Tadeusz Ejmont „Hrabia”

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę powiedzieć parę słów o pana życiu sprzed 1 września 1939 roku.

Szkoła i gimnazjum w tym czasie było. Głównym zajęciem dla takiego małolata, jakim byłem w 1939 roku. W czasie okupacji ojciec wyjechał przez Rumunię, był we Francji w Wojsku Polskim, a ewakuowany razem z ministerstwem komunikacji. Zostałem z matką i z dwojgiem rodzeństwa w gospodarstwie rodzinnym w Żbikowie koło Pruszkowa.

  • Czym się pan zajmował podczas okupacji?

Musiałem trochę pracować fizycznie w zakładach ogrodniczych, a poza tym jeździłem na komplety do Warszawy, żeby się uczyć trzecią i czwartą klasę gimnazjum, bo przerwała się moja nauka w 1939 roku.

  • Gdzie odbywały się te komplety w Warszawie?

Na [ulicy] 6-go Sierpnia u Wawelberga, w gmachu Wawelberga. Główną można powiedzieć postacią królującą nad tym naszym uczeniem, to był ksiądz, który uczył nas etyki katolickiej, która w okresie śmierci, walki, strasznie była potrzebna.

  • Czy pamięta pan jak ten ksiądz się nazywał?

Tak, Antoni Kitliński. Jeden z naszych kolegów, który był… jego ojciec prowadził zakład fotograficzny i zrobił zdjęcie tego księdza. Muszę powiedzieć, że to zdjęcie miałem przez całe Powstanie, miałem przez niewolę, przez pobyt zagraniczny i wróciło do Polski. A po dwudziestu pięciu latach, jak zwołali koledzy te nasze gimnazjum w Warszawie, to pytania rozpoznawcze w stosunku do tych, którzy się zgłosili, to były właśnie o księdza Kitlińskiego. I to było strasznie miłe, że to już było w socjalizmie, a jednak wszyscy - zarówno taki, który był pułkownikiem milicji, taki, który był prokuratorem, taki, który był majorem lotnictwa, rozmaici. Był jeden z dyrektorów pałacu kultury z tych moich kolegów, to wszyscy z wielkim oddaniem i jakimś sercem się odnosili do tych nauk, które nam ten ksiądz Kitliński nauczył.

  • Jak pamięta pan przygotowania do Powstania? Czy na przykład na kompletach, albo u znajomych mówiło się o tym?

Nie, myśmy wszyscy czekali na moment walki. Przecież po to żeśmy się uczyli jak walczyć, jak rozpoznawać wroga, sytuację i wszystko, żeby walczyć z wrogiem. Przecież nie można się było tego doczekać, kiedy w końcu będziemy mieli broń w ręku i będziemy walczyć z okupantem. Jeździliśmy po lasach ćwicząc się.

  • Z kim pan jeździł?

Z całą moją sekcją, sześciu czy siedmiu kolegów. I chciałem powiedzieć, że do konspiracji przyjął mnie mój przyjaciel, który był uczniem Korpusu Kadetów z Rawicza, jego ojciec był pułkownikiem, dowódcą twierdzy Osowiec, później w konspiracji we Lwowie i aresztowany przez Niemców. I tenże można powiedzieć sierota, bo ojca nie miał, matki nie miał, tutaj z Warszawy, on mnie do tej konspiracji wciągnął. To znaczy wciągnął… każdy gdzieś szukał, nawet nie wiedział, bo mnie nie interesowało żadne zabarwienie polityczne, nas wtedy interesowała tylko i wyłącznie walka z wrogiem. I wszyscy byli bardzo naprawdę zdyscyplinowani. Nie było tego, żeby ktoś się spóźnił czy nie przyszedł. Przysięgę składałem na Ryngraf i Pistolet na Pradze w mieszkaniu prywatnym i uznana została ta przysięga później w II korpusie jako ważna, bo tekst był taki przedwojenny do tej przysięgi. Tak, że czekaliśmy, co dnia. 1 sierpnia o godzinie chyba szóstej rano przyjechał do Pruszkowa, do Żbikowa jeden z kolegów, to był chyba o nazwisku Kacała… i powiedział, że o godzinie dwunastej mam się zgłosić w Warszawie na ulicy Hipoteczna 4 w Zentrale Apotheke. I rzeczywiście, tam żeśmy się wszyscy grzecznie zgłosili o godzinie przed dwunastą, jeszcze wszyscy żeśmy byli, dostaliśmy jakąś tam zupę i czekaliśmy. Przyszły jakieś, nie do mnie, ale do naszego dowódcy, do tego „Kara” przyszły rozkazy, że mamy się przenieść tramwajami na ulicę Emilii Plater i chodzić miedzy ulicą Wilczą a Hożą po chodnikach. To miało być o godzinie trzeciej. I rzeczywiście, żeśmy się po dwóch przejechali tramwajami, zostawili wszystkie swoje manele na Hipotecznej. Ja chodziłem z kolegą o nazwisku Zbigniew Latałło, pseudonim miał ”Konrad”. Żeśmy chodzili i tak żeśmy sobie rozmawiali na temat tego, że nie wiadomo czy to Powstanie wybuchnie czy nie wybuchnie, ale może wybuchnie, nie wiedzieliśmy, jakie dalsze zadanie. W pewnym momencie jakiś kolega podszedł i mówi: „Chodźcie do fabryki Emilii Plater 10 do Groniowskiego.” Więc żeśmy do tej fabryki weszli, do pokoju biurowego, i tam już reszta moich kolegów była. Przyszło jakichś trzech nieznanych mi oficerów, przyszedł nieznany mi dowódca plutonu o pseudonimie „Tygrys”, to był tramwajarz, jeszcze w mundurze tramwajarskim był. Rozdali nam opaski i w pokoju biurowym żeśmy [czekali]. I ten „Kar” mówi: „Hrabia, siądź przy oknie, będziesz patrzył, co się dzieje przy wejściu.” Bo tam było takie okno, które było na wejście i dał mi jedno ze swoich prywatnych kupionych granatów. Nie wiem czy kupione czy kombinowane, ale to były powstańcze filipinki. Miałem tą filipinkę w ręku i siedziałem i patrzyłem się na wejście, bo brama była już zamknięta. Przyszedł syn dozorcy, zobaczył, co się dzieje, że opaski pozakładane, prosił, żeby go też przyjąć do nas i on też chce razem z nami. To już było na terenie fabryki Groniowskiego, na parterze. W pewnym momencie, oni byli w drugim pokoju, ja siedząc przy oknie patrzę, że przez furtkę wchodzą, tak poniżej żandarmi, hełmy widzę, więc momentalnie jeszcze złapałem tą filipinkę, do tego drugiego pokoju i krzyknąłem, że Niemcy. Więc jaka była konsternacja - trzech oficerów, którzy jak się później okazało byli oficerami, którzy przeszli… i jeden z naszych kolegów, pseudonim „Ryś” poszli w kierunku wyjścia do tych Niemców podnosząc ręce do góry, a myśmy wszyscy wycofali się korytarzykiem do następnych [pomieszczeń]. Korytarzyk kończył się drzwiami zamkniętymi, w tym korytarzyku były dwa kreślarskie małe korytarzyki. Takie malutkie, że bo ja wiem, takie trzy na trzy takie pokoiki. W tym ostatnim pokoiku, żeśmy się zatrzymali. Za nami weszli Niemcy i ten „Kar” miał, mówię uzbrojenie - nie mieliśmy broni. „Tygrys” miał swój prywatny pistolet Mauzera 7-65 i potem mój przyjaciel „Kar”, chociaż miał bardzo wielką biedę, to jednak kupił taki piętnastostrzałowy pistolet, FN. Jeden stanął przy oknie, a „Kar” stanął przy wejściu do tego pokoiku. Jak wchodził jakiś Niemiec, to on po prostu strzelił. I ten Niemiec upadł i zaczęła się haratanina. Zaczęli rzucać granaty. Ten „Tygrys”, zupełnie niepotrzebnie, rzucił jeden nasz granat. Mieliśmy wszystkiego trzy filipinki, trzy granaty. I te dwa pistolety do tego. Tak siedzieliśmy bezbronni i czekali, nie było wyjścia, bo usiłowaliśmy te drzwi sforsować, strzelał do nich, nie pomagało z tyłu. Już koniec, nie ma dalszej wejścia, a od frontu wchodzili Niemcy do tego pomieszczenia. Tak żeśmy czekali i jak ja z tego okna odchodziłem, to spojrzałem na zegarek, ten zegarek miałem w ręku i była równo za dwadzieścia czwarta jak ten Niemiec wszedł. Nie wiem czy to można zaliczyć, że Niemcy nas zaatakowali, że to jest rozpoczęcie Powstania, bo nie myśmy atakowali tylko nas Niemcy zaatakowali. I dlatego może w tej całej historii naszej Armii Krajowej, ten epizod naszej walki na Emilii Plater 10 w ogóle nie jest eksponowany, tylko gdzieś na Żoliborzu się zaczęło Powstanie. Nie wiem, strzały były i z naszej strony, tylko może niewielkie, bo byliśmy bez broni. Tam miały przyjść jakieś łączniczki, mieliśmy być ochroną centrum łączności „Obroży”.

  • I to był pana początek Powstania.

I taki Powstania. Ja siedziałem na ziemi przy samym drzwiach, w których stał ten „Kar”, strzelał wzdłuż tego korytarza i tych pokoi, co jakiś czas. Całe szczęście, że strzelał z tej swojej FN-ki, bo te kule leciały i wylatywały przez okno. I dlatego ci Niemcy do tego okna bali się po prostu podejść ze swoimi środkami ogniowymi. Chociaż zrobili, później jak oglądałem, dziurę, gdzie chcieli jakiś karabin maszynowy chyba wsadzić, żeby nas załatwić. I tam żeśmy czekali. Już wszyscy pożegnali się z życiem. Zmówili pacierz, ostatniego papierosa w życiu żeśmy palili. Niemców było tylu, że strzelali z karabinów, pistoletów maszynowych, że parapet, który był w oknie, to już z drzewa tak drzazgi poleciały, że już cegły zaczęły lecieć. A tutaj w tym kącie sześciu nas... ja byłem jeden przy drzwiach i co jakiś czas „Kar” miał zapasowe magazynki do swoich… w torbie amunicję, co wystrzelał, to zmieniał magazynek, a ja mu ładowałem te magazynki, więc miałem zajęcie. Pod oknem leżał, bo nie można się było wychylić do okna, co jakiś czas może tam strzelił ze dwa razy, ale zaciął mu się nawet pistolet i tak w jednym ręku jeszcze trzymał w [niewielkiej] odległości… Tylko leżał pod oknem, w te okna tak walili, oni strzelali już z budynku po drugiej stronie mieli plater, strzelali z jakiś okien. I w pewnym momencie słyszałem jak oni podchodzili i [wydawali] ta komendę [niezrozumiałe - niem.] Jak trzecie okno z granatami podchodzili wzdłuż muru ci Niemcy już na podwórzu do tego naszego okna, które wcale nie było oknem, tylko otworem. I leżący przede mną „Tygrys” już wypuścił ten pistolet, bo on się zaciął mu, wyskoczył zamek i nie wskoczył, ale w lewym reku miał odbezpieczoną filipinkę, ten uderzeniowy granat. Ja na to wszystko patrzyłem jak to się odbywało, on złapał się ręką prawą za prawą nogę, za czoło i całą rękę miał we krwi. Myślał, że dostał w głowę i mówi: „O, już po mnie.” I takim jeszcze można powiedzieć naszym przyzwyczajeniem z Armii Krajowej do jakichś wzajemnych działań, ten granat z lewej ręki wyrzucił przez okna. Bo jakby go puścił, to on by wybuchł u nas. I myśmy tego nie widzieli, ale widzieli ludzie, którzy patrzyli przez okna z Emilii Plater na naszą harataninę. Okazało się, że to była przecież fabryka dźwigów Groniowskiego. Złom leżał pod oknem, ten granat filipinka był z plastiku czy z jakiegoś tworzywa sztucznego, nie miał żadnych poza siłą wybuchu, możliwości uszkodzenia, ale jak trafił w ten złom, to ten złom rozniosło i podobno ci, którzy z granatami podchodzili zostali wszyscy ranni. Ale ja ich nie widziałem na oczy i oczywiście uciekli. Nie wiedzieli, że to jest ostatni granat. W tym momencie, można powiedzieć, zaczęły się wybuchy w Warszawie. Ja tym moim kolegom powiedziałem: „Słuchajcie, zaczęło się Powstanie.” To był taki moment, że trudny był do przeżycia… Zaczęło się Powstanie… były inne wybuchy... to były chyba na Hożej wybuchy, to była godzina chyba siedemnasta. I jak się zaczęło Powstanie, to oni dalej w okna strzelali, ale ja się wyczołgałem do korytarzyka i miałem taki maleńki od paznokci nożyk. Pamiętałem, że mój ojciec, kiedy uciekał z twierdzy w Kownie, powiedział, że wycieli z kolegą filą w drzwiach, bo jako oficerów litewskich, to ich trzymali w jakimś… Wycięli i tamtędy uciekli. I ja tym nożykiem tak można powiedzieć, że z jakąś złością w te drzwi u dołu uderzyłem. Okazuje się, że mi ten nożyk wszedł, bo to były drzwi z tektury tylko obite… Zwróciłem się do kolegów, czy ktoś ma lepszego noża. Znalazł się lepszy nóż i zrobiłem dziurę w tych drzwiach. Z tyłu był magazyn fabryczny, więc wszystkich naszych kolegów [wysłaliśmy] do tego magazynu. I ja zostałem tylko z tym „Karem”. [...] Ten Niemiec, który tam leżał i krzyczał: Hilfe! Hilfe! był ranny, później przestał krzyczeć. Ponieważ był bałagan u Niemców, jak się później okazało, bo to był [strażnik] ochrony kolei, banszuc, nazywał się Karol Perschke, bo dokumenty żeśmy sprawdzali, [...] to wszedł tam jako amator, żeby nas pozabijać. Ale mówię: „Słuchaj, ten Niemiec co krzyczał on przecież wszedł uzbrojony, a ja jestem nieuzbrojony, wobec tego ty mnie Sławek osłaniaj, a ja się jakoś do tego Niemca podczołgam.” I rzeczywiście po podłodze do tego pokoju biurowego, dużego, gdzie ten Niemiec leżał się tam wczołgałem. Tam wpadło... ze trzydzieści granatów, bo oni wrzucili, więc proszę wyobrazić jak wygląda pokój biurowy, w którym padło tyle granatów, że się nic nie zapaliło, to też cud. W każdym razie to były rozbite meble, papiery, wszystko. I leżał [ten Niemiec] pod oknem. I znalazło się parabellum - pistolet i jeden granat już przygotowany do rzucenia, niemiecki. Od tego momentu zostałem uzbrojony. Zabrałem mu jeszcze furażerkę, do której na miejscu gapy przyszyły mi dziewczyny biało-czerwoną chorągiewkę i całe Powstanie w tej furażerce chodziłem. I on tam został, jeszcze chyba strzelił do niego nie wiem, po co. Mówił, żeby więcej do nas nie przychodził, ale on już był chyba trupem. I wszyscy żeśmy się tam do tego magazynu dostali. Tak jak w tym czasie w fabrykach były zupy dla robotników, którzy pracowali. Bo ta fabryka chyba dla uzbrojenia Niemców trochę pracowała. I były zapasy żywności. Wobec tego były worki z jakąś kaszą, z jakimś grochem. Jak tam żeśmy się wydostali do tego magazynu, to takie blachy były, tymi blachami zatkałem dziurę i tymi workami jeszcze zatkałem. Musze powiedzieć, że jak przyszedłem w dwa dni później na to miejsce i chciałem te worki ruszyć, to ciężka była sprawa, bo ważyły ponad sto kilo, a ja je brałem w ręce i rzucałem w tym czasie. Taką moc człowiek dostaje w pewnych okolicznościach. Z tego magazynu były drzwi na podwórze, stalowe drzwi z zamkiem, zamknięte. Naprzeciwko była oficyna, kilkupiętrowa, naprzeciwko tych drzwi, to było w odległości przeszło sto metrów od podwórza, od ulicy gdzie byli ci Niemcy. I ja się rozpędziłem z takim workiem jednym jakiejś kaszy i z tym workiem trzasnąłem te drzwi i zamek pękł (bo to trzeba było dużo mocy zastosować), otworzyły się drzwi. Teraz naprzeciwko są drzwi, na… Ale nie wiadomo skąd ci Niemcy strzelali, no nic. Ja jestem uzbrojony, musiałem zostawić tą parabelkę jednemu z kolegów, bo znałem się dobrze na mauzerach. Momentalnie to zapięcie skasowałem, miałem tego mauzera „Tygrysa.” „Tygrys” był w nogę postrzelony. I mówię trzeba zobaczyć, co jest z przeciwnej strony. Gdzieś trzeba [poszukać]… Możliwości wycofania się… Patrzyłem wzdłuż podwórza, widziałem, że ci Niemcy jeszcze zwracali uwagę, bo Powstanie się rozpoczęło, na te huki, przeskoczyłem z tego magazynu na schody i słyszę jakieś rozmowy. Ale czy to po Niemiecku, trochę po Polsku. Na górze jacyś ludzie mieszkali. Do mnie się odezwali, wiedzieli, co się dzieje. Dali mi siekierę, więc zszedłem niżej i wyrąbałem jedne drzwi po lewej stronie, żeby się dostać na tyły, na dachy ewentualnie tej fabryki, bo fabryka się zamykała dachem ze świetlikami. Jak już to wszystko urządziłem, to zszedłem do parteru i powiedziałem, że: „Chodźcie, tutaj jest możliwość wycofania się.” Za mną jeden tylko ranny „Tygrys” przykuśtykał na tej nodze tylko z tym, że on już był tak zdenerwowany, że nie zwracał uwagi. Niemcy go zauważyli, że jest ten przepływ. I on zdołał jeszcze przejść do mnie, ale już od tego momentu wzdłuż tego podwórza cały czas strzelali, że następni nie mogli przejść. Ponieważ mogłem tylko na pierwszym piętrze rozwalić drzwi i taka odległość była ze cztery metry między tym oknem a dachem fabrycznym, jakąś drabinę mi ze strychu dali, ale za krótka. Pod spodem był komin miedzy jednym budynkiem a drugim, na dole był śmietnik przykryty. Zacząłem mobilizować „Tygrysa”, żeby szedł, on nie mógł na tą nogę iść. Wobec tego mnie na plecy się uczepił, drabinę spuściłem. Ale tak się ruszył, że spadliśmy we dwóch z tego pierwszego piętra na ten śmietnik. Zarwało to się, ale nawet nie zawył z tą nogą. Drabinę przestawiłem, wlazłem ze śmietnika na dach i między świetlikami, bo takie szklane świetliki, to był taki półokrągły dach, zacząłem przechodzić. Przechodzę, to było podwórze ulicy Wilczej i tam ludzie coś do mnie kiwają. Za świetlikiem zaczekałem, później mi kiwają, żebym mógł zejść. Okazuje się, że Niemcy przyjechali, od drugiej strony na ten dach włazili, żeby nas zaatakować od tej strony. Tylko, że już się przestraszyli Powstania i odjechali, bo ja bym, też na nich wlazł. I tego „Tygrysa” sprowadziłem do piwnicy. Zacząłem szukać lekarza, a dwóch lekarzy było w tym domu. Do jednego - nie chciał przyjść do rannego, do drugiego - no to już pistolet wyjąłem i mówię: „Jak nie wyjdzie pan doktór, to trup będzie natychmiast. Nie ma mowy.” I pan doktór wyszedł, opatrzył [„Tygrysa”]. Pierwsze, to wódką go opatrzyli. Muszę powiedzieć, że umieściłem go akurat w domu u pani Prystorowej, to była żona marszałka sejmu przedwojennego. Miała tam dwóch młodych ludzi i strasznie się bała, żeby ten ranny u niej nie był. I znowuż pod groźbą pistoletu… Tak mi było przykro, że musze szantażować ludzi, ale przetrzymałem tego. Noc jeszcze spędziłem w schronie, pistolet schowałem w piwnicy, żeby mi ktoś nie ukradł i rano żeśmy przebili ścianę w garażu, „Tygrysa” położyli na jakichś drzwiach i żeśmy odnieśli na Emilii Plater do świętego Józefa. Tam go operowali i wyjęli mu pocisk, który od pięty przeszedł pod palce, cały… I on już w Powstaniu nie brał udziału. Podobno został odznaczony Virtuti Militari, Sławek dostał Krzyż Walecznych, a o mnie zapomnieli, ale ja nie miałem pretensji. W każdym razie musze powiedzieć, że były momenty wielkiego napięcia, kiedy chciałem przeskoczyć z magazynu na schody na drugą stronę, to mówię, że skoczę, a Sławek, mój przyjaciel mówi „Hrabia” skok, mówię niech zobaczę, co ten Niemiec, na co patrzy, a on mnie swój pistolet do głowy przystawia. Takie były napięcia, natomiast chyba w życiu by nie strzelił do mnie, ale uważał, że rozkaz, to jest rozkaz. Ja z resztą sam mu to zaproponowałem. I jak mi się udało powiedzmy przejąć ta inicjatywę, że oni wszyscy stamtąd wyszli, to dzisiaj mówią, że ja im życie uratowałem, a przecież to była normalna czynność, że każdy by to przecież zrobił.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pan jeszcze walczył w Powstaniu, w jakich akcjach brał pan udział?

Cały czas w Śródmieściu. 2 września żeśmy swojego dowódcy, pseudonim „Marian”, musieli kawałek Polski oswobodzić, to był kompleks między Nowogrodzką a Żylińskiego i Marszałkowską i Poznańską. Tam do drugiego [września] przychodzili tylko Ukraińcy z SS Galicja, którzy stacjonowali w poczcie na Nowogrodzkiej i dantejskie sceny wyczyniali. Z reszta nasz dowódca „Marian” tam właśnie zginął później w nocnym patrolu. Na ulicy Wspólnej, to żeśmy odpierali goliaty, które puszczali Niemcy z bram ulicy po drugiej stronie. Front był przez ulicę, ale Niemcy, to była SS Galicja. Przyszło do nas czterech Ukraińców, przynieśli po dwa karabiny każdy i po skrzynce amunicji. Przyszli i chcieli walczyć po naszej stronie. Jeden w każdej drużynie był, żeby czasami nie było jakiegoś nalotu, ale byli bardzo zacięci na Niemców, strzelali do swoich braci, a potem jak się skończyło Powstanie, to poszli z powrotem. Jeden z nich Anton, był razem ze mną w szpitalu, bo był ranny. Chciałem powiedzieć, że tak dosyć dziwnie się nasze losy składały, bo po tych goliatach to wszystko wyfrunęło. Ściany działowe się w budynku po drugiej stronie poprzewracały, bo żeśmy granatami zarzucili na ulicę, poprzerywały się druty i one wybuchły na ulicy, a nie doszły do [budynku]… Nie było barykad ani worków z piaskiem na parterze, wobec tego do oficyn się wycofały wszystkie placówki, a ja zostałem z takim jednym jakimś powstańcem na pierwszym piętrze przez trzy budynki były poprzebijane dziury, że można było wzdłuż chodzić i myśmy, co jakiś czas z okien strzelali… Okazało się, że on był z polskiej Armii Ludowej, „Sergiusz” miał pseudonim. Bardzo dobry chłopak młody był, ale naładowany polityką. I po paru dniach, jak gazetę jakąś przyniósł, to było napisane, że oddziały Armii Ludowej odparły atak goliatów na ulicy Wspólnej. Mówi: „Popatrz, o tobie na pisali, o mnie nic, ale to nie szkodzi...” Strasznie był oburzony, że ta propaganda była jeszcze nieprawdziwa w czasie Powstania.

  • Czy pamięta pan, jaka to była gazeta?

Nie.

  • A czy pamięta pan jakieś inne gazety z Powstania?

Dostawałem te gazetki. "Biuletyn Informacyjny" z drugiego dnia, z rozkazem generała Montera, to miałem w kieszeni przez cały czas i przez Włochy wróciłem i oryginał mam u siebie. [...] Myśmy, co tam można mówić w Powstaniu, my nie mieliśmy innego wyjścia poza walką, bo każdy, kto się poddał, to był zabity. Wobec tego nie było możliwości nawet jakiegokolwiek postępowania czy poddania. To wróg stworzył. Chciałem jeszcze powiedzieć, że jeszcze na ulicy Wspólnej po tych goliatach, to mieliśmy jednego kolegę, (który dzisiaj jest chyba profesorem konserwatorium), pseudonim miał „Luś”, a nazwisko Julian Bożym. On bardzo ładnie grał na fortepianie. I po tych goliatach, [...] w rozbitych pokojach, chyba tam gdzieś na trzecim piętrze jakiś fortepian złapał i jak do tych kłopotów naszych, grantów, do tych… zaczął grać „Warszawiankę” i te Ukraińce z drugiej strony uspokoiły się. I prawie, że i oni przestali strzelać. Ile razy były ataki tych Ukraińców, to "Luś" do fortepianu. Uspokajał tak jak wilki się uspokaja powiedzmy melodią, a myśmy oczywiście śpiewali, rozmaite były patriotyczne pieśni na tym ze wszystkich… Z mojego oddziału właściwie nikt cały nie wyszedł jak żeśmy zaczęli to Powstanie. Mój przyjaciel zginął na Marszałkowskiej. Stali jeden koło drugiego, dosłownie nawet nie pół metra, granatnik trzasnął i niego poszło wszystko, we mnie nic i on był trup na miejscu, Jurek Kukliński pseudonim „Prawdzic”. Jeszcze miałem nadzieję... jeszcze żeśmy go zanieśli na Hożej, na punkt opatrunkowy, ale był pogruchotany, całe płuca był na wierzchu, odłamki. Nie wiem, te odłamki, to chyba anioły skierowały w innym kierunku, a nie na mnie. To trudno sobie wyobrazić, bo kula będzie kula, ale z granatu czy z granatnika, to przecież się rozpryskuje we wszystkich kierunkach. I raptem, żebym ja był ominięty, a on, mówię, stał obok mnie i mnie... i on trup… Przecież był bardzo wartościowy i dobry kolega, z którym żeśmy na nocne patrole jako ochotnicy chodzili przez całe Powstanie. Ja byłem takim ochotnikiem można powiedzieć do tych wszystkich, takich jakiś tam imprez jak można było… Miałem dosyć tych Niemców i trochę ciężkie życie, tak że specjalnie życia, może mniej szanowałem niżeli chęć jakiegoś przydania się dla ojczyzny.

  • Proszę powiedzieć jak pan zapamiętał reakcję ludności cywilnej, kontakty z nimi w trakcie Powstania?

Ludność cywilna, jeżeli chodzi o [czas] po 2 września na okręgu, na tym kawałku Polski, gdzie żeśmy przyłączyli do macierzy no to wiała nas entuzjastycznie jako zbawicieli, przez co każdy, kto co mógł, jakąś tam lornetkę teatralną dali, że może się przyda, jakieś wina wyciągali, jakieś trunki, no częstowali, cieszyli się, że żeśmy się tam znaleźli. My żeśmy nie ustąpili. Muszę powiedzieć, że w naszym zgrupowaniu żeśmy nie ustąpili Niemcom i żeby nie było. [...]

  • Pana oddział walczył za każdym razem do końca…

Do końca. 17 września w palących się… To był pierwszy dzień można powiedzieć, 17 września, kiedy żeśmy… Najbezpieczniej było na pierwszej linii, bo ani berty ani lotnictwa, bo się bali, bo to była odległość dziesięć metrów od wroga, bali się, że w swoich rąbną. Tak, że najbezpieczniejsze było siedzenie na pierwszej linii. I w tej pierwszej linii, 17 września nas wycofali na… Mieliśmy niby odpocząć dwa dni, ale przyszedł major i mówi, że: "Pali się szpital powstańczy na Marszałkowskiej - chodźcie pomóc.” Wszyscy oczywiście poszli, ja też. I nikomu się nie wydawało, że jak się pali dużym ogniem, że jeszcze w ten szpital rąbną krowy. I ja tak stałem na strychu pod kominem i nie było nawet możliwości gaszenia, przecież tam wody na szóstym czy siódmym piętrze nie było... Marszałkowska 79... Stałem koło komina i słyszę, że te szafy zakręcają, że są już… I stanąłem sobie koło tego komina i w pewnym momencie trzy miny wybuchły mnie pod nogami, ja fruwałem do góry do dachu i straciłem przytomność. Leżałem tak na drodze do wyjścia z tego strychu. Przeze mnie zaczęli uciekać koledzy, którzy byli z drugiej strony tego komina, bo z tej strony, co ja byłem te trzy [miny] wybuchły. I któryś mnie dobrze kopnął, bo ja już prawie otwierałem oczy i nie widziałem nic i miałem jeszcze rewolwer na takiej smyczy... i w tym ogniu chciałem strzelić sobie w łeb. I któryś mnie dobrze kopnął przeze mnie biegnąc i otworzyłem drugi raz oczy i zobaczyłem, że wszystko się dookoła pali. No, więc [pobiegłem] za nimi, jeszcze pamiętam, że przede mną jeden, bo schody były zwalone, tylko była poręcz dwóch pięter tam na górze, już nie było żadnych schodów tylko poręcz, po tej poręczy przede mną, który szedł, to się mu na karku palił [ogień]… Ja ręką gołą go zgasiłem i może, dlatego miałem takie silne poparzenie.

  • Gdzie był pan leczony z tych poparzeń?

Jeszcze dobiegłem na Poznańską 11. Tam był na parterze w mieszkaniu dentystki punkt opatrunkowy i przynosili tych ze szpitala z Marszałkowskiej gdzie się paliło… Ja tam dobiegłem i w pokoju dentystycznym sobie usiadłem… i siadły do mnie dwie siostry. Jedna była starsza, siostra Felicja, a druga młodsza. I zaczęły mi obrabiać ręce. To znaczy się, wymywać skórę... paznokcie trochę… zaczęły mi tam obrabiać, ale dały mi zastrzyk morfiny chyba. Chyba dostałem jakiś antybiotyk, a morfinę… Z twarzy mi zdjęli skórę, wszystko było od razu. Upudrowali to jakimś dermatolem czy czymś żółtym. Jedną rękę w spirytus, a drugą a w jakiś tam rywanol czy… Tak zabandażowali i już w porządku. I chodził lekarz z butelką wina i mówi: „Siostro, może na wzmocnienie.” Po tym zastrzyku, to się dobrze czułem, nic mi nie przeszkadzało. „Ja to się nie muszę wzmacniać.” On się tak na mnie popatrzał, ja byłem taki pół leżący… Popatrzył na mnie i podszedł. I tej młodej dał i starszej nie. Obchodził tam... Przychodzi jeszcze do tej starszej siostry i mówi: „A, jeszcze siostra nie dostała.” Takie małe kieliszeczki miał. To ta starsza siostra mówi: "Niech pan doktór da rannemu." On się tak do mnie nachylił, a ja miałem te gesty [niezrozumiałe]. Nie potrzeba, może zatrute i tak trąciłem go w rękę kolanem jak on się nachylił, bo w takim końcu pokoju przy oknie ten fotel stał odwrócony do okna. I proszę sobie wyobrazić, że ta druga siostra starsza, następnego dnia przyleciała, w oficynie żeśmy leżeli na podłodze na tej Poznańskiej, zaczęła się modlić, że ja byłem tchnięty, bo oni wszyscy byli zatruci tym winem, arszenikiem byli zatruci. Trzech lekarzy i trzy pielęgniarki. Jeszcze płukanie żołądka i wyżyli. Z półlitrówki tego Wermuthu, jeszcze na Żulińskiego, to naszych dwóch oficerów i trzy łączniczki zatruli się na śmierć i między innymi ten słynny dowódca plutonu "Sylwester". Przecież trumnę robiłem jeszcze...

  • Czy wiadomo, kto roznosił to zatrute wino?

To jeden z lekarzy nie wiedział, bo po prostu jak zatrute było wino dla tych Ukraińców... Zatruł te wino jakiś aptekarz, bo nie mogli sobie dać rady z tymi, najazdem tych barbarzyńców na ludność z oddziałów niemieckich. I po prostu gdzieś ono tam było. Jak myśmy odeszli, został inny oddział, poczęstowali się i pół butelki Wermuthu chyba pięć osób wypiło. Ja wiem, że wtedy miałem [niezrozumiałe] nocny i spotkałem łączniczkę, która biega i mówi, że "Sylwester" ma boleści. Ja pytam: "Wino pił?" "Pił" Mówię: „To leć i powiedz, że arszenikiem jest zatruty.” No, ale już jego nie odratowali, bo za dużo wypił, on umarł. Dwóch poruczników zmarło i trzy łączniczki, które piły. I tak, założyli na butelkę kartkę, przecież nie klej, kto tam klej miał. Dziurę zrobił w kartce, wsadził na butelkę i w aptece mieli zbadać, czym to było zatrute. Widocznie to był już taki gorący dzień, kartka spadła, lekarz zobaczył, że jest wino i częstował tym winem. Później ta siostra mnie dwie godziny robiła opatrunek, bo mnie przecież codziennie, to wszystko trzeba było zdejmować i jak nie było skóry, to się przylepiała ta gaza i codziennie mnie zrywała można powiedzieć gorzej niż skórę, bo skóra jest gładka, tą gazę... To były cierpienia były nieludzkie, ale ona to robiła jak mogła. Łyżką od herbaty [zbierała] mnie tą ropę, która tutaj na twarzy była mnie zgarniała, przez to nie mam żadnych blizn. Przecież z rana jak mnie oczu nie przemyli, to było zalane ropą wszystko. Nie było żadnej skór.

  • Jak długo pan był w punkcie medycznym?

Później Niemiec mnie na rękach zniósł do wagonu szpitalnego niemieckiego i wywieźli mnie do Zaithainu, do szpitala.

  • Już przy kapitulacji?

Po kapitulacji. Ale Niemcy, którzy nas spotkali przed wyjazdem na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej, tam żeśmy czekali na transport, żeby pojechać na dworzec zachodni do wagonów, to przychodzili, fotografowali i wyrażali mnie współczucie, tak strasznie wyglądałem. To wygląd był maska jedna, nie było skóry, tylko strup taki można powiedzieć miodowy, jak to się lekarze mówią… Szyja szersza jak [twarz], uszy w trąbkę... Wygląd był przepiękny.

  • I tam w Niemczech już pana leczyli do końca, tak?

Nie leczyli. Przecież mnie leczyli sodą tylko, niczym więcej. Tak, że tylko sodę mnie tutaj przykładali. Ziarnina wyrosła i trzeba było później lapisem to likwidować i palce się nie schodziły. [niezrozumiale]

  • Jak długo pan był w tym szpitalu w Niemczech?

Przeszło trzy miesiące.

  • I co się z panem działo później?

Później przepędzili nas dwanaście kilometrów do Muhlbergu, to jest taki obóz, gdzie było osiemdziesiąt tysięcy niewolników. To jeszcze był obóz z pierwszej wojny światowej i tam były wszystkie narodowości. Byli i Anglicy, nawet policja duńska, która króla chroniła przed Niemcami. Były dwa uniwersytety - francuski i chyba angielski. Byli [też] Polacy z trzydziestego dziewiątego roku, z tego to był Stalag 4b Muhlberg nad Elbą. Stamtąd, jak już zbliżał się front, to dowódca zostawiłwszystkich tych zachodnich , a Polaków tysiąc pięćset, powiedział, że Polacy musza iść na zachód i dał nam takich folszturmowców, takich starych dziadów z karabinami niby do ochrony, wóz bez koni, tylko, żebyśmy musieli pchać. Nie było chleba, nie było niczego, tylko groch był, to dostaliśmy po grochu, się w wodzie namoczyło i na drogę i na zachód. I myśmy szli na zachód, a na wschód jeszcze SS szła walczyć z ruskimi. I ci żołnierze niemieccy, te stare dziady, pooddawali nam te karabiny, bo nie mogli nieść. W końcu się Polacy uzbroili, a tamci nie. I w rezultacie nie było wiadomo, kto jest tym niewolnikiem. Wylądował amerykański samolot, taki zwiadowczy, można powiedzieć, pierwszy raz widziałem, żeby Amerykanie papierowymi samolotami latali. Ale skrzydła były dosłownie papierem oblepione. To był taki, tak zwany "Kubuś", on był obserwatorem artyleryjskim. Tych się najbardziej Niemcy bali, bo jak on nadał, to zaraz była nawała w tym miejscu artyleryjska. I mówi, nas ostrzegł, że przed nami się SS jeszcze bije, to jak taki oddział uzbrojony w karabiny wejdzie, to nas poszatkują. Jakiegoś jednego amerykańca nam tam znaleźli i prowadził nas bocznymi drogami. Trzy dni żeśmy szli na zachód. W jednym miejscu nie przyjmowali Amerykanie jeńców polskich tylko niemieckich, w drugim znowuż, w trzecim, przez rzekę Fuldę żeśmy musieli na tratwach z własnej roboty przeprawili i dostaliśmy się na dziki zachód. Stamtąd, to już pojeździłem sobie trochę po Niemczech, a później razem z dziewczynami z Maćkowa, żeśmy pojechali do Włoch i bez mojej woli, bo nikt się mnie nie pytał tak na targu jak w Grójcu, jak na krowy każdy napisał, co robił, jak był szkolony i został przydzielony ten do tego oddziału, ten do tego. Oficerów sobie dzielili. Mnie do drugiej dywizji pancernej skierowali. I tam byłem w drugiej dywizji pancernej.

  • I co się działo później?

Musiałem szkolić wojsko, bo u Andersa było bardzo dużo tych, którzy w wojsku nie byli. Albo byli w wojsku niemieckim. I chyba nie byłem źle szkolony w Armii Krajowej w konspiracji, skoro oficerowie przedwojenni, którzy tam byli powierzali mnie ćwiczenie z całą kompanią. Tak, że w stopniu, jaki tam miałem - kaprala zwykłego, dowodzić całą kompanią z czołgami, z piechota, jeszcze do tego w strzelaninie, żeby się żołnierz osłuchał, to trzeba było strzelać, a nie było ślepej amunicji tyko z ostrej amunicji. Ale trzeba było tak jakieś kulochwyty… Tam było trochę zabitych i rannych po wojnie z tego ćwiczenia, które były w drugim korpusie. Boże Narodzenie jeszcze tam spędziłem, ale ojciec mój, który był w Szkocji nie mógł się ze mną zobaczyć, a chyba chęć była duża, wobec stanął do raportu do generała Kopańskiego z prośbą, żeby syna przenieść do pierwszej dywizji pancernej, skąd mogłem jechać do Anglii. Wyruszyłem służbowym jemsem [?], jadąc z Ankony do Meppen, do pierwszej dywizji pancernej. To była dłuższa droga niż wtedy, kiedy jechałem do Włoch, bo do Włoch, to jechałem z dziewczynami, to nie było żadnych kłopotów, a tym jemsem [?], gdzie jechało jeszcze czterech innych, to ciężka była sprawa, bo jeden z oficerów, który z nami jechał, chciał z Polski sprowadzić rodzinę przez Murnau o w Murnau zrobił sobie postój. Nie było, co tam robić, wobec tego żeśmy jeździli na […] do Garmisch Partenkirchen, wyjeździliśmy benzynę, nie było benzyny… Myśmy byli w brytyjskiej armii ósmej, a tam byli Amerykanie, to Amerykanie nie dawali. Ale Jems jest amerykańskim samochodem, to mówię do kierowcy: „Maszynista, jedziemy do Amerykanów.” Myśmy pojechali tak na dziko i załadowaliśmy cały samochód benzyną, tak, że było, czym jeździć. Ale nie puścili tego samochodu z nami i już musiałem jechać pociągiem, ponieważ rodzina przyjechała do Murnau i ten oficer, który z nami był, to zabrał tą rodzinę z powrotem do Włoch. Było parę takich nieszczęśliwych wypadków w Murnau, ponieważ to był obóz oficerów polskich z 1939 roku, tam były koszary niemieckie i ci oficerowie byli przyzwyczajeni, że każdy żołnierz musi im salutować. A jeśli chodzi o brytyjską armię, w której żeśmy byli, to tam się od generała wzwyż dopiero salutuje, a ponieważ nie było nikogo wzwyż ponad generałem, to w ogóle się nie salutuje nikomu. I mieli pretensje do mnie i do moich kolegów, chcieli nas tam prawie do aresztu zamknąć, ale żeśmy się nie dali. I żeśmy przyjechali z przygodami, po trzech tygodniach podróży do pierwszej dywizji pancernej generała Maczka. Stamtąd już mogłem dostać urlop. Pojechałem przez Holandię z Harich, co noc jeździły okręty na urlop, żołnierze jechali do Anglii. W Anglii tez było bardzo ładnie urządzone… W Holandii, to był [niezrozumiałe], a Harich, to był angielski port i z tego Harich wychodziły pociągi urlopowe w pięciu kierunkach. Wszyscy mogli z tego pociągu wysiąść. Nikt nie mógł wsiąść. Jechał taki pociąg, ja do Szkocji jechałem i do Londynu jechał, w pięciu kierunkach. Ten zwyczaj angielski, już jak tak mówimy, jest dosyć dziwny. Królewski regulamin przewiduje, że żołnierz, co dwie godziny w podróży musi pić herbatę. Żołnierz może jechać bez dokumentów, bez broni, ale nie może jechać bez kubka półlitrowego od herbaty. Te kubki, to normalnie Anglicy zaczepiali sobie na naramienniku i taki kubek jako na każdym urlopowym żołnierzu był. No z tym kubek trzeba było iść po tych wagonach do restauracyjnego, tam nalali tej herbaty z mlekiem, później człowiek szedł po tych wagonach, to się chlapało, ale to nie szkodzi. Jak położyłem się, żeby zasnąć, bo to wiele godzin się jechało do tej Szkocji - siedemset kilometrów, to przychodził taki angielski sierżant i za nogę i tea time i musiał mnie obudzić i musiałem iść po tą herbatę. To jest ten zwyczaj, bo to królewski regulamin "King's Regulation" jest najważniejszy i w wojsku i wszędzie. Chciałem powiedzieć, że taką samą herbata nas częstowali jak [chcieliśmy wrócić do Polski]. Żeby wrócić do Polski zezwolenie trzeba było dostać od konsula w Londynie, a myśmy byli w Szkocji, wobec tego nie wolno nam było wyjechać do Polski, jak żeśmy się nie zwrócili. I wobec tego Anglicy wynajęli autobusy i wieźli nas te siedemset kilometrów do Londynu i w Londynie [konsul] przyszedł tylko, popatrzyli na mnie, przybili pieczątkę i mogłem jechać do Polski. Ale po drodze wszędzie autobusy stawały i przyjeżdżały samochody z wielkimi takimi termosami i tą herbatę, co dwie godziny musieliśmy pić. Ten zwyczaj jest… Podobno na wojnie, jak herbaty nie dostali, to wracali z powrotem. I to jest fakt autentyczny, że we Włoszech powiedzmy tam gdzie nie dostali herbaty, to z powrotem wrócili z linii frontu, bo nie było herbaty, co dwie godziny.

  • Proszę powiedzieć, kiedy wrócił pan do Polski?

W 1947 roku. W 1946 roku w grudniu wyruszyłem z Glasgow takim wielkim amerykańskim okrętem Marine Raven, dwa tysiące nas Polaków jechało i nie wiadomo, dlaczego nie z Edynburga, bo było by bliżej, ale [jechaliśmy] z Glasgow, więc musieliśmy okrążyć całą Szkocję. Jak żeśmy tylko wyjechali już na morze północne, to się zaczął orkan taki, że żeśmy przeżyli wojnę, ale mieliśmy już wszyscy wrażenie, że tego już nie przeżyjemy. Statek zaczynał się prawie topić, zaczęło pękać… Po prostu stał w miejscu statek, który miał dwadzieścia tysięcy ton miał... stal w miejscu, nie płynął… A jeszcze do tego Anglik, dowódca tego okrętu nadawał przez radio, żeby założyć kamizelki ratunkowe, to były dwa jaśki takie na przód i na tył białe, który dwie minuty działały, a później nasiąkały wodą i umożliwiały szybsze utopienie [...]. Miny były pozrywane i on widział to na radarze w naszym okręgu. Statek jak przyjechał do Gdańska, to nie miał ani jednej szalupy ani żadnego ogrodzenia dookoła, jak to się nazywa, to już nie wiem, reling czy nie wiem... Takie trochę było zdarzenie. Będąc w pierwszej dywizji pancernej na okupacji Niemiec w Meppen to było dowództwo dywizji, nawet nie fasowałem broni, tylko na służbę, to brałem sobie od kolegi powiedzmy [niezrozumiałe] czy pistolet maszynowy. A tutaj jak człowiek przyjechał, to polscy żołnierze karabiny jeszcze, bagnety. Otoczyli nas wszystkich i do obozu na badania lekarskie. Badania lekarskie polegały na tym, że każdy się rozbierał do połowy, podnosił ręce do góry i patrzyli na grupę krwi, wszystkie SS miało grupę krwi. I chyba sześciu wśród tych Polaków w mundurach polskich, takich z tymi grupami krwi znaleźli. Wróciłem do Polski i ani pracy, ani nic. Ojca wyrzucili z roboty… wrócił wcześniej...

  • Czy był pan represjonowany?

Nigdzie nie mogłem [znaleźć pracy]. Miałem [w papierach] i Armię Krajową, konspirację, Andersa i ten kawałek Anglii. Jeszcze w Anglii byłem dosyć popularny, ponieważ czekając trzy miesiące na wywiezione do Polski, to było święta Bożego Narodzenia i wśród tych naszych Polaków, to sobie ludzie opowiadali przeżycia wojenne. Więc jak taki żołnierz opowiadał jak on strzelał do tych samolotów, okazuje się, że on był we Flag Artylerii, a drugi był taki, co miny rzucał na angielskie [wojska]… Bo było bardzo dużo przez Andersa wziętych, jak tylko po Polsku umiał mówić, to od razu zmieniał mundur i był żołnierzem w Armii Polskiej. Rozmaici [ludzie] byli, byli przymusowo włączeni, ale byli tez tacy, którzy byli folksdojczami świadomie. Jak była Wigilia, to nie chciałem na baraku siedzieć. Powiedziałem, że ja z Niemcami przy Wigilii siedzieć nie będę po tej wojnie. Na to wybuchła taka wojna, że musieli Anglicy przyjść, nas uspokajać, bo przecież tamci zaczęli się z nami tłuc. Ale to mnie się tak wyrwało, że nie będę z Niemcami siedział przy jednym stole wigilijnym. W Polsce nie miałem możliwości pracy, tak, że bardzo pracę szanowałem. Jeszcze się zacząłem trochę uczyć w liceum dla dorosłych. Jak dostałem pierwszą pracę, to bardzo mnie to wszystko wychodziło, bo bardzo się starałem... musze powiedzieć, że miałem okresy, że nie miałem, co jeść. Trochę po prośbie jak się mówi człowiek z gębą chodził, trochę byłem głodny. A mówię, nie mogłem być ciężarem, ojca wyrzucili z roboty, dlatego, ze syn był w Armii Krajowej i u Andersa.

  • Jeszcze o jedną rzecz chciałam się pana spytać. Pana pseudonim, który pan miał w trakcie okupacji, w trakcie Powstania, pseudonim „Hrabia”, czy mógłby pan coś jeszcze opowiedzieć?

Nieszczęście było jak w 1948 roku zobaczył mnie kolega w tramwaju zatłoczonym i z jednego końca na drugi krzyczał: „Hrabia! Jak się masz?” Tych z pepeszami była cała kupa, tylko chcieli łapać takich... To wynikało z tego, że ja zacząłem bardzo się uprzejmie zwracać: „Dziękuję ci uprzejmie”, „proszę cię uprzejmie” i mówiłem, że chamstwo mnie strasznie razi, wobec tego jak przyszło co do czego jaki pseudonim... bo były tam i „lordy”, ale "Lord" to był mój pies... Nawet jeden z nich stracił wzrok ratując ranne łączniczki usiłując wyciągnąć ją, leżały na Marszałkowskiej postrzelone i krezytówką strzelił Niemiec i jakoś tak rozprysło się, że pies stracił wzrok. I mówię: „Pies stracił wzrok, szkoda psa.” Tak, że [moje] wspomnienia... dużo boleści było, ale nigdy nie żałowałem tego, że mieliśmy możność walczyć o tą ojczyznę.

  • Proszę na zakończenie powiedzieć jeszcze jedną rzecz, czy jest jakaś myśl, jakieś przesłanie, które chciałby pan tak osobiście przekazać? Myśli pan, że tylko pan mógłby to powiedzieć o Powstaniu.

Trudno powiedzieć, bo kaznodzieją nie byłem, ale to jest prawdziwe szczęście, jeżeli człowiek wie, co to znaczy być w wolnym kraju. I wiele razy, jak mnie tutaj spotykało, taj jak mówię, mnie tutaj gnębiono, z tego tytułu traciłem pracę… [i myślę] że myśmy chyba nie o taką Polskę walczyli jak ona była… I dziwię się tym wszystkim, którzy mówią, że Warszawa rozbita, ludzie pozabijani… No trudno. To była cena, którą żeśmy chcieli ponieść i żeśmy ponosili. I jak się spotykam, coraz mniej jest naszych kolegów, bo się raz na tydzień można spotkać, ja już teraz, co tydzień nie chodzę na te spotkania, bo tam nawet stanąć nie można samochodem przed naszą siedzibą, to wielu ludzi mówi, że inne nasze ideały były o ojczyźnie jak nas później spotkało. Nikt przecież nie chciał jakichś zaszczytów z tego tytułu. To był podstawowy obowiązek. Jak ojciec mnie przywitał w Szkocji pierwszy raz jak przyjechałem, to mówi: „Dla mnie to normalne, że nie możesz być obojętny, musiałeś walczyć o ojczyznę.”
Warszawa, 24 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska
Tadeusz Ejmont Pseudonim: „Hrabia” Stopień: starszy strzelec Formacja: Obwód VII "Obroża" Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter