Stefan Rubik „Wiktor”

Archiwum Historii Mówionej

Rubik Stefan, pseudonim „Wiktor” urodzony 24 sierpnia 1920 [roku] w Warszawie. Karierę w AK zacząłem od grudnia 1940 roku. W czasie Powstania byłem w oddziale „Zaremba - Piorun”, a tak w oddziale „Obroża”.

  • Był pan podporucznikiem?

Tak.

  • Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie, z której pan pochodzi? Kim byli pana rodzice?

Ojciec był metalowcem, pracował w fabryce karabinów maszynowych na Woli, matka nie pracowała, mieszkaliśmy w Warszawie na ulicy Leszno. Przed wojną to wszyscy chodziliśmy do szkoły.

  • Miał pan rodzeństwo?

Miałem trzech braci i trzy siostry.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

Do Zgromadzenia Kupców na ulicę Prostą.

  • Czy należał pan przed wojną do harcerstwa czy innych organizacji?

Należałem, ale krótko. Chodziłem do szkoły podstawowej na Chłodnej 11, tam troszkę należałem, ale z chwilą przejścia do gimnazjum już z harcerstwem nie miałem do czynienia.

  • Jak pan wspomina okres przedwojenny? Miał pan dziewiętnaście lat w chwili wybuchu wojny, był pan dorosłym człowiekiem.

Brałem udział w kampanii wrześniowej jako ochotnik przy 22. pułku piechoty [z] Siedlec. Walk nie było, bo ewakuowaliśmy się aż na wschód. Dotarliśmy do Sarn i tam powiedzieli nam, że mamy wracać, bo wojsko rosyjskie przekroczyło granicę. Wtedy droga z powrotem do Warszawy. Po drodze byliśmy chwyceni - bo akurat we czterech młodych chłopaków jechaliśmy z meldunkiem - przez radziecką szpicę. Wsadzili nas do piwnicy, trzymali kilka dni. W pewnym momencie jeden z fornali - bo to było w majątku – powiedział: „Uciekajcie, bo oni jutro mają was albo wywieść albo zlikwidować.” W nocy uciekliśmy. Przeszliśmy przez linię frontu radzieckiego, niemieckiego. Za linią frontu niemieckiego Niemcy nas złapali: „Kto my jesteśmy?” „Uczniowie, do szkoły chodzimy.” „Dobrze, jedźcie w kierunku Siedlec, tam są władze niemieckie, organizują transporty.” Okazuje się, że oni przyłapywali wszystkich i później do niewoli brali. Ominęliśmy Siedlce i wróciliśmy do Warszawy.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

To było we wrześniu - 28, już po kapitulacji. Pojechałem na Leszno do siebie. Budynek był zniszczony w czasie działań wojennych, rodziny nie było. Kartkę znalazłem na gruzach, że wyniosła się poza Warszawę na Ulrychów. Dotarłem do rodziny i wtedy byłem z rodziną. W 1940 roku wstąpiłem do ZWZ, wtedy nie było AK.

  • Kto pana wciągnął?

Poznałem kolegę, późniejszego mojego dowódcę w czasie Powstania, „Sylwestra”...

  • Jak się nazywał?

„Sylwester” to pseudonim, nazywał się Ciesielski Zimerman Józef, [wciągnął mnie] do organizacji, nie wiedziałem jakiej, powiedział tylko, że to jest organizacja. Złożyłem przysięgę w grudniu 1940 roku i zostałem wcielony do małej komórki na Powiślu, bo były piątki. Tam uczęszczałem na różne zbiórki, ćwiczyliśmy, chodziliśmy na wykłady. Po roku czasu „Sylwester” zakomunikował mi, że zostałem przez dowództwo wyznaczony do konspiracyjnej szkoły podchorążych, że muszę się odmeldować. Chodziłem przez przeszło rok czasu. To wszystko było na Żoliborzu w mieszkaniach poszczególnych kolegów. To była konspiracyjna szkoła podchorążych piechoty. Po ukończeniu szkoły podchorążych, to był mniej więcej 1943 [rok], w stopniu kapral podchorąży wróciłem i dostałem nową funkcję, mianowano mnie wykładowcą broni krótkiej i maszynowej w różnych grupach naszych żołnierzy w konspiracji. Od tego czasu jeździłem, jak miałem broń krótką, to z bronią krótką, zawsze [miałem] dwa, trzy pistolety. Tłumaczyłem, rozbieraliśmy, sprawdzaliśmy, wszystkich uczyłem, jak się rozbiera, jak się strzela i tak dalej. Miałem przypadek - jadąc jednej niedzieli na wykład miałem dwa pistolety. Mieszkałem na Lesznie, wychodzę z domu skręcając do Żelaznej, to było koło Żelaznej, zobaczyłem patrol żandarmerii niemieckiej. To było ode mnie dziesięć kroków. Głupia sytuacja, bo tu mam amunicję, pistolety, co robić? Pociłem się, minąłem spokojnie żandarmów. Później słucham tylko, czy kroki idą czy się zatrzymały. Jak się zatrzymały to znaczy, że mnie z tyłu chcieli zgarnąć, ale słyszę kroki. Było uczucie, że każdy krok to był wylew wody przez czubek głowy. Jak dochodziłem do Żelaznej, skręciłem, żeby nie być w świetle żandarmów, to ze mnie się po prostu woda z głowy lała. Głupia była sytuacja, bo wpaść tak głupio... Nie mogłem ruszyć ręką, bo oni tak szli z karabinami maszynowymi, że w każdej chwili oni szybciej mogli strzelić niż ja. To była nieprzyjemna przygoda, ale udało się.

  • Czy często zdarzały się sytuacje zagrożenia?

Drugą sytuację miałem na wykładzie na Tamce. Wykład mieliśmy z pistoletów. Jeden z kolegów, który rozbierał, składał i ładował amunicję, wystrzelił. To była ulica Tamka, mała uliczka, okno było otwarte. Troszkę się przestraszyłem. Wyskoczyłem, bo akurat kolega stał na ulicy przed bramą, [zapytałem:] „Słyszałeś strzał?” „Nie, rumor słyszałem.” Zlikwidowałem szybko wszystko, zabrałem broń. Broń zawsze zdawaliśmy na Smulikowskiego, tam mieliśmy magazyny. Z kolegą poleciałem, oddaliśmy broń. Po tygodniu dowiedziałem się od [kolegi], akurat on mieszkał nad piekarnią. Piekarz mówi: „ Klient mi mówił, że w chlebie miał pocisk.” To była stara kamienica, to była „dziewiątka”, [pocisk] przeszedł, prawdopodobnie w zacier chlebowy wpadł. Późnej zrobili z tego chleb. Kiedyś mieliśmy akcję, [że] wszystkim klasom podchorążych powiedzieli: „Idziemy do Falenicy likwidować tartak.” Każdy dostał butelki, materiały zapalające, amunicję, pistolety. Otoczyliśmy cały tartak. Likwidacja tartaku podyktowana była tym, że Falenica produkowała baraki dla Oświęcimia, dla Majdanka. Pewna grupa weszła wcześniej, deski poukładała, pociski zapalające. One miały w środku zapalnik, że po piętnastu, dwudziestu minutach to się zapalało. Później jeszcze butelkami dołożyliśmy. Cały czas trzymaliśmy w szachu Niemców, żeby nie wyskoczyli. Jeden wyskoczył, chciał uciekać. Kolega nie miał akurat pistoletu, tylko butelką rąbnął. [Niemiec] się zapalił i uciekał, płonąca pochodnia. To jest jedna, później dalsze nasze akcje w czasie okupacji - likwidacja kartotek w gminach. Była poważna akcja likwidacji kartotek w gminie Młociny. Grupa była piętnastu, dwudziestu ludzi. Część ludzi wtargnęła do gminy, wszystkie kartoteki i księgi zaczęli palić. Mieli pretensje, że to się nie chce palić, bo to był karton nie karton, ale podleli benzyną. Byłem dowódcą obstawy budynku. Tam chciał Ukrainiec, który był szefem uciekać, to go zmusiliśmy, położył się, przeleżał cały czas. Po całej akcji wycofaliśmy [się] w stronę Woli. Charakterystyczne było to, że mijaliśmy akurat lotnisko Boernerowo, koledzy patrzyli. Stał pilot niemiecki [ze] Stasi, machał nam, my też mu machaliśmy. W duchu wszyscy [myśleliśmy] dobrze, że nas olałeś, a nie zrobiłeś alarmu, wtedy byśmy wszyscy wpadli. To jest jedna akcja, drugą akcję mieliśmy w gminie Okęcie. To było w ciągu dnia. Klientów poprosiliśmy, żeby zostali w innym pokoju. Wtedy spaliliśmy wszystkie akta, tam było bezpiecznie, wycofaliśmy się. To kilka akcji, które w tej chwili pamiętam.

  • Pan był w czasie okupacji w „Obroży”?

Tak. Jak nam później powiedziano, to była kompania osłonowa sztabu „Obroży”.

  • Czy w czasie okupacji pan pracował, uczył się?

Zasadniczo nie pracowałem. Wyrobiono mnie po cichu kenkartę, żeby miał w razie łapanek nie łapanek, że jestem pracownikiem. Ale nie pracowałem, bo miałem dużo pracy konspiracyjnej. Jeszcze mieliśmy z „Sylwestrem”... To był mój dowódca, ale ponieważ on pochodził z Kresów Wschodnich, to nie miał gdzie mieszkać. Miałem duże mieszkanie, więc on mieszkał u mnie. W kilku akcjach brałem z nim udział. Któregoś dnia mówi: „Idziemy, dzisiaj będziemy kupowali pistolety.” Mówię: „Gdzie?” „Na Kercelak.” Na Plac Kercelego było niedaleko, byłem jego obstawą, on dostał pieniądze i kupowaliśmy od Niemców pistolety. Raz się nam udało, raz nie udało. Z tym, że to było ryzykowne, bo niejednokrotnie Niemcy specjalnie nastawiali się, że takich [jak my] chcieli likwidować. Musiałem uważać na wszystkie strony jak kupuję pistolet, żeby pistolet donieść do domu, żeby po drodze ci sami Niemcy [go] nie zabrali i później jeszcze nie wsadzili.

  • Jakie były przygotowania do Powstania?

25 lipca dostaliśmy rozkaz, że jest rozkaz z Londynu - przygotowanie do Powstania. Wtedy zarządziliśmy wśród naszych kolegów, że spotykamy się na Hożej 41 u jednego z naszych kolegów. Tam się spotkaliśmy. Przez kilka dni, bo to było od piątku, a Powstanie było we wtorek, pomalutku zwoziliśmy do mieszkania z magazynów broń, amunicję, granaty. Szczęśliwie do 1 [sierpnia] dobrnęliśmy. 1 dostaliśmy wiadomość rano, że Powstanie będzie o siedemnastej. Wtedy każdy miał obowiązek powiadomić swoich najbliższych, żeby się stawić na Hożą. Z Hożej 41 wychodziliśmy do Powstania.

  • Jak pan pamięta ostatnie dni lipca? Czy było widać coś na ulicach, czy czuło się, że będzie Powstanie?

Tak, widzieliśmy. Niemcy wycofywali się, widzieliśmy całe rodziny niemieckie z dobytkiem, z krowami, ze wszystkim przechodzili przez Warszawę. Wiedzieliśmy, że to już jest prawie koniec, ale obawialiśmy się Niemców, żeby nie zrobili akcji, żeby nas nie zabrali. Później dowiedzieliśmy się, że planowali nas wszystkich wziąć do akcji okopywania Warszawy, całą młodzież. Ale jakby to się skończyło - nie wiadomo. Jeśli chodzi o początek Powstania, to w mieszkaniu „Sylwester” nas wszystkich zebrał. Powiedział, jakie będziemy mieli zadanie. Naszym zadaniem było opanowanie mleczarni, która była na Hożej 51. Dlaczego mleczarnia? Dlatego, że mleczarnia miała bardzo duże zapasy żywności. Chcieliśmy zabezpieczyć żywność dla walczącej Warszawy, dla naszych żołnierzy warszawskich.

  • Jak duży był oddział?

Wtedy nazywaliśmy się „Zaremba”. Tam było pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Ile było broni?

  • To był zdobyczny?

Tak. Na stanowiskach byliśmy do końca Powstania, broniliśmy. Miałem Nowogrodzką, a koledzy mieli, kolega „Flak”, mieli od poczty swoje stanowiska. Pierwszego [października] już dowiedzieliśmy się, że będzie kapitulacja, bo nie mamy amunicji, nie mamy żywności, mamy się szykować do wyjścia.

  • W czasie Powstania pana oddział zwiększał się liczbowo, na początku było pięćdziesiąt, ile osób było później? Jak to się kształtowało?

W tej chwili ciężko powiedzieć. Podwórza obok wszystkie były zasiane grobami. Z mojej drużyny zginęło cztery, pięć osób, z plutonu więcej. Straty były duże, ale nie były wielkie. Poza wielkim atakiem na Wspólnej, to specjalnych ataków nie mieliśmy.

  • Czy przychodzili nowi ochotnicy?

Przychodzili zawsze. Później mieliśmy obsadę, ochotników było coraz mniej. Ochotnik jak przyszedł bez broni, to był małowartościowy. Chętnie przyjmowaliśmy, jak ktoś był z bronią, to zawsze się nam przydał. Później nastąpiła kapitulacja.

  • Proszę powiedzieć coś o swoich najbliższych kolegach z oddziału, jaka panowała atmosfera w oddziale?

W Powstaniu atmosfera była bardzo dobra. O tyle, że mam sytuację taką moją osobistą, że moi wszyscy najbliżsi przyjaciele zginęli.

  • Proszę coś o nich powiedzieć.

Jeśli chodzi o Maćka, to był plutonowy. Jak byłem ranny i leżałem, to on objął dowództwo drużyny po mnie. Był atak od politechniki, on poszedł z całą drużyną, odpierał ataki. W pewnym momencie pocisk z czołgu trafił go w nogi, a że on miał granaty, to wszystko wybuchło, aż mu urwało prawie nogi, rękę urwało. Pół godziny i zginął. Drugi dobry przyjaciel ze szkoły to był podchorąży „Śpioch”, on był z „Zośki”.

  • Jak się nazywał?

„Śpioch” pseudonim, nazywał się Laskowski. Nie zdążył na swój punkt zborny więc przyleciał do mnie, powiedzieli mu w domu, że jestem na Hożej 4. Przyleciał: „Przyjmiecie mnie?” „Przyjmiemy ciebie.” On był u nas. Później jak „Zośka” wycofywała się ze Starówki przez Śródmieście, spotkał swoich przyjaciół. Zameldował do mnie, że on chciałby koniecznie ze swoimi kolegami, z którymi całą okupację walczył iść na Czerniaków i walczyć na Czerniakowie. Musiałem go zwolnić, na Czerniakowie zginął. Koniec Powstania.

  • Jak pan pamięta stosunek ludności cywilnej do Powstania i powstańców od początku Powstania do końca?

Zawsze było przyjemnie, ludność była bardzo dobrze nastawiona. Pierwsze dni były tak przyjemne, że jak mnie na punkt mój - bo stałem przez dwa dni na rampie mleczarni - przynieśli grochówki, to więcej było boczku niż grochu. Przynosili różne rzeczy, dożywiali i zawsze nam pomagali.

  • To się wraz z biegiem czasu nie zmieniało, entuzjazm nie gasł?

Nie zmieniało się. Stosunek był bardzo do nas przyjemny.

  • Jak było z wyżywieniem?

Na początku mieliśmy duże zaplecze z mleczarni. Na sery później nie mogliśmy patrzeć, bo za dużo już było. Wszystkie zapasy rozchodziły się po całej Warszawie. Później była sytuacja taka, że nie mieliśmy co jeść, to mieliśmy kaszę z jęczmienia. Koledzy chodzili do „Haberbuscha” na Grzybowską i przynosili jęczmień w workach. To nam nasze koleżanki prużyły. Kiedyś miałem libację w czasie Powstania, bo jak na Wspólnej nieparzysta, druga strona, Niemcy, zaczęli atakować, to ludność przechodziła na naszą stronę. Przeszedł jeden z naszych lekarzy, nie wiem, jak on się nazywa, Bogdan miał chyba na [imię], ginekolog. On rzucił się do mnie, bo akurat dwa budynki zabezpieczaliśmy, żeby z ludnością, broń Boże, Niemcy nie przedostali się. „Mam dużo drogiego materiału w moim gabinecie lekarskimi i chciałbym to zabrać.” Posłałem tam dwóch kolegów, oni to wszystko wzięli i przynieśli. Po południu on zaprosił nas na sutą kolację: mięso, wino i tak dalej. Na drugi dzień powiedział: „Złapaliśmy kota i zrobiliśmy wam...” Pierwszy raz kota jadłem.

  • Dowiedział się pan dopiero po fakcie?

Tak. Jakie były warunki w szpitalach, w punkcie sanitarnym?

  • Czy miał pan informację, co się dzieje w innych dzielnicach i w ogóle poza Warszawą?

Mieliśmy, bo wychodziliśmy. Od czasu do czasu wzięliśmy przepustki, chodziliśmy szukać, czy gdzieś rodziny nie znajdziemy. Moja rodzina była na Lesznie. Słyszałem, że Leszno, Wola była zaatakowana. Tam dostać się nie można było. Nie miałem żadnej wiadomości, co się stało z rodziną. Dopiero później. W oflagu pisaliśmy, było RGO i oni dawali wiadomości, gdzie jest rodzina. Dostałem wiadomość, że rodzinę wywieźli do Pruszkowa, z Pruszkowa do Ożarowa i w Ożarowie gdzieś u kogoś oni byli. Przed oswobodzeniem z oflagu już miałem wiadomość - rodzina żyje, jest pod Warszawą.

  • Czy w trakcie Powstania pan i pana koledzy mieliście świadomość tego, co się dzieje, mam na myśli wydarzenia polityczne, czy liczono na pomoc dla Powstania?

Wiadomości mieliśmy, że pomoc przyjdzie. Początkowo liczyliśmy, że Powstanie będzie [trwało] kilka dni, że będzie wielka pomoc, że dostaniemy zrzuty, że dostaniemy broń. Okazuje się, że jak zrzuty były, to większość zrzutów spadło na stronę niemiecką. Niemcy tak silnie ostrzeliwali samoloty, że musieli zrzucać z dużej wysokości. One nie trafiały do nas, zrzutów bardzo mało dostaliśmy.

  • Był pan świadkiem zrzutów?

Byłem, ale nie brałem udziału. W zrzucie brał udział kolega „Flet”. Zrzut był nieraz na styku, na ulicy po jednej stronie my, po drugiej Niemcy, teraz kto pierwszy, to zabierze. Tamci strzelali i my strzelaliśmy. Ale nam się udawało zawsze zabrać.

  • Jak ustosunkowano się do Rosjan stojących za Wisłą?

Dostaliśmy zrzuty rosyjskie pod koniec Powstania. Rosjanie zrzucali bardzo nisko [bez spadochronów], że dużo rzeczy jak spadło, to się rozbiło i poharatało. Dostaliśmy kaszę gryczaną czy jęczmienną w puszkach, to puszki były całe porozrywane. Łyżeczkami wyciągaliśmy trochę kaszę. Karabiny często były poharatane, pogięte, popękane, ale niektóre były dobre. To już było pod koniec Powstania. Jak samoloty radzieckie mogły nad nami robić loty bojowe, to mniej mieliśmy nalotów niemieckich. Nas często Niemcy gnębili granatnikami, granatami. Granatniki ustawili po podwórkach, po blokach, po dachach i one tak biły, że nie mogliśmy nosa wysunąć.

  • Co było postrzegane jako największe zagrożenie, czego się najbardziej bano?

Tak zwane „krowy”. To były pociski kolejowe ale był tak wielki kaliber, że jak pocisk uderzył w budynek, to budynek usiadł. Słuchaliśmy. Słychać było zgrzytanie, to znaczy, że już krowa będzie leciała. Chowaliśmy się. Nieraz się udało schować, nieraz nie. Nieraz ktoś był w budynku, to zginął w gruzach. Granatniki i pociski [„krowy”] były najgorsze dla nas, jeśli chodzi o zagrożenie, bo nie było gdzie się schować.

  • Czy pana oddział był umundurowany?

Chcieli nam szyć mundury z drelichów. Dostaliśmy drelichowe spodnie i bluzę. Jeśli chodzi o nakrycie głowy, to berety mieli, hełmy, część było starych, część było zdobycznych, część ludność dawała. Ludność często nam dawała różne rzeczy, które miała zakopane czy buty żołnierskie czy hełmy, to nam przynosili na punkty.

  • Dużo było dziewczyn w oddziale?

Zawsze były. Miałem u siebie dwie łączniczki: Kasię, Małgosię, bardzo przyjemne. Wytrwały do końca Powstania.

  • Jakimi były żołnierzami?

Były bardzo przyjemne.

  • Czy uczestniczył pan w czasie Powstania w aspektach życia religijnego, czy był kapelan w oddziale? Czy uczestniczył pan we mszy?

Zasadniczo ludność cywilna miała na podwórzach kapliczki. Wieczorami sobie robiła różańce, godzinki i tak dalej. Jeśli mieliśmy czas, to uczestniczyliśmy ale przeważnie pilnowaliśmy naszych stanowisk, bo się ciągle baliśmy, że mogą gdzieś Niemcy uderzyć. Czy miał pan chwile wolne?

  • Nie można było się poruszać swobodnie po dzielnicy, trzeba było mieć przepustkę?

Trzeba było mieć przepustki.Jak pan pamięta schyłkowy okres Powstania, czuło się już, że to koniec?

  • Na jaki temat?

Nie wiem, ale to było. 3 [października] dostaliśmy rozkaz, że mamy zdać amunicję, broń, że wychodzimy z Warszawy w grupach, tak jak są plutony, oddziały i tak dalej.

  • Jak decyzja o kapitulacji została przyjęta przez pana i pana kolegów?

Przez kilka dni już wiedzieliśmy, że kapitulacja będzie, bo sami nie mieliśmy amunicji, jedzenia. Każdy zastanawiał [się], co będzie dalej. Część naszych kolegów zdecydowała, że nie idzie do niewoli niemieckiej, została z ludnością. My wszyscy byliśmy w oddziałach, wyszliśmy z Warszawy.

  • Którędy pan wychodził?

Wychodziliśmy Koszykową do Śniadeckich, do Niepodległości. Na Niepodległości zdawaliśmy broń. Przykro nam było, ale niestety taki był rozkaz. Jak Niemcy się zachowywali?

  • Na pieszo?

Na pieszo. Po drodze z pola, nieraz była brukiew, marchew, co się udało, to ukradliśmy, żeby się pożywić. Później w Ożarowie Niemcy nas posegregowali. Zaczęli wysyłać partiami. Miałem to szczęście, że byłem w Ożarowie krótko, tylko trzy dni. Z Ożarowa wzięli około pięciuset oficerów, w pociągi nas załadowali i skierowali w stronę Niemiec. Gdzie, nie wiedzieliśmy. Okazało się, że do oflagu Murnau. Po drodze mieliśmy przypadek, że staliśmy dłuższy czas w Częstochowie i ludność cywilna do nas przychodziła, podawała nam różne rzeczy. Ponieważ mieliśmy dużo pieniędzy, bo dostaliśmy żołd, daliśmy im pieniądze, które były w obrocie i oni mam nakupowali kiełbasy, różnych rzeczy i nam przynieśli. Niemcy pozwolili im doręczyć. Później dalej jechaliśmy. Mieliśmy incydent w Dreźnie, że nas wyprowadzali do latryny z wagonu i kilku Niemców chciało nas atakować. Okazało się, że to byli ranni esesowcy z Warszawy. Jak się dowiedzieli, że powstańcy, to chcieli nas zlinczować. Ale Wehrmacht nas uratował. Szybko wróciliśmy do wagonów. Później patrzymy Murnau. Wielu z nas znało Murnau, bo miało tam dużo [...]. To był wielki obóz oficerski, jeńców wojennych, z 1939 roku. Tam było przeszło pięć i pół tysiąca oficerów. Tam trafiliśmy. Były trzy baraki dla nas przygotowane. Część była skierowana do baraków, do starych oficerów, gdzie były wolne miejsca. To był nasz żywot w oflagu.

  • Jakie były relacje ze starymi jeńcami?

Pierwsze kilka dni było pięknie, bo nas wszyscy rozchwytywali. Każdy chciał wiadomości. Później powolutku zaczęliśmy - oni ważniejsi, my ważniejsi... To był duży obóz, wielki obóz. Mieliśmy o tyle szczęście, że to był obóz blisko granicy szwajcarskiej, że wszystkie transporty paczek [do nas] dochodziły. Nawet w późniejszym okresie czasu, jak oni nie mogli wysłać paczek do innych, to dostawaliśmy więcej paczek. Nie było luksusów, ale głodni nie byliśmy. Mieliśmy paczki amerykańskie i żywność niemiecką. Później zaczęliśmy handlować. Tam były komisy prowadzone przez oficerów, były sklepy spożywcze.

  • Na terenie obozu?

Tak. Dostawaliśmy papierosy. Za papierosy kupowaliśmy. Niektórzy mieli więcej. Akurat chleb sprzedawali czy masło, tym się dożywialiśmy.

  • Niemcy nie protestowali?

Niemcy pozwalali na to, pozwalali na wszystko nam, żebyśmy tylko nie szkolili się wojskowo, nie robili zbiórek wojskowych. Chodziliśmy na języki, tam były organizowane [lekcje] języka niemieckiego, angielskiego i innych. Było dużo profesorów, były różne wykłady: historyczne, geograficzne. Stołek pod pachę i chodziliśmy. Oflag był bardzo ładnie zorganizowany, była piękna orkiestra symfoniczna, która składała się z kilkuset osób. To byli oficerowie, którzy się tam nauczyli. Dla nas był piękny koncert od walca do walca. Jak wspominam, że tak pięknego koncertu, to w życiu nie słyszałem. Druga sprawa - koncert był tak ładny, że pierwsze rzędy ławek były zarezerwowane dla oficerów niemieckich, którzy chętnie całymi rodzinami przychodzili na koncerty. Tam siedzieliśmy do kwietnia. W kwietniu byliśmy wyzwoleni.

  • Przez kogo?

Przez oddziały kanadyjskie. Ale mieliśmy ostatni incydent, że nasza dwójka obozowa dowiedziała się, że nasz obóz ma być zlikwidowany. Mieli nas wszystkich zwołać na plac apelowy i z wieżyczek naokoło ogniem broni maszynowej esesmani mieli nas zlikwidować. O tym dowiedzieli się nasi koledzy z drugiego oddziału. Tam byli Niemcy. Niemcy szybko [zostali] poinformowali, że muszą nam szybko pomóc. Ponieważ słyszeliśmy, że oddziały kanadyjskie stoją kilka kilometrów od nas - on się nie spieszyli, bo nie mieli po co - dojechał jeden z gońców niemieckich, poinformował. Ochotniczo kilka czołgów a szczególnie Polacy przyjechali i oni nas oswobodzili. Była sytuacja taka, że - obóz był na dole [między] górkami - oni z jednej górki wjeżdżali a esesmani z drugiej zjeżdżali [żeby nas] likwidować. Rozpoczęła się walka. Wszyscy byliśmy na dachach, nie uciekaliśmy, pełno pocisków świstało ale szczęśliwie tylko jeden został ranny. Czołgi weszły, oswobodziły nas i byliśmy wolni. Wtedy Kanadyjczycy poszli dalej a z nas stworzyli oddział Murnau, uzbroili naszych oficerów. Pełniliśmy funkcję w całym okręgu dopóki oni nie wrócili.

  • Kiedy pan zdecydował się wrócić do Polski?

Mieliśmy kiedyś troszeczkę wolne i kilku nas poprosiło o przepustki - szukanie rodziny po obozach niemieckich. Kupiliśmy za dwadzieścia pięć dolarów ładnego „Mercedesa” od Amerykanów i pojechaliśmy w Niemcy. W jednym, w drugim obozie byliśmy, odwiedzaliśmy Polaków. Wróciliśmy, to była lista sporządzona przez starych oficerów, którzy chcą wracać do kraju. Z kolegą zdecydowali, że nie jedziemy do Włoch, tylko jedziemy do kraju. A dlaczego do Włoch? Dlatego, że 9 maja w dzień zwycięstwa na nasze uroczystości przyjechał Anders z całą swoją grupą, mówi: „Muszę dużo zabrać oficerów, szczególnie młodych, bo mnie Niemcy dużo wybili.” Nasi wszyscy młodzi oficerowi zapisywali się i pojechali do Włoch. Nie zdecydowaliśmy się [z] różnych względów. Pierwszy transport był mniej więcej październik, listopad 1945 roku. Cały transport, dwa tysiące pięćset, dwa tysiące osiemset, oficerów pojechało do kraju. Chcieli nas wykołować, bo nas zawieźli do Francji i powiedzieli: „Dalej nie pojedziecie, niedługo i tak będzie wojna, to pojedziecie na czele naszych oddziałów.” Dzięki interwencji u jednych, drugich, puścili nas. Przyjechaliśmy do Dziedzic. Tam władza powiedziała: „Stop! Musicie zaczekać, aż przyjedzie komisja weryfikacyjna z Warszawy.” Czekaliśmy na komisję. Każdy z nas miał rozmowę. Mieliśmy [problem] jako „akowcy”, czy mamy powiedzieć czy mamy nie powiedzieć, ale powiedzieli nam: „Wszystko musicie mówić, bo oni wszystko wiedzą, całe kartoteki otrzymali, o każdym [wiedzą] więcej niż ty wiesz.” Wtedy dostałem rozkaz wyjazdu do Warszawy. Kazali nam się zameldować w Warszawie od razu jak przyjedziemy - na Cyryla i Metodego. Tam była sławna komórka, znowuż było przesłuchanie.

  • Po wojnie spotkały pana represje?

Od tego czasu jak wróciłem, organizowałem dla rodziny [pomoc]. Miałem siostry, bracia byli starsi. Szukałem pracy. Znalazłem u jednego z naszych kolegów, byłem w pracy. Jeśli chodzi o naszą władzę, to miałem co kwartał, co pół roku, wezwanie, żebym się stawił do Urzędu Bezpieczeństwa.

  • Jak długo to trwało?

To trwało przez pięć, sześć lat. Najpierw meldowałem się: „Jestem!” „Aha! Jesteś, to siadajcie tutaj.” Siedziałem trzy, cztery, pięć godzin czekając na łaskawe rozmowy. Później rozmowa: „Co z wami jest?” Chcieli coś wiedzieć: „Czy macie znajomych? Czy może kogoś w Warszawie z akowców?” Człowiek tak musiał lawirować, żeby nikogo nie zdradzić. To było przez ładnych kilka lat.

  • Z czego jest pan najbardziej dumny ze swoich dokonań powstańczych?

Jestem dumny z całego Powstania, że jednak tyle włożyłem, tyle zrobiłem... Szczęście moje wielkie, że kilka razy uciekłem Niemcom, śmierci czy w okupacji, czy w czasie Powstania. Obowiązków było bardzo dużo. Kwestia obrony naszego odcinka na Wspólnej 13 -go 14 –go. Niemcy bardzo nas atakowali, koniecznie chcieli zdobyć odcinek co mieliśmy. Tam była bardzo ciężka walka. „Goliaty” dochodziły do budynków. Jak doszły do budynków, to były wybuchy. Jak „Goliat” wybuchł, to pół budynku szło w gruzy. Mieliśmy jeszcze jedną akcję na Freundlandstehle. To była szkoła samochodowa blisko Ministerstwa Komunikacji. Tam jednego dnia kapitan „Zaremba” zgromadził oddziały, po cichu tam doszliśmy. Niemcy na podwórzu mieli granatniki. Przy każdym granatniku było masę różnych pocisków. Oni chodzili porozbierani, nie przeczuwali. Naszym zadaniem było, żeby zniszczyć to wszystko. Jak zaczęliśmy strzelać do Niemców, to się odezwały karabiny maszynowe niemieckie. Zniszczyliśmy bardzo dużo amunicji, bardzo dużo Niemców poległo na podwórzu. Nie mogliśmy się stamtąd wycofać, bo już od Emilii Plater czołgi nas zaczęły atakować, nie mogliśmy przelecieć przez ulicę, ale przebrnęliśmy i na tym się skończyło. Było dużo rannych przez pociski z czołgów, ale nikt nie zginął.

  • Cały czas mieszka pan w Warszawie?

Tak.

  • W jakim zawodzie pan pracował?

Pracowałem jako rzeczoznawca w przedsiębiorstwie handlu zagranicznego, ekspert od spraw nasion zbóż i tak dalej, bo akurat to znałem.
Warszawa, 14 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Stefan Rubik Pseudonim: „Wiktor” Stopień: podporucznik Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun”, „Obroża” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter