Tadeusz Borzęcki „Czesław”

Archiwum Historii Mówionej


Tadeusz Borzęcki, urodzony 22 czerwca 1928 roku w Poznaniu.Powstaniec warszawski w Batalionie „Zaremba–Piorun”, pseudonim Czesław, stopień w czasie Powstania – starszy strzelec.

  • Pan się urodził w Poznaniu?


Tak.

  • Jak pan wspomina swoje dzieciństwo? Gdzie pan mieszkał, chodził do szkoły, czym zajmowali się pana rodzice? Czy miał pan rodzeństwo?


W Poznaniu chodziłem do szkoły. Rodzice mieli dużą firmę: maszyny do pisania, liczenia i powielania. Jedna z największych [firm] w Poznaniu, czy największa nawet. Mieliśmy i amerykańskie maszyny i francuskie, niemieckie. Wystawialiśmy je na Targach Poznańskich… Uczęszczałem do szkoły powszechnej ówcześnie, do szkoły ćwiczeń…

Byłem harcerzem w drużynie „Dwudziestce”, która była też w Warszawie.

W Warszawie mieliśmy filię swojej firmy i dlatego byliśmy z Warszawą [związani]. Rodzina cała była w Warszawie.

  • A jak się nazywała firma?


„Kochanowicz i Spółka” – to była spółka Kochanowicz i Borzęcka.

  • To była firma na mamę?


Nie. Firma była na późniejszego ojczyma, bo mój ojciec już wtedy nie żył. A [ojczym] był kolegą taty jeszcze z legionów Piłsudskiego z 1920 roku.

  • To tata był legionistą?


Tak.

  • A jak miał na imię?


Zygmunt.

  • Gdzie się mieściła firma w Poznaniu?


Na Placu Wolności. W największym punkcie Placu Wolności.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Tak, miałem dwóch braci: jeden starszy, a drugi młodszy. Młodszy zginął w strzelaninie przed Powstaniem w Warszawie, a starszy zmarł dwa lata temu. Też był ze mną w Powstaniu w „Zaremba–Piorun”.

  • Jak miał na imię?


Na imię miał Jerzy, pseudonim Wilk.

  • Młodszy brat też należał do konspiracji?


Nie. Był jeszcze za młody. On był 1932 rocznik.

  • A jak wybuchła wojna, wrzesień 1939 rok, czy w Poznaniu się czuło, że będzie wojna?

 

Myśmy byli w harcerstwie, więc wiedzieliśmy wszystko.

W 1939 roku byłem na obozie harcerskim w Borach Tucholskich, przy samej granicy niemieckiej i były w tamtych lasach oddziały naszej kawalerii. To było nadleśnictwo „Świt”, nad samą Brdą i często rozmawialiśmy z oficerami, którzy do naszego obozu harcerskiego przyjeżdżali. To było tuż przed wojną – dwa tygodnie, miesiąc przed wojną. Jeździliśmy również na ich koniach.

 



  • Jakie były stosunki między Polakami a Niemcami w Poznaniu? Czy miał pan kolegów Niemców?


W Poznaniu było bardzo mało Niemców. Była tylko jedna szkoła, którą mijałem codziennie, jak chodziłem do szkoły. Niemcy byli dosyć butni tuż przed wojną. Zachowywali się dosyć butnie w szkole. To była niemiecka szkoła średnia. A tak, to nie mieliśmy kontaktów z Niemcami. Niemców nie było dużo w Poznaniu.

  • A Żydzi byli obecni w Poznaniu?


Żydów było chyba więcej niż Niemców. Prowadzili handel w okolicach Starego Rynku.

  • A jakie były relacje między Polakami a Żydami?


Między Polakami a Żydami? Trudno powiedzieć… Były tak zwane demonstracje przed sklepami żydowskimi... Ale to było mniej więcej rok przed wojną.

  • A to robili Polacy, czy Niemcy?


Chyba Polacy. W Poznaniu było dość dużo narodowców – tak zwanych „Mieczyków”. Oni robili te demonstracje antyżydowskie. Do tego stopnia, że interweniowała nawet policja konna i szablami nawet płazowali. Właśnie w okolicach Starego Rynku. Tam był duży sklep Volwortha, na rogu Szkolnej, Starego Rynku i Paderewskiego. To był żydowski sklep. Volworth – wiadomo – angielski Żyd, firma żydowska. To przed tym Volworthem najczęściej były takie demonstracje antyżydowskie. Ale to były sporadyczne [przypadki]. Raz kiedyś… I to były na tle politycznym, przed okresem wyborów, organizowane głównie przez „narodowców”.

  • To Niemcy mieli radochę.


Niemców było mało w Poznaniu. Tu się Niemców nie widziało. To w Bydgoszczy więcej było Niemców widać. W Poznaniu nie. Nie było ich widać w tym sensie, żeby oni się afiszowali… Nie. Było to jedno gimnazjum niemieckie zaraz obok klasztoru w Alei Niepodległości… Na Kościuszki – to kiedyś były Wały Zygmunta… […]

  • A jak pan zapamiętał wrzesień 1939 roku?

 

 

Sytuacja była taka, że myśmy wiedzieli, że jest tuż przed wojną – właśnie w związku z tym obozem harcerskim i z wojskiem w Borach Tucholskich. Gdy wybuchła wojna jako taka, to było od razu bombardowanie Poznania. Myśmy byli akurat na harcówce. Mieliśmy jeszcze nasze ostatnie zebranie. Już wojna wybuchła, a my mieliśmy to zebranie na harcówce w szkole ćwiczeń na ulicy Działyńskich. Tam się dowiedzieliśmy, że mamy mieć przysięgę wojenną na Malcie. Na Wzgórzu Maltańskim. Było to miejsce charakterystyczne… Był tam zabytkowy kopiec, przy którym zawsze zbierali się harcerze. I tam miało być to zebranie, ale potem to zebranie odwołano ze względu na to, że Niemcy już byli czujni…

Jak wracaliśmy z harcówki było bombardowanie i już się paliło na ulicy Spichrzowej, na której były zakłady zielarskie i duże przedsiębiorstwo transportowe „Hartwiga”. „Hartwig” był zbombardowany i paliły się magazyny z paszą dla koni. Oni mieli tam dużo koni, bo „Hartwig” rozwoził po mieście ciężkimi wozami, platformami towary: piwo, beczki i te wszystkie historie. I myśmy pędzili szybko z bratem z harcówki do domu, bo płomienie były mniej więcej, gdzie nasz dom. Mieszkaliśmy przy alei Marszałka Piłsudskiego, obecnie ulica jest przemianowana na Świętego Marcina. Okazało się, że to za nami się paliły domy. Tak że zdążyliśmy przed pożarem, przed bombardowaniem. Bomby spadły już, bo bombardowanie trwało około pół godziny, a potem samoloty zlatywały. A później, 13 grudnia w nocy, dzwonek i rąbanie pięściami do drzwi – Niemcy. I wysiedlenie.

 

  • A czy dali jakiś czas?


Nie! To było piętnaście minut. To było: „Zbierajcie wszystko! Raus! Macie piętnaście minut!”. Z tym, że tych akcji wysiedleń było [dużo] i można się było tego spodziewać. A głównie najpierw wysiedlali patriotów i kupców, więc spodziewaliśmy się, że do nas też mogą przyjść. To był najszybciej człowiek spakowany – mała walizeczka, plecacek i to wszystko.

  • Ale to chyba sami Niemcy nie pozwalali więcej zabierać?


Więcej nie. Tylko walizeczka, plecaczek od razu do samochodu, który stał na dole. Samochodem zawieźli nas na ulicę Główną. Na Głównej był duży obóz i tam nas zawieźli i trzymali kilka dni. Stamtąd wywieźli nas wagonami bydlęcymi do Częstochowy. Do Generalnej Guberni, bo Częstochowa była w Generalnej Guberni. Tam nas zakwaterowali w szkole – normalnie były ławki, wszystko… Jak to Niemcy… Całe szczęście, że nas wywieźli z „całą firmą”, bo Kochanowicz też mieszkał w tym samym domu, gdzie myśmy z mamą mieszkali. Tylko miał inny pokój.


A Kochanowicz był pana ojczymem?


Późniejszym. Po wojnie.

  • Ale pana tata już wtedy nie żył?


Już nie żył.

  • On prowadził tę firmę razem z pana mamą?


Tak.

Mama była wspólniczką. Jeszcze ciotka nasza pracowała w tej firmie, jako kasjerka. Siostra mamy. Tak były wtedy organizowane firmy – raczej rodzinnie, bo się wtedy miało ludzi zaufanych. Kiedy nas wysiedlali, najpierw Borzęckich, a potem pytali: „Co tu robi Kochanowicz? Aha, to Kochanowicza też.” Wywieźli nas razem do Częstochowy. Tak, że byliśmy na jednej liście wywozowej. I w Częstochowie myśmy od razu całą rodziną, razem z Kochanowiczem prysnęli. W pociąg i do Warszawy. W Warszawie mieliśmy rodzinę: babcia była i Borzęccy jeszcze byli.

  • A jeszcze była ta filia w Warszawie… Czy Niemcy ją zabrali?


A to, to pierwszego dnia zabrali. Treuhändera przysłali.



  • Możemy kontynuować, jak przyjechał pan do Warszawy z Częstochowy.


W Warszawie była babcia, brat mamy…

  • To był rok 1940?


Nie. To był rok 1939.

  • To krótko byliście państwo w Częstochowie.


Jeden dzień byliśmy i od razu prysnęliśmy do Warszawy. Od razu z tej szkoły [poszliśmy] na pociąg. Bo to była Generalna Gubernia i przejazd był tam wolny. W Warszawie najpierw do babci na Nowogrodzką, a potem znaleźliśmy prywatny pokój na ulicy Poznańskiej. I całą okupację mieszkaliśmy na Poznańskiej. Z tym, że najpierw na Poznańskiej 14, a potem [Poznańska] 25.

  • A jak pan się zetknął z konspiracją? Ktoś panu zaproponował? Jakiś kolega?

 

My w Warszawie mieliśmy całą rodzinę, więc wuj był wykładowcą w szkole saperów na ulicy 6 sierpnia. On jako oficer, ponieważ Niemcy wszystko zwinęli i musiał się wynieść z tej szkoły. Ale mieszkał na terenie szkoły i musiał się stamtąd wynieść. Wyprowadził się też do prywatnego mieszkania z tej podchorążówki. No i jako oficer od razu był przydzielony do konspiracji. I stąd, odkąd wyjechałem, jako harcerz z Poznania, cały czas miałem kontakt z prasą podziemną, z organizacją podziemną.



  • A jak się nazywał wuj?


Józef Nowak.

  • A pamięta pan pseudonim wuja?


Nie, nie pamiętam. On zginął w Powstaniu, ale nie był w moim oddziale.

  • A w jakim był oddziale?


Wuj był w zawodowej kadrze oficerskiej saperów. Wiem, że przez całą okupację brał udział w różnych akcjach i wysadzał pociągi. Stąd miał w dużo materiałów wybuchowych: dynamit i tak dalej.

  • Wie pan, kiedy zginął wuj?


Na Czerniakowie. Nie wiem, w jakich okolicznościach. Zginął on i jego syn – mój kuzyn. Nazywał się Zbyszek Nowak. Ale nie ma żadnego śladu… Szukaliśmy, gdzie zginęli… Wiem, że na Czerniakowie odbierali jakiś desant z drugiej strony Wisły. Czyli odbierali polski desant.

  • Pan się dowiedział o tym po wojnie?


Nie, jeszcze w czasie Powstania.

  • To ktoś przyszedł z jakąś informacją?


Nie. My mieliśmy w czasie Powstania kontakt. Ciotka i kuzynka mieszkały na ulicy Dobrej – to też niedaleko Czerniakowi. Oni mieli kontakt. Wiedzieli, kiedy wuj z kuzynem, czyli ze swoim synem wyszli do Powstania i potem dostali wiadomość, że zginęli. Tylko tyle. Ale, ponieważ tam była straszna jatka: gruz na gruzie i gruzem przykryty, więc zostali gdzieś pochowani. Ktoś przyszedł do ciotki powiedział, że zginęli, ale gdzie grób nikt nie wiedział.

  • Wróćmy jeszcze do Warszawy w czasie okupacji. To wuj zaproponował panu i bratu wstąpienie do organizacji podziemnej?


Nie. Jeszcze brat matki był – Wawrzyniak. On mieszkał zaraz przy Placu Unii Lubelskiej. I z nim utrzymywaliśmy największy kontakt. A stryj był cały czas w konspiracji za okupacji. On też był kolegą mojego ojca – też z legionów. Też walczyli razem.

  • To właśnie on wciągnął was do konspiracji? Pan Wawrzyniak?


Tak.

  • Pana i brata, tak?

 

Tak. I jeszcze Kochanowicz był w konspiracji. Tylko że my jako młodzi byliśmy w innym oddziale, a starsi byli w innym. Oni byli od razu żołnierzami, a my zaczęliśmy od sprawy Szarych Szeregów. Z tym że Zbyszek, jako syn oficera saperów, nie potrzebował iść do Szarych Szeregów, był od razu zawodowym żołnierzem. Poszedł od razu z harcerstwa. A myśmy z harcerstwa, z poznańskiej „Dwudziestki” już nie szukaliśmy w Warszawie harcerstwa tylko najpierw [pracowaliśmy] jako łącznicy. Roznosiliśmy gazetki – od tego się zaczęło. I potem od razu szkolenie pod Warszawę, ponieważ byliśmy dosyć wyrośnięci, dojrzali. Na ćwiczenia, na ostre strzelanie, pod Warkę jeździliśmy, pod Magnuszew – tam były tereny, gdzie było mało Niemców. Nad Wisłę z Warki szło się osiem, dwanaście kilometrów. Dojeżdżaliśmy pociągiem do Warki, a potem się szło piechotą do naszych oddziałów szkoleniowych.

  • To wszyscy konspirowali w pana rodzinie.


Wszyscy.

  • Mama też?


Mama też. Zajmowała się służbą sanitarną.

  • A jaki miała pseudonim?


„Maria”. Mama zatrzymała własne imię, jako pseudonim.



  • To bardzo patriotyczna rodzina.


Tak. Stryj Czesław, którego imię przyjąłem jako pseudonim, zginął w Oświęcimiu. On też był oficerem kawalerii. W 1920 roku był u Byliny w Wilnie. Potem, jak przeszedł do cywila, to wiem, że cały czas był w oddziałach wojskowych. Cały czas był związany z wojskiem – nieraz, gdy nas odwiedzał, to przychodził w mundurze w stopniu rotmistrza. A czasem przychodził w cywilu. Więc tak i tak. Po wojnie, żeby nie być w Warszawie blisko rodziny, przeniósł się do Bielska-Białej, ożenił się tam i założył księgarnię. Jak tylko Niemcy weszli, to od razu go zaaresztowali. Najpierw trzymali go w Krakowie na ulicy Montelupich – wiedzieli, że to oficer, wszystkie dane mieli. Niemcy mieli o nas wiadomości, bo była bardzo dobrze rozwinięta tak zwana „piąta kolumna”. Wszystkie nazwiska – wszystko mieli szczegółowo. Z Montelupich wzięli go do Oświęcimia, stamtąd do Brzezinki i w Brzezince zginął. Zabili go. Stryj miał na imię Czesław, a ponieważ był moim chrzestnym, to ja przyjąłem jego imię, jako pseudonim.

  • Czy mógłby pan mi opowiedzieć o wystawie, którą Niemcy zrobili na Placu Napoleona?


To była ciekawa rzecz, bo

w czasie okupacji trzeba było z czegoś żyć, więc każdy próbował się gdzieś zahaczyć. Ja i brat, jako przedwojenni filateliści, handlowaliśmy znaczkami. Wtedy na Placu Napoleona była Poczta Główna i tam wychodziły polskie serie przestemplowane. Przestemplowane miały większą wartość, więc można było zawsze kilka złotych zarobić. Trzymaliśmy się tego Placu Napoleona i poczty z bratem i kupowaliśmy i sprzedawaliśmy znaczki. Poza tym na Nowym Świecie były aukcje filatelistyczne, na które chodziliśmy. Zajmowaliśmy się filatelistyką w sensie zarobkowym. Pewnego dnia, to było w okresie Świąt Wielkanocnych, już getto zaczęło się palić, już Niemcy zaczęli niszczyć Żydów w getcie i pewnego dnia w wielkich kinach, na wielkich ekranach, które postawili, Niemcy zaczęli puszczać film o Katyniu – to miało oczywiście cel propagandowy. Że odkryli Katyń et cetera…, że polscy żołnierze, oficerowie zabici przez Rosjan. I rzeczywiście pokazywali: międzynarodowa komisja – Niemcy, Szwedzi, chyba francuscy lekarze też tam byli. Pokazywali to na wielkich ekranach, mnóstwo ludzi tam zawsze było i Niemcy zaczęli robić antyrosyjską propagandę. Zaczęli coś napomykać, że Polacy mogliby stworzyć oddział, a przecież Niemcy dobrze wiedzieli, że jest Armia Krajowa i robili to w celach propagandowych. Chcieli, żeby stworzyć oddziały ochotnicze Polaków przeciwko Rosjanom. Ale to nie chwyciło zupełnie. Myśmy mieli swoje. A tego, że Rosjanie zniszczyli naszą kadrę oficerską myśmy nie wiedzieli. Dowiedzieliśmy się tego od Niemców w 1943 roku. I potem dopiero z Anglii trochę wiadomości przyszło, z tym, że tych wiadomości było mniej aniżeli Niemcy podawali. Myśmy lepiej wiedzieli w Warszawie, aniżeli w Londynie.

  • Czy ten film tylko raz wyświetlano?


Nie, codziennie. Dwa razy dziennie, na okrągło szło. Oni to pokazywali, żeby Polaków poinformować. Najpierw pokazywali te filmy niemieckie, które mało, kto oglądał: „Niemieckie koła się toczą ku zwycięstwu” – pokazywali front wschodni, jak Niemcy wygrywali. W końcu front wschodni się skończył i wtedy Niemcy puszczali ten [film] o Katyniu, żeby Polaków nastawić przeciwko Rosjanom. Tym bardziej, że wiedzieli, że było trochę działań komunistycznej partii Polskiej Partii Ludowej. To były bardzo małe oddziały, których w Warszawie w ogóle nie było widać.

 

  • Oni ten film puszczali na Placu Napoleona?


Nie. Tych ekranów w Warszawie było dużo: na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich – na placu, przed Dworcem Głównym, przy Warszawa-Śródmieście. Przy dworcach, na placach, tam, gdzie były duże skupiska ludzi. Pełno było tych filmów. To samo było na Pradze, przy Dworcu Gdańskim. Pełno. Były wielkie rusztowania, białe płachty, megafony i puszczali te filmy. Megafonów też było w Warszawie dużo, bo wszystkie komunikaty niemieckie były nadawane przez megafony.

  • Warszawiacy tego słuchali. Jak to przyjęła warszawska ulica? Ludzie uwierzyli w to?


Tak. W Katyń od razu. To były oryginalne zdjęcia, jak kopali doły, [jak] wyciągali naszych polskich oficerów w rogatywkach – to wszystko było oczywiście w rozkładzie, bo to leżało już kilka lat w ziemi, ale Warszawa od razu uwierzyła. To było wiadomo. Później dopiero, jak Rosjanie weszli, to zaczęli mówić, że to Niemcy zrobili, ale to była bzdura. Wiadomo było, że to zrobili Rosjanie w 1939 roku. Zresztą jedyny człowiek, który wskazał te groby [...], starszy człowiek, [to był] Polak-Ukrainiec, bo mówił łamaną polszczyzną, jakiej używali Polacy na Ukrainie. To znaczy nasza Ukraina. On mówił rusyfikowaną polszczyzną. Pamiętam tego dziadka o lasce, którego pokazywał niemiecki film, kto to im pokazał groby w zagajnikach. Wtedy to były zagajniki, teraz tam są lasy. Ten człowiek o lasce pokazywał, gdzie Rosjanie przywozili ludzi i ich rozstrzeliwali.

  • Przez jaki czas mniej więcej Niemcy puszczali ten film?


Co najmniej przez dwa miesiące.



  • Mam pytanie dotyczące handlowania przez pana i pańskiego brata znaczkami. Czy chodziliście panowie do sklepu, który prowadził pan Ukielski? On miał sklep ze znaczkami.


Do wielu sklepów się chodziło, bo tam było pełno sklepów w okolicy – właśnie na ulicy Szpitalnej, Mazowieckiej były sklepy filatelistyczne…

  • Ale czy nazwisko Ukielski się panu przypomina?


Dziś już nie pamiętam. Tak samo, jak nie pamiętam już tytułów tych grubych książek filatelistycznych... [...]

  • Pana brat został aresztowany w łapance w 1943 roku, tak?


Młodszy? Nie.

  • A jak on zginął?

 

Na ulicy Marszałkowskiej była strzelanina. W Warszawie często wybuchały strzelaniny, bo jak Niemcy robili łapankę a było dwóch czy trzech uzbrojonych żołnierzy Armii Krajowej, to pierwszą rzeczą było rozbić łapankę. Ostrzelać ich. Zanim oni usiedli i zaczęli walić ze swoich szmajserów, to był zamęt i w tym zamęcie ludzie, którzy byli na ulicach rozpryskiwali się. Po bramach, wszędzie… I to była naturalna rzecz.Na Marszałkowskiej, mniej więcej około numeru osiemdziesiątego, był duży sklep z materiałami piśmiennymi... zabawki, ołowiane żołnierzyki… I tam przechodził mój brat – czy zeszyt kupował, czy przechodził. I była łapanka i strzelanina. Wszyscy zaczęli pryskać. Ze sklepu trzeba było uciekać, bo potem Niemcy wybierali ze sklepów. I wszyscy ludzie prysnęli – na ulicę i po bramach, a brat, jak prysnął na ulicę, to poszła seria. Brat dostał i zginął na miejscu.

  • Ile miał lat?


Dwanaście.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia1944 roku, wybuch Powstania Warszawskiego?


Jeszcze nie skończyłem o Katyniu najważniejszej rzeczy. Po niemieckiej filmowej propagandzie wyświetlanej na tych wielkich płachtach… W normalnych kinach też Niemcy dawali te filmy, ale do kina się nie chodziło, bo było hasło: „Tylko świnie siedzą w kinie”. To było po to, żeby nie popierać propagandy niemieckiej, która szła w kinach. Tak, że cała Warszawa wiedziała o Katyniu. Pewnego dnia, kilka dni po odkryciu… Niemcy zaczęli to nagłaśniać około 13–14 maja, a za dwa dni już paliła się część getta. Już dymy szły na Plac Napoleona, bo to przecież jest niedaleko, a ulica Świętokrzyska była miejscem, gdzie przed wojną odbywał się sam handel żydowski. Na całej Świętokrzyskiej były sklepy żydowskie dopóki Niemcy nie wysiedlili Żydów do gett. I zaraz po wojnie też. Pewnego dnia Niemcy ogłaszają, że na Placu Napoleona będzie wystawa przywiezionych pozostałości po polskich jeńcach rozstrzelanych w Katyniu. I rzeczywiście: pewnego dnia przychodzę na Plac Napoleona, a tam pełno stołów przykrytych szarym papierem pakowym – stół przy stole – cały plac zastawiony stołami. Około południa Niemcy przywieźli samochodami, naturalnie wypędzili wtedy Polaków z całej okolicy i zaczęli rozkładać na stołach pozostałości dokumentów, czapki, pasy wojskowe, fragmenty mundurów – dlatego fragmenty, ponieważ niektóre były już spleśniałe. To wszystko śmierdziało trupim odorem. Była duża propaganda przez głośniki: „Idźcie na plac Napoleona zobaczyć, jak wyglądają polscy żołnierze, których rozstrzelali Rosjanie!”. No i rzeczywiście przychodziło dużo ludzi – cały Plac Napoleona wzdłuż i wszerz. Było tych stołów przeszło dwieście. Więcej. Do dziś mam ten obraz: cały plac Napoleona i przed Pocztą Główną. Poczta była w tym miejscu, co dzisiaj, tylko budynek był inny – z czerwonej cegły. Cała długość placu Napoleona tak, jak jest, na środku był duży trawnik wzdłuż całego placu a na trawniku stały stoły. I po prawej stronie i przed pocztą stały stoły – takie normalne biurowe. Nie wiem skąd oni je wzięli, czy z jakiś urzędów pościągali, czy skąd… Była także wystawiona część odznaczeń, które ordery ocalały, to tam też były… Pilnowali tych stołów, żeby nikt tam nie grzebał, ale raczej cywile… To była służba medyczna w białych fartuchach. Ja to widziałem. Chodziłem tam codziennie. Przeszło tydzień trwała ta wystawa. Cała Warszawa chodziła to zobaczyć…

 

  • Czy ta wystawa była czynna od rana do wieczora, czy oni to na noc sprzątali?


Była godzina policyjna, więc nikogo nie było. Patrol niemiecki przechodził wieczorem. Wieczorem nikogo nie było.

  • To nie wie pan, czy oni to sprzątali, czy przykrywali?


Nie, tylko przykrywali chyba. Przykrywali tym papierem, a rano odkrywali, bo to tylko przeszło tydzień było. Wrażenie to wywoływało okropne. Widzieliśmy to, bo do tego jeszcze zdjęcia były z samego Katynia. Właśnie, jak wyciągają [ludzi]… Duże zdjęcia były porobione… Zdjęcia normalnie na planszach, tak jak teraz się pokazuje… Wrażenie to wszystko robiło wstrząsające. Ale, co najgorsze we wszystkim, Niemcy od razu na Nowym Świecie, dokładnie na wprost ulicy Świętokrzyskiej, urządzili biuro na ochotniczy wyjazd na roboty do Niemiec. Ze dwa, trzy sklepy były… I w tych sklepach Niemcy urządzili punkt przyjęć na ochotnicze wyjazdy na roboty do Niemiec. Nie przymusowe, tylko ochotnicze. I w tym miejscu Niemcy założyli punkt rekrutacyjny ochotników do walki przeciwko komunistycznej Rosji. W tych dwóch sklepach tamto zlikwidowali i od razu przemienili. I bardzo dobrze pamiętam ten punkt, bo jak się wychodziło ze Świętokrzyskiej w dół, to od razu to było widać – takie trzy. Ściany były pomalowane na kremowo-żółto i trzy sklepy. Zaraz pierwszy budynek na rogu.

  • To było na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu?


One były na Nowym Świecie, ale jak się schodziło z placu Napoleona (obecnie z placu Powstańców), to one akurat były… Ten dom w czasie Powstania został chyba częściowo zniszczony […]

  • To jest w tym miejscu, gdzie po wojnie była kawiarnia?


Nie, kawiarnia była po drugiej stronie. A na to wchodziło się twarzą na wprost, czyli południowa strona Nowego Światu.

  • To tam, gdzie teraz są Polskie Nagrania?


Możliwe, chyba coś takiego tam jest. […] To jest dom, jak się idzie w kierunku Tamki.



  • Chciałabym przejść do Powstania Warszawskiego, do 1 sierpnia 1944 roku.

 

No, to normalnie… Myśmy wiedzieli, że Powstanie Warszawskie wybuchnie, jak będzie godzina „zero” – piąta. Z tym że myśmy byli w Zgrupowaniu „Zaremba”, nie, „Zaremba” powstało później, jak Radziwiłowicz objął dowództwo. To się nazywało baza lotnicza „Łużyce”. Mieliśmy za zadanie objęcie Okęcia. Z tym, że, niestety, nie było to wszystko dograne czasowo i okresowo. Bo tak: punkt zborny mieliśmy na ulicy Hożej 49 […] w mieszkaniu u jednego z naszych dowódców, no i pięknie. A tak się składało, że myśmy mieszkali bardzo blisko siebie, bo ja mieszkałem na ulicy Poznańskiej 25, czyli dokładnie trzy domy dalej. To był narożny dom na Poznańskiej, bo na samym rogu była ambasada rosyjska – Niemcy przez całą okupację ją trzymali, bo mieli swoje układy, a potem w czasie Powstania był tam szpital. Zebraliśmy się, wychodzimy – strzelanina zaczęła się już wcześniej o pół godziny prawie na ulicy Mokotowskiej i to nam przeszkodziło, tym bardziej, że nie mieliśmy środka transportu. Jak na Okęcie dojechać? Nie wszyscy zdążyli na czas, bo Powstanie wybuchło jednak te pół godziny wcześniej, a w niektórych punktach nawet prawie godzinę. Tak że nie wszyscy się zebrali na punktach zbornych. Tych punktów było niedaleko siebie pięć czy sześć. I mieliśmy się potem zebrać razem i dopiero iść. Tak samo sanitariuszki przyszły dopiero, jak już wybuchło Powstanie. Wszystko nie zmieściło się w czasie. I stąd był mały chaos. Widzieliśmy się: tu są powstańcy, tu są, opaski mieliśmy już założone, broni było mało. Dopiero mieliśmy dostać, bo nie cała broń z magazynów do nas dotarła. To się mówiło na Niemców: „Dobrze, w końcu to zdobędziemy”. Zdobyliśmy. Rzeczywiście tak było. Zaczęło się od rozbrajania Niemców.



  • Jaka była pana pierwsza broń?

 

Moją pierwszą bronią była „sidolówka” – granat. […] Za pięćdziesiątym numerem na Marszałkowskiej mieliśmy wytwórnię naszej broni w warsztatach. W warsztatach między innymi były tam robione granaty. Potem, w czasie Powstania, ponieważ mieliśmy dobrych pirotechników, mieliśmy tam wytwórnię granatów. Tak, że nasze niewypały ze sztukasów, z niemieckich granatników, nosiliśmy im. Tam nam przerabiali je na normalne granaty, tzw. piętrowe. Z góry się rzucało tymi granatami. W ten sposób częściowo likwidowaliśmy goliaty. Bardzo się przydały. Zawsze stamtąd otrzymywaliśmy dostawy granatów. Pierwsze były „sidolówki”, bo to był granat najlżejszy, najłatwiejszy do przenoszenia. On był w opakowaniu po płynie do czyszczenia naczyń i mebli „si”. Płyn był zakręcany. Jak się odkręcało „sidolówkę”, to w środku był sznureczek, który był zapalnikiem. Sznurek się wyrywało – tak jak w niemieckim handgranacie – następował zapłon i się rzucało. Były to granaty typu zaczepnego, czyli lekkie. Nie obronnego, bo tam specjalnie gwoździ nie było, czasem wkładało się trochę naokoło kawałków metalu, żeby to też miało charakter detonacyjny.


  • Na których barykadach pan walczył, bo pan był cały czas na pierwszej linii, prawda?

 

Główna nasza barykada to była Poznańska 23. Tam zrobiliśmy stanowisko bojowe, które mam na zdjęciu. Mam na zdjęciu, jak dowódca naszego odcinka, rotmistrz „Jur”, przyszedł z kapitanem Sejnem na wizytację. Wtedy zrobiłem im zdjęcie. Jest ono słabe, bo było robione w warunkach bojowych: film był już stary i wywoływane było na miejscu, więc nie mieliśmy ani dobrych utrwalaczy, ani nic. Niemniej przetrzymały tyle lat i jeszcze się dało z tego zrobić reprodukcje. Ksero i ono jeszcze jako tako wyszło.



  • Ma pan zdjęcia, na których jest goliat. Czy on atakuje?

 

Wokół goliata, jak wybuchł, to nie było nic widać. Wszystkie domy po drugiej stronie były wypalone… Jak wybuchł, to domy się zawaliły – była okropna kurzawa i nie było nic widać. Na trzy metry nie było nic widać, dosłownie. Tak, jak po bombardowaniu. A goliat był jednak ładunkiem potężnym, więc jak łupnął… Dopiero po półgodzinie, jak opadły pyły to dopiero była wizja. Wówczas wszedłem na naroże domu na rogu ulic Poznańskiej i Wspólnej, bo goliat był na Wspólnej i stamtąd zrobiłem zdjęcie z balkoniku narożnego. Kilka zdjęć zrobiłem: barykady, która była po drugiej stronie. [...]

  • Jaki był pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?


Nie ma najgorszego czy najlepszego dnia. Cały czas byliśmy pod ostrzałem niemieckim, cały czas. I był dzień taki, że artyleria rosyjska łupnęła nam w podwórze i w naszą kwaterę – po dwa pociski. To było straszne. Na szczęście wszyscy byli na stanowiskach, część była na obiedzie w godzinach południowych i nikt nie zginął. Straszny był też dzień, jak goliat łupnął w naszą bramę. Pierwszy goliat. I to było straszne. Nie zapomnę, jak biegłem w kierunku tej bramy, bo była zamknięta i zawalona meblami i workami z piaskiem. Na podwórzu stał Prusik Karaś i mówi: „Ja nic nie widzę! Ja nic nie widzę!”. Piasek zasypał mu oczy. Jak goliat łupnął, to piasek, który był w bramie, zasypał mu oczy. Zaraz przekazałem go sanitariuszce, żeby zaprowadziła go do punktu opatrunkowego, sam poleciałem dalej. Tam spotkałem porucznika Kubika – dowódcę naszego plutonu – i on mówi: „«Czesław» – granaty i na piętro!”. Więc wziąłem ciężkie granaty i pobiegłem na front od ulicy Wspólnej, bo następne goliaty już szły. Niemcy puścili wtedy sześć goliatów na nas. Te ciężkie granaty były o tyle dobre, że za goliatem ciągnął się przewód, którym był kierowany. A czołg macierzysty, który nim kierował, był na ulicy Barbary – to wąska uliczka (teraz jest tam placyk, a przedtem były domy). Z tych domów, z bramy wyjechał goliat – tam gdzieś rzeźnik był i z tej bramy wyjechał i prosto w naszą bramę pojechał. I łupnął pierwszą detonację w naszą bramę. Miał zapalnik uderzeniowy. Więc, gdy uderzył w naszą bramę, nastąpił wybuch i brama się zrobiła trzy razy większa! Na szczęście brana była zamknięta, a my nie mieliśmy stanowiska ogniowego w tej bramie. Stanowisko ogniowe mieliśmy od ulicy Poznańskiej. To był dom narożny. Poznańska 23 mieliśmy nasze stanowisko ogniowe barykady. Bardzo dobre, bo mieliśmy ustawiony cekaem. Mieliśmy na wprost Alei Jerozolimskich. Jak za Alejami Jerozolimskimi jechały czołgi, to je widzieliśmy i mogliśmy otworzyć ogień na nie. No i na Szumińskiego, to było niedaleko. Była tam poczta i telegraf. Było tam przeszło dwustu Niemców z niemieckiego lotnictwa. O dziwo, przypadkowo los na los: baza lotnicza przeciwko lotnikom niemieckim. To było dosyć ciekawe.

  • No tak, tylko że Niemcy mieli samoloty, a powstańcy nie mieli.


Ci akurat nie mieli. Oni byli spieszeni. Mieli normalnie karabiny maszynowe. Pięć razy więcej niż my. Ale mieliśmy jeden cekaem na nich też. Tak że gdyby oni szli na nas ławą, to mogliśmy [się bronić]. Ten cekaem był często w użyciu. I oprócz tego były stanowiska ogniowe na karabiny w tym samym miejscu.

  • Czy awans na starszego strzelca dostał pan w czasie Powstania Warszawskiego?


Po goliatach. Udało nam się te goliaty zawrócić, bo został uszkodzony przewód [sterujący], jak rzucaliśmy te ciężkie granaty. I zaczął się goliat kręcić. Kiedy mój dowódca, „Skobik”, polecił biec na piętro i rzucać granatami, to wskoczyłem. Mieliśmy na pierwszym piętrze okna częściowo, do połowy, zasłonięte workami z piaskiem. Na drugim piętrze prawie całe były zasłonięte – tylko zrobione były otwory strzelnicze. Ale ponieważ szyb nie było, okna były otwarte. Zauważyłem, że ten goliat wyjechał z następnej bramy i przewód grubszy od palca za sobą ciągnął. To rzucałem za niego – w ten przewód, żeby przerwać łączność ze stacją macierzystą. Z nadajnikiem. I nagle, widocznie jeden z ciężkich granatów musiał uszkodzić przewód, bo mieliśmy ciężkie, grube granaty z moździerza (w środku był trotyl i potarciówka – był zapalnik potarciowy). Rzucało się go za rączkę na ulicę. Weszliśmy na pierwsze i drugie piętro: ja i jeszcze drugi, pseudonim Tygrys. On wszedł na pierwsze piętro, a ja z drugiego piętra rzucałem, bo wyżej – lepiej rzucać – granat dalej doleci. No i celniej można rzucić. No i w pewnym momencie patrzę, a goliat zaczął się kręcić w kółko. No to drugi granat, trzeci … i zawrócił z powrotem i wjechał w tę samą bramę, z której wyjechał. Mnie to o tyle śmieszyło, że mówię: „To teraz Niemcy dostaną po uszach.” I rzeczywiście. Wjechał i łupnął wewnątrz tego wypalonego budynku. Był tam wypalony budynek, bo Niemcy najpierw spalili wszystko. Budynki między ulicą Barbary a Wspólną były wypalone. Spalone przez Niemców. Jak łupnął wewnątrz, tak to wszystko się zawaliło: część do środka, część na ulicę. Właśnie potem zrobiłem zdjęcie tych ruin. Nasz pluton miał trzy domy, a następne trzy domy miał następny pluton i Niemcy się zabawiali z tamtymi goliatami. W każdym razie, jak łupnął znowu goliat, to ulica znowu; jeden pył, nic nie było widać. Ale krzyki było słychać po drugiej stronie. Okazało się później, bo dopiero w nocy wysłali patrol, że tam Niemcy stali. Oni chcieli wskoczyć, jak goliaty zrobią wyłom w naszych [umocnieniach]. Chcieli nas po prostu zaatakować przez duże otwory w tych bramach, które goliaty rozwalą. Okazało się, że to się zawaliło na nich. Część z nich zginęła, a część została rannych. Było słychać jęki, krzyki po niemieckiej stronie – bo to przecież tylko szerokość ulicy. Ulica Wspólna, ile miała... trzydzieści metrów? Więcej nie. Bo teraz jest szersza. Okazało się, że część zginęła, część była rannych i po całej akcji traf chciał, że porucznik „Skobik” mówi: „Ja cię przedstawię do awansu, do «Jura»” – do naszego dowódcy. No a „Jur” mówi: „Ja nie mogę cię awansować! Ja muszę wyżej”. No i poszło wyżej, do dowódcy odcinka. I dostałem wówczas awans na starszego strzelca.

 

  • Którego dnia miał miejsce atak goliatów?


Chyba 17 sierpnia. To był początek Powstania. Pierwszy miesiąc.

  • A czy oprócz pana ktoś jeszcze dostał jakiś awans?


Dowódca „Skobik” dostał z podporucznika na porucznika. No i trzech podchorążych.



  • Czy to się odbyło jakoś oficjalnie?


Tak. Normalnie był odczytany rozkaz. Z tym, że dosyć dziwna sprawa, bo w naszych legitymacjach akowskich mamy wpisaną datę awansu 4 października, jak już było zawieszenie broni. Przed pójściem do niewoli.

  • A faktycznie te awanse były…


Całe Powstanie chodziłem z belką starszego strzelca.

  • Zaraz po tym ataku, tak?


Tak. To było jakiś tydzień po, może dwa. Niecałe dwa. Jeszcze w sierpniu. Czyli rozkaz dzienny wyszedł normalnie, a później rozkaż zgrupowania musiał być wyżej. „Skobik” – dowódca tak samo od razu był z podporucznika na porucznika. Dostał drugą gwiazdkę i było w porządku. I z gwiazdkami chodził. Całe Powstanie.

  • A pamięta pan zrzuty?


Tak. Bardzo dobrze.

To też był charakterystyczny dzień Powstania. Bo, jak zaczęli zrzucać, jak pojawiły się samoloty, to Niemcy natychmiast ucichli. Tylko pelotki jeszcze trochę u nich waliły w górę i to wszystko. Myśleliśmy, że to będzie jakieś wielkie bombardowanie, bo niebo było aż czarne od ciężkich bombowców. Myśleliśmy, że zrzucają nam nie pomoc, nie, że to jest zrzut bojowy, tylko, że to spadochroniarze. W pierwszej chwili, jak te spadochrony zaczęły się otwierać, takie larum się zrobiło na naszych pozycjach. Jak pozycje, jak długi front, tak wszystkie: „Hura! Hura!”. Jedno wielkie „Hura!” było słychać. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to pomoc z Anglii, z Włoch, że to zrzut spadochroniarzy. A Niemcy też zaczęli walić w te spadochrony, bo też nie wiedzieli, co to jest. A ponieważ za dużo lornetek u nas nie było, tylko dowódcy mieli, w końcu przybiegł „Skobik” i mówi: „Nie, to nie jest zrzut spadochroniarzy, tylko broni”. To łapać zrzuty. Ale wiatr był tak niekorzystny, że tylko jeden spadł u nas na Ogród Pomologiczny, który myśmy zerwali i jeden koło kościoła i ten ściągnęliśmy kotwicami na linach. W nocy ściągaliśmy, bo w dzień był za duży ostrzał niemiecki. Ta radość, jaka powstała, jak spadochrony zaczęły lecieć… Na niebie było aż gęsto od spadochronów… To był jeden wielki krzyk: „Hura! Hura! Hura!”, że Niemcy aż ucichli. Pozycje niemieckie momentalnie się zrobiły ciche. Jak Niemcy rozeznali, że to nie są ludzie, to zaczęli też walić do tego, bo mieli broń maszynową, mieli z czego strzelać. I z działek i z broni maszynowej, żeby to porozwalać. I udało im się. Widzieliśmy, jak leci spadochron i nagle zwija się i „łup!” – spada gdzieś na ziemię. Ale dużo zrzutów spadło na stronę niemiecką. Większość niestety. Bo wiatr był niekorzystny. A musieli zrzucać z dużej wysokości z natychmiastowym otwarciem spadochronu, bo jednak pelotka była, przeciwlotnicza.



  • A jak przyszło zawieszenie broni, to miał pan możliwość wyjścia z cywilami czy z żołnierzami?

 

Była kapitulacja. To nie było zawieszenie broni. Zawieszenie broni było tylko na dwa dni, żeby podpisać kapitulację. „Bór” Komorowski pojechał wtedy do pałacyku pod Warszawę i tam podpisywał to.

  • On podpisał o zawieszeniu walk.


O zawieszeniu walk i kapitulację. Nie, nie. Bo to była inna sprawa. Kapitulację podpisaliśmy na zasadzie Konwencji Genewskiej. Niemcy nie chcieli tego. Hitler nie dał na to zgody. I dopiero, jak nowy dowódca podpisał… niemiecki generał z pochodzenia Polak… Bach-Zelewski… Dopiero jak on przyjechał, to miał uprawnienia do podpisania na zasadach Konwencji Genewskiej. Oni traktowali nas wszystkich [jak bandytów] – Polnische Banditen von Warschau – Polscy bandyci z Warszawy. Oni rozstrzeliwali wszystkich. Wszystkich, chodzi o to, że my byliśmy armią. I co uratowało życie osiemdziesięciu procentom powstańców i dało nam przywilej Konwencji Genewskiej – jak „Bór” Komorowski został naczelnym wodzem. Dostał nominację z Anglii na naczelnego wodza. I wtedy już jako Naczelny Wódz Wojsk Polskich podpisywał kapitulację. Dlatego trwało to trzy dni.

  • Ale wyszedł pan jako powstaniec, jako żołnierz?


Jako żołnierz, normalnie, z bronią. Częściowo przed Politechniką zbierali Niemcy broń w kosze, a częściowo na Filtrach. Wzdłuż Politechniki, ulicą Filtrową i na Filtrach. Miałem broń krótką, więc rzucało się ją do koszy. I amunicję do koszy. Kosze takie, jak do ziemniaków. I Niemcy robili nam zdjęcia. Broń ciężką – cekaem, karabiny erkaemy i karabiny szmajsery, to już na Filtrach stawaliśmy.


  • I później, co? Obóz?

 

I później do Ożarowa, jeszcze pamiętam, że deszczyk siąpił wtedy. A my objuczeni, bo co człowiek mógł zabrać: osobiste rzeczy, bieliznę, trochę jedzenia, jeżeli jeszcze było jedzenie. Bo z jedzeniem było słabo. I pieszo do Ożarowa około dwudziestu kilometrów nas „pchali” esesmani po jednej i po drugiej stronie. W połowie drogi do Ożarowa ludność cywilna wyszła na drogę i zaczęła nam rzucać jedzenie. Przede wszystkim cebulę, jabłka i chleba trochę. To nas wzruszyło i to nam pomogło, bo byliśmy bez cebuli, bez witaminy C. Cały czas. Zwłaszcza potem, bo jeszcze pierwsze dwa tygodnie, to jeszcze było jedzenie. Jakie takie zapasy były. I stołówki mieliśmy i zupkę „pluj”. Zupkę „pluj” robiło się z owsa z magazynów.



  • A z Ożarowa, gdzie pana przenieśli?


W Ożarowie byłem dwa dni na mokrym cemencie i potem jechały wagony i ładowano nas. „Wszystkie buty zdjąć! Spodnie zdjąć!” Do osobnego wagonu buty i spodnie, a nas w kalesonach do wagonów. Po czterdzieści sztuk. Bez jedzenia. I znowu się ta Częstochowa okazała. W Częstochowie ludzie przekupili strażników, bo tam już Wehrmacht nas pilnował, no i podrzucili nam jedzenia. Chleb i kiełbasę! Nic do jedzenia Niemcy nie dali. Ani picia, ani nic. A do Częstochowy jechaliśmy dwa, czy trzy dni. Potem z Częstochowy do Opola, gdzie przeżyliśmy bombardowanie. Ciężkie chwile wtedy Opole przeżywało. Wagony nasze aż chodziły. Z tym, że do Częstochowy jeden wagon prysnął. Rozwalili podłogę, czy boczną ścianę i udało im się prysnąć. Niemcy byli wściekli!

Z Opola pojechaliśmy do obozu rozdzielczego „18 C” – Łambinowice. To się po niemiecku nazywało Lamsdorf. I stamtąd dopiero nas rozdzielali.

  • I pan był w Lamsdorfie w grupie małoletniej?


Właśnie, że nie. Ja miałem wtedy szesnaście lat. Rzecz była w tym, że w Lamsdorfie byliśmy razem z częścią naszego dowództwa. A ponieważ wyszliśmy jako jeńcy wojenni, dowództwo nasze otrzymało, nie wiem czy od Niemców, czy od kogo, informację, że małoletni będą zabrani do obozów cywilnych. A myśmy byli wszyscy przecież żołnierzami. I w mundurach… Więc jak do obozów cywilnych? I dowództwo dało cichy rozkaz „na ucho”: „Podajcie starszy rok urodzenia. 1927, 1926, żeby mieć osiemnaście lat”. Jak nas Niemcy spisywali w Lamsdorfie, to nagle z bratem, który był ode mnie starszy o rok, staliśmy się bliźniakami. A po wojnie dowiedziałem się, że w Lamsdorfie figurujemy jako dwóch braci, jeden urodzony w kwietniu, a drugi w czerwcu. Jerzy Borzęcki i Tadeusz Borzęcki i dwa miesiące przerwy między bliźniakami?

  • Niemcy się nie zorientowali?


Niemcy się nie zorientowali, bo nie wiedzieli, że to bracia. Czort ich wie, co! Spisywali, spisywali i nas tak spisali. Ja w Lamsdorfie figuruję jako rocznik 1926, a wszędzie w niewoli, jako 1928.

  • A później pana z Lamsdorfu przewieźli, tak?


Z Lamsdorfu do Austrii, do Markt-Pongau. Do tego obozu, gdzie przyjechał na krótki czas też nasz dowódca, generał. Też był w Markt-Pongau przez krótki czas, ale był w części angielskiej. A nas wzięli tam, gdzie byli Rosjanie, Holendrzy… Najwięcej było Rosjan i nas. Nas było ponad tysiąc.

  • A gdzie pana zastało wyzwolenie?


W Markt-Pongau. To była dziwna sprawa z wyzwoleniem. Pozornie już było wiadomo, że jest kapitulacja, ósmego. I rzeczywiście, po obozach były ciche radyjka, wiemy, że jest kapitulacja. Ósmego. Wszyscy: „Hura!”, a tu patrzymy, że się zmienia i zamiast Wehrmachtu zaczynają nas pilnować esesmani. Znowu rozkaz: „Z pryczy robić maczugi!”. Bo jak esesmani, to będą wykonywać rozkaz Hitlera – rozstrzeliwać wszystkich jeńców. To było siódmego. Dzień przed kapitulacją. Ósmego mamy wiadomość, że jest kapitulacja – nic. I nagle, dziewiątego rano, my jesteśmy wciąż w niewoli! Aha, ósmego słyszymy, że przyjechał pociąg pancerny i zaczął walić. I walili. Okazuje się, że amerykańskie dwukadłubowe wysokiego pułapu przeleciały nad doliną, bo Markt-Pongau leży w dolinie między Insbrukiem a Salzburgiem. To jest dolina Pongau – tam, gdzie skocznia mamucia. I w tej dolinie jakaś niemiecka dywizja, mówili, że Herman Goering, chciała się bronić. Wysadzili tunel kolejowy do Salzburga i tunel do Insbruku i wjechał właśnie w ten pociąg pancerny i w samym Bischofshofen stanął. Koło mostu. Pociąg pancerny, dosyć dziwny, jak na normalny pociąg pancerny, ale miał działka itd. Potem zwiedzaliśmy go, bo był głównie z cementu zrobiony a nie z żelaza. Miał cekaemy, pelotki, działka przeciwlotnicze. Było około dwudziestu wagonów, jeśli nie więcej. I oni chcieli się w tej dolinie bronić i stąd esesmani otoczyli nasz obóz. Bo nie wiedzieli jeszcze, co jest. Później dostali widocznie inny rozkaz, bo poszli w góry do Wendorf tak się nazywała ta organizacja. Poszli w Alpy. Prawdopodobnie byli w górach, bo tam były bardzo trudne partie gór i tam się gdzieś zamelinowali. A te lightningi przyleciały, zrzuciły kilka bombek i ci się od razu rozwalili. Wywiad tych samolotów wysokiego pułapu dał Amerykanom wiadomość, że tam jest jakiś poważny oddział niemiecki. Pół dywizji czy dywizja miało tam być. Oni nic nie widzieli, bo wszystko mieli za chmurami. Dziewiątego rano patrzymy, a nas pilnują dziadki. Takie małe karły. Karabiny z I wojny światowej, dłuższe od nich, i chodzą dookoła. Jak oni nas pilnują, to my do nich z maczugami. Odebraliśmy im broń i byliśmy wolni. Dopiero dziewiątego, czyli wtedy, kiedy nastąpiło w Berlinie podpisanie po raz drugi traktatu pokojowego.


  • W którym roku pan wrócił do Polski?


W grudniu 1947.

  • A dlaczego pan wrócił?


Dlatego że matka została. Wtedy wyszła za Kochanowicza i pisali, żeby wracać, że nie jest tak źle. Bo jeszcze tak źle nie było. Dopiero po śmierci Stalina u nas zapanował prawdziwy stalinizm. Nie było pięknie, nie było super dobrze, ale jeszcze wciąż się wahało. Czy jeszcze będzie [następna] wojna, czy nie. A trzeba było się jeszcze zobaczyć z matką.

  • Czy był pan represjonowany po wojnie za przynależność do Armii Krajowej?

 

Potem tak. Przez całe pięćdziesiąt lat.

  • Czy siedział pan w więzieniu?


Nie. Tylko ani pracy, ani nic. Chciałem się kształcić wyżej – nie. Wywalali, wilcze listy i tak dalej. Na Akademię – nie. Poszedłem na geografię na Uniwersytet Warszawski, po dwóch tygodniach – aut! Praca tak samo. Przecież przez pierwsze dwadzieścia lat ja ciągle pracę zmieniałem. Zmieniałem! Szukałem pracy! Bo pracę dla akowca i andersowca było trudno znaleźć. Wszędzie: „Nie!”. Nosiłem wielkie paczki życiorysów, wnioski o zatrudnienie.



  • Na koniec mam pytanie, czy gdyby miał pan znowu szesnaście lat, to czy wziąłby pan udział w Powstaniu znowu?


Oczywiście, że tak. To nie ulega wątpliwości.

Poznań, 16 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Tadeusz Borzęcki Pseudonim: „Czesław” Stopień: starszy strzelec Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter