Stefan Verne „Zajączkowski”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swoich rodzicach. Gdzie pan się urodził, gdzie się wychowywał, czy miał pan rodzeństwo?

Jestem Stefan Verne, urodziłem się 14 maja 1928 roku w Łodzi. Od sześćdziesięciu pięciu lat mieszkam w Londynie, studia maturalne i studia uniwersyteckie ukończyłem w Anglii. Pod okupacją, w konspiracji, znany byłem jako „Zając”. W czasie Powstania mój pseudonim był „Zajączkowski”. Dzieciństwo spędziłem w Inowłodzy nad Pilicą. Moją pierwszą szkołą było społeczne gimnazjum w Łodzi, gdzie jednym z moich nauczycieli był Mieczysław Jastrun. Była to fundacja społeczna, jednym z fundatorów była moja rodzina. Potem chodziłem do Szkoły Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Warszawie. Reszta szkolenia była pod okupacją, na tajnych kompletach. Połączone z tym było ryzyko wysłania do Oświęcimia, ale mieliśmy cudownych nauczycieli. Niektórzy to byli profesorowie uniwersytetu, moim nauczycielem historii był Adam Próchnik. Dużo mu zawdzięczam, dużo przez niego zrozumiałem. Jego żona Irena prowadziła w Delegaturze wydział kontaktu z jeńcami w niemieckich obozach jeńców. Zdradzona, aresztowana przez gestapo, torturowana i brutalnie zamordowana. Syn Adama, „Szarek”, był moim kolegą. Zginął na placu Inwalidów w pierwszych dniach Powstania. Moja rodzina była rodziną powiązaną z Legionami, tak że męscy członkowie rodziny służyli w Legionach i stale były rozmowy o Legionach. Moja babcia urodziła się w Łodzi przed powstaniem styczniowym i czasami opowiadała, co pamiętała jako małe dziecko. Dużą, ciekawą częścią tego, co opowiadała, była rewolucja w 1905 roku. Rewolucja w 1905 roku zaczęła się w Łodzi, w Dąbrowie Górniczej, w Polsce i ogarnęła całe imperium rosyjskie.

  • Kim byli pańscy rodzice?

Mój ojciec ukończył chemię w Zurychu i Akademię Ekonomiczną w Sankt Gallen. Matka studiowała języki na francuskim uniwersytecie. Pobrali się we Francji. Ojciec mój pod okupacją był ścigany przez gestapo. Musieliśmy opuścić Warszawę. Po aresztowaniu i śmierci ojca wróciliśmy z matką do Warszawy. Zarabiałem, pracując u kowala w Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym. Zarabiałem prawie tyle, żeby wykupić chleb, margarynę i ziemniaki dla matki i dla siebie. Cudownym elementem tych czasów, który ustalił kierunek mojego życia, była moja wieczorowa praca u profesora Antoniego Bolesława Dobrowolskiego, odkrywcy Antarktydy. Miał słaby wzrok, więc codziennie przez godzinę dyktował mi teksty swoich prac naukowych. W zamian za to uczył mnie matematyki i nauk ścisłych. Jednym z nielicznych moich sukcesów było skuteczne zabezpieczenie tych rękopisów przed Powstaniem. Przygotowałem pięciolitrowe puszki od powideł, pokryłem je z zewnątrz smołą, a w wewnątrz smarami od maszyn i tam ulokowałem rękopisy. Po Powstaniu zostały odnalezione i opublikowane. Byłem najmłodszym uczniem profesora Dobrowolskiego. Najstarszym był Andrzej Teodorowicz Nowicki, poeta. Wprowadził mnie do AK zimą z 1943 na 1944 rok.

  • Jak pan zapamiętał wybuch II wojny światowej we wrześniu 1939 roku?

Tuż przed wybuchem wojny światowej byłem jak zwykle w Inowłodzu. Tam były pierwsze oznaki, że jest wojna. Były dożynki i na dożynki przyjechał wójt z pozwami do wojska dla ludzi, którzy wtedy tańczyli. Pojechaliśmy do Łodzi i w Łodzi (już nie pamiętam którego, może szóstego, może 7 września) wjechały ciężarówki z wojskiem niemieckim. Łódź była niesłychanie ciekawym miastem, W dalszym ciągu jest, gdzie mniej więcej trzecia część ludności była pochodzenia niemieckiego, trzecia część ludności – pochodzenia żydowskiego. Było niemieckie gimnazjum. Nagle i nieoczekiwanie zobaczyłem chłopców, mężczyzn (sąsiadów, których dobrze znałem) w brunatnych mundurach hitlerowskich. To był szok. Łódź stała się szybko niemieckim miastem. Nas wysiedlono do Warszawy, to znaczy załadowano… Mieszkaliśmy w willi, która stała się główną kwaterą gestapo. Wysiedlili nas, pociągiem jechaliśmy do Warszawy.

  • Gdzie się państwo zatrzymali w Warszawie?

W Warszawie zatrzymaliśmy się w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, gdzie z powodów ideowo-społecznych ojciec miał mały wkład i była szansa na dostanie tam mieszkania. Tam przed wojną i za wojny chodziłem do szkoły. Ale z Inowłodza było łatwiej do Łodzi dojechać, gdzie mieliśmy willę.

  • W czasie okupacji pan uczył się na tajnych kompletach i jednocześnie pan pracował?

Nie, to już później. Musiałem przerwać komplety i pracowałem w dzień u kowala w Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym, wieczorami u profesora Dobrowolskiego.

  • Jak pan wszedł w kontakt z profesorem?

Byłem w szkole. Mieliśmy cudowną nauczycielkę geografii, która była kierowniczką szkoły – Anielka Wesołowska. W czasie jednej z lekcji geografii wspomniała, że na Żoliborzu mieszka profesor Dobrowolski. Było zainteresowanie i zaproponowała, żeby dwaj uczniowie poszli do niego na rozmowę. „Szarek” Próchnik i ja poszliśmy. Doskonale nas przyjął. Cudowne dwie godziny spędziliśmy u niego: fotografie, opowiadania. Umiał cudownie opowiadać. Napisaliśmy wypracowania na ten temat, które były popularne w klasie. Duży czas po tym spotkałem go na ulicy. Poznał mnie i zaproponował, czy bym chciał przychodzić do niego i pisać to, co będzie dyktował, bo jemu wzrok nie pozwalał na pisanie.

  • W ten sposób uzupełniał pan swoją wiedzę z zakresu matematyki i nauk ścisłych?

Tak. To było ciekawe, dlatego że on poza geografią miał wielkie zainteresowania światopoglądowe i oświatowe. Wypracował swoją własną metodę nauczania, która była wspaniała, i to właśnie było wielkim dobrodziejstwem dla mnie.

  • Wspominał pan, że wszedł pan w kontakt z konspiracją dzięki jednemu z uczniów pana profesora. Mógłby pan opowiedzieć o tym szerzej?

Chciałem wstąpić do AK i robić coś pożytecznego dla społeczeństwa, szczególnie po śmierci ojca. Ojca nie ma, więc moim obowiązkiem jest zamiast ojca robić. Ale (z powodu wieku) nie było entuzjazmu, żeby mnie przyjąć. Zimą 1943 roku zaczęto bardziej przychylnie się do tego ustosunkowywać. To była konspiracja. Znałem Andrzeja Teodorowicza Lewackiego, inne osoby, którym mnie przedstawił – znałem oczywiście tylko ich pseudonimy, których nie pamiętam. Złożyłem przysięgę w prywatnym mieszkaniu. Przysięgę przyjął pan w cywilnym ubraniu, którego w czasie Powstania spotkałem jako kapitana.

  • Mógłby pan przypomnieć losy ojca w czasie okupacji? Co się z nim działo?

Był ścigany przez gestapo, dlatego wyjechaliśmy z Warszawy. Mieszkaliśmy w Milanówku i w Milanówku został aresztowany, zabrany do aleję Szucha. Był aresztowany razem ze mną i razem pojechaliśmy do alei Szucha, ale mnie zwolnili. Ojca zwolnili po pewnym czasie zmaltretowanego. Był torturowany i kilka dni potem zakończył życie w Milanówku.

  • Byli panowie aresztowani za działalność w AK?

Tak, za działalność w AK, ale szczegółów nie znam.

  • Kiedy pana zwolniono? Który to był rok?

Kiedy ojciec był aresztowany, to był koniec 1942 roku. Potem, po pogrzebie ojca, pojechaliśmy z matką do Warszawy.

  • Gdzie zastał pan wybuch Powstania?

Ostatniego dnia lipca dostałem instrukcję. Byłem łącznikiem zastępcy delegata rządu na miasto Warszawę Stefana Zbrożyny, pseudonim „Ambroży Wawrzyniec”, były burmistrz Płocka. We wrześniu w 1939 roku prezydent Warszawy Starzyński wyznaczył Zbrożynę swoim zastępcą i delegatem na dzielnicę Warszawa Północ. Kiedy na początku 1944 roku zostałem jego łącznikiem, „Ambroży” pełnił w państwie podziemnym tę samą funkcję, na którą wyznaczył go Starzyński, był zastępcą delegata rządu na miasto Warszawę. Ostatniego dna lipca dostałem instrukcję: czekać następnego dnia na „Ambrożego” w umówionym miejscu na Żoliborzu. Znaczyło to, że jeżeli on sam się nie zjawi, to otrzymam dalsze instrukcje.
O planowanej godzinie „W” nie wiedziałem, ale od rana, czekając na instrukcje, widziałem niezwykły ruch chłopców i dziewczyn z chlebakami i paczkami biegnących w różnych kierunkach. Zacząłem zgadywać. Niektórzy koledzy zatrzymywali się na kilka sekund i żegnając się, mówili, co będzie po południu. „Ambroży” nie zjawił się, ale wcześnie po południu, niespodziewanie, niedaleko miejsca, gdzie na niego czekałem, pojawili się ciężko uzbrojeni Niemcy i rozegrała się tragiczna bitwa. To było około drugiej godziny po południu. Po południu i wieczorem ataki naszych ugrupowań na niemieckie pozycje nie powiodły się. Byliśmy odcięci od Starówki i Śródmieścia. Nasze straty w zabitych były poważne. Dziesiątki rannych były przenoszone do klasztoru Zmartwychwstanek. Kobiety znosiły prześcieradła, które będą pocięte na bandaże. Nad ranem drugiego dnia Powstania dowódca II Obwodu pułkownik „Żywiciel” opuścił Żoliborz z większością Powstańców, ale kilka oddziałów nie poszło z „Żywicielem” do Kampinosu. Zostali na Żoliborzu i skutecznie bronili dzielnicy. Spędziłem dużo czasu przy budowaniu barykad i kopaniu rowów komunikacyjnych. Trzeciego dnia Powstania odszukał mnie profesor Gutkowski. Wręczył mi pistolet, visa i powiedział, że nie obawia się o przebieg Powstania, ale ma wielkie obawy o to, co będzie później. Tego samego dnia biskup Andrzej Teodorowicz-Nowicki przekazał mi wiadomość i instrukcję od „Ambrożego”, który urzęduje w Ratuszu. Ponieważ Żoliborz jest odcięty od Śródmieścia, powołana jest na Żoliborzu ekspozytura delegatury rządu. Ekspozytura, współpracując z komendą II Obwodu AK, będzie jedyną legalnie działającą władzą cywilną na terenie Warszawy Północ. Zostaje przydzielony jako łącznik do „Górala”, szefa ekspozytury. Biskup będzie prowadził referat kulturalno-oświatowy. Moje natychmiastowe zadanie jest związane z nawiązaniem kontaktu z przyszłymi członkami ekspozytury. Na moje pytanie: „Jaka jest sytuacja?”, usłyszałem: „Logika mówi radzieckim generałom, żeby się zatrzymali i pozwolili Niemcom nas zniszczyć, ale mam nadzieje, że generałowie nie postąpią zgodnie z logiką”. Tego samego dnia usłyszałem ocenę sytuacji od profesora fizyki i od poety. Pozornie różne wypowiedzi, ale łączyło je przekonanie, że Związek Radziecki decyduje o tym, co się z nami stanie. Logika generałów radzieckich, o których mówił biskup, wynikała z tego, że oni rozumieli cel Powstania tak samo, jak my i nasi przywódcy: uczynić Warszawę stolicą Polski i siedzibą rządu polskiego z Londynu i jego krajowej delegatury. Z nikim więcej nie rozmawiałem na ten temat. Zrozumiałem, co ci dwaj myślący ludzie powiedzieli, ale byłem zaabsorbowany tym, co się stanie za chwilę, za godzinę, czy doczekam do końca dnia.

Biskup najpierw zabrał mnie przedstawić „Góralowi”, potem przedstawił mnie paniom z podsłuchu radiowego, mówiąc, że często będę je odwiedzał po najnowsze wiadomości. Następnie wizyta w kwaterze „Żywiciela”, nowy pseudonim – „Zajączkowski”, opaska i legitymacja, na której „Żywiciel” poleca, aby nasze posterunki ułatwiały mi przejście przez barykady do ziemi niczyjej i powrót z ziemi niczyjej. Powiedziano mi, że najczęstszym niebezpieczeństwem są patrole, ale mogą także być niemieckie zasadzki. Tego samego dnia była moja pierwsza wyprawa w bezpańskie tereny, żeby odszukać kilka osób szczególnie ważnych dla ekspozytury. Pierwszym, którego odszukałem, był sędzia przedwojennego sądu apelacyjnego. Wręczyłem mu nominację przeczytał i powiedział: „Pamiętaj ten moment. Od tej chwili przestaje panować terror i bezprawie, a zaistnieje życie pod ochroną prawa”.
Wyprawy do bezpańskiej ziemi trwały prawie przez cały przebieg Powstania i były coraz trudniejsze. Coraz częściej dostawałem się pod obstrzał i dotychczas nie wiem, jak udało mi się powrócić do naszych barykad. Z czasem zjawiło się nowe niebezpieczeństwo. Jak zbliżałem się pod obstrzałem do barykady, czujny posterunek nie wiedział, kim jestem. Pewnego dnia nasz żołnierz, były jeniec sowiecki, wycelował na mnie karabin. Legitymacja nie miała efektu, bo nie znał łacińskiego alfabetu. Na szczęście przyszedł kapral.
Stopniowo coraz większa część mojego dnia zajęta była łącznością na terenach obsadzonych przez nasze oddziały. Byłem jedynym łącznikiem ekspozytury, która miała szereg referatów, w tym sprawiedliwości, zdrowia, opieki społecznej, aprowizacji, kultury i oświaty. Prawie codziennie niosłem meldunki pisemne, a czasami ustne, między ekspozyturą a kwaterą „Żywiciela”, między ekspozyturą i Cywilnym Sądem Specjalnym, którego wyroki zatwierdzał „Góral”, między ekspozyturą i Wojskowym Sądem Specjalnym, który rozpatrywał sprawy kolaborantów i szpiegów, między ekspozyturą i Korpusem Bezpieczeństwa, szpitalami, ośrodkami wyżywienia.
Pod koniec trzeciego tygodnia sierpnia odbyła się ponownie tragiczna próba przebicia się na Starówkę. Było dużo zabitych i rannych. Wcześnie rano, biegnąc z meldunkami, spotkałem sanitariuszki niosące rannych. Jedna z nich zawołała, a kiedy podbiegłem, dała mi granat ręczny. Wmówiłem sobie, że dostałem ten granat, żeby się dobić, gdybym został ranny w bezpańskiej ziemi. Kilka tygodni później ten granat uratował mi życie.
Nie pamiętam, kiedy „Ambroży” Stefan Zbrożyna przyszedł na Żoliborz kanałami. Wydaje mi się, że to było w dzień albo blisko dnia jego imienin – 2 września. Nie jestem pewny. Odwiedziłem go tego samego dnia. Był pogodny, ale zmęczony piekłem Starówki i przejściem kanałami. Odwiedzałem go co kilka dni. Zdecydował nic nie zmienić w strukturze ekspozytury.
Prawie codziennie, obiegając Żoliborz, spotykałem śmierć – ludzi zabitych we własnych mieszkaniach, na podwórzach, na ulicach, domy zawalone bombami lotniczymi czy pociskami artylerii. Od naszych wysuniętych pozycji w wyprawach do ziemi bezpańskiej dowiadywałem się o masowych egzekucjach i bestialskich morderstwach, widziałem niepogrzebane zwłoki. Zdawałem raporty „Góralowi”, ale z nikim innym o tym nie mówiłem. Dla wszystkich innych zachowałem uśmiech i słowa ufności w przyszłość, bo tak byłem wytrenowany.
Codziennie na dziedzińcu Krasińskiego 18 ksiądz odprawiał msze i przyjmowaliśmy komunię. Traktowaliśmy to jako ostatni sakrament.
W połowie września ukazały się na bezchmurnym niebie dziesiątki „latających fortec”. Były bardzo wysoko, ponad zasięgiem artylerii przeciwlotniczej. Patrzyliśmy, nie rozumiejąc znaczenia tego zjawiska. „Latające fortece” wyzwoliły setki spadochronów. Padło pytanie: „Czy to desant?”. Niemiecka artyleria przeciwlotnicza przestała strzelać. Widoczne było, że większość z tych setek spadochronów, wyzwolonych z tak wielkiej wysokości, ominie Warszawę. Niewiele ma szansę wpaść w ręce Powstańców. Z bólem zrozumieliśmy, że sto „latających fortec” przeleciało tysiąc pięćset kilometrów z symboliczną pomocą.
W ostatnich dniach września powiedziano mi o przybyciu trójki parlamentariuszy, wysłanników niemieckiego dowódcy ataku na Żoliborz, generała Källnera. Na propozycję złożenia broni „Żywiciel” odpowiedział odmownie. Tego samego dnia, wracając z ziemi niczyjej, spotkałem przy barykadzie porucznika, który mnie poznał. Powiedział, że jego funkcją jest prowadzenie z Kampinosu na Żoliborz specjalnie wyszkolonych Powstańców, a w drodze powrotnej wprowadzenie do Kampinosu żołnierzy na doszkolenie i dozbrojenie. Powiedział, że na Żoliborzu zbliża się koniec. Tej nocy będzie szedł do Kampinosu prawdopodobnie po raz ostatni. Chętnie zabierze mnie ze sobą do Kampinosu, jeżeli mój szef będzie uważał, że może mnie zwolnić ze służby. Powtórzyłem tę rozmowę „Góralowi”, na co on odpowiedział: „Jeżeli porucznik ma rację, że zbliża się koniec, to moim i twoim obowiązkiem jest pozostać z ludnością cywilną”. Odpowiedziałem „Góralowi”, że oczywiście zgadzam się z tym, co powiedział. Podziękowałem. Wiadomość z podsłuchu radiowego była, że Mokotów zaprzestał walki.
Następnego dnia od rana nieustanne bombardowanie przez ciężką artylerię i moździerze. Wielka koncentracja, dookoła nas niemieckie jednostki piechoty, czołgów i dział samobieżnych. Nieprzyjaciel wdziera się w nasze pozycje. Tej nocy byłem w komendzie AL. Nagle wszedł porucznik „Stary” Roman Dąbrowski. Prosił o pomoc do obrony [klasztoru] Zmartwychwstanek. Oficer AL powiedział, że nie może pomóc. Radzi zwrócić się do „Żywiciela”. „»Żywiciela« nie ma” – odpowiedział porucznik „Stary”. W tym momencie weszło kilku żołnierzy AL. Meldowali, że opuścili pozycje broniące kościoła świętego Stanisława Kostki. Straty w ludziach, ale wynieśli karabin maszynowy.
Następnego dnia niosłem do „Żywiciela” meldunek wymagający odpowiedzi. To był straszny dzień. Każdy dom, każda ulica była pod obstrzałem. Przedzierałem się przez zatłoczone piwnice, które trzęsły się od wybuchów bomb i pocisków. Niektóre piwnice napełnione były kurzem i dymem. W rowach komunikacyjnych trudno było zorientować się, z której strony był obstrzał. Może z wszystkich stron. W jednym rowie komunikacyjnym spotkałem dwóch oficerów radzieckich z radiostacją. Pytali o kwaterę AL. Wskazałem kierunek i ostrzegłem. „Żywiciela” nie mogłem znaleźć.
W końcu wpadłem w zasadzkę oddziału SS. Oddałem pistolet visa, który już był bez naboi. Najpierw popędzili naszą grupę jeńców przed oddziałem SS atakującym „Blaszankę”. Byłem w „Blaszance” kilka dni przedtem i myślałem, że chłopcy z „Blaszanki” mnie poznają. Nagle esesman, chyba trzy metry za mną, został ranny i atak odwołano. Potem musieliśmy przejść pojedynczo między dwoma cywilami, którzy wpatrywali się w twarz każdego jeńca. Kilku zatrzymano. Resztę nas zaprowadzono do kolonii spalonych domów. Dotychczas nie pamiętam nazwy tej koloni. Widzieliśmy ciała rozstrzelanych. Najbliżej nas były nogi. Patrzyłem na buty i myślałem, że jeżeli następni przechodnie zobaczą moje buty, to zauważą, że mam dziury w podeszwach. Ustawiono nas twarzą do ściany, ręce do góry. Za nami samochód z ciężkim karabinem maszynowym. Nagle kazano nam się odwrócić. Obok karabinu maszynowego stał oficer niemiecki, który przedstawił się jako dowódca 19 Dywizji Pancernej Dolnej Saksonii i wygłosił przemówienie. Z tego, co zapamiętałem z tego przemówienia, było: „Znamy waszą sytuację. Znamy wasze plany, bo łącznikowy oficer sowiecki z radiostacją jest w naszych rękach. Nie możecie przedrzeć się do Kampinosu, bo w Kampinosie nie ma już partyzantów. Nie możecie przedrzeć się przez Wisłę, bo czołgi mojej dywizji stoją wzdłuż brzegu”. Zakończył: „Wiem, dlaczego walczycie przeciw nam – bo taki rozkaz dostaliście od waszego rządu w Londynie. Nie zostaniecie rozstrzelani”. Eskortowani szliśmy spalonymi ulicami. Mijaliśmy spalone pojazdy i zwęglone zwłoki leżące na ulicy. Czułem się bardzo słaby. Nic nie jadłem od dwóch dni. Moje powierzchowne rany z obrażeń odniesionych na początku Powstania nie goiły się. Ubranie było przesiąknięte krwią. Eskortujący żołnierz krzyknął, że jeżeli nie będę szedł szybciej, to każe mi skakać żabką, ale potem wrócił do mnie i powiedział, żebym usiadł na krawędzi chodnika, odpoczął i przyłączył się do następnej grupy jeńców. Usiadłem i wtedy stało się coś cudownego. Ulicą szły masy ludności cywilnej. Jedna z przechodzących kobiet podeszła i powiedziała, że moja matka jest w tym tłumie. Jeżeli zostanę w tym miejscu, to może ją zobaczę. Pół godziny później zobaczyłem matkę. Wstałem i przez kilka cudownych chwil rozmawialiśmy.
W Pruszkowie oddzieleni byliśmy drutami kolczastymi od ludności cywilnej i strzeżeni przez uzbrojonych żołnierzy. Stałem przy drucie i patrzyłem na nieszczęśliwą ludność cywilną. Serce się krajało. Widziałem wózek, na którym wieźli dwie nieżywe kobiety. Ktoś powiedział, że to pewnie Żydówki, które nie mogły wytrzymać i zażyły truciznę. Wyszedł żołnierz SS, podniósł ramię do góry i zawołał, że potrzebne mu są dziewczyny. Jedna dziewczyna, ochotniczka, podeszła do niego. Powiedział, że potrzebne są trzy. Znalazły się trzy ochotniczki i poszły z nim do kwatery SS. Stałem przy drucie kolczastym. Podbiegła kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku i próbowała dać mi miseczkę, mówiąc: „Weź, żebyś miał z czego napić, jak dadzą wodę”. Nie przyjąłem, mówiąc, że teraz najważniejszą osobą jest jej dziecko. Inna kobieta podbiegła i wcisnęła mi w ręce torebkę z kilkoma kostkami cukru. Przyjąłem. Nagle zobaczyłem, jak z tłumu wyłonił się „Ambroży”, zastępca delegata rządu na miasto Warszawę. Podszedł i wyszeptał: „Będziesz uciekał. Potrzebne ci będą pieniądze. Podzielę się z tobą tym, co mam”. Nie przyjąłem. Kobieta podeszła i powiedziała, że podobno Niemcy są skłonni zwolnić jeńców, którzy mają bliską rodzinę wśród ludności cywilnej. Ona pójdzie na wartownię i powie, że jest moją żoną. Okazało się, że była to tylko plotka. Kazali nam przechodzić pojedynczo przed żołnierzem SS, który nas klasyfikował i przydzielał do grupy o nieznanym przeznaczeniu. W budynku, do którego weszliśmy, zjawił się pracownik Czerwonego Krzyża, którego znałem jako podporucznika AK. Przyszedł sprawdzić, czy nikt z nas nie jest poważnie chory. Poznał mnie w tłumie, wręczył kawałek papieru z ołówkiem, żebym napisał godzinę naszego wyjścia na tory kolejowe. Miałem ten kawałek papieru ukryć w umówionej szczelinie muru. Znając czas odjazdu naszej grupy, kolejarze dowiedzą się o kierunku pociągu. Rozkaz wykonałem.
Załadowano nas do pociągu. Zostaliśmy załadowani do wagonów bydlęcych, sześćdziesiąt osób do wagonu. Przyszła siostra zakonna i dała nam osełkę masła. Z drugiej strony wagonu ktoś wołał, że jest dziura w desce, żeby ją powiększyć. Powiększyliśmy i kolejarz wcisnął litrową butelkę wódki. Każda z tych osób dała to, co uważała, że poprawi nasz los. Niemcy dali każdemu pół bochenka chleba. To był mój pierwszy posiłek od trzech dni. Pociąg ruszył. Na platformie każdego wagonu stał żołnierz z karabinem. W wagonie było ciasno. Musieliśmy stać. Kilka osób miało krwawą biegunkę i nie sposób było oddalić się na tyle, żeby nie być pokrytym krwawą wydzieliną. Myślałem, że to pewnie te same wagony, którymi nie tak dawno wywożono z Warszawy trzysta tysięcy Żydów do komór gazowych. Może nasz pociąg też jedzie do jednego z obozów zagłady? Pociąg wjechał na bocznicę w lesie. Kazano nam się rozebrać w baraku, oddać wszystko, co mieliśmy, do dezynfekcji, a nam iść do innego baraku, który był odwszalnią. Patrzyłem na głowice pryszniców w suficie, czy wyjdzie z nich woda, czy gaz. Wyszła woda. Wróciliśmy do pociągu.
Po trzech dniach i trzech nocach dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia: Malchin in Mecklenburg. Apel na placu obozowym. Niemiecki sierżant przepraszał, że tej nocy będziemy spać na gołej ziemi, bo nasz barak nie jest gotowy. Następnego dnia weszliśmy do baraku opróżnionego przez sowieckich jeńców. Wewnątrz napis wielkimi literami: „Witamy bohaterów Warszawy”. Praca była ciężka i niebezpieczna, przy rozbiórce zbombardowanych domów. Zasłabłem i zaniesiono mnie do izby chorych. Wieczorem wszedł niemiecki sierżant. Potrzebni mu są dwaj ludzie, którzy znają niemiecki, żeby zanieść worki węgla na wartownię. Po powrocie powiedzieli, że na wartowni, na biurku sierżanta leżał otwarty list od jednego z naszych kolegów adresowany do komendy gestapo w Krakowie. Pisze, że pełniąc służbę, dostał się z Powstania do obozu. Będzie oczekiwał decyzji dotyczących jego dalszej pracy. Mnie komendant magazynu obozowego kazał nieść jakąś paczkę do jego kwatery. Tam nalał dwa kieliszki wódki i wzniósł toast „Koniec wojny i dobrobyt w Niemczech i w Polsce”.
Byliśmy odcięci od świata i dręczyło nas przeświadczenie, że jeżeli tu zginiemy, to nikt nie będzie o nas wiedział. Z myślą o tym napisałem kartę pocztową zaadresowaną do mojego wuja w Londynie, na konspiracyjne nazwisko i konspiracyjny adres w Szwecji. Wręczyłem tę kartę jednemu z wartowników z prośbą, żeby nalepił znaczek i wysłał. Tłumaczyłem, że celem karty jest, żeby mój wuj przysłał paczki żywnościowe, którymi się podzielę z wartownikiem. Wuj dostał kartę w Londynie z adnotacją brytyjskiej cenzury: „Bezpośrednia komunikacja z terytorium nieprzyjaciela jest zabroniona. Należy odpowiedzieć przez Czerwony Krzyż”. Praca była ciężka, warunki w obozie złe. Kilku z naszej grupy dwustu zakończyło życie. Komendant obozu tłumaczył, że to dlatego, że przysłali mu chorych jeńców. Zdecydował, że dwudziestu najsłabszych będzie odesłanych do innego obozu. Byłem w drugiej grupie, w drugiej dziesiątce najsłabszych. Kiedy czekaliśmy na pociąg, przyszedł urzędnik urzędu pracy, mówiąc, że wśród nas jest ogrodnik potrzebny w mieście. To ja byłem tym ogrodnikiem.
W przedsiębiorstwie ogrodniczym doszli szybko do wniosku, że nie mam wystarczających kwalifikacji i odprowadzili mnie do urzędu pracy. Była przerwa obiadowa i w urzędzie były tylko dwie młode panienki. „Co mamy z tobą zrobić?” – pytały. „Odesłać mnie z powrotem do obozu” – „To jest łatwe. A może chciałbyś pracować w gospodarstwie rolnym?” Odpowiedziałem: „Nie, bo ciężka praca, nie podołam. Nie znam tej pracy, nie potrafię”. Panienki na wyścigi przekonywały mnie, że sił nabiorę, bo życie w gospodarstwie jest zdrowe, że będę jadł lepiej niż ktokolwiek w mieście, pracy się nauczę. Ulokują mnie u dobrych, miłych ludzi. Zgodziłem się. W gospodarstwie były dwie kobiety, których mężowie byli na froncie, i trzech synów. Traktowali mnie jak członka rodziny, a chłopcy – jak kolegę. Wcześnie rano, przy dojeniu krów opowiadałem gospodyni o Powstaniu. Słuchała z zainteresowaniem, ale ostrzegła, żebym nie opowiadał tego innym.
W Wigilię Bożego Narodzenia miałem wysoką gorączkę i straciłem przytomność. Przyjechał niemiecki lekarz wojskowy. Pochodził z Litwy i mówił po polsku. Miałem zapalenie płuc i opłucnej. Kazał zawieźć mnie do szpitala. Przyjęła mnie tam siostra miłosierdzia, którą pacjenci nazywali ironicznie miłosierną siostrą. Jednym z jej obowiązków było uśmiercanie chorych, którzy byli nieuleczalnie chorzy, szczególnie chorych, którzy mieli zmarnowane płuca. Ta siostra uratowała mi życie. Kiedy okazało się, że nie tylko mam zapalenie opłucnej i płuc, ale także tyfus, pielęgnowała mnie przez trzy miesiące. Był okres, kiedy przez kilka tygodni straciłem wzrok i kontakt z otoczeniem.
Po trzech miesiącach wróciłem do pracy w gospodarstwie. Zbliżały się dwa fronty. Czerwona Armia była bliżej, ale Amerykanie posuwali się szybciej. Pierwszą grupę żołnierzy radzieckich powitałem 1 maja jako naszych aliantów i wyzwoleńców. Po kilku dniach zakwaterował w sąsiedztwie sowiecki kapitan. W codziennych objazdach powozem towarzyszył mu polski sierżant, który znał okolicę i pokazywał, gdzie rabować i gdzie są młode dziewczyny, które wyciągali z domów i zawozili do kwater krasnoarmiejców. Pewnego dnia wracałem przez wieś z dwoma francuskimi jeńcami. Gdy doszliśmy do mojego gospodarstwa, widzieliśmy tłum gapiów, jeńców wojennych różnych narodowości. Na środku podwórza kilkunastoletni chłopak niemiecki kopał dół. Opodal stał kapitan. Powiedziano mi, że kiedy gospodyni z tego gospodarstwa kazali iść do łóżka z żołnierzami, ich syn wybiegł ze stodoły, upadł na kolana przed kapitanem i błagał, żeby zwolnić matkę. Kapitan kazał mu przynieść łopatę i wykopać sobie grób. Podszedłem do kapitana i głośno, łamanym rosyjskim zawołałem, aby zachowywał się zgodnie z oficerskim regulaminem Czerwonej Armii. Jego odpowiedź była: „Szukałeś zaczepki i znalazłeś”. Wyciągnął rewolwer i wycelował. Stałem dwa metry od niego. W tej chwili nadszedł porucznik. Niósł dwie szable znalezione w niemieckim domu. Stanął między mną a kapitanem i powiedział: „Obraziłeś kapitana. On był na froncie dwa lata”. Kapitan wrzasnął: „Dwa i pół roku!”. Nadszedł polski sierżant. Wyrwał porucznikowi jedną z szabli i zaczął okładać mnie płazem, szczególnie moją głowę. Upadłem, moja głowa była zalana krwią. Kapitan roześmiał się i schował rewolwer do kabury. Odeszli z gospodarstwa.

Leżąc tam, postanowiłem, że nie pójdę na wschód, tak jak kapitan rozkazał wszystkim jeńcom, tylko pójdę na zachód. Przypomniałem sobie, że instrukcja AK była: „Przedostać się do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie”. Konsekwencją tej decyzji było, że sześćdziesiąt pięć lat teraz jestem w Anglii. Tak się złożyło, że spotkałem trzech oficerów francuskich, którzy powzięli taką samą decyzję jak ja – nie usłuchać rozkazu rosyjskiego, nie iść na wschód, tylko iść na zachód. Dwóch z tych oficerów było oficerami rezerwy. Byli repatryjowani w czasie I wojny światowej przez Morze Czarne i dużo miesięcy trwało, zanim udało im się wrócić do Francji. Wydostałem dwanaście bochenków chleba z piekarni, która była obsługiwana przez naszych jeńców, kolegów. Poszliśmy na zachód, w kierunku frontu. Gospodyni gospodarstwa, gdzie pracowałem, uszyła mi opaskę francuską, dała mi mundur bez naszywek i dała mi buty, bo moje buty miały dziury w podeszwach. Poszliśmy. To była ciężka droga, bo szliśmy w kierunku frontu. Ciągle nas zawracali, my dookoła i dalej w kierunku frontu. Krajobraz był koszmarny. Na drogach leżały ciała zabitych ludzi i koni. Od wielu dni samoloty amerykańskie nadlatywały chyba co godzinę, i strzelały do wszystkiego, co się poruszało, do każdego człowieka, do każdego psa chyba. Niemcy mieli słowo, o którym się teraz nie pamięta, na te samoloty: Jabos, skrót [niezrozumiałe], ale brzmiące groźnie. Rosyjska metoda była, że jak leżał trup na drodze, to zamiast zawołać ludzi, którzy mieszkali, żeby usunęli, to samochody zjeżdżały z drogi i objeżdżały dookoła. Masy jeńców wojennych i ludzi, którzy przymusowo pracowali, straszny obraz. Grupa jeńców idących w odwrotnym kierunku od nas wchodziła do domu. Zjedli, co było w domu wiejskim, rozpalili ognisko czy piec meblami, które były. W końcu zostawili dom, czasami spalili. Krowy niedojone. Myśmy mieli mało jedzenia, doiłem po drodze krowy. Koszmar. W ciągu pierwszego dnia naliczyłem, zdaje się, siedemdziesiąt trupów, przez które przechodziliśmy. Przestałem liczyć. Pamiętam tragiczne sceny. Drogą jechał stary człowiek wózkiem inwalidzkim i trzymał w ramionach maleńkie dziecko. Pchała wózek młodsza kobieta, pewnie jego córka. Moi trzej towarzysze podróży, francuscy oficerowie, szli koło nich i każdy z nich podniósł rękę: Heil Hitler! W lesie widzieliśmy ludzi kryjących się. Miałem francuską opaskę. Powiedzieli mi, że boją się Polaków jeszcze bardziej niż rosyjskich żołnierzy. Przeszliśmy sto kilkadziesiąt kilometrów, ciągle zatrzymywani przez rosyjskich żołnierzy. Rozmowy z nimi, wykręty, dlaczego idziemy tu, a nie w odwrotnym kierunku. W końcu doszliśmy do linii demarkacyjnej. Tam stoły były ustawione, siedzieli funkcjonariusze NKWD. Mój francuski nie był dobry, ale był lepszy od [francuskiego] oficerów NKWD. W długiej rozmowie, w której wypytywali się o moje prywatne szczegóły, o moją rodzinę, miejsce zamieszkania we Francji, jakoś uwierzyli. Dziwny moment, który mnie zastraszył, był jak pytali się o imię. Powiedziałem francuskie imię: Étienne Verne. Na to oficer stojący za mną krzyknął: Piszi Stiepan! Ale to tylko pokazywało na znajomość…
Przeszliśmy strefę demarkacyjną. Przywitały nas tam amerykańskie kobiety z pompkami z flitem i oflitowały nas z obawy przed wszami. Moi trzej towarzysze jako oficerowie zostali przewiezieni do Francji samolotami, a ja jako żołnierz – pociągiem.
Pojechałem do Marsylii. W Marsylii na stacji byliśmy witani przez tłum, orkiestrę, która witała żołnierzy, którzy byli internowani przez więcej niż cztery lata. Każdego z nich uściskało kilka kobiet po kolei. Piękne było to powitanie. Następnego dnia był strajk generalny. Jedyne dwa biura, które były otwarte, to były policji i komunistycznego pisma, już nie pamiętam, jak się nazywało. Najpierw poszedłem na policję i wytłumaczyliśmy kapitanowi policji, że nie jestem Francuzem, że przyjechałem tutaj. Wysłuchał tego wszystkiego i powiedział: „Rozumiem, ale z mojego punktu widzenia jesteś Francuzem. Wystawię ci dokument francuskiego żołnierza”. Wystawił carte rapatrié. „Teraz jak pójdziesz z tym do tamtego biura, to dostaniesz pieniądze tak jak żołnierz francuski”. Dalej nie wiedziałem, co zrobić i nie mogłem się dowiedzieć, bo był strajk generalny. Nagle zauważyłem biuro komunistycznego pisma. Wszedłem tam i młoda kobieta powiedziała mi, że jest polska misja wojskowa w Marsylii. Nie byłem pewny, czy to warszawska, ale poczekałem i w przerwie obiadowej zaprowadziła mnie. To był punkt werbunkowy 2 Korpusu. Wszedłem tam i oficer werbunkowy… Wszyscy tam byli absolutnie czarujący, oficerowie i panie, żony oficerów. Oficer werbunkowy… Pamiętam, nad nim był afisz werbunkowy, który mówił: „Po zwycięstwo i sławę, i odwet za Warszawę”. Przedstawiłem mu się. Powiedział, że widocznie nie bardzo jestem zdrowy i pomyliłem się co do daty urodzenia. Przy takiej dacie urodzenia nie mogą mnie przyjąć do wojska, ale na pewno się pomyliłem i naprawdę urodziłem się o rok wcześniej. Przekonał mnie. Stałem się żołnierzem 2 Korpusu. Panie, żony oficerów, zdecydowały urządzić wielką kolację na moją cześć, bo byłem pierwszym Powstańcem z Warszawy, który tam dotarł. Po tej kolacji zbadał mnie lekarz wojskowy i powiedział, że według regulaminu absolutnie nie mogę jechać do Włoch, dlatego że mam gorączkę. Nikogo z gorączką nie wolno wpuścić na pokład okrętu. Byłem tym zdeprymowany.
W obozie przejściowym byłem zaproszony rozmawiać z grupą oficerów 2 Korpusu. Dali mi wybór broni. Pozwolono mi wstąpić do jakiejkolwiek jednostki oprócz lotnictwa i marynarki. Moja odpowiedź była, że chciałbym służyć w jednostce, która będzie pierwszą jednostką liniową, jeżeli będzie wojna. Powiedzieli: „Doskonale”. Przesłali mnie do podchorążówki broni pancernej w Centrum Wyszkolenia Wojsk Pancernych na południu Włoch. Tam służyłem aż do demobilizacji. Byłem demobilizowany w Anglii.
To, co się ze mną stało w Anglii, to jest przykład, jakie podejście mają mądrzy ludzie do takiego problemu, jakim nagle stał się 2 Korpus i 1 Korpus, kiedy wojna się skończyła. Ustanowiono specjalny [Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia], gdzie pozwolono mi robić maturę. Robiłem angielską maturę, przygotowywałem się do angielskiej matury z angielskimi studentami, którzy byli demobilizowanym żołnierzami angielskimi. Zdałem maturę i byłem traktowany tak jak angielski zdemobilizowany żołnierz. To znaczy miałem pierwszeństwo na uniwersytecie i stypendium na uniwersytet. Tak ukończyłem studia uniwersyteckie. Po studiach uniwersyteckich dostałem posadę w największej na świecie firmie robiącej kable elektryczne, która później miała przedstawicielstwo techniczne w Warszawie. Powoli awansowałem i przez wiele lat byłem dyrektorem badań badawczych w laboratorium badawczym, kierując pracami badawczymi trzystu naukowców, inżynierów i laborantów, z jednoczesną synchronizacją naszych laboratoriów, które były we Włoszech, w Hiszpanii, w Kanadzie, w Stanach Zjednoczonych, w Australii. Przez cały okres mojej pracy zawodowej byłem w tej firmie, ale oprócz tego przez dużo lat miałem posadę wykładowcy na Uniwersytecie Londyńskim.

  • Czy czasie wypraw na ziemię niczyją miał pan okazję zetknąć się z Niemcami, z niemieckimi patrolami?

Tak.

  • Jak pan ich wspomina?

Zetknąłem się z patrolami niemieckim tylko w tym znaczeniu, że ktoś do mnie strzelał. W niektórych wypadkach nie widziałem, kto strzela, w innych wypadkach widziałem, kto strzela. Dlatego powiedziałem, że dotychczas nie wiem, jak udało mi się żywemu dojść do naszych barykad. Były takie zasadzki, o których w moim treningu AK nie wiedziałem. Na płaskiej ziemi leżeli niemieccy żołnierze w kierunku gwiaździstym. Zwykle jak się mówi o zasadzce, to się myśli, że to za jakimiś murami czy za jakimś pagórkiem, a tu – na płaskiej ziemi. Strzelali i cudem udawało mi się uciec. W ostatniej chwili, o której wspominałem, nie udałoby mi się uciec, ale miałem granat. Rzuciłem granat i to mi dało kilka sekund, żeby się oddalić.

  • Uciekł pan?

Uciekłem.

  • Wspominał pan, że był wykorzystywany jako żywa tarcza w natarciu SS na „Blaszankę”. Wspominał pan też o tym, że docierały do pana informacje o niemieckich zbrodniach w innych dzielnicach Warszawy. Atak na „Blaszankę” zakończył się niepowodzeniem. Rozumiem, że strzelano koło pana.

Koło mnie był ranny. Czy ktoś inny był ranny, to nie wiem.

  • Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna?

Ludność cywilna była cudowna. Mój bieg po Żoliborzu szedł i do ziemi niczyjej, był z domu do domu, z piwnicy do piwnicy. Każdego dnia jakaś miła pani pytała się, czy mogę się zatrzymać na chwilę, żeby zjeść trochę zupy czy sucharki, które miała. Absolutnie cudowna była ludność cywilna. Coś charakterystycznego, co pamiętam: we wrześniu Niemcy zaatakowali Marymont i przed atakiem zrzucali ulotki podpisane przez generała von dem Bacha. Ulotki mówiły: „Jeżeli wyjdziecie w takim i takim kierunku, z rękami do góry i z białymi chustkami, to będzie wam dobrze. Dostaniecie jedzenie, dostaniecie pracę”. Przedtem Marymont był pod strasznym ogniem i palił się, bo był drewniany. Potem ludzie z Marymontu szli do nas na Żoliborz, który był pod ogniem. Pytałem się jednej rodziny: „Czy to dobrze, że przychodzicie do nas? My jesteśmy pod ogniem”. Mówi: „Przecież lepiej być ze swoimi, niż iść tam, w nieznane”.
Byłem świadkiem bardzo często, prawie każdego dnia, jak komendant Korpusu Bezpieczeństwa „Paździerski” przychodził i zdawał raport ekspozyturze rządu i prokuratorowi, co się dzieje. Miał ludzi, którzy informowali go o nastrojach wśród ludności. Zawsze było to, że w niektórych miejscach (i to były miejsca gdzie byli najbiedniejsi ludzie, bezrobotni, fort Sokolnickiego), że tam się coś gotuje, że za to, że są głodni, w takich strasznych warunkach, to winią tych, którzy ogłosili Powstanie. Ja tego od nikogo nie słyszałem, ale porucznik „Paździerski” takie raporty co dnia przynosił. Wśród ludności cywilnej, jaką spotykałem… To jest coś nie do określenia. Spotykam kobietę, którą znałem, która była przyjaciółką mojej matki. Mówi: „Jak zobaczysz swoją matkę, powiedz jej, że mój syn w AK zginął trzeciego dnia Powstania, a mąż zginął wczoraj w mieszkaniu”. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć na to. Takie spotkania były częste. Osobistych tragedii było niesłychanie dużo. Większość ludności, którą znałem, cudownie się zachowywała. Tak jak można było marzyć, żeby się zachowywać. Na każdym kroku pomagali AK i służbom pomocniczym. Nie mówili o tragediach. Słowa, które się zawsze powtarzały, to były słowa z „Warszawianki”: „Kto przeżyje, wolnym będzie, kto umiera, wolnym już”.

  • Wspominał pan, że zetkną się z żołnierzem z niewoli radzieckiej, który znając tylko cyrylicę, nie chciał pana przepuścić. Czy zetknął się pan także z przedstawicielami innych narodowości w czasie Powstania?

Nie zetknąłem się. Zetknąłem się z kilku żołnierzami, którzy byli przedtem jeńcami sowieckimi. Oni byli w wielkim niebezpieczeństwie, jak była kapitulacja. Przed kapitulacją w dalszym ciągu był rozkaz, żeby mężczyzn wziętych do niewoli zastrzelić. Taki był rozkaz i taka była praktyka wtedy, kiedy byłem wzięty do niewoli.

  • To było jeszcze przed uznaniem AK czy po uznaniu?

Chyba przed uznaniem. Uznanie nie zadecydowało o niczym. Co zadecydowało, to układ kapitulacji, układ zawieszenia broni.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Gdzie pan kwaterował?

Zwykle spałem w biurze ekspozytury rządu, dlatego że była możliwość, że w nocy mnie obudzą i każą z meldunkiem gdzieś polecieć. Nie kwaterowałem więc, tylko spałem. W ciągu dnia, jak mogłem, wpadałem do znajomych czy tam, gdzie moja matka była, żeby odpocząć. Ekspozytura wiedziała, gdzie jestem. Bardzo mało spałem.

  • Miał pan szansę w coś się przebrać? Miał pan ubrania na zmianę?

Wstyd mi powiedzieć, ale nie.

  • Z wodą nie było problemów?

Z wodą na początku nie było problemu. Potem był problem. Była studnia artezyjska niedaleko kotłowni. Ludność cywilna chodziła tam z wiadrami. Ja też chodziłem z wiadrami, przynosząc na ekspozyturę. Tak że do tego, żeby mieć pragnienie, nie doszło. Uprać sobie było trudno.

  • Nie było wody do mycia?

Prawie że nie było.

  • Jak wyglądała kwestia zaopatrzenia w żywność?

Zaopatrzenie w żywność nie należało do kompetencji ekspozytury. Były składy żywności, na przykład składy Społem, które miało sklep. Moje wrażenie było, że te składy żywności, wiedząc o Powstaniu, specjalnie dobrze się zaopatrzyły. Żywność nie była dostępna każdemu, dlatego że byli ludzie, którzy mieszkali za daleko, ale w centrum Żoliborza była kuchnia (więcej niż jedna), do której można było dojść i dostać zupę czy sucharki. Sucharki były bardzo popularne. Nie miało się wrażenia, że jest głód. Pod sam koniec tak, bo nie można było nic roznosić. Ja żywiłem się sucharkami. Dziwne się wyda, ale jak Rosjanie zrzucali broń bez spadochronów, to także zrzucali worki z sucharkami.

  • Zdarzało się panu mieć czas wolny?

Nie. Czas wolny, żeby zasnąć i odpocząć, ale na nic innego.

  • W czasie Powstania odwiedzał pan matkę?

Tak. Matka z innymi kobietami, jak polska 1 Armia czy władze sowieckie zrzucały broń i amunicję bez spadochronów, siedziały i na każdy nabój patrzyły. Jeżeli nie był za bardzo pogięty, to szedł na jedną stronę, a pogięte szły na drugą stronę. To ciekawe dla pytania o ludności cywilnej: kiedyś odwiedziłem matkę i ogromy pocisk artyleryjski trzydziestocentymetrowy wylądował (matka pracowała w piwnicy) w sąsiedniej piwnicy. Przedarł się przez kilka pięter i nie eksplodował. Matka mówi: „Jak pójdziesz tam, to zobaczysz wielki pocisk. Upadł i nie wybuchł”. Wszyscy to przyjęli jako powszednią rzecz, pocisk wpada. Przecież gdyby ten pocisk wybuchł, to by ślad nie pozostał po domu. Przyszli nasi specjaliści, rozbroili go.
  • Jaka atmosfera panowała tam, gdzie pan pracował?

Atmosfera była taka, jaki był rozkaz. Rozkaz był, mówiło się: „Co jest w twojej głowie, nikogo nie obchodzi, ważne jest to, co ludzie widzą i słyszą”. Przy każdej okazji był uśmiech na twarzy i otwierało się usta tylko, żeby powiedzieć coś, co dodaje ducha. Ciekawe były zebrania, w których uczestniczyłem. Byłem jedynym uzbrojonym człowiekiem w ekspozyturze. Czasem stałem na warcie. Były zebrania myślących ludzi na wysokich stanowiskach. Był szef wodociągów warszawskich, był ktoś, kto przyszedł z mapą kanałów warszawskich. Ludzie na najwyższych administracyjnych stanowiskach miasta Warszawy, a także sędziowie, prokuratorzy. Byłem świadkiem ich rozmów i wszystkie były z mojego punktu widzenia bez zarzutów. Nikt nie powiedział nic, co by wprowadzało depresję, panikę. To był taki okres tych ludzi, których spotykałem, że byli wyćwiczeni, jak się zachowywać i każdy moment ich zachowania miał na myśli to, że na ciebie ludzie patrzą i słuchają, i masz im dodawać ducha, a nic innego.

  • Czy w czasie Powstania z kimś pan się szczególnie zaprzyjaźnił?

Miałem kolegów i przyjaciół, którzy byli w AK, niektórzy w AL byli, których spotykałem. Bardzo się z nimi w dalszym ciągu przyjaźniłem. Koledze z AL, który był bardzo bliskim kolegą, nie chciałem podać ręki, bo byłem uprzedzony. On się przeprawił przez Wisłę i strasznie cierpiał. Przed wojną był słynny wujaszek radiowy Henryk Ładosz i to byli dwaj jego synowie. Jarosław Cyprian Kamil był starszy, był w Oświęcimiu i wrócił z Oświęcimia. Mój kolega to był Krzysztof „Michał Anioł”. Synowie komunisty. Krzyś przeprawił się przez rzekę z elitą komunistyczną. Po tym jak Polska została wyzwolona i komunistyczny rząd nadszedł, bezpieka zamordowała starszego chłopca. Jak Krzysztof spotkał moją matkę, to powiedział: „Jak to dobrze, że Stefan tutaj nie jest”. To był komunista. Miałem kolegów przyjaciół, z którymi się przyjaźniłem.
Niektóre momenty były straszne. Pamiętam, po naszym nieudanym ataku na Dworzec Gdański rannych znosili do szpitala tymczasowego w I kolonii WSM-u na placu Wilsona. Niemcy zbombardowali ten szpital. Na dachu był namalowany czerwony krzyż, ale zbombardowali. Wszedłem do szpitala i poznałem dziewczynę, sanitariuszkę, która leżała ciężko ranna. Nie mogłem się ruszyć. Stałem przy niej i zamroczyło mnie. Inna sanitariuszka wzięła mnie za rękę, odprowadziła i powiedziała: „Myśmy nie wstąpiły do tej służby po to, żeby przeżyć wojnę”.

  • Wspominał pan o tym, że podczas Powstania odbywały się msze na podwórku. Czy jeszcze przypomina pan sobie inne formy życia religijnego?

Więcej sobie nie przypominam. Księża byli bardzo pracowici. Nieśli pomoc duchową rannym, którzy byli skazani na szybką śmierć, i tym wszystkim, którym było trzeba. Msza, dlatego że obawiano się, że bomby mogą spaść i tłum zniszczyć, była bardzo krótka, ale była wielką pociechą. Chciałem jeszcze wspomnieć na temat ludności cywilnej. Jak Powstanie się zaczęło, to na początku Żoliborz był stosunkowo spokojny. Mój przyjaciel „Biskup” organizował koncerty, na których śpiewali operowi śpiewacy. To były piękne zebrania. W końcu ktoś mu powiedział, żeby tego nie robił, dlatego że Niemcy mogą zbombardować i mogą być wielkie ofiary. Przez cały czas myśmy byli świadomi tego, że Niemcy nas widzą. Nigdy nie doszedłem do tego, w jaki sposób nas widzą, ale strzelali tam, gdzie były grupy ludzi i nie wiadomo było, skąd mieli te informacje.

  • Czy, pracując w ekspozyturze, zdarzało się panu czytać prasę?

Tak.

  • Radia mógł pan słuchać sam czy odbierał tylko informacje?

Przez radio… Chodziło o to, żeby szef ekspozytury był poinformowany i często wydawało nam się, że mogą być jakieś ważne informacje usłyszane przez nasze radio londyńskie albo niemieckie. Wpadałem więc do pań i one mi dawały informacje, jakie ich zdaniem były potrzebne. Prasa kwitła. Żoliborz (dowiedziałem się później) był jedynym miejscem w Warszawie, gdzie wydawano regularnie gazetkę dla małych dzieci. Nazywała się „Jawnutka”. Jawnutka to było imię maleńkiego dziecka proboszcza i on wydawał tę gazetę. W jednej z piwnic urzędował Czesław Wycech, którego znałem, bo jego córka była moją koleżanką z kompletów. On i dwóch innych panów redagowali gazetę Batalionów Chłopskich – „Żywią i Bronią”. Trochę mnie to bawiło, że takich dwóch typowych inteligentów redaguje gazetę chłopską, ale nie śmiałem się, tylko wydawało mi się, że to ciekawe.

  • Pamięta pan, żeby dyskutowano o tym, co czytano w prasie albo usłyszano w radio?

Dyskutowano, ale nie pamiętam. Sanisław Tołwiński, którego znałem, który tam urzędował, potem był, zdaje się, wicewojewodą Warszawy, dużo mówił na ten temat. Była kultura socjalistyczna na Żoliborzu, ale podzieliła się i było kilka osób, które były zdania, że socjaliści powinni współpracować ze Związkiem Radzieckim, bo nie ma innego wyjścia, Związek Radziecki tu przyjdzie, Związek Radziecki może zrobić, cokolwiek chcą, to lepiej współpracować niż nie. Większa ilość socjalistów z Polskiej Partii Socjalistycznej była zdania: „Nie, my jesteśmy niezależni, musimy być lojalni, jesteśmy częścią rządu, częścią Rady Narodowej”. Adam Próchnik, który był prezesem Polskiej Partii Socjalistycznej, był tego zdania. Notabene Stefan Zbrożyna, polski rząd… Spotykali się i dyskutowali. Nie mógłbym powtórzyć tej dyskusji. Nie było depresji, ale w rozmowach powoli ukazywała się czarna przyszłość.

  • Jakie pan ma najlepsze i najgorsze wspomnienie z czasów Powstania, które szczególnie utkwiło panu w pamięci?

Najlepszym z Powstania i z okresu okupacji bez wątpienia są ludzie, których spotkałem. Nauczyłem się tam, że w każdej osobie, niezależnie od poziomu społecznego, niezależnie od wykształcenia, niezależnie od przeszłości, może się zrodzić bohaterstwo i poświecenie. Wiem o pewnym panu, który był w więzieniu za morderstwo. Wyszedł z więzienia i zachowywał się heroicznie i z poświeceniem. Kobiety uliczne, ale także profesorowie uniwersytetu i lekarze… Tyle piękna, poświęcenia i bohaterstwa, które spotkałem, które widziałem, którego doznałem, zostanie we mnie do końca życia. Staram się pod tym wpływem uczyć moje dzieci, moje wnuki. To jest najlepsze. Najgorsze to samo Powstanie. Jedną z wielu rzeczy, którą zrozumiałem, nauczyłem się od mojego nauczyciela historii Adama Próchnika, to jest, że historia Polski jest historią symboliczną. Ogromna ilość obywateli, dzieci, młodzieży, ludzi w średnim wieku i starców widzi historię Polski jako serię symboli. Chrzest Polski, Grunwald, Konstytucja 3 maja, powstania, Legiony. Żaden z nich właściwie, prawie żaden, nie czytał Konstytucji 3 maja, nic nie wie. Zdałem sobie sprawę, że Powstanie Warszawskie stanie się symbolem. Takim symbolem, że przyszłe pokolenia będą wymieniały te etapy i jednym z ostatnich symboli będzie Powstanie Warszawskie. Może do takiego wniosku doszedłem z rozpaczy, bo jak się słyszy o tysiącach niewinnych ludzi zamordowanych (później się dowiedziałem, że to było dwieście tysięcy), to inaczej nie można mówić o Powstaniu, tylko że w przyszłości zostanie symbolem.

  • Chciałbym wrócić do okresu po wojnie, kiedy pan był w 2 Korpusie. Czy utrzymywał pan wtedy kontakt listowny ze swoją mamą?

To jest ciekawe. Moi koledzy z obozu, z którymi straciłem kontakt… Tylko trzy osoby wyszły z obozu: gestapowiec, któremu dali posadę w policji lokalnej, jeden taki, co leczy zwierzęta, weterynarz, którego potrzebowali, i ja. Koledzy nie poszli do mojej matki, dlatego że mieli wrażenie, że jest bardzo nerwowa. Poszli do mojej ciotki w Inowłodzu i powiedzieli, że nikt nie widział mnie, mojego trupa, ale z tego co wiedzą o mnie, miałem tyfus i zapalenie płuc i leżałem w szpitalu, i nie zgłosiłem się z powrotem, jak byli transportowani do Polski. Jest przepuszczenie, że nie przeżyłem”. Moja matka, jak się dowiedziała od ciotki o tym, to powiedziała, że nie wierzy. Dowiedziała się dwiema drogami. Jedna miła pani z Czerwonego Krzyża powiedziała, że postara się porozumieć nie z matką w Polsce, bo to było za trudne, ale z wujem Londynie. W niewiadomy sposób ambasada warszawska w Rzymie zidentyfikowała mnie jako żołnierza 2 Korpusu. Przypuszczam, że dopytywali się żołnierzy, którzy jechali do Polski. Nagle dostałem list od Andrzeja Teodorowicza-Łowickiego, który teraz był radnym kulturalnym ambasady w Rzymie, że dowiedział się o tym, że żyję, że jestem w 2 Korpusie. Natychmiast stara się dać wiadomość o tym mojej matce. Zaprasza do wyjazdu do Polski, ale jeżeli wolę zostać za granicą, to on i ambasada ułatwią mi studia w Rzymie czy we Włoszech. Wysłał wiadomość o mnie do sekretariatu premiera. Nie wiedzieli, co z tym zrobić. Wysłali tę wiadomość do delegata rządu na miasto Warszawę, Stefana Zbrożyny. On też nie był w kontakcie. Odesłał do profesora Dobrowolskiego. Matka była w kontakcie z profesorem Dobrowolskim. Dostałem od niego piękny list. Strasznie się cieszył, bo też myślał, że nie żyję. W ten sposób matka się dowiedziała.

  • Jakie nastroje panowały w 2 Korpusie w miarę upływu czasu, kiedy wiadomo było, że wojna ze Związkiem Radzieckim nie wybuchnie?

Byłem w elicie 2 Korpusu. Podchorążówka jest nieszczególnie typowa. Byłem otoczony oficerami i podchorążymi, którzy przyszli z niewoli. Była dyscyplina, był entuzjazm. Jechali do Polski. Każdy żołnierz z 2 Korpusu dostał ulotkę, że może jechać do Polski i rząd brytyjski nie zmusza, ale ułatwi wyjazd do Polski. To, co się mówiło wśród moich kolegów w podchorążówce, to jest że może trzeba jechać do Polski, budować Polskę. Tacy ludzie jak my są potrzebni, bo inaczej będzie za dużo tamtych, którzy przyszli ze wschodu. Napisałem, wysłałem list do mojego wuja w Londynie, że przygotowuję się, żeby jechać do Polski, dlatego że uważamy, że tacy ludzie jak my są potrzebni. Cokolwiek z nami będzie, jesteśmy potrzebni. Na to przyszedł telegram adresowany do mojej jednostki. Porucznik przy apelu powiedział, że jest telegram. Wręczył mi telegram, telegram był po angielsku, nie umiałem po angielsku, więc poprosiłem porucznika, czy może przetłumaczyć. On sobie z tego zrobił żart. Kazał nam znowu stanąć do apelu i mówi, że dostałem telegram z Londynu i ma ode mnie pozwolenie, żeby go przeczytać głośno. Telegram miał brzmieć: „Nie bądź osłem, nie jedź do Polski”. Wstrzymałem się i długo o tym myślałem. Kilku kolegów o tym myślało. Pojechali do Polski i byli pożyteczni dla Polski. Na mnie wpływ otoczenia był, żeby nie jechać do Polski. Na Żoliborzu cieszyłem się opinią wrogo nastawionego do komunizmu. Nic złego komunistom nie zrobiłem, ale tak przypuszczano.

  • Chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego pańskim zdaniem jeszcze nikt nie powiedział?

Chyba to, co powiedziałem. Powstanie w historii Polski jest symbolem. Nic więcej o Powstaniu nie można powiedzieć. Powstanie jest symbolem, a to, co się mówi innego, to jest iluzja. Tak jak powiedziałem na samym początku, sytuacja była jasna. Generałowie rosyjscy i członkowie Komitetu Centralnego rozumieli Powstanie tak, jak myśmy rozumieli. Powstanie jest po to, żeby w Warszawie był rząd polski, który nie jest przyjazny Związkowi Radzieckiemu. To było proste, to było jasne i to wytyczyło nasze przeznaczenie. Rosjanie nic innego nie mogli zrobić i nie zrobili, a to, że tysiące ludzi oddało krew… U nas w domu, miedzy mną a moimi córkami nie mówi się: oddali krew, oddali życie. Mówi się: odebrano im życie. Te dwieście tysięcy cywilnej ludności nie oddało życia, im odebrano życie. Ale nie chciałbym, żeby było nieporozumienie. Nie mówię, że nie powinno być Powstania. Wydaje mi się, że Powstanie było nieuniknione.



Warszawa, 3 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Stefan Verne Pseudonim: „Zajączkowski” Stopień: łącznik ekspozytury Delegatury Rządu na miasto Warszawę, łącznik ekspozytury Delegatury Rządu na miasto Warszawę Formacja: Delegatura Rządu na Kraj Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter