych, to tylko dudniło to wszystko. Zgarnęli nas i mówią: „Nie pójdziecie stąd, bo coś się dzieje”. My do domu żeśmy wrócili dopiero po zmroku i to też nie od strony Mickiewicza, tylko od strony Tucholskiej przez willę, bo była narożna willa, która stoi (Antosiaków) między tamtym skrzydłem a tym skrzydłem długim, miała wejście na nasze podwórko zaraz przy naszym garażu naprzeciwko szóstej klatki. Żeśmy przeciągnęli wózek przez teren ogródka do budynku. Mama w nerwach, nie wiedziała, co się dzieje. Dopiero żeśmy się dowiedzieli, że wybuchło Powstanie, bo to się zaczęło, obstawione było w tym budynku. Nie musiałem iść więcej do roboty.

  • Jak przebiegało Powstanie na Żoliborzu w pierwszych dniach w Szklanym Domu?

W pierwszych dniach to tu nic nie było, była po prostu rozkosz. Powstańcy się kręcili po budynku, zresztą w tym budynku była sztab „Żywiciela” ustalony.

  • W której klatce?

W czwartej klatce, nawet tablica została powieszona na budynku z tej okazji. Stąd się wzięły zdjęcia sanitariuszek przed pierwszą klatką i tych chłopców. Kto to był, to się dopiero dowiedziałem w Muzeum Powstania Warszawskiego, jak odszyfrowali te zdjęcia. Ma się rozumieć, mój brat zaczął się bliżej kręcić, zresztą są jego takie zdjęcia z pistoletem, który dał mu „Bratek” a konkretnie to jest pseudonim [Jana] Rockiego, który napisał książkę „Dziewiąta dywersyjna”, opisując całą kampanię powstańczą.

  • Robił pan zdjęcia na terenie Szklanego Domu, a czy przed wojną, w czasie okupacji, w czasie Powstania również robił pan zdjęcia?

Tak, robiliśmy, bo z kolei ojciec był fotoamatorem i wszystkie czynniki, które były niezbędne do tak zwanej mokrej fotografii, jak to się teraz nazywa, to robił sam i napisał nam, co z jakiego słoika, ile trzeba wziąć i w jakiej kolejności to wszystko mieszać, i żeśmy ojcu pomagali. Ciemnia była w łazience, to tutaj, bo na Młynarskiej był trochę kłopot, ale też można było robić w łazience. Ojciec miał kolegów w pracy i też robili takie rzeczy, parali się fotografią, ale ojciec robił zdjęcia, fotografie, dawał kolegom, a oni jako swoje zgłaszali na wystawę i zdobywali nagrody, ale to na marginesie. Jak zwykle ktoś tak podkupuje drugiego.

  • Czy pan wywoływał zdjęcia od razu w czasie Powstania?

Nie. Natomiast przed Powstaniem, jak żeśmy robili zdjęcia, to była wtedy tak zwana mokra metoda, to były odpowiednie filmy, o ile pamiętam to był ortochromatyczny i panchromatyczny, to trzeba było wywoływać filmy przy mocno czerwonym rubinowym świetle, wtedy nie było żadnych koreksów, tylko wywoływacz w kuwecie i się dotąd pompowało, aż było widać, że wychodzi, a czy wyszło, czy nie wyszło, to wiadomo dopiero było, jak się utrwaliło, wtedy dopiero było widać ten obraz, ale na tych wszystkich zdjęciach, które żeśmy robili w formacie sześć na sześć, to była na dobrą sprawę kaszka z mlekiem, to było bez użycia powiększalnika, tylko z kolei były tak zwane zdjęcia stykowe o odpowiednim formacie, tak zwana kopioramka. Wkładało się film, na to papier w ciemni, wychodziło się do pokoju, do słońca, naświetlało się i dopiero później można to było wywoływać. Jak dla dzieci w tym wieku czy chłopców, to była ciekawa robota. Nawet do dzisiejszego dnia mam niektóre te zdjęcia robione, bo to kolegów na podwórku, na tarasie żeśmy fotografowali… Nawet z jednego zdjęcia został nakręcony program pod tytułem „Historia jednego zdjęcia”, gdzie trzech budrysów siedzi na kręconych schodkach na tarasie i trzeba było powiedzieć, jak to było, w którym okresie to było, takie zdjęcie jest.

  • Proszę powiedzieć, jakim aparatem robił pan zdjęcia w czasie Powstania?

To był właśnie rolleicord, lustrzanka dwuobiektywowa i to było, można powiedzieć, przyszywanej ciotki, bo jej mężem był kolega ojca, z którym razem pracowali w PZUW i takim dziwnym zbiegiem okoliczności ciotka mieszkała na dziesiątej klatce i kolega ojca przychodził tu w odwiedziny i z kolei przychodził do niej w konkury i pobrali się na dobrą sprawę przed samym Powstaniem.

  • Czy klisze kupił pan wcześniej, czy mógł pan gdzieś kupić klisze?

Nie, miałem już. Miałem filmy. Dziwnym zbiegiem okoliczności miałem kilkanaście filmów, z trudem można było to dostać. To co zrobiłem, to w okresie Powstania, to co zrobiłem tutaj, bo jak 5 września urodziła się dziewczyna ciotce, przyjaciela ojca nie było, bo on był w budynku na Kopernika, tak że ona została sama, ma być rozwiązanie, tu Powstanie, męża nie ma, ona sama w domu. Jak by nie było jakaś przyjaźń była i żeśmy się zaopiekowali przyszywaną ciotką.

  • Aparat był pożyczony?

To był jego aparat po prostu.

  • Pożyczony na dłuższy okres czasu?

Tak i ja z tym aparatem chodziłem i spałem, przecież to była wielka szafa, niewygodna w użyciu, bo trzeba było go otworzyć, ustawić, a to z kolei biorąc pod uwagę te wiadomości, które człowiek wtedy miał, to wszystkie te aparaty, których obiektyw to było tak zwane szkło od butelki, to było jeszcze lepsze jak w tej chwili taki aparat „idiot”, że jak słońce, to trzeba było zrobić taką przesłoną, jak niepogoda, to taką. Miał tylko dwie dziurki bez żadnego ustawiana odległości, a z tego aparatu Rolleicorda, to już była większa manipulacja, bo trzeba było ustawić i przesłonę, i odległość, i skadrować to, co się chciało zrobić, żeby nie uciekło z obiektywu. Ale człowiek absolutnie wtedy nie miał pojęcia o jakichkolwiek światłomierzach, to nie było w użyciu u prostych chłopców, ale jakoś coś tam z tego wychodziło. W każdym bądź razie wszystkie filmy, które robiłem, wszystkie zdjęcia w czasie Powstania, to stąd żeśmy przeszli (po urodzeniu dzieciaka) na Bytomską do drewniaczka państwa Tadzikowskich, to była Bytomska 8, i tam żeśmy siedzieli chyba ze dwa tygodnie, gdzieś do połowy września, już jak się zaczęła taka awantura na Marymoncie, od strony Marymontu zaczęli szturmować Żoliborz, to żeśmy poprzez ten budynek poszli na Czarnieckiego koło szkoły „Rodziny Wojskowej”, chyba Czarnieckiego [43]. Tam żeśmy wylądowali w piwnicy, tam też robiłem zdjęcie i koledze robiłem zdjęcie kolegi, którego przynieśli na noszach do „Rodziny Wojskowej”, bo tam był szpital notabene też jest jego opis w Muzeum Powstania Warszawskiego, a konkretnie to był Eugeniusz Spiechowicz, lekarz zresztą, po Powstaniu już z nim nie miałem kontaktów, ale zdjęcie zrobiłem i dostał to zdjęcie. I taką małą dziewczynkę z kozą, dwie kozy były.
Jak żeśmy siedzieli w piwnicy, to był strach wychodzić na ogródek, bo w tym okresie zaczęły się zrzuty z kukuruźników, a mieli taką metodę, że to były zrzuty bez spadochronów. Taki worek spadał, mógł spaść na głowę nawet. Szczególnie to nie było przyjemne, jak człowiek siedział w domku westchnień, który był na ogródku ze względu na dużą ilość osób w tym pomieszczeniu, i coś takiego huknęło, i któregoś dnia, pod koniec września, mama mówi do ciotki: „Słuchaj, Zocha, ty wiesz, co mi się śniło, że tak jak tutaj są drzwi, wszedł Niemiec i krzyknął: Alles raus. Ciotka mówi: „Coś ty zwariowała, przecież niedługo Powstanie się skończy”. To było wymówione w złą godzinę, przed końcem tego miesiąca. Jeszcze brat wpadał do nas, bo wiedział, gdzie jesteśmy, zresztą przychodził i na Bytomską i przychodził tu do domu, bo żeśmy musieli coś wybrać: „Ja jestem starszy, ty zostajesz z matką, a ja idę do akcji”. Jego historia to jest z kolei osobna rzecz, w każdym bądź razie jak przyszedł już na Czarnieckiego i mówi, jaka jest sytuacja, mówię: „Słuchaj, to nie lepiej, żebyś się przebrał i wyszedł z ludnością?”. – „Przysięgałem – mówi – pilnuj matki tylko”. Chyba na jakieś trzy dni przed końcem, a koniec nastąpił 30 września… Ta data mi się utrwaliła po przeczytaniu wypowiedzi pana Budrewicza, który tutaj był w tym domu też, ale miał zupełnie inne zajęcie, nawet mu mówiłem przy spotkaniu: „Szkoda, że mi się pan pod obiektyw nie napatoczył”. Spotkaliśmy się w Muzeum Powstania Warszawskiego z okazji wydania książki i on swoje zdjęcia pokazywał, ja pokazywałem swoje zdjęcia i z tejże książki ja się dopiero dowiedziałem, którego dnia żeśmy wychodzili. Dlaczego z tej książki, bo on w tej książce pisze, którego dnia wychodził, a wychodził razem ze mną. Jak nas wygonili stąd, to pamiętam jego, pamiętam z kim wychodził, koło Wojciecha na Wolskiej, jak się obejrzałem, to go zobaczyłem, bo przecież jako mały chłopak to latałem po Żoliborzu. Między innymi oni grali w piłkę nożną w parku.
  • Ale aparatu nie wziął pan ze sobą?

Absolutnie nie. Na jakieś dwa dni przed wyjściem (po takim określeniu mamy) znalazłem dosyć dużą donicę, wszystkie filmy jakie miałem, zapakowałem w metalową puszkę po herbacie, aparat owinąłem gazetami i szmatami, wsadziłem to wszystko w donicę i zakopałem w ogródku, płytko, bo płytko, ale zakopałem.

  • W którym miejscu w ogródku?

Miałem miejsce koło wychodka, żeby daleko nie szukać. Określiłem sobie namiar, zakopałem to chyba jakieś pięć centymetrów poniżej poziomu gruntu, zamaskowałem to wszystko. Pierwszą czynnością, jaką po powrocie z okresu wywózki żeśmy w tym domu zrobili, to wziąłem saperkę i poleciałem od razu na Czarnieckiego. Zacząłem sobie uzmysławiać (bo tej sławojki już nie było), w którym miejscu to było, ale ślady jakieś zostały, w związku z tym, że to było płytko, ryjąc ostrzem saperki usłyszałem nagle charakterystyczny dźwięk po doniczce. Wykopałem wszystko i przyniosłem…

Kontynuacja nagrania z 21 sierpnia 2012 roku w Warszawie.

  • Jak znalazł się pan na Czarnieckiego?

Na Czarnieckiego znaleźliśmy się, wychodząc z Bytomskiej, bo tam żeśmy byli z ciotką z dzieckiem i jeszcze kolega matki był, razem nas było pięć osób. Jeszcze żeśmy wzięli trochę niezbędnych ciuchów z sobą. [Szliśmy] poprzez przebite przejścia…

  • Gdzie były przejścia?

Pod balkonami, gdzie są murki oporowe, zostały przebite przejścia, murek po prostu został zniszczony, różnica poziomu jest między Mickiewicza 34 a Mickiewicza 32, zostały jakieś drabinki podstawione, schodki prowizorycznie i do Kniaźnina, przez Kniaźnina do Mickiewicza 30 i poprzez cały teren szkolny. Wyszliśmy na Krasińskiego i szybciutko przez Krasińskiego przelecieliśmy do parku i tam przez park koło Fortu Sokolnickiego i koło szkoły „Rodziny Wojskowej”. [Wreszcie] znaleźliśmy się na Czarnieckiego pod 43 i tam w suterence żeśmy siedzieli po prostu do 30 września.

  • Od którego?

Gdzieś po 15 września, już jak była akcja na Marymoncie, że atakowali od strony Marymontu, to żeśmy wtedy uciekli z Bytomskiej, żeśmy mieli jeszcze z sobą kozę.

  • Czyja to była koza?

To była koza z Marymontu, zorganizowana przez kolegę matki, bo jak żeśmy byli na Bytomskiej, to między innymi on stamtąd chodził po żywność na Marymont, po rozmaite produkty żywnościowe, między innymi do olejarni po olej (bo były takie możliwości), gdzieś do młynarzy po mąkę, zaopatrywał nas. W związku z tym żeśmy byli razem. Koza się przydała dla dziecka. Co się z nią stało, to nie wiem, w każdym bądź razie te dwa tygodnie żeśmy tam przemęczyli się w tej suterynie.

  • Gdzie w tym czasie był pana brat?

Mój brat był w tym czasie w oddziale, ale jeszcze na Czarnieckiego nas znalazł.

  • W jakim oddziale był brat?

Brat był w 9. dywersyjnej kompanii szturmowej, w plutonie 229 u „Bratka”. „Bratek” to był Jan Rocki, który napisał książkę „Dziewiąta dywersyjna”. Nawet w rozmowie z nim w latach osiemdziesiątych, jak chodziłem do zgrupowania na Promyka, żeby uaktualnić brata, jako że brał udział w Powstaniu, bo wtedy odznaczali medalem Powstania Warszawskiego. Jak poszedłem tam, to miałem z sobą zdjęcia, które robiłem, i był taki trochę humorystyczny moment, że wskazano mi nawet Rockiego i mówię, że przyszedłem prosić o zaświadczenie, bo brat jest za granicą, konkretnie w Holandii, nie wrócił do kraju. Wtedy ambasady przekazywały to odznaczenie odpowiednim krajom, mówię mu, jak się nazywał, mówi: „Nie znam takiego”. To ja wtedy wyjąłem te zdjęcia: „Proszę bardzo”. Poznał siebie na zdjęciach, zobaczył brata i mówi: „O, »Karolek«”. Stąd się wziął ten pseudonim dla mnie, bo brat mnie powiedział, że miał pseudonim „Wielki”, a się okazuje, że „Karolek”. Żeśmy sobie wyjaśnili całą sprawę, miałem dwa komplety zdjęć, bo zrobiłem jedno dla siebie, a drugie ewentualnie, żeby im pokazać. Jak oglądał, to mówi: „A czy mógłbym te zdjęcia od pana otrzymać?”. I tu popełniłem błąd, bo nie opisałem tych zdjęć na odwrocie, kto to w ogóle robił. Mówi: „Jak będę robił korektę książki – bo już w tym okresie próbował to zrobić – to zamieszczę te zdjęcia”. – „Proszę bardzo, nic mi to nie przeszkadza, ważne, żeby to ujrzało światło dzienne”. W momencie kiedyśmy rozmawiali, podszedł Wyleżyński (też świętej pamięci, też był w tej kompani) i mówi: „A czy mógłby pan i mnie dać taki komplet zdjęć?”. – „Proszę bardzo, im więcej osób to ma, to lepiej”. Dałem mu drugi komplet, zostałem bez zdjęć, ale miałem filmy, które później Monika mi skopiowała jeszcze, zanim te filmy oddałem w depozyt, a właściwie z przekazem własności do Muzeum Powstania Warszawskiego. Historia z przekazaniem zdjęć już była po Powstaniu, a z kolei najpierw trzeba było odszukać te zdjęcia.

  • Wróćmy do momentu, kiedy byliście koło szkoły. W którym momencie musieliście opuścić to miejsce?

To miejsce żeśmy opuścili 30 września. O dniu opuszczenia dowiedziałem się właśnie z tej książki, bo tam jest między innymi artykuł pana Budrewicza.

  • Wyszliście 30 września i gdzie się udaliście?

Tak jak wszyscy z Żoliborza, drogą poprzez Wolską na Dworzec Zachodni i tam władowali nas do pociągu i zawieźli do Pruszkowa, do Dulagu 121. Tam żeśmy byli, nie pamiętam ile, dwa, trzy dni. W każdym bądź razie jedna noc to była, na pewno jedna noc.

  • Jakie warunki tam panowały?

Na betonie po prostu. Otwarte kanały, nieczystości w kanałach. Warunki takie, że nawet nie mieliśmy żadnej miski, bo o jakiś kubek się chyba gdzieś postarałem, żeby dla dzieciaka wziąć trochę zupy mlecznej, bo to dawali dla dzieci. Warunki były straszne. Po kilku dniach ładowali nas do otwartych wagonów bez żadnego dachu, bez niczego. To nie były wagony bydlęce zamykane, tylko po prostu wagony otwarte. Gdzie żeśmy mieli jechać, nikt nic nie wiedział, kierunek był na Kraków. Jak się zorientowałem później wśród padającego deszczu, to się później śmiałem, że od tego dostałem trochę tak zwanej choroby płucnej, bo pieluchy dziecka suszyłem na własnych piersiach, wszystko leciało na łeb. Jakoś żeśmy dojechali bez żadnego przystawania. Jak długo żeśmy jechali, też trudno sobie skojarzyć, ale na pewno gdzieś w okolicach kilkunastu godzin, bo rano myśmy chyba wylądowali, pociąg się zatrzymał w Potoku Wielkim.
Jak się zatrzymał, nie wiem, co to było, czy dalej nie jechał, czy coś się stało innego, otworzyli wagony i wszystkich zaczęli wygrużać z wagonów. Już chyba mówiłem, że dziwnym zbiegiem okoliczności w Potoku Wielkim z ojca instytucji z Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych wysyłali nas w okresie okupacji na tak zwane dożywianie dzieci Warszawy. Pierwszy raz byłem w Słupi, w Kieleckim pod świętą Katarzyną, a drugi raz trafiłem akurat do Potoku Wielkiego. Odbywało się to w ten sposób, że dzieci szły parami, a gospodarze siedzący przed swoimi chałupami, wybierali tego, co mu się podoba. Trafiłem do jednego z gospodarzy, nazywał się Hieronim Fiutek, i tam zostałem. Inne dzieci zostały po innych chałupach, a ja tam byłem w gospodarce i po Powstaniu trafiłem z powrotem do tego samego gospodarza.

  • Z całą rodziną?

Nie. Mama, ciotka i dzieciak zostały u innego gospodarza, jego nazwisko to Rosół, [który mieszkał] bliżej dworca, bliżej torów kolejowych. Tylko ja tam byłem, bo cztery osoby to było za dużo na jedno gospodarstwo. A ten nasz przyjaciel, nie wiem, kiedy się zmył i gdzie, czy jechał z nami, czy też został odseparowany od grupy, bo to jednak był dorosły mężczyzna, i czy gdzie indziej pojechał, nie wiem nawet, co się z nim stało. Po powrocie do Warszawy nie nawiązałem kontaktu z nim […].
Tam z kolei była normalna praca w gospodarstwie, w dalszym ciągu pasły się krówki, był kłopot z higieną, ale sobie jakoś dawałem radę, bo się brało gorącą wodę, w szaflik szło się do obory, bo tam cieplej, bo tam przecież była zima, i tam dopiero robiło się wszystkie higieniczne zabiegi. We wsi stali Włosi, skończyła się przyjaźń, byli niewolnikami po prostu, nawet miałem z nimi humorystyczną sprzeczkę, bo w tym gospodarstwie była taka starowinka szkapa, że miała widoczny gnat na grzbiecie i kiedyś mnie nawet współplemieńcy, że tak powiem, dzieciaki ze wsi… Jak jechałem na koniu, na [oklep], żeby ją wykąpać, to dostała batem i nie spadłem, ale później tydzień czasu chodziłem okrakiem, bo na grzbiecie nie było się o co oprzeć i ta chabetka padła. Jak padła ta chabetka, no to trzeba było ją gdzieś zakopać, ale przecież oszczędność zawsze wskazywała na to, że skóra jest skórą, no to gospodarz ściągnął skórę, a resztę tak poćwiartował, żeby to można było w małym dołku schować, a ja z kolei poleciałem do Włochów kilka chałup dalej i zaproponowałem im cały zad koński, mówiłem, że to jest „mu”. Oni: „I ha ha!”. Ja mówię: „Nie, „mu””. I bidaki później się chcieli na mnie zemścić, bo dwa tygodnie chyba gotowali, a to było cięgiem twarde, bo było, powiedzmy, obcięte tylko do połowy nogi, ale to takie humorystyczne.
Później były mniej humorystyczne przypadki, bo jak się już towarzystwo zaczęło wynosić ze wsi… W naszej chałupie stali również Niemcy, jak w innych domach, i przyszło polecenie, żeby zorganizować podwody, to sołtys organizował, czyli po dwa konie […], do furmanki i odwieźć Niemców na dworzec, tam gdzieśmy przyjechali. Za dworcem, to chyba było jakieś lotnisko. Z kolei wypadło na mnie – kto miał jechać, Stefek pojedzie. Gospodarz się schował w kominie, bo był młody chłopak, starego [gospodarza] Fiutka już nie było, tylko jego żona, babka, nie pamiętam, co się z nim stało, na pewno umarł, a ja jako młody chłopak, co ja wtedy miałem – piętnaście lat, co to dla mnie jechać. Od sołtysa przyprowadzili drugiego konia, tak że miałem takie dwu- albo trzylatki konie. Zaprzęgli do wozu, jakieś graty, co były na wyposażeniu Niemców, którzy byli w tym domu, załadowali na [wóz] i pojechałem na dworzec. W momencie kiedy dojechałem i byłem przed budynkiem, doszedłem do wniosku, że nie ma co tutaj czekać. Zrzuciłem to wszystko pod budynkiem. Ze mną byli jeszcze inni gospodarze, ale oni, nie wiem dlaczego, nie reagowali wcale. Schowałem czapkę pod kapotę, usiadłem w taki sposób, że o tak zwane luśnie oparłem się nogami, krótko wziąłem… Samoloty już latały i strzelały, do tego stopnia, że zanim zdecydowałem się stamtąd odjechać, to musiałem konie trzymać przy pysku, bo po prostu wyrywały się, a nie chciałem bez kontroli ich puścić, bo wtedy byłoby gorzej. Oparłem się o luśnie, krótko lejce ściągnąłem i tam był [zjazd] z betonowego podwyższenia, to może było z pół metra, to po prostu zeskoczyłem z furmanki z końmi, trochę mnie konie poniosły, dojechaliśmy chyba ze sto pięćdziesiąt metrów do tunelu, który szedł pod torami i w tym tunelu akurat stał na warcie Niemiec, który był u nas w domu. Zapytał się mnie, gdzie ja jadę. Powiedziałem mu, że do domu jadę, prosta sprawa, takie określenie nach Hause znałem. On do mnie mówi, żebym tylko wolno jechał, bo mi mogą konie zabrać. Jak wolno, to wolno, nie pojechałem drogą, tylko pojechałem przez pola, żeby bliżej chałupy. Mama mi później powiedziała, że szukała mnie, była nawet w domu u tych gospodarzy i chodziła po polach i mnie szukała, to mówiła, że widziała, jak jechałem, mówiła, że konie dotykały prawie brzuchem ziemi, po prostu to była niesamowita jazda. Jak dojechałem do wsi, to już musiałem do drogi dojechać, to wtedy przechodzili drogą „ukraińcy”, ci którzy współpracowali z Niemcami. Chłopak niewiele starszy ode mnie, miał nawet pepeszę, wskoczył na wóz i za lejce i dawaj łoszać, a ja go w ryj, przepraszam, uderzyłem. I on do mnie, za pepeszę. Trafił się jakiś starszy, wziął chłopaka, zrzucił z wozu i pyta się mnie po polsku: „Gdzie jedziesz?”. Mówię, że odwoziłem Niemców na dworzec i wracam do domu, bo mi na to zezwolili. „Gdzie to jest?” – „Tu, ze dwie, trzy chałupy”. To mówi: „Otworzysz bramę”. – „Tak. I pan mnie zabierze konie?”. Zacząłem krzyczeć, jak żeśmy podjechali do zagrody, żona młodego gospodarza była w tym okresie w ciąży, wyszła, otworzyła bramę, ja mu podziękowałem i wjechałem na podwórko. Jak wjechałem na teren zagrody, ona zamknęła bramę i ja od razu odprzęgłem konie, zdjąłem całe oprzyrządowanie z nich, schowałem do stodoły pod słomę, konie wprowadziłem do stajni, wóz za stodołę, rozebrałem go w kawałki, żeby nie było wozu. Tył osobno, przód osobno, dechy osobno wywaliłem. I teraz zaczyna się humorystycznie. Schowałem się psu do budy, a był ostry wilk, nikogo do siebie nie dopuszczał, a dla mnie to był przyjaciel, trochę go dożywiałem, był na łańcuchu. Siedziałem tam prawie do wieczora, w międzyczasie chodzili Niemcy i szukali mężczyzn. Trzymałem psa krótko za łeb, żeby przypadkiem nie szczekał, nie warczał, nie rzucał się, żeby nie strzelili, bo to prosta sprawa, co tam pies. Już później, jak Niemcy odjechali, mama się trafiła, pyta się, gdzie ja jestem, [gospodyni powiedziała], że jestem gdzieś w zagrodzie. Zaczęła chodzić po podwórku, wołać, ja mówię: „Tu jestem”. – „Gdzie?” – „W budzie u psa”. Wywlokłem się wtedy z budy, podziękowałem psu, pogłaskałem go i żeśmy z matką poszli do Rosoła. I do końca niewiele zostało, bo to już było chyba po Bożym Narodzeniu, jak żeśmy tam byli. Już nas było wtedy razem cztery osoby.

  • Kiedy ta historia miała miejsce?

To było wszystko w grudniu już, jak Niemcy odchodzili stamtąd. I tak było chyba do stycznia. Któregoś dnia się budzimy i widać jedną tyralierę wojska idącego na zachód od [wschodu]. Okazuje się, że to już szedł front. Za naszą chałupę poszli jakieś osiemdziesiąt metrów i stanęli. Porozbierali wszystkie snopki, jakie były na polach, i się rozłożyli. Do naszej chałupy weszli wtedy z radiostacją i pokotem leżeli w pokoju i w kuchni, już nie mówiąc o innych gospodarskich miejscach takich jak stodoła. W kuchni była radiostacja i jak żeśmy spali na jednym wspólnym łóżku, to ciotka spała z brzegu, bo znała język rosyjski. Koło łóżka położył się jakiś Rosjanin, który z ciotką rozmawiał. Opowiadał jej, co to za wojsko, skąd idzie, tak że ciotka była zorientowana, co to jest, mówi, że jakiś dosyć kulturalny facet.

  • Pan słyszał tą rozmowę?

Nie, byłem od ściany, później ciotka opowiadała.

  • Co to było za wojsko?

Pierwsza linia frontu to byli, można powiedzieć, wszyscy wyrokowcy, nie mieli prawa się cofać, za nimi dopiero szły służby specjalne i robiły czystkę, jak było potrzeba. Kto to był, nie powiem konkretnie, ale był taki przypadek, że rano jak żeśmy wstali i… Jest wejście do chałupy, po lewej stronie jest wejście do kuchni, po prawej stronie tego korytarzyka jest wejście do komory i w komorze były przygotowane węzełki, że w razie czego, każdy łapie swój węzełek i idzie w dalszą drogę, bo to nie wiadomo było, gdzie los człowieka rzuci. Gospodyni tam wchodzi rano i straszny płacz, bo jej coś tam zginęło. Trafił się dowódca tego całego ugrupowania, dowiedział się, co się stało, na podwórku, można to nazwać majdan, postawił w dwuszeregu wojsko, które było, wyjął pistolet i powiedział, że co dziesiątego rozwali, jak się to nie znajdzie. Znalazło się wszystko na miejscu. Nie znalazło się tylko jednej rzeczy, jak oni odeszli i później żeśmy zaczęli iść, żeby nakarmić trzodę, jaka tam była, a była krowa i koń, to się okazuje, że konia nie ma, bo deski zostały wyjęte od tyłu, to była stodoła razem ze stajnią i oborą, i koń wyjechał. Widocznie pojechali na nim odzyskiwać niepodległość tego kraju, ale trudno, to już się nie wróciło. Ma się rozumieć był trochę kłopot, bo jak później żeśmy wchodzili do stodoły po niezbędne artykuły dla zwierząt, to trzeba było uważać, bo było mnóstwo amunicji, trochę granatów, ja wtedy sobie nawet trochę użyłem, bo musiałem jeden wywalić, zobaczyć, jaki to huk jest.

  • Została amunicja po wojsku rosyjskim?

Tak, została. Później za tym wojskiem szli dopiero tak zwani bohaterzy. Siedzimy któregoś dnia w kuchni i nagle drzwi się uchylają – a otwierały się na zewnątrz – i widać było pistolet z ręką i pytanie za tym: Giermańca niet? Później bohater wchodził do mieszkania, usiadł za stołem, położył pistolet: Dawaj kuszać. Gospodarz mówi: „Panie, ale przecież nie mamy co jeść”. Znalazł kawałek chleba jeszcze, to co było, podzielił się z nim, ma się rozumieć, zaczął trochę politycznie uzasadniać, dlaczego on tu jest, pogadał, pogadał, zabrał się i poszedł. Nie było nic do szabrowania, a w związku z tym, że był gospodarz, on był tylko sam, to wiele nie mógł zwojować, całe szczęście.
Później jak żeśmy się dowiedzieli w styczniu, że Warszawa już jest wolna, to było po 17 stycznia, to mama mówi do ciotki: „Słuchaj, trzeba się ruszyć”. Ciotka mówi: „Gdzie ja z dzieckiem pojadę w niewiadome?”. Mama jakąś podwodą pojechała do Jędrzejowa i w całym urzędzie gminnym, jaki wówczas był, załatwiła przepustkę w języku polskim i rosyjskim, zezwalającym na powrót do miejsca zamieszkania, czyli do Warszawy. Ja tą przepustkę zresztą przekazałem do muzeum jako takie kuriozum, sobie zrobiłem tylko kserokopię, bo chcieli tylko kserokopię, mówię: „No co wam daje kserokopia, macie oryginał”, bo to wszystko było na czerwono popisane. Jak żeśmy to mieli, to już żeśmy poszli na dworzec i żeby teraz jakoś do Warszawy. Do Warszawy czym? Pociągiem. W jaki sposób? Szły pociągi z amunicją, otwarte wagony. Jakoś żeśmy się na stacji władowali w pociąg, który stawał po drodze, i ekipa konwojująca amunicję zbierała na paliwo. Co ktoś mógł, to dawał, żeby pociąg pojechał dalej. Dojechaliśmy do Dworca Zachodniego, tam żeśmy wysiedli i z Dworca Zachodniego na piechotę żeśmy wrócili do chałupy.

  • Proszę opowiedzieć pierwsze wrażenia widoku Warszawy.

To niesamowite wrażenie, więcej gruzów jak żeśmy wychodzili, bo to przecież wszystko później palili, jedno wielkie gruzowisko. O zapachach nie będę mówił. Jak żeśmy doszli do Żoliborza, jak zobaczyliśmy, że chałupa stoi, weszliśmy do swojego mieszkania, weszliśmy do swojej piwnicy, zobaczyliśmy, kto jest. Był dozorca, który tu był z pomocnikiem, mieszkanie było zniszczone, bo w pokój rąbnął pocisk niemiecki, a w kuchnię pocisk rosyjski (mam zdjęcie tego mieszkania w całej okazałości, stąd wiem, jaka konstrukcja tego budynku). I zaczęło się życie.
Pierwsze co, to trzeba było się zorientować w sytuacji. Zaczęliśmy z mamą chodzić po piwnicach i szukać brata, bo nie wiadomo, co się z nim stało, bo jak żeśmy byli w dulagu, jak żeśmy się dowiedzieli, że Powstańcy będą szli, to żeśmy przy drutach stali, ale żeśmy ich nie widzieli, bo się okazuje, że oni w innym miejscu wchodzili do pociągu, to już się później o tym dowiedziałem. Chodziliśmy po piwnicach, kto tylko leżał, trzeba było odwracać i patrzeć, kto to jest. Ma się rozumieć, że pod numerem 32 dziwnym zbiegiem okoliczności w jedną z piwnic rąbnął pocisk i trochę tego „mięsa” narobił. Przy tym się dowiedziałem, które mięso jest lepsze, damskie czy męskie, bo koty wyżerały kobietom piersi. Jak żeśmy byli pod [numerem] 32, trafił się „bohaterski” ówczesny milicjant z opaską na ręku z zarzutami, że chodzimy na szaber. Ja mówię: „Szukamy po prostu rodziny”. I tenże bohater na widok wyskakującego czarnego kota spod zwłok od razu się zmył, taki był bohater.
Po powrocie do domu zacząłem się organizować. Już był sklepik w suterynie (w tej chwili jest wino), był początkowo sklep spożywczy.
  • W budynku na rogu placu Wilsona?

Nie wiem, to był numer 30, w tej piwnicy był sklep spożywczy i Elbe tam handlował, później miał sklep z farbami naprzeciwko kościoła. Była stworzona ekipa w […] urzędzie dzielnicowym, zaczęli to wszystko organizować i my żeśmy sprzątali wszystkich nieboszczyków, jacy tutaj byli w dołach. Z piwnicy zostali wywiezieni później koło dawnego ośrodka zdrowia na Słowackiego, tam była jedna wspólna mogiła zrobiona z terenów Żoliborza i tam żeśmy ich składali, ale na tym polu żeśmy ich zebrali dwanaście osób i to była taka jedna mogiła zrobiona. W późniejszych latach dopiero ją zlikwidowali i za to żeśmy dostawali bochenek chleba i ćwiartkę spirytusu do dezynfekcji, bo przecież nic nie było, to trzeba było po prostu rękoma, bosakami wyciągać, a niektóre ciała były wrzucone do dołów z wodą nawet nagie. Niestety. Po tym okresie to było gdzieś chyba do marca, jak ja się zakręciłem za robotą. Początkowo nawet miałem się zatrudnić w PZU, to znaczy u właściciela tego budynku, ale to się nie udało i zatrudniłem się firmie samochodowej Ryczer-Kowalski na Krochmalnej po [numerem] 87 zaraz przy Karolkowej, tej ulicy nie ma, tego odcinka, zrobiła się Jaktorowska z tego. Na terenie tego warsztatu później były warsztaty milicji.
Stamtąd zacząłem chodzić do prawdziwej szkoły, bo początkowo w 1945 roku zaangażowałem się w naukę w szkole na Felińskiego, ale to było dobre dotąd, dopóki było ciepło. Jak się zrobiło zimno w 1945 roku, w związku z tym, że budynek zaczęli remontować, to z tego [naszego] mieszkania przenieśli nas na drugą klatkę, do takiej kuchni, w której jeszcze można było się przespać, ale warunki były takie, że jak się w zimę rano obudziłem, to w wiadrze woda zamarzła. Warunków do nauki nie było żadnych, tak że po prostu rzuciłem wszystko i zacząłem pracować na Krochmalnej. Już jak stamtąd zacząłem chodzić do szkoły, to już była komunikacja z Pragą, a zacząłem chodzić do gimnazjum na Targowej 86 przy Ratuszowej, jeszcze w starym systemie, to też była taka robota, że nawet jak przyszło załatwienie papierów na emeryturę, a ja wtedy nic nie miałem, miałem tylko zaświadczenia przez pana Kowalskiego wystawiane, usprawiedliwienie do szkoły, że z powodu pilnych prac remontowych dla wojska nie mogłem przyjść do szkoły. I te zaświadczenia przydały mi się, jak szedłem na emeryturę, bo szukałem tego warsztatu, nie mogłem znaleźć, ale poszedłem do Izby Rzemieślniczej i na podstawie mojej informacji, w jakim wieku był pan Kowalski, jaką prowadził firmę, jaki zakład, skierowano mnie na Łopuszańską i się okazuje, że trafiłem znów do warsztatu pana Kowalskiego. Poznałem go od razu. Ma się rozumieć, że on mnie nie poznał, bo przecież co ja miałem wtedy, szesnaście lat czy siedemnasty rok, zupełnie inaczej wyglądałem. Spotkałem go przy naprawie samochodu, bo był specjalistą od ustawiania zapłonów, od elektroniki ówczesnej, ja nawet zażartowałem, bo zacząłem podpowiadać, w jaki sposób to zrobić, bo to był akurat samochód dwudziestego wieku – maluch, więc już miałem pojęcie, jak to wszystko wygląda. I jak właściciel tego samochodu już odjechał, on się odepchnął na inne stanowisko, żeby mu naprawili, zapytał się mnie, co mnie sprowadza. Mówię: „Czy możemy porozmawiać u szefa w biurze?”. – „Proszę bardzo”. Poszedłem i mówię: „Nie poznaje mnie pan?”. – „Nie”. – „A swój podpis pan pozna?” I pokazuję mu to zaświadczenie i dopiero sobie przypomniał, kto ja jestem. Powiedziałem mu, po co przyszedłem, i wystawił mi zaświadczenie pracy w tym okresie, kiedy u niego pracowałem. Parę miesięcy do emerytury mi doszło.

  • Pracował pan u pana Kowalskiego w okresie okupacji?

Nie, po 1945 roku, a wtedy były takie warunki, że z [mojego] domu chodziłem na Krochmalną per pedes apostolorum, jak to się mówiło – na piechotę przez wszystkie gruzy, a stamtąd z kolei teczkę pod pachę i do szkoły na Targową, to wtedy już było prościej, bo na Aleje Jerozolimskie i na Marszałkowską i tam była komunikacja na Pragę. Wsiadało się w samochód, jechało się na drugą stronę Wisły przez most wysokowodny już wówczas, początkowo przez pontonowy, i tam z kolei po tygodniu pracy i szkoły była jedna niedziela wolna i tak na okrągło do 1950 roku.

  • Czy brał pan udział w odgruzowywaniu Warszawy?

Bez wątpienia. W 1945 roku obowiązkiem każdego człowieka w tym wieku była „Służba Polsce”, wówczas zostałem powołany w lipcu, to była wtedy słynna 11. brygada „Służby Polsce”. Wywieźli nas do Oświęcimia i tam żeśmy porządkowali Zakłady Chemiczne w Oświęcimiu. Spanie było w namiotach, rano wymarsz, ma się rozumieć, że były też i inne zajęcia, jakieś referaty. Zaangażowałem się trochę w sport. Żeśmy jeździli na zawody sportowe do Krakowa. Przyjechałem odznaczony wszystkimi możliwymi medalami, jakie wtedy były.

  • Jak długo był pan w Oświęcimiu?

Dwa miesiące żeśmy tam pracowali. Część kolegów w lipcu bez przepustki przyjechała do Warszawy na otwarcie Trasy WZ, bo to wtedy był 1949 rok, w lipcu oddawali Trasę WZ, przyjechali i wrócili z powrotem, trochę było nieprzyjemności dla nich – młodzi nie zdawali sobie sprawy z tego wszystkiego. Po sierpniu wróciłem do pracy, a pracowałem już w komunikacji miejskiej, bo po pracy u pana Kowalskiego później pracowałem w Zjednoczeniu Młyńsko-Piekarnianym Przemysłu Zbożowego, jak to się wtedy nazywało, dyrekcja była w hotelu „Bristol”. A z tego względu zmieniłem pracę (to też przy pomocy znajomości), że warsztat był na Tamce i stamtąd miałem na dobrą sprawę parę kroków do szkoły, bo to na drugą stronę Wisły tylko.

  • Kiedy dowiedział się pan, gdzie znajduje się brat?

Dowiedziałem się chyba w 1948 albo 1949 roku, na pewno przed 1950 rokiem.

  • Kto panu przekazał informację?

To też była humorystyczna sprawa, bo niektóre osoby chodziły do wróżki, ja też karty stawiałem, jak byłem na wsi, z tym że trochę moje stawianie kart było różne od prawdziwej wróżby, bo przeważnie karty stawiałem dziewczynom. Mama naprzeciwko [naszej] willi miała znajomą, która stawiała karty, zresztą wydaje się to śmieszne, ale w karty wierzę, bo moja babka nawet stawiała karty, nauczyłem się od niej trochę. Któregoś dnia mama poszła do niej, a to chodziło przecież o to, czy syn żyje, czy nie. Mam cały plik dokumentów z Czerwonego Krzyża jako odpowiedzi na mamy wystąpienia. Byłoby może łatwo brata znaleźć, tylko on był na tyle nierozsądny, że podał moje dane, jeżeli chodzi o rok urodzenia, swój dzień, miesiąc, a mój rok urodzenia i to komplikowało sprawę, nie mogli go dlatego znaleźć. Któregoś dnia [mama] poszła do wróżki, ta jej rozkłada karty i mama w dalszym ciągu pyta się o syna, a [ona jej odpowiada]: „Proszę panią, z tego wynika, że w pani domu są zdjęcia pani syna”. Mama mówi: „Niemożliwe!”. – „To ja więcej pani nic nie będę mówiła”. Złożyła karty. Mama wracając do domu, przechodziła koło portierni, ten który tam siedział, portier Chaciński, mówi: „Pani Mario, pani wejdzie pogadamy sobie trochę”. Mama weszła po dwóch schodkach do środka, bo to widać, to była po prostu rozdzielnia energetyczna i były wszystkie łączniki całego domu i przy okienku siedział. Mama usiadła, on zaczął mówić: „Tutaj list do pani jest”. Mama otwiera list, wysypują się zdjęcia. Brat przysłał list ze zdjęciami. I dlaczego nie wierzyć we wróżki, coś w tym jednak jest. Od tego czasu już wiadomo było, co jest. Mama odpisała i zaczęła się korespondencja wówczas z bratem.

  • Czy brat chciał wrócić do kraju?

On podobno był, zobaczył, że nikogo nie ma (był nawet w tym domu) zabrał się z powrotem i wyjechał. Można sobie wyobrazić, jakie to było rozsądne. Przecież było mnóstwo kartek na ścianach popisane: kto, co i jak. A przecież nie tylko on, bo jak żeśmy mieszkali tylko w kuchni, zanim nas przekwaterowali do innego pomieszczenia, to wychodząc na podwórko, spotkałem starszą panią z laseczką, która kręciła się po podwórku. Zapytałem się, kogo tutaj szuka. Okazało się, że to jest matka [mojej] ciotki i szuka Rzepkiewiczowej. Wiedziałem już, jaka jest sytuacja, i mówię: „Proszę panią, jest w tej chwili w Łodzi. Teraz pani nie pojedzie, zapraszam panią do siebie”. Przyprowadziłem ją do mieszkania, było tylko jedno łóżko zbite z desek w kuchni. Kobieta się trochę ochędożyła (czyli obmyła), ja przez ten czas nagotowałem zupy takiej, jaką potrafiłem, pochwaliła mnie, że takiego krupniku to jeszcze nie jadła. Nie było się co dziwić, ale trochę kaszy było, trochę ziemniaków i włoszczyzny, bo to się z działki ściągało. Posiedziała ze trzy dni, aż mama wróciła, bo mama jeździła na wieś, tam gdzieśmy byli w okresie okupacji. A z czym jeździła? Po prostu żeśmy grzali gorącą wodę i wylewali na ogródek, bo to była powyrzucana pościel, jakaś bielizna, to się wszystko wyciągało, mama to prała, prasowała, a żelazko było na duszę, jest zresztą do dzisiaj, bo kuchnia była czynna i wywoziła to i zamieniała na żywność. My niestety nie chodziliśmy po mieszkaniach, w których były szafy pełne bielizny, byli niektórzy tacy, co to robili, i to wszystko szło na drugą stronę Wisły. Do tego stopnia, że nawet na czwartym piętrze, na szczycie… W związku z tym, że była zawalona klatka schodowa pod [numerem] 32 ta pierwsza, nie było się jak dostać do mieszkania, to na czwartym piętrze wybili otwór w ścianie, położyli dechę i przeszli przez balkon do mieszkania na czwartym piętrze. Ma się rozumieć, tak sobie pomagali, żeby przeżyć.

  • Z czego pan się utrzymywał w pierwszych miesiącach pobytu w Warszawie po wojnie?

Trochę było z działki, a mama jeździła na wieś i przywoziła żywność. To co można było dostać, trochę można było kupić, a ja zacząłem pracować, to już było parę groszy i już było łatwiej coś kupić.

  • Czy w związku z tym, że brat brał udział w Powstaniu, miał pan z tego tytułu jakieś nieprzyjemności?

Ja to miałem szczęście, bo jak pracowałem w Zjednoczeniu Młyńsko-Piekarnianym na Tamce, pracowałem z kolegą, który poszedł wcześniej do wojska, był starszy ode mnie i może nie powinienem o tym mówić, ale to są fakty niepodważalne. Jak on był w wojsku, to żeśmy rozmawiali, on mówił, że ma bardzo dobrze: „Jeżdżę jako kierowca, śpię w domu, jak potrzeba to mam telefon, dzwonią i ja jadę”. Gdzie on jeździł, nie pytałem, ale z kolei jak dostałem powołanie do wojska w 1950 roku po zakończeniu gimnazjum, a dostałem powołanie na 18 listopada czy nawet wcześniej, to się z nim skontaktowałem i mówię: „Danek, jak masz taką dobrą robotę, to może ja pójdę na twoje miejsce, wiesz, kto ja jestem”. I on powiedział, że załatwi. Jak się okazuje, on jeździł w informacji na Chałubińskiego i ja tam poszedłem, z jakimś kapitanem rozmawiałem i on mówi: „No dobrze, napiszcie swój życiorys”. Poszedłem do drugiego pokoju i zacząłem się zastanawiać – pisać czy nie pisać, że brat jest za granicą, że brał udział w Powstaniu, już nieważne, w jakim zgrupowaniu, i napisałem. Kapitan jak to przeczytał: „No tak, mówi, nie mogę was przyjąć. Wiecie, jakie to wojsko?”. – „Wiem”. – „A skąd wiecie?” – „Też mam swój wywiad, wiem, gdzie chciałem iść”. A on mówi: „Proszę sobie wyobrazić, spotykacie się z bratem i mówicie bratu gdzie, w jakim wojsku żeście służyli, trochę to tak nie pasuje, ale w związku z tym pomogę wam”. Występowałem jako jedyny żywiciel rodziny, że chciałem być w pobliżu matki, że nawet mogłem do wojska nie iść, ale myślę sobie, odwalę ten obowiązek względem ojczyzny. Dał mi oficera z samochodem, żeśmy jeździli po wszystkich WKR-ach, szukaliśmy dla mnie miejsca w Warszawie. Wreszcie na Jagiellońskiej wychodzi porucznik i mówi: „Przepraszam bardzo, nic nie mogę załatwić, najbliżej co jest, to jest Podoficerska Szkoła Łączności w Zegrzu”. – „A daleko to jest?” – „Dwadzieścia siedem kilometrów”. – „Dobrze, już niech pan sobie nie zawraca głowy, zawsze jakoś będę mógł do Warszawy dojechać”. Wziął papiery, przestemplowali mi to powołanie i 18 listopada zameldowałem się na terenie [mojego] gimnazjum, na boisku, bo tam była zbiórka na Targowej. Z Warszawy pojechało nas czterech, jeden Gienio Galbarczyk, jak dziewczynka, niziutki, włoski, później był jeszcze kolega Rosłaniec i Zwęgliński. W wojsku nie nazywali nas inaczej, tylko: „Tych czterech łobuzów z Warszawy”. Jak nas dowieźli na teren jednostki, żeśmy weszli, to pluton, do którego nas zaprowadzili maszerował do góry, czyli marsz był w miejscu ze śpiewem. Jakiś podoficer wyskoczył: „Chłopaki, skąd wy?”. – „Z Warszawy!” – „Ja też z Warszawy”. Okazuje się, że to jest zastępca szefa, i już komitywa jest, i zaczęło się życie wojskowe.
W związku z tym, że to była szkoła podoficerska i to jeszcze łączności, to codziennie były wykłady. Ma się rozumieć, że po gimnazjum miałem w głowie trochę tego oleju nalanego. Był taki jeden wykład przez dowódcę plutonu, chorąży Szymański, że po prostu się pomylił i na tablicy zrobił błąd jakościowy, więc na przerwie podszedłem do niego, poprosiłem na stronę i powiedziałem: „Poruczniku, przepraszam bardzo, ale pan się pomylił, bo powinno być inaczej”. – „Niemożliwe!” – „Niestety, niemożliwe stało się możliwe”. Żeśmy poszli z nim do tej klasy i przyznał mi rację. Później w tak zwanym rozkazie dziennym dowiaduję się, że jestem zastępcą dowódcy plutonu do spraw wychowania naukowego, czyli polega to na tym, że w sobotę wszyscy żołnierze mają tak zwaną angielską sobotę, czyli pucują całą jednostkę, a było to trochę uciążliwe, bo to właściwie były i w dalszym ciągu nie wiem, jak tam jest, ale to były kiedyś koszary, stajnie, podłoga była betonowa i chłopcy pucowali to wszystko przy pomocy wiórków, a ja brałem dziennik pod pachę, szedłem na salę wykładową, robiłem sprawozdanie z wyszkolenia zawodowego i to mi się tak upiekło.

  • Proszę opowiedzieć, kiedy został odbudowany Szklany Dom?

To chyba był już koniec 1946 roku.

  • I pod koniec 1946 roku wprowadził się pan z mamą do swojego mieszkania?

Tak. Były kłopoty, ale żeśmy się wprowadzili.

  • I tutaj spędził pan święta Bożego Narodzenia?

Tak.

  • Jak pan wspomina te święta?

Jak można wspominać te święta? Od okresu okupacji to żeśmy w ogóle nie mieli choinki, bo jak – we dwójkę tylko żeśmy byli, po prostu był kawałek sosny wsadzony gdzieś, ale bez żadnych ozdóbek. Dopiero choinka wróciła do domu, jak się ożeniłem, już w późniejszym okresie. Były kłopoty z mieszkaniem, bo nas po prostu chcieli stąd wyrzucić. Nawet ówczesna administratorka miała czelność powiedzieć: „Po co żeście wracali, trzeba było zostać tam, gdzie was Niemcy wywieźli”. Do tego stopnia były udry na udry, że mama pracowała, ja pracowałem i żeśmy złożyli odwołanie od tej rzekomej eksmisji. Wtedy to już była najwyższa instancja, bo to był Wydział Lokalowy przy Prezydium Rady Ministrów.

  • Proszę powiedzieć, czym zajmował się gospodarz domu, który był w tym budynku?

Właściwie to nie był jeden, bo był tak zwany dozorca, pomocnik dozorcy i dozorca nocny. Na portierni przy furtce, bo to była portiernia, został z tego słynny lufcik, który jest, ale to była właściwie Generalna Dyspozycja Energetyczna, to było jedne doprowadzenie instalacji energetycznej. W tej chwili to jest przerobione po raz wtóry, już zrobione prawidłowo i budynek został podzielony i są trzy podejścia do budynku odpowiednio podzielone na klatki schodowe. Przedtem było tylko jedno podejście i cała rozdzielnia.
  • To znaczy, że w tym miejscu można było wyłączyć prąd w całym budynku czy w poszczególnych mieszkaniach również?

W całym budynku, w poszczególnych mieszkaniach nie, tylko, powiedzmy, można było wyłączyć na poszczególnych klatkach schodowych.

  • Portier, stróż nocny, to były trzy różne osoby, które pracowały?

Tak, to były trzy różne rodziny?

  • Czy pan Chaciński mieszkał na dole, tam było mieszkanie?

Pan Chaciński mieszkał na dole, w tej chwili jest pokój z kuchnią w głębi, gdzie powiedzmy, okienko od kuchni wychodzi na podwórko, a od pokoju wychodzi na ulicę, i tam mieszkali w pięć osób, bo było troje dzieci: dwóch chłopców i dziewczynka, później to się trochę rozdzieliło, już jak chłopcy byli więksi… W związku z tym, że pani Chacińska miała wszystkie klucze od suszarni i pralni, to najstarszy syn mieszkał w suszarni i suszarnia została zaanektowana przez mądry Urząd Gminny jako lokal mieszkalny, może to się kiedyś sprostuje.

  • Czy w czasie okupacji mieszkańcy korzystali z tarasu?

Nie wszyscy, bo na trzeciej i czwartej klatce mieszkali Niemcy.

  • Całą klatkę zajmowali Niemcy, wszystkie piętra?

Nie wiem, ale wiem, że mieszkali tam Niemcy, bo nawet latałem po tarasie, wstyd się przyznać, ale dla mnie to nie jest wstydem, że Niemcy na tarasie robili sobie balangi i ja tam z samiutkiego rana latałem i zbierałem pety od cygar, od papierosów. Ojciec palił papierosy (to był rok 1942) i kroiło się to, co było do pokrojenia, i były możliwości kupowania gilz i maszynką żeśmy ojcu robili papierosy.

  • Do kiedy Niemcy mieszkali w Szklanym Domu?

Nie powiem konkretnie, ale na pewno w 1943 roku jeszcze mieszkali, jeszcze mieli jakieś kwatery.

  • Czy na klatce, na której pan mieszka, mieszkali Niemcy?

Nie.

  • Zdarzyło się panu spotkać jakiegoś Niemca na klatce?

Bez zwątpienia, między innymi któregoś dnia łomotanie w drzwi, żeśmy z bratem spali w kuchni, a mama w pokoju. Mama otwiera, ładuje nam się jakaś dziewoja z Niemcem do kuchni i przygnietli nas na łóżko. My w krzyk, oni dopiero otrzeźwieli (bo byli pod wpływem) i doszli do wniosku, że pomylili piętra. Później się okazało, że ta pani, która mieszkała nad nami, pracowała dla organizacji i przeprowadzała jakiś wywiad, my nie mieliśmy z tym wywiadem nic wspólnego.

  • Czy spotykał pan Niemców w czasie okupacji na ulicy Mickiewicza, w okolicach placu Wilsona, ogólnie na Żoliborzu?

Nie tylko na Żoliborzu, przecież jak jeździłem do pracy, a jeździłem „czternastką” na Wolę, bo tam pracowałem, to wyskakiwałem przy Senatorskiej, leciałem do placu Teatralnego i tam wskakiwałem w następny tramwaj, który leciał Senatorską na Wolę. Tramwaje jeździły Senatorską i potem Lesznem.

  • Był pan zatrzymywany przez Niemców?

Nie bałem się Niemców, bo wracałem z pracy bez przebrania, byłem trochę brudnym w kombinezonie i miałem tak zwaną przepustkę do Berlina, ausweis niemiecki z paskiem, bo szef, u którego pracowałem, miał naprawy silników i warsztat mechaniczny, współpracował z Niemcami. My żeśmy jeździli po rację żywnościową na Chałubińskiego do pomieszczeń Politechniki Warszawskiej, tam mieli magazyn żywności.

  • Nie bał się pan chodzić ulicami?

Nie bałem się chodzić. Miałem humorystyczny przypadek, bo stałem róg Senatorskiej i placu Teatralnego, jak jest Moniuszki, i na ścianie była skrzynka pocztowa i szli blacharze z blachami na [piersi] i w momencie kiedy przechodzili koło mnie stojącego przy skrzynce, a ja patrzyłem, czy jedzie tramwaj, usłyszałem pewien wulgaryzm, żebym stąd odszedł i był maleńki huczek, patrol przeszedł, oglądam się, a na skrzynce jest orzeł, Poczta Polska, takie numery robili. Czasami człowiek miał trochę humoru. Tak samo jak widziałem przypadki, że tramwaj, który jeździł Krakowskim Przedmieściem do Nowego Zjazdu, jechał na dół do mostu Kierbedzia, to były wagony otwarte, dwukierunkowe wagony, że motorowy brał z jednej strony konstrukcję, zakładał na drugą i mógł jechać w drugą stronę po przestawieniu pałąka. Szczególne przypadki były tego rodzaju, że pierwszy pomost był dla Niemców i jak Niemiec stanął sobie tyłem na zewnątrz, rozmawiając, a miał coś przypiętego do boku, to już jak chciał wysiąść to tego nie znalazł, bo młodzieńcy wskakiwali na stopień z nożykiem, odcinali to, co mu wisiało, i tyle ich widział.

  • Był pan świadkiem takiej akcji?

Byłem świadkiem takiej akcji, takiego przypadku, jak również byłem nawet trochę świadkiem innych przypadków. Brat chodził do Wolframa na Miodowej, budynek, który stoi przy Koziej, to tam było gimnazjum Wolframa i jak chodziłk, to pierwszy budynek za tą szkołą od Krakowskiego był zbombardowany, były gruzy, i kiedyś zaciągnął mnie na gruzy. Okazuje się, że ci, co okradali pasażerów, to portfele z dokumentami wyrzucali w te gruzy i my żeśmy chcieli zrobić dobry uczynek, żeśmy to zbierali, patrzyli, czyje to jest, i żeśmy odwozili. Niektórzy nam dziękowali, bo kenkarta to jest ważny dokument, a niektórzy dali nam popęd. Żeśmy przestali chodzić i zwracać to wszystko, a nie było sensu wrzucać do skrzynki pocztowej, bo wiadomo, że nie wiadomo, dokąd to dojdzie.
Kontakt z Niemcami to żeśmy mieli trochę taki nieprzyjemny, bo była w którymś roku, to chyba był 1943 rok, blokada Żoliborza, obstawili cały Dolny Żoliborz, pola były obstawione do Krasińskiego i aż do Promyka, tu do Bohomolca – cały ten rejon. Była chyba godzina przed piątą, stukot butów, walenie do drzwi i Niemiec w mundurze niemieckim, ale po polsku [powiedział], że wszyscy mężczyźni mają wychodzić. Mama mówi, że mężczyzn tu nie ma, są tylko chłopcy. „Chłopcy też”. Jak żeśmy słyszeli to dudnienie, to żeśmy się z bratem zaczęli ubierać, żeśmy wzięli z sobą dokumenty, on swoje, ja swoje i tu znowu charakterystyczny moment, bo jak żeśmy weszli do przedpokoju z kuchni, to Niemiec wszedł do pokoju, jak szedł, obejrzał się po całym pokoju i jak się odwrócił, żeby wyjść, to stanął i zasalutował. Dlaczego? Bo na ścianie nad drzwiami wisiał duży portret Piłsudskiego. Widocznie mieli respekt dla tej osoby. W każdym bądź razie, jak żeśmy wrócili po Powstaniu, to już żeśmy nie znaleźli tego portretu i wielu innych rzeczy z piwnicy. Jak żeśmy wyszli z mieszkania, wszyscy byli zbierani koło apteki, między innymi jedna pani z Poznańskiego zaczęła po prostu bluzgać na Niemców, została uderzona przez jednego i po polsku powiedział jej, żeby w ten sposób nie mówiła.

  • Dlaczego z Poznańskiego?

Mieszkanka tego budynku pochodziła z Poznańskiego i wychowywała dzieci w kulcie poznańskim. I wtedy trochę tutaj wiatru narobili, nie wiem, czy kogoś wzięli, czy nie. Mój kolega, który mieszkał na pierwszej klatce, miał trochę stracha, bo miał w domu akumulator, wtedy to była trefna rzecz, ale jakoś nie zwrócili na to uwagi. Również w tym domu przechowywał się niejaki Legnicki, znajomy Szpilmanów.

  • W tym mieszkaniu?

Nie. W tym bloku, na pierwszym piętrze mieszkał.

  • W której klatce, wiadomo?

Pode mną w dziesiątej na pierwszym piętrze. Między innymi on dawał koncerty w okresie Powstania, bo w garażu był fortepian, w garażu był szpital i robili koncerty, ktoś grał na fortepianie, a tenże na skrzypcach, bo to był skrzypek, dawali koncerty, jak również były tam odprawiane msze.

  • Był pan na koncercie lub na mszy?

Miałem co innego do roboty. Brałem udział połowicznie w Powstaniu, bo byłem na obserwacji na trzeciej klatce, na pierwszej klatce i między innymi miałem to szczęście, że jak zbombardowali tamte skrzydło, to ja akurat zdałem swój zeszyt służbowy, przekazałem następcy, zszedłem na dół, wszedłem do piwnicy, żeby wziąć książkę i poczytać przed następną zmianą i w tym momencie łupnęło i zaczęła się uwertura od dziesiątej klatki aż do siódmej klatki byli wszyscy wynoszeni. Ksiądz Trószyński, […] w tym domu, dawał ostatnie namaszczenie rannym jako kapelan całego zgrupowania. Żałuję, że wtedy nie wziąłem aparatu, ale nie miałem żyłki reporterskiej, żeby w tak tragicznych momentach robić jeszcze zdjęcia. Nie zostało to uwiecznione, ale były takie momenty, że to było trzydzieści parę grobów, szczególnie naprzeciwko szóstej klatki u Antosiaków, naprzeciwko nas była jedna mogiła tylko i to zostało później przeniesione już na Powązki. Przy przenoszeniu na Powązki już nie brałem udziału, bo wtedy już pracowałem, to był późniejszy okres.

  • Jak przyszli Niemcy i was wyganiali, to stanęliście na podwórku?

Nie, wszyscy mężczyźni byli wygonieni koło apteki i każdy się wylegitymował i wróciliśmy do domu.

  • Wszyscy? Nikogo nie zabrali?

Przy mnie nie, żeśmy wrócili do domu. Miałem mocne papiery, które zresztą mam do dzisiaj.

  • Pamięta pan jeszcze jakieś spotkania z Niemcami?

Miałem trochę kłopotów w pracy, bo jak to w tym okresie w pracy, że każdy nie tylko żył z pracy, ale poza pracą robił też rozmaite przypadkowe roboty. Kiedyś mnie majster wysłał na Przyokopową, żebym wymienił głupi element rurki od gaźnika do pompy paliwowej, bo tam jakiemuś posiadaczowi ciężarowego samochodu się popsuła, i złapał mnie Aufseher, Niemiec, który ciągle siedział w tym biurze, postraszył mnie Oświęcimiem, ma się rozumieć za sabotaż, bo przecież to sabotaż, a on nie wiedział o tym, że dziewczyny, które pracowały, były w organizacji, do tego stopnia mu w głowie kręciły, że my żeśmy całe silniki naprawiane wynosili do dorożki, bo z czegoś trzeba było żyć, ktoś coś potrzebował. I tak się trafiło w okresie przedpowstaniowym, że ja w tym okresie byłem na zwolnieniu lekarskim, a miałem lekarza na Sułkowskiego, doktór Czarnecki, że on mi dawał zwolnienia.

  • Wiele opowieści o Niemcach to są pozytywne opowiadania, proszę opowiedzieć o negatywnych. Czy widział pan, jak Niemcy robili łapankę, może rozstrzeliwania pan widział?

Negatywne spotkania… Kiedyś nas z zakładu wypędzili, żeby pokazać kilkunastu powieszonych na balkonie, oni byli za murem getta powieszeni. Specjalnie nas wygonili z roboty, żeby to pokazać w formie przestrachu. Miałem takie przypadki, że wracając tramwajem do domu, na Dworcu Gdańskim, żeśmy usłyszeli: „Łapanka!”. To całe szczęście, że motorniczy przyhamował, ale mnie to nie robiło różnicy, żeśmy byli wyspecjalizowani w wyskakiwaniu i wskakiwaniu do tramwaju, bo one wtedy szybko nie jeździły, miały ustawiony nastawnik tylko do jakiegoś piątego biegu, a dziewiątki jako takiej nie wrzucali nigdy. Wtedy trafiło się tak, że na Dworcu Gdańskim to z tej skarpy żeśmy uciekali z tramwaju i poprzez Zajączka i Dolny Żoliborz żeśmy wracali do domu. Kiedyś mnie legitymowali na placu Wilsona, ale udało się, wylegitymowałem się. Jak zobaczyli takiego brudasa z takim dokumentem, to puścili.

  • Czy po wojnie robił pan zdjęcia?

Cały czas robiłem zdjęcia, nawet w wojsku jak byłem, to nie skończyłem tej szkoły podoficerskiej, natomiast żeśmy jeździli z tej szkoły na ćwiczenia do Beniaminowa, naprzeciwko jednostki wojskowej w Zegrzu (w tej chwili tam jest zalew). Tam budowali nowe pomieszczenia dla specjalnej jednostki, to był tak zwany poligon naukowo-badawczy wojsk łączności, tam była część konstrukcyjna, byli konstruktorzy, kreślarze i później przenieśli to wszystko z powrotem do Zegrza. To była jednostka w jednostce i z kolei nas siedmiu oddelegowali do tej jednostki na kreślarnię. Miałem zaszczyt być starszym druhem.

  • Miał pan aparat fotograficzny w wojsku?

Tak.

  • Własny?

Nie, wojskowy. Za wcześnie mnie wyrzucili z wojska, bo miałem kilka aparatów, miałem exaktę, miałem robota amerykańskiego, to był format dwa na dwa, pięćdziesiąt cztery klatki można było z tego zrobić, nakręcało się tylko i szybkostrzelny z wizjerem dwustronnym, że można było patrzeć do przodu, można było patrzeć z boku i widzieć w przeciwną stronę z boku, miałem nawet takie przypadki. Zresztą organizowałem tam ciemnię fotograficzną, całe laboratorium fotograficzne, z tego miałem frajdę, bo jeździłem do Warszawy po materiały. Miałem nawet taką kontrolę w Zegrzu, że przyjechał oficer z Warszawy kontrolować mi materiały i moją działalność w tym wojsku. Wracając do aparatu, to miałem stary aparat fotograficzny na trójnogu, na stojaku, kiedy to ekspozycję robiło się przy pomocy zdejmowania osłony z obiektywu, i to był do tego jeszcze kliszowiec, materiałów było sporo. Zresztą przyjeżdżałem do domu „bez kantów” po materiały. Część materiałów musiałem kupować sam, bo przecież musiałem robić zdjęcia kolegom, a przecież nie będę rozpisywał służbowych materiałów po to, żeby robić kolegom zdjęcia, bo przy różnych okazjach, wszystkich uroczystościach to wszyscy maszerowali, a ja z aparatem fotograficznym robiłem zdjęcia, jak również robiłem zdjęcia elementów technicznych. Kiedyś miałem taki przypadek, nie miałem jednej podstawowej rzeczy – światłomierza i podstawili samochód, zawieźli mnie gdzieś na łąki w stronę Beniaminowa. Samochód wjechał do rowu i trzeba było zrobić dokumentację tego całego wypadku. Samochód zielony, trawa zielona, wszystko zielone, szarówa się robi, nic nie widać, jak zrobić zdjęcia? Miałem akurat exaktę, ustawiłem ją na statywie i nawet jedno ze zdjęć naświetlałem około minuty, były również i krótsze ekspozycje. Wróciłem do jednostki, wywołałem film i się złapałem za łeb. Jedno czarne! Ale założyłem żarówkę 500 Wat podwyższyłem kołpak od [powiększalnika] i powychodziły te zdjęcia. Ma się rozumieć, że już z filmu to już następnych klatek by nie zrobili, bo się przykleiło do szyby, taka temperatura była, bo musiałem naświetlać bardzo długo, żeby to zdjęcie się naeksponowało. Ale wtedy ta mokra fotografia to była zabawa, bo w zależności od tego, jakie było zdjęcie, to była odpowiednia gradacja, czyli twardość papieru do tego dostosowana. Nawet miałem taki przypadek, że papiery, które miałem w wojsku… Robiłem zdjęcia techniczne i się okazuje, że przy płukaniu już ostatnia faza, nagle emulsja zaczęła [odstawać] i robiły się purchle. W związku z tym, że ojciec miał przyjaciela Bietkowskiego z Krakowskiego Przedmieścia, który kiedyś miał zakład fotograficzny na Miodowej w szkole, później jego syn przeniósł się na Krakowskie Przedmieście pod Mesalkę i robił zdjęcia wszystkim artystom, mnie też, za przeproszeniem, jak kolega ojca, i jeździłem do niego na konsultacje, jeżeli chodzi o fotografię, i powiedział mi, co należy zrobić, żeby emulsja nie odstawała.
  • Kontynuował pan swoją pasję fotografowania. Zaczęło się jeszcze w czasie okupacji, później podczas Powstania był pan najmłodszym fotografem. Czy tą pasję kontynuuje pan do dnia dzisiejszego, robi pan jeszcze zdjęcia?

[Kontynuuję] do dnia dzisiejszego. Nie ma mowy, żebym nie zrobił jednego filmu rocznie, bo robię mało, okazjonalnie, ale robię. Z tym że już nie robię osobiście zdjęć ze względu na oczy, ale całe oprzyrządowanie mam, tak że nie byłoby problemu, tylko chodzi o to, że miałbym kłopot z ustawieniem ostrości, jeżeli chodzi o powiększalnik, bo [gdybym miał] powiększalnik, jaki miałem w wojsku, to mógłbym robić, bo on był automatyczny powiększalnik ze wzrostem wysokości (czyli ze zwiększeniem powiększenia) ustawiała się automatyczna ostrość, a tutaj niestety nie mogę tego robić. Mam nawet obiektyw fotografii kolorowej, bo załatwiłem, tak zwanego janpola. Kupiłem powiększalnik Krokusa, gdzie było napisane w instrukcji, że to jest do fotografii amatorskiej i profesjonalnej, to wziąłem obiektyw i reklamowałem, bo się okazuje, że to jednak nawet amatorowi nie pasuje, bo naroża były nieostre.

  • Jak pan dzisiaj ocenia Powstanie Warszawskie?

Ocena jest niejednoznaczna. Można powiedzieć, że szkoda krwi, bo pod kątem wojskowym Powstanie nie było przygotowane tak, jak powinno być przygotowane, po prostu wszystko szło na żywioł. Jeżeli mój brat dostał kbks jednonabojowy i na dobrą sprawę nie było innej broni… Z tego co później wyczytałem, w związku z akcją „Burza” na wschodzie, to cała broń była przesyłana na wschód oddziałom akowskim. Przykre to jest mówić. Z kolei należy uszanować to, co się stało. Będąc co roku na Powązkach w dniu 1 sierpnia, jeszcze mnie jedna jedyna koleżanka ze szkoły została, z którą się rokrocznie spotykamy, i ona i jej mąż brali udział w Powstaniu i znamienna rzecz – w ogóle nie chcieli mówić na temat tych wszystkich działań powstaniowych. Podejrzewam, że to było dla nich przykre, bo z czym i do czego. Przecież Powstanie na dobrą sprawę jak wybuchło, to Niemcy o tym już wiedzieli. Tu się zaczęła już rozróba o godzinie 12.30, już były pierwsze akcje. Mówiłem, jak jechałem spod Cytadeli z żarciem dla królików. Dlatego jak człowiek chodzi na Powązki, to przykro słuchać wszystkich reakcji nieodpowiedzialnych osób. Jednak bez względu na przekonania polityczne, jakie kto ma, to powinno się uszanować wszystkich poległych, którzy dla siebie tego nie robili. Bez względu na to, kto to jest. Przecież na Powązkach leżą nie tylko ci, którzy walczyli w Powstaniu, leżą również żołnierze z 1920 roku, leżą również i inni Powstańcy z 1863 roku. Pamiętam przed wojną, jak żeśmy szli z rodzicami Nowym Światem, to człowiek miał przykazane, że jak zobaczył starszego powstańca, bo oni w mundurach chodzili, to należało się zatrzymać, zdjąć beret i złożyć im hołd. Tak uczyli rodzice i tak się zachowywali! Będąc na pogrzebie na cmentarzu prawosławnym na Woli – a część tego cmentarza jest cmentarzem katolickim – są również groby Ukraińców walczących za wolną Ukrainę i wszystkim należy złożyć uszanowanie. To są trochę przykre sprawy, ale niestety różni ludzie mają różne charaktery, różne poglądy. Jest tylko, powiedzmy, jakaś jedna charakterystyczna rzecz, że w chwilach zagrożenia wszyscy się jakoś jednoczą i wtedy nie ma różnic, nie ma podziałów.

  • Czy chciałby pan opowiedzieć jeszcze o czymś z okresu okupacji, z okresu Powstania, o co nie zapytałam?

Właściwie takich przykładów więcej nie mam, jeżeli chodzi o Powstanie, bo na dobrą sprawę, to wiele nie widziałem. Przykre było wychodzenie z Warszawy, bo człowiek później się dowiedział, co się dzieje w trakcie tego, jak ludność cywilna wychodziła szczególnie w pierwszym okresie. Między innymi po powrocie dowiedziałem się, że mój wujek, a konkretnie matki siostry syn, razem z żoną zginęli na Woli i nawet nie wiedzą gdzie, został tylko syn, którego wychowywała babka, nawet mam część zdjęć z Woli z okresu przedwojennego i chcę to oddać do Muzeum Woli, jako osoby z Woli, żeby ich zarejestrowali w swoich annałach.



Warszawa, 24 lipca i 21 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda
Stefan Lewandowski Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter