Tadeusz Owczarski „Ygrek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Tadeusz Owczarski. W 1939 roku skończyłem dwanaście lat. Mieszkałem w Gdyni, mój ojciec był oficerem – wtedy w randze majora.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Nie miałem rodzeństwa. Mieszkałem w Gdyni już od kilku lat. Tam mój ojciec był szefem służby samochodowej na Wybrzeże. To była dosyć odpowiedzialna funkcja, jakkolwiek on był tylko majorem, to znaczy jak zaczynał, to był kapitanem, potem dostał majora. Muszę powiedzieć, że miasto Gdynia to było miasto, które mnie fascynowało, dlatego że to było miasto, które powstawało w ciągu bardzo krótkiego czasu, chyba od 1927 roku albo od 1926 roku (dokładnie nie pamiętam) rozpoczęła się budowa miasta, ale wtedy to już było miasto, które liczyło ponad sto tysięcy mieszkańców. Czułem się tam bardzo dobrze. To miasto było bardzo fascynujące, bo to była świeża budowa, poza tym polska flota. W 1939 roku zdałem pierwszy w swoim życiu egzamin do gimnazjum. Skończyłem szkołę, która nazywała się powszechna, nie podstawowa (przed wojną mówiło się powszechna). Zdałem egzamin do gimnazjum i właściwie życie było przede mną, ale nagle to wszystko się skończyło. Wtedy nawet przenieśliśmy się do nowego mieszkania, w którym po raz pierwszy w życiu miałem swój pokój. To trwało bardzo krótko, bo to było chyba na miesiąc przed wybuchem wojny.

  • Jak pan pamięta 1 września 1939 roku?

Trzydziestego pierwszego sierpnia mój ojciec spakował do pociągu moją mamę i babcię, bo była jeszcze babcia, która mieszkała z nami, do Warszawy, dlatego że doszedł do wniosku, że tam może być niebezpiecznie. I rzeczywiście, jak żeśmy przyjechali 1 września pociągiem do Warszawy, to już wojna wybuchła. Zamieszkaliśmy wtedy u brata mojej babci przy ulicy Natolińskiej, chyba 9. Tam żeśmy mieszkali przez jakiś czas, w każdym razie przez wrzesień, przez okres wojny.

  • W Warszawie był pan przez cały okres okupacji?

Przez cały okres okupacji, to znaczy włącznie do Powstania, byłem w Warszawie, nigdzie się nie ruszałem. W czasie kampanii wrześniowej mieszkaliśmy właśnie u dziadków, potem gdzieś jeszcze pośrednio w jakimś wynajętym pokoju i w końcu żeśmy się przenieśli do syna dziadków, który z żoną zajmował mieszkanie na Ochocie przy ulicy Andrzejowskiej 5. [To mieszkanie] było znacznie mniejsze, bo tam były tylko dwa pokoje i tam jeszcze [mieszkał] ojciec żony mojego wujka […], ale potem zmarł. Tam żeśmy mieszkali w zasadzie od 1940 roku.
Zaraz po kampanii wrześniowej zacząłem chodzić do gimnazjum, ale gimnazja zostały bardzo szybko zamknięte. Jak żeśmy się przenieśli z moją mamą (babcia została przy ulicy Natolińskiej), to z powrotem zacząłem chodzić do prywatnej szkoły do szóstej klasy. [To było] pod koniec roku szkolnego, bo już nie było innej możliwości. Dopiero od 1940 roku zacząłem uczęszczać do bardzo ciekawej (ze względu na tajne nauczanie w czasie okupacji) tajnej szkoły prowadzonej przez Annę Goldmann. Ta pani przed wojną prowadziła prywatną szkołę powszechną gdzieś na ulicy Prezydenckiej na Kolonii Staszica, natomiast w czasie wojny rozwinęła bardzo szeroką działalność, tak że przez jej szkołę w czasie okupacji przewinęło się chyba ponad dwa tysiące uczniów. Myśmy uczyli się w warunkach zupełnie niespotykanych w czasie wojny, dlatego że uczyliśmy się w normalnych pięćdziesięcioosobowych klasach. W tym czasie, jeżeli chodzi o gimnazja, były organizowane kilkuosobowe komplety, oczywiście tajne. W tej szkole nauczanie też było tajne, ale w ogóle to był fenomen, jak ta pani, nasza przełożona, bo myśmy ją nazywali przełożoną, jak jej się udało to zorganizować, żeby przez te cztery lata czy pięć lat okupacji utrzymać szkołę i wychować taką ilość uczniów, tym bardziej że myśmy jeszcze mieli bardzo dobrych nauczycieli, w większości z gimnazjum Batorego w Warszawie. To był jakiś fenomen, który właściwie wymagałby dokładniejszego opisania. Nawet są materiały na ten temat. Była nawet jakaś pani, która miała z tego zrobić pracę magisterską, ale jakoś nic z tego nie wyszło. To jest wyjątkowy fenomen. Myśmy chodzili do normalnych klas pod różnymi przykrywkami: szkoły mechanicznej, szkoły rzemieślniczej, malarskiej, introligatorskiej i jakichś innych. Poza tym były normalne lekcje, jakie były przewidziane w gimnazjum, oprócz takich rzeczy jak śpiew i gimnastyka – tego nie było w ogóle.

  • Czy któryś z nauczycieli szczególnie wpłynął swoją postawą na pana późniejsze zainteresowania?

Wszyscy nauczyciele byli bardzo ciekawi. Jeden z nauczycieli to był profesor Beranek, który po wojnie był dyrektorem gimnazjum Batorego do tego czasu, dopóki [gimnazjum] Batorego nie zamknęli. [Komuniści] oczywiście potem tamto gimnazjum zamknęli. Co się z nim później stało, to nie wiem.

  • Czym zajmowała się pana mama w czasie okupacji?

Myśmy właśnie [żyli] w dosyć ciężkich warunkach, dlatego że początkowo mama sprzedawała swoje pierścionki, które miała. [Mama] przed wojną nie pracowała. Potem prowadziła kuchnię w szkole powszechnej na Kopernika – prowadziła tam przyszkolną stołówkę. Przyjeżdżałem tam do niej i dostawałem zupę. Nie było pełnych obiadów, tylko zupy były na obiad. Czasem też próbowałem się czymś zajmować. Kiedyś udało mi się pracować w ogrodach przy pieleniu, przy różnych rzeczach.

  • Czy wiedział pan, co się dzieje z pana ojcem?

Mój ojciec był w oflagu. Do ojca wysyłaliśmy paczki i otrzymywaliśmy od niego listy, na które odpisywaliśmy na blankietach, które przysyłano z oflagu, dlatego że nie można było tak sobie wysłać listu. Jak przyszedł list, to od razu był [załączony] blankiet, na którym można było napisać odpowiedź. Były też talony na paczki i wtedy można mu było wysłać paczkę. Całą wojnę przesiedział w oflagu.

  • Czy w ogóle zetknął się pan z organizacjami konspiracyjnymi?

Tak. Od 1941 roku należałem do „Szarych Szeregów”.

  • Jak do tego doszło?

Jak to się stało dokładnie, to nie bardzo wiem, to znaczy trochę wiem. Razem z kolegami… Myśmy byli bardzo młodzi. W 1941 roku miałem czternaście lat. Myśmy po prostu, jako tacy młodzi ludzie, bawili się w różne zabawy. W tym czasie bawiliśmy się w trzech muszkieterów. Mieliśmy szpady poucinane z czegoś i żeśmy się pojedynkowali w ogródkach działkowych, które były przy Żwirki i Wigury (tam do tej pory są ogródki). Bawiliśmy się też w wojnę. Była taka cała gra wojenna. Powycinaliśmy sobie żołnierzyki z tektury, i czołgi, i inne różne rzeczy. Sposób rozgrywania tej gry był bardzo skomplikowany. Po pewnym czasie jeden z moich kolegów wszedł w kontakt z harcerstwem wojennym i zaproponował nam, żebyśmy zostali harcerzami, i zostaliśmy.
Najpierw był nas jeden zastęp. Mój kolega ze szkoły miał pseudonim „Żubr”. Nazywał się Zbyszek Jaczewski. Razem żeśmy chodzili do tej samej klasy. On już nie żyje. Był naszym zastępowym. W zastępie było nas chyba pięciu – tak jak zwykle. Początkowo swoje zajęcia żeśmy wzorowali na książce Badena-Powella „Skauting dla chłopców”. Tam były różne wycieczki, wiązanie różnych węzłów, wykonywanie różnych sprawności, jak to normalnie w harcerstwie. Potem w pewnym momencie żeśmy przeszli do… Jeszcze jest jedna sprawa. Harcerstwo dzieliło się na trzy odłamy. To były Grupy Szturmowe, potem były Szkoły Bojowe BS i byli Harcerze Juniorzy – HJ (tak to się nazywało w skrócie). Myśmy byli w BS-ach – w Szkołach Bojowych. W związku z tym byliśmy wykorzystywani, to znaczy działaliśmy w małym sabotażu. To był kryptonim „Wawer”. Malowaliśmy różne napisy czy rozrzucaliśmy ulotki, czy też przyklejaliśmy różne złośliwe karykatury. To były różne zadania. Ta działalność była w określonej dzielnicy – myśmy to musieli robić w określonej dzielnicy, której plan mieliśmy. Ponieważ myśmy należeli do hufca Mokotów Dolny, to nasza dzielnica była koło ulicy Podchorążych, ulica Siennicka, ulica Sielecka (tam był taki obszar), a przez pewien czas koło ulica Puławska, Pilota Idzikowskiego, Dolna, ale to było znacznie krócej. Właśnie na tym terenie prowadziliśmy mały sabotaż, przy czym w ogóle, jeżeli chodzi o konspirację, to konspiracja była bardzo dobrze prowadzona. Reguły konspiracji były bardzo ściśle przestrzegane. To się mówiło, że idziemy na robotę, czyli że jak szliśmy na robotę, to szliśmy na mały sabotaż. Zawsze było nas dwóch: jeden coś robił, na przykład malował czy rozrzucał, a drugi go ubezpieczał, czyli to było zorganizowane bardzo dobrze.
Potem jeszcze mieliśmy takie zadania wywiadowcze jak zliczanie samochodów niemieckich, które wyjeżdżały czy wjeżdżały z Warszawy. Jeżeli chodzi o mały sabotaż, to z naszego zastępu nie, ale z sąsiedniego zastępu zostali złapani przez Niemców. Starszy brat mojego kolegi ze szkoły dostał się do Oświęcimia, ale udało mu się przeżyć. Nie wiem, co się stało z młodszymi, ale w każdym razie nie trafili do Oświęcimia. Tak samo jeden z moich kolegów (też już zresztą nieżyjący) został złapany przy spisywaniu samochodów. Myśmy spisywali samochody przy wylocie przy alei Krakowskiej.

  • Czy miał pan jakąś przygodę w czasie wykonywania zadania?

Nie, w czasie wykonywania tego [zadania] nic specjalnego się nie działo. Było jakieś napięcie nerwowe, dlatego że obowiązywała godzina policyjna. W lecie godzina policyjna była już niewiele po zmroku, tak że za widnego trzeba było to wszystko robić, bo normalnie, jak było ciemno, bo było znacznie łatwiej. Za widnego to było gorzej. Nie przypominam sobie, żebyśmy mieli w związku z tym jakieś przygody, to znaczy jakoś uszło mi to na sucho. Było tego sporo.
  • Jak zapamiętał pan dzień 1 sierpnia?

Jeżeli chodzi o samo Powstanie, to nie mam specjalnie za dużo do powiedzenia. Mam jeszcze jedną sprawę, którą chciałem poruszyć. Myśmy mieszkali u wujostwa i moja ciotka – Zofia Czerwińska – zajmowała się wyrabianiem dokumentów [dla Żydów]. To było bardzo niebezpieczne zajęcie. Miałem w tym też swój mały udział, który zresztą był zupełnie bezpieczny. [Ciotka] potem została aresztowana i w grudniu 1943 roku zmarła w Oświęcimiu. Żeby dostać tak zwaną kenkartę, czyli tak jakby obecnie dowód osobisty, to trzeba było mieć dwa papierki: zameldowanie i świadectwo urodzenia. Świadectwo urodzenia otrzymywało się w parafii, natomiast jeżeli chodzi o zameldowanie, to to załatwiała moja ciotka, która prowadziła meldunki, już nie pamiętam, czy w pięciu, czy w sześciu domach na Powiślu. Żeby dostać świadectwo urodzenia, to był taki system, że szło się do parafii. Przeważnie przyjmował tam parafialny urzędnik, bo rzadko kiedy był ksiądz. Jak przychodziło się do parafii, to mówiło się, że prosi się o świadectwo urodzenia osoby o zmyślonym nazwisku, jakiekolwiek, urodzonej dnia tego i tego, któregoś tam roku. Wtedy ten pan otwierał księgę, w której tego szukał, i oczywiście nie znalazł tego, bo to było wymyślone. Ten, który się pytał (ja czy ktoś inny), w tym czasie starał się zapamiętać co najmniej kilka nazwisk z tej księgi, bo podglądał tę księgę i wtedy przychodził po jakimś czasie, tygodniu czy dwóch tygodniach, czy też ktoś inny przychodził i już miał dobre nazwisko, i dobrą datę, dlatego że on sobie podejrzał to. Wtedy wydawano świadectwo urodzenia. Nie było jakichś restrykcji, żeby się musiał czymś legitymować. Nie, po prostu wydawano mu świadectwo urodzenia takiego pana. Ale to jeszcze nie był koniec. Trzeba było iść do urzędu miasta i w biurze ewidencji ludności poszukać tego pana czy tej pani (wszystko jedno). Jeżeli się okazywało, że on zaginął, to znaczy, że to świadectwo jest dobre i można je wykorzystać, a jeżeli mieszkał gdzieś, to niestety nic z tego. Jeżeli się okazywało, że to świadectwo jest dobre, to wtedy łącznie z meldunkiem, który załatwiała moja ciotka, to wystarczało do uzyskania oficjalnej, legalnej niemieckiej kenkarty. O ile załatwianie świadectwa urodzenia to była sprawa właściwie zupełnie bezpieczna, bo na tym było trudno kogokolwiek złapać, o tyle meldunek, który prowadziła moja ciotka, to już nie, dlatego że można było sprawdzić, że w tamtym mieszkaniu nie żyje dziesięć osób czy tam ileś, bo ich tam nie było. Oni mieli tam tylko zameldowanie. Prawdopodobnie na tej podstawie albo w skutek jakiegoś donosu, bo przez mieszkanie przewijało się bardzo dużo osób o wyglądzie semickim, [ciotkę zatrzymali]. W końcu, jak któregoś dnia wróciłem ze szkoły, to było dwóch ponurych panów, którzy kończyli rewizję, a mojej ciotki już nie było, ale mnie nie zatrzymali. Mojej matki też nie zatrzymali. Ciotka współpracowała z małżeństwem z Łodzi. Nawet nie wiem, czy oni naprawdę byli małżeństwem, czy nie, ale podawali się za małżeństwo. Ta pani nosiła nazwisko służącej mojej ciotki. Teraz to się nazywa pomoc domowa. Dawniej nie było takiego określenia. Nosiła nazwisko Krystyna Żywulska. To nazwisko zatrzymała również po wojnie. Po wojnie była dosyć znaną osobą. Ona między innymi napisała książkę „Przeżyłam Oświęcim”. Kiedyś będąc… Na placu Trzech Krzyży był fotograf, u którego zauważyłem jej zdjęcie. Poza tym co najmniej jedną stronę albo i więcej poświęcił jej Józef Światło w swojej książce, dlatego że ona związała się z pułkownikiem Andrzejewskim z UB. Potem wyemigrowała i mieszkała w Dusseldorfie. Kiedyś zupełnie przypadkowo, chyba w latach siedemdziesiątych, usłyszałem jej przemówienie patriotyczne z Dusseldorfu, ale nie miałem z nią żadnego kontaktu po wojnie. Miała wygląd zupełnie aryjski, bo była jasną blondynką, bardzo przystojną. Ileś lat temu starałem się, żeby sprawa pracy mojej ciotki, która zakończyła się jej śmiercią, była jakoś upamiętniona. Przy kościele na placu Grzybowskim mają być wyryte nazwiska tych osób. Kiedyś, jak jeszcze był Tomasz Strzembosz, między innymi dostałem odpowiedź na mój opis historii mojej ciotki, ale w zasadzie do tej pory nie wiem, czy to zostało uwzględnione, czy nie.

  • Pamięta pan powstanie w getcie warszawskim?

Tak. Pamiętam powstanie w getcie warszawskim, dlatego że ci Żydzi, którzy byli tam ratowani przez moją ciotkę, to oni właśnie przybywali z tego getta. Nie wiem dokładnie, jak to było. Do getta nie wchodziłem. Wiem, że było, ale nie kontaktowałem się z nikim w getcie.
Jak skończyłem szesnaście lat, to nie tylko ja, ale również moi koledzy uważaliśmy się za tak dorosłych, że doszliśmy do wniosku, że działanie w „Szarych Szeregach” jest dla dzieci, a nie dla takich dorosłych ludzi, którzy koniecznie chcieli iść do prawdziwego wojska. Właśnie wtedy, gdzieś na początku 1944 roku, przez mojego kolegę dostałem się do II Batalionu Szturmowego „Odwet”. W tym samym domu, w którym on mieszkał, mieszkał właśnie jeden z tych żołnierzy z II Batalionu Szturmowego.

  • Czy brał pan udział w jakichś zajęciach przygotowujących pana do walki?

Tak. Mieliśmy zajęcia, to znaczy ćwiczenia z bronią, to znaczy rozbieranie jakiegoś karabinu z obciętą kolbą, ale nie przypominam sobie, żeby ktoś nas ćwiczył do walk w mieście. Tego sobie nie przypominam. Były ćwiczenia. W Batalionie Szturmowym „Odwet” były sekcje dziesięcioosobowe. Nasza sekcja była właśnie sekcją „Y”. Tam były różne sekcje: „Y”, „Z”, „J”. Pseudonimy były [przydzielane] według wzrostu. Oprócz mojego kolegi był tam jeszcze mój kuzyn, który zginął w czasie Powstania. On miał pseudonim „Ygrek Dwa”, bo był wysoki, a ja miałem pseudonim „Ygrek Sześć”, bo byłem gdzieś w środku, ale potem w czasie Powstania to został tylko "Ygrek”.
W „Szarych Szeregach” mój przełożony (to znaczy zastępowy, bo potem to się rozrosło w drużyny i ja sam byłem zastępowym przez jakiś czas) był z zamiłowania biologiem, był dosyć apodyktyczny. On powiedział mi, że do wyboru to ja mam dwa pseudonimy: „Niesporczak” albo „Wciornastek”. To były nazwy pierwotniaków. Mi się bardziej spodobał niesporczak i miałem pseudonim „Niesporczak”.
Jeszcze z humorystycznych rzeczy z okresu przed Powstaniem, to mogę opowiedzieć historię, że właśnie mój przełożony doszedł do wniosku, że wszyscy harcerze powinni umieć pływać, a ja nie umiałem pływać. On miał znajomości w ogrodzie zoologicznym, który oczywiście był nieczynny w tym czasie, to znaczy znał przedwojennego dyrektora Żabińskiego bodajże, który jeszcze miał coś wspólnego z ogrodem zoologicznym. Zaprowadził mnie do ogrodu zoologicznego. Tam był basen fok. On mówi, żebym się oczywiście rozebrał do kąpielówek i mówi: „Skacz”. Nie bardzo chciałem skakać do tego basenu, to on mnie obwiązał sznurkiem i mówi: „Skacz! To jest rozkaz”. Jak usłyszałem, że to jest rozkaz, to wskoczyłem. Usiłowałem pływać pieskiem, ale nic z tego nie wychodziło, to mnie wyciągał na linie z basenu fok. Tak żeśmy się zabawili raz czy dwa i zwróciłem się do mojego wujka, żeby mnie nauczył pływać. W ten sposób nauczyłem się pływać, ale nie w tym basenie. To jest jedna z różnych humorystycznych rzeczy.

  • Jak zapamiętał pan pierwszy dzień Powstania?

Chyba dzień przed Powstaniem myśmy byli już skoszarowani akurat na Kolonii Staszica przy ulicy Jesionowej 13 (to jest mała uliczka, która zakręca), ale w dniu Powstania… Właśnie między innymi też takie śmieszne rzeczy. Mieliśmy atakować, zdobywać Stauferkaserne na Polu Mokotowskim – po drugiej stronie Pola Mokotowskiego były koszary SS. Myśmy mieli to zdobywać, więc jako przygotowanie do tego zdobywania, to przypominam sobie, że nam kazali zawijać rękawy przy koszuli, żeby nam nie przeszkadzały, ale nie wiem, przy czym. Pamiętam to jako jeden z elementów szkolenia przed samym Powstaniem. Potem w dniu Powstania przeniesiono nas z Jesionowej 13 na Langiewicza też 13. Czekaliśmy na samochód z bronią. Ten samochód nigdy nie przyjechał. Czy broń w ogóle była? Nie wiem. Pewnie była gdzieś w jakichś magazynach. Potem gdzieś wyczytałem, że te magazyny czy ich okolica, była zajęta przez Niemców, czy coś takiego, ale w końcu nie wiadomo, jak było z tą bronią. Broń nie doszła. Myśmy byli bez broni, prawie zupełnie, to znaczy nasi przełożeni – podchorążowie – mieli parę pistoletów, i było parę granatów „sidolówek”. To były granaty domowej roboty.
Jeżeli chodzi o pierwszy dzień Powstania, ponieważ rozpoczęła się strzelanina, a myśmy byli zupełnie bez broni, to spędziliśmy ten dzień na strychu tego domu, tej willi (to były wille, bo to jest willowa dzielnica) na Kolonii Staszica. Noc żeśmy spędzili na strychu. W tej willi nas był skoszarowany pluton, czyli nas było mniej więcej około czterdziestu, w tym było chyba pięciu podchorążych. Na początku był względny spokój, więc nasi przełożeni wystawili cztery posterunki, które były w oknach i rozglądały się na ulicę, czy tam się coś nie dzieje. Trzy posterunki stały z „sidolówkami”, ale dla czwartego posterunku, który stał przy drzwiach, zało już nawet „sidolówek” i dali mu łopatę. Powiedzieli w ten sposób: „Jeżeli ktoś tam wejdzie przez drzwi, to go trzepnij łopatą”. Tak to wyglądało. Do 6 sierpnia było spokojnie.

  • Co działo się po 6 sierpnia?

Szóstego sierpnia, jak myśmy właśnie szykowali się do zjedzenia obiadu, czyli zupy, którą przygotowywał jeden z kolegów, to okazało się, że zbliża się jakieś wojsko do tej willi. Jak zbliżało się jakieś niebezpieczeństwo, to alarm polegał na tym, że ci z „sidolówkami” czy z jakąś inną bronią, bo było parę pistoletów, zostawali na górze, a reszta miała schodzić do piwnicy i tam siedzieć. Nas puścili do piwnicy. Kazali nam zejść do piwnicy. Żeśmy zeszli do piwnicy. W tej piwnicy… W międzyczasie… To była RONA. W tej dzielnicy działała RONA. Usłyszeliśmy tylko jak jakichś z tych żołnierzy powiedział: Charoszyj sup [??]. Potem były jakieś strzały. Nikt z tych, którzy byli na górze, nie przeżył, ale do nas na dół do piwnicy nie zeszli. Piwnica była połączona z pralnią, a pralnia miała wyjście na zewnątrz do ogródka czy czegoś takiego. Jak załatwili tamtych, którzy byli na górze, to podpalili willę. Willa się paliła. Naszym dowódcą był sekcyjny o pseudonimie „Kryza”. Nazywał się Czesław Gostyński. Czesław Gostyński, czyli „Kryza”, był naszym dowódcą na dole. On wkładał palące się papierki w szpary okienne, żeby z zewnątrz myśleli, że to się też pali. Obserwował przez okno, co się dzieje na zewnątrz i widział, jak nasi przełożeni wyskakiwali z okien i jak ginęli od kul żołnierzy RONA. Jak podpalili tą willę, to popękały rury wodociągowe i do piwnic lała się woda. Był też dym. Pamiętam, że (nas było tam około dwudziestu, trzydziestu) siedzieliśmy w piwnicy skuleni, z nogami w wodzie, ale nie mogliśmy się wyprostować, ponieważ był dym i nie było czym oddychać. Właśnie to zapamiętałem. Po kilku godzinach oni odeszli. Wydaje mi się, że oni zrzucili granat do piwnicy, ale nie jestem tego pewien. Piwnica się zaginała i granat nam nic nie zrobił, ale nie jestem pewien, czy tak było rzeczywiście. W każdym razie oni odeszli i w ten sposób żeśmy ocaleli.

  • Co się działo dalej?

Następnego dnia nawiązaliśmy kontakt z naszym dowódcą. Nasz dowódca, podporucznik „Roman” Juliusz Sobolewski, miał kwaterę przy ulicy Prezydenckiej 10, o ile się nie mylę. Jakoś nawiązaliśmy z nim kontakt. W międzyczasie żeśmy się jeszcze pochowali w jakichś domach, które ocalały, a potem żeśmy się przenieśli do wielkiego bloku, który jest przy alei Niepodległości naprzeciwko szpitala koło ulicy Filtrowej.
W międzyczasie, to znaczy na samym początku Powstania, dowódca – porucznik „Roman” – chciał… Na terenie Kolonii Staszica przy ulicy Sędziowskiej była willa, w której byli lotnicy niemieccy i on chciał tą willę zdobyć. Uzbroił jakąś ilość żołnierzy, ale nie wiem dokładanie jaką, i oni poszli zdobywać tą willę. Nie zdobyli jej, tylko były bardzo duże straty, ponieważ oni nie mieli odpowiedniej broni do tego, tak że tam zginęło kilku naszych (nie wiem dokładnie, ilu). Potem lotnicy opuścili tą willę – sami ją opuścili po jakimś czasie. Z tej willi myśmy… Były wyprawy do tej willi, bo tam były ubrania, żywność, różne rzeczy żeśmy zabierali stamtąd. Między innymi niektórzy koledzy przebierali się w ubrania lotników niemieckich.
Został nawiązany kontakt ze Śródmieściem, bo myśmy oczywiście byli odcięci od Śródmieścia. Były transporty do Śródmieścia z naszego [terenu]. Nasz batalion liczył [650 osób], którzy byli skoszarowani na tym terenie. To jest dosyć dużo. Jeszcze dodatkowo był Szwadron Strzelców Motorowych, który liczył kilkudziesięciu ludzi, to znaczy taki oddział, który był na tym samym terenie, ale odrębny. W nocy zaczęli nas przeprowadzać do Śródmieścia przez Pole Mokotowskie… Ja naprawdę nie wiem, jakim sposobem to się udawało. Jak sobie teraz to uświadomię… Byłem w tym miejscu niedawno, parę dni temu i widzę, że ten szpital jest prawie naprzeciwko tego bloku, w którym myśmy byli, z którego myśmy wychodzili, żeby przebiec czy przejść przez aleję Niepodległości na drugą stronę ulicy… Potem to już było prościej, bo potem do Pola Mokotowskiego nie było tej zabudowy, która jest teraz, tylko było pole. Natomiast nie wiem, w jaki sposób udawało się przejście przez aleję Niepodległości. Nam udało się bez specjalnych kłopotów, ale były przypadki, że tam jednak trochę strzelali czasami, bo ci Niemcy byli dosłownie tuż obok, więc nie wiem, jak nam się to udało. W każdym razie stamtąd żeśmy przeszli przez Pole Mokotowskie. W nocy doszliśmy do barykady przy ulicy Polnej i tam żeśmy dopiero dostali się do Śródmieścia.
  • Co się działo z panem w Śródmieściu?

Atak „ronowców” na nas był 6 sierpnia, a myśmy przeszli do Śródmieścia przed 10 sierpnia. Potem zostaliśmy skoszarowani w budynku Architektury Politechniki Warszawskiej przy ulicy Koszykowej.

  • Jakie dostaliście zadania?

Nie dostaliśmy żadnych zadań, bo myśmy nie mieli broni – myśmy byli oddziałem odwodowym. Nasz dowódca porucznik „Roman” usiłował coś tam załatwić, ale to mu nie wychodziło. Zresztą nawet podejrzewam, czy on na pewno tak bardzo się starał, ponieważ do Śródmieścia udało się przeprowadzić jedną trzecią tego batalionu. A reszta? Reszta gdzieś się rozproszyła albo część zginęła, a część poszła sobie po prostu do domu, co nie było wcale takie proste, dlatego że cały teren był zajęty przez Niemców, więc oni… To znaczy oni nie poszli domu, tylko dostawali się gdzieś poza Warszawę albo do jakichś obozów. Różne były koleje tych ludzi. Myśmy byli skoszarowani w budynku Architektury i dołączeni do Batalionu „Golski”. To był batalion pancerny, nazywał się „Golski”. Zostaliśmy dołączeni jako trzecia i czwarta kompania z zachowaniem nazwy „Odwet”. Tam żeśmy siedzieli przez jakiś czas.
Jeszcze był taki trochę śmieszny epizod. Myśmy tam spali na stołach. Nie było to specjalnie wygodne. Jeszcze wtedy kiedy Politechnika była w naszych rękach, żeśmy zrobili wycieczkę do Politechniki. Tam przedtem kwaterowali Niemcy. Myśmy gdzieś tam znaleźli siano, które sobie zabraliśmy, żeby nam było wygodniej spać na stołach. To siano było zawszone. Myśmy tych wszy już się nie pozbyli, były do końca wojny.
Poza tym nasz dowódca nie bardzo wiedział, co zrobić z całą bandą, więc stale były jakieś ćwiczenia, bo wszyscy chcieli gdzieś walczyć, tylko nie było jak. Śmieliśmy się, że ćwiczymy krok paradny, bo tak rzeczywiście było – maszerowaliśmy tam, żeby maszerować w defiladzie po zwycięstwie Powstania.
Oprócz tego bardzo często odbywały się tam różne koncerty. Bardzo często przychodził Fogg i śpiewał. Bardzo uroczyście był obchodzony dzień Wojska Polskiego 15 sierpnia. Tak to wyglądało.
Myśmy gdzieś tam pełnili służbę wartowniczą. Potem była taka historia, że budynek Architektury został zbombardowany. Zginęło tam parę osób od nas. Mnie wtedy akurat tam nie było. Nie pamiętam, może byłem w transporcie po zboże, po które chodziło się na Wolę do magazynów. Z tego zboża potem robiono do jedzenia kaszę „pluj”. Może byłem w takim transporcie. Potem żeśmy zajmowali linię frontu, którą była ulica Noakowskiego. To było po parzystej stronie, bo po nieparzystej byli Niemcy, bo oni już zajęli Politechnikę. Część naszych ludzi brała udział w walkach o Politechnikę, ale to było niewiele osób. Nie wiem, kto brał udział – w każdym razie ja nie. Na ulicy Noakowskiego mieliśmy posterunki. To był dosyć spokojny odcinek frontu. Były straty, oczywiście, ale nie było ich dużo.
Mam jeszcze jeden epizod bardziej humorystyczny niż bohaterski, bo bohaterskie epizody mi się nie trafiły. Byłem na warcie w przejściu, bo pomiędzy piwnicami były przejścia i tam się chodziło. Nie przyszedł zmiennik, który miał mnie zmienić. Warty normalnie były dwugodzinne. Widocznie byłem niedospany i przysnąłem na warcie. Obudziło mnie uderzenie kolbą pistoletu w twarz. Okazuje się, że dowódca batalionu sprawdzał warty. Nie pamiętam, jaką karę potem dostałem za to, ale musiałem się stawić oczywiście do raportu.

  • Czy miał pan kontakt z ludnością cywilną?

Miałem kontakt, bo przecież chodziliśmy na przepustki. Poza tym miałem rzeczy bardziej tragiczne, ponieważ odnalazłem moją mamę, która, okazało się, też była w Armii Krajowej, gdzie prowadziła kuchnię dla oddziału, który był na placu Trzech Krzyży w dawnym przedwojennym gimnazjum Królowej Jadwigi, w tym miejscu, gdzie teraz jest pomnik Witosa. Moja mama prowadziła tam kuchnię. Byłem tam kiedyś u mojej mamy. Drugiego [września] ten gmach został zbombardowany. Następnego dnia byłem na tych gruzach. Nie mogłem nic znaleźć. Tam kompletnie nic nie było, były same gruzy. Mojej mamy już nigdy nie spotkałem, tak że jest domniemanie, że tam zginęła, ale pewności nie ma. Potem, to było 2 września, i tak samo we wrześniu w bombardowaniu zginęła moja babcia, z którą kiedyś mieszkaliśmy w Gdyni, a potem przyjechaliśmy do Warszawy. Ona zginęła w czasie bombardowania na ulicy Skorupki. Nie wiem, czy to była bomba, czy to była „krowa”, ale w każdym razie też zginęła. Właściwie z ludnością cywilną to nie miałem prawie kontaktu. Zdaję sobie z tego sprawę, że los ludności cywilnej był o wiele gorszy niż los takich żołnierzy jak ja, bo myśmy mieli zakwaterowanie, jakieś wyżywienie, chociaż bardzo złe. Natomiast ludność cywilna była w sytuacji tragicznej.

  • Czy brał pan udział w nabożeństwach, które się odbywały?

Tak. Oczywiście nabożeństwa odbywały się, były dosyć często. Nabożeństwa przeważnie były w różnych miejscach na świeżym powietrzu.

  • Czy miał pan dostęp do prasy powstańczej?

Tak, oczywiście. Prasy w czasie Powstania było bardzo dużo.

  • Jak pan pamięta moment kapitulacji?

Kapitulacja była dla nas szokiem, bo myśmy się tego oczywiście nie spodziewali, ale trzeba było to przyjąć do wiadomości. Przez jakiś czas po kapitulacji zupełnie swobodnie żeśmy poruszali się po mieście. To znaczy wcześniej też żeśmy dostawali tak zwane przepustki, ale to było niebezpieczne, dlatego że krążyli tak zwani gołębiarze, więc trzeba było trochę uważać i się ukrywać. Bardzo wielu ludzi zginęło od gołębiarzy, ludzi, którzy pałętali się ulicami albo przejściami różnymi, bo przez podwórka były poprzebijane przejścia.
Potem żeśmy poszli do niewoli. Najpierw byliśmy w Ożarowie. Do Ożarowa szliśmy na piechotę. Wszyscy szli, więc nie ma w tym nic ciekawego. Potem władowali nas po pięćdziesięciu dwóch do wagonów bydlęcych. Żeśmy jechali przez kilka dni do obozu Stalag X B Sandbostel koło Bremy. Po mniej więcej miesiącu z kawałkiem zostałem przeniesiony do Austrii, do obozu Stalag XVIII C Markt Pongau.

  • Jak długo pan tam przebywał?

Od 5 października do 1 maja, tak że to jest mniej więcej siedem miesięcy (październik, listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień). Najgorszą rzeczą w obozie był głód, bo myśmy dostawali wasserzupkę i kawałek chleba dziennie, do tego trochę margaryny i marmolady. Jak służbowi przynosili tą zupełnie wodnistą zupkę w kotłach, to już godzinę przed tym wszyscy chodzili i czekali na zupę. To znaczy głód nie był taki, żeby człowiek umierał z głodu, ale był bardzo dokuczliwy. Dopiero jak zaczęły przychodzić paczki, ale to było dopiero po trzech miesiącach, to wtedy już było dobrze.
Później trafiłem na tak zwaną komenderówkę przy granicy szwajcarskiej koło miejscowości Landeck. Tam pracowałem przy budowie tunelu. To było uznawane za najcięższą pracę. Tunel był przebity i trzeba było go poszerzyć. To była praca świdrami pneumatycznymi, którymi wierciło się dziury. Ja nie wierciłem, bo byłem za słaby, ale potem wywoziłem ten gruz. Potem zakładali tam ładunki. Był taki Włoch, który zakładał te ładunki. Był wybuch i to wszystko, co wyleciało, trzeba było wywieźć. Ponieważ to była najcięższa praca, a w Niemczech był zawsze porządek, wobec czego wyżywienie było bardzo dobre. Myśmy dostawali tam trzy czwarte chleba dziennie i gęstą zupę z makaronem, ryż z mięsem czy coś takiego, tak że niektórzy koledzy osiągali tam życiową wagę, co prawdopodobnie może być pewnym zaskoczeniem, bo to było w niewoli.
Natomiast jeżeli chodzi o pracę, to myśmy się specjalnie nie wysilali, bo to już był koniec wojny. Na przykład na zmianie nocnej dochodził jeszcze dodatkowy chleb oprócz tego normalnego, to przeważnie się tam przegadywali – wysłuchiwaliśmy różnych opowiastek tych, którzy mieli dar opowiadania. Potem powiedzieli nam, że 1 maja skapitulowała Austria. Nie wiem, czy ktoś słyszał o takim fenomenie, ale widocznie tak było. Nasi wachmani nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić, w związku z tym odprowadzili nas… Jeszcze właściwie to myśmy tych wachmanów trochę dożywiali, dlatego że myśmy mieli bardzo dużo jedzenia, bo były jeszcze dodatkowe paczki z Czerwonego Krzyża. [Wachmani] doprowadzili nas do granicy szwajcarskiej i oddali Szwajcarom. Szwajcarzy nas internowali, zamknęli nas w szkole i nie wypuszczali nas chyba przez trzy tygodnie. Nie wolno nam było nigdzie wychodzić, żeśmy się buntowali. Bardzo źle nas karmili, dlatego mówię, że jedzenie dla jeńca to jest zasadnicza sprawa. Jeżeli ktoś nie był nigdy głodny, to sobie nie zdaje z tego sprawy.

  • Kiedy wrócił pan do Polski?

Do Polski wróciłem w 1946 roku, dlatego że nawiązałem kontakt z moim ojcem, który był już wcześniej w Polsce.

  • Mówi pan o Warszawie?

O Warszawie. Miasto było jeszcze w gruzach, bo w 1946 roku Warszawa była taka parterowa…



Warszawa, 10 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Berbecka
Tadeusz Owczarski Pseudonim: „Ygrek” Stopień: strzelec Formacja: II Batalion Szturmowy „Odwet”, Batalion „Golski” Dzielnica: Ochota, Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter