Tadeusz Roman Gubała „Tabaka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Tadeusz Roman Gubała. Urodzony w roku dwudziestym dziewiątym w Warszawie na Hożej 3. Kościół, gdzie byłem ochrzczony, to był kościół Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży. Urodziłem się [w szpitalu] na Karowej (to był szpital Księżnej Mazowieckiej, jeśli się nie mylę) 3 lutego 1929 roku. Na Hożej 3 mieszkaliśmy przez kilka lat, a potem, gdy firma przeniosła się na ulicę Krochmalną, obecnie Jaktorowska, także mieszkaliśmy na Woli, zaraz przy kościele Świętego Klemensa, na Karolkowej 49. To była nasza parafia w czasie okupacji.

  • Czym zajmowali się rodzice?

Tatuś mój w czasie okupacji pracował jako tłumacz dla kolei niemieckiej, to był Ostbahn w Warszawie. Mamusia prowadziła kafeterię, jadłodajnię. To było w firmie Auto Union. To była firma na posesji Krochmalna 87A.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Miałem siostrę. Miałem siostrę Helenę, która była starsza ode mnie o pięć lat.

  • Gdzie pan się uczył przed wybuchem II wojny światowej?

Przed wybuchem II wojny światowej, jak sobie dobrze przypominam, uczęszczałem do szkoły powszechnej nr 100 na ulicy Kolejowej 2, tutaj na Woli. Dobrze pamiętam ten okres, bo skończyłem w tym czasie, zdaje się, czwartą klasę szkoły powszechnej. Dobrze sobie przypominam ulice Karolkową i piękne kasztany, które prowadziły na ulicę Kolejową 2. Te kasztany mi pozostały w pamięci, bo zbieraliśmy kasztany, żeby z mączki kasztanowej robić klej. Tak że to był okres mojej szkolnej daty. No, szkoła [numer] 100 była nową szkołą dwudziestolecia. Piękny nowy budynek, pięknie wypolerowane podłogi. Zawsze mieliśmy w tornistrach specjalne ciapcie takie, żeby nie niszczyć tego połysku. Szkoła ta była położona niedaleko, tak że ja spacerowałem sobie zawsze z tornistrem na plecach do tej szkoły. Szkoła ta była do okresu trzydziestego dziewiątego roku. Kiedy Niemcy wkroczyli do Warszawy, szkoła została zamknięta i była przekształcona na budynek dla żołnierzy niemieckich, którzy mieli swoje schronienie. Były po prostu zrobione koszary.

  • Czy pamięta pan nauczycieli, kolegów z tej szkoły?

Tak. Nauczyli pamiętam. To była pani Kazimiera Baj. Pani Kazimiera Bajówna, Janina Górnicka. To są dwie panie, które odegrały bardzo wielką rolę w moim życiu, bo po dłuższej obserwacji wciągnęły mnie do Szarych Szeregów. Tak że szkoła ta była gdzieś do trzydziestego dziewiątego roku.
W czasie kiedy Warszawa była oblężona, myśmy stracili mieszkanie. Wszystkie te zabudowania na Krochmalnej 87A zostały zbombardowane, kompletnie zniszczone, spalone. Schroniliśmy się w takim dosyć gościnnym domu dziecka Janusza Korczaka, który był na przeciwnej stronie ulicy. Ten budynek istnieje jeszcze do dziś dzisiaj, z tym że ma pamiątkę o Januszu Korczaku w formie pięknego pomnika na dziedzińcu tego placu. Tam byliśmy przez kilka tygodni, do czasu aż odrestaurowaliśmy cześć budynku, co została po tym bombardowaniu artyleryjskim i lotniczym, i stworzyliśmy sobie po prostu pokój. Nie, przepraszam, były dwa pokoje, zajęliśmy takie mieszkalne. Ale dozorczyni tego domu, pani Wichrowska, miała dwie córki, Danutę i Irenę. Irena wyszła za obywatela Rzeszy [nazwiskiem] Brand i to mieszkanie nasze było zarekwirowane przez osobę „wyższej rasy”. Tak że pani Brand zamieszkała w tych dwóch pokojach, a nas przeniesiono do jednego. Cztery osoby w jednym, małym [pokoju]. Zbudowaliśmy sobie taką kozę, na której gotowaliśmy pożywienie, wodę na herbatę i tak dalej. Wszystkie okna były powybijane. Mieliśmy takie jakieś plastikowe, jasne materiały i żeśmy zatkali to, bo zima była wtedy, czterdziestego roku, bardzo, bardzo ostra. No ale przetrzymaliśmy.
No, gościna w domu Korczaka była bardzo miła, no bo [byliśmy] jako pogorzelcy. Jeszcze pamiętam Janusza, który przynosił mi zawsze talerz płatków owsianych i karmił mnie. Odwdzięczyłem się, kiedy Niemcy dom zamknęli i [Korczak] przeniósł się na ulicę Chłodną. Tam był już zamknięty w getcie, to była strefa między Wronią a Żelazną, po prawej stronie.
Szkoła została przeniesiona na ulicę Chłodną, to był róg Towarowej i Chłodnej, duża kamienica. Jak sobie przypominam, na trzecim piętrze mieliśmy nasze klasy. To była namiastka szkoły [numer] 100 z ulicy Kolejowej, Młynarskiej, gdzieśmy byli przed wojną. Ta szkoła to była taka prowizoryczna, byliśmy stłoczeni w pokojach, no ale była szkoła. W tym czasie, równocześnie to był okres już okupacji, po skończeniu szkoły powszechnej, to było, zdaje się, sześć klas. To znaczy dwa lata byłem w szkole powszechnej na Chłodnej, ale już trzeci rok to niby byłem zarejestrowany jako uczeń siódmej klasy, ale ta siódma klasa to raczej było pierwsza klasa gimnazjum. To było gimnazjum położone na ulicy Żelaznej, blisko Leszna. Tam żeśmy maszerowali ulicą Chłodną, bo od rogatek była już ulica Chłodna. Tam był mój pierwszy rok gimnazjalny, pod pokrywką, jak myśmy nazywali. To było gimnazjum konspiracyjne. Ale wykładowcy byli wspaniali. Był historyk, była pani Ryter, była pani Bönisch. Pani Bönisch szczególnie, moja wychowawczyni w szkole powszechnej, była bardzo ciekawą osobą. Ona była Niemką z pochodzenia. Bönisch – o umlaut, s, ch. I miała brata, porucznik Bönisch, porucznik polskiej armii. I w roku czterdziestym trzecim właśnie było ciekawe, że usłyszałem pierwszy raz słowo „Katyń”. Wchodzę do klasy, nauczycielka bardzo zapłakana. Pytam się: „Proszę panią, co się stało”. No, ona nie odpowiedziała, tylko ręce, miała zakrytą twarz, szlochała. Tylko wysunęła kartkę z Czerwonego Krzyża, który powiadomił ją, że odnaleziono zwłoki porucznika Bönischa w grobie, w ogólnym grobie w Katyniu. Tak że to było pierwsze spotkanie z określeniem „Katyń”. Katyń.
Te pamiątki z okresu okupacji… No, mieszkaliśmy na ulicy Krochmalnej. Te dwie nauczycielki, jak wspomniałem, pani Kazimiera Baj i pani Janina Górecka, to były dwie osoby, który mnie rzeczywiście wciągnęły do konspiracji. Zostałem zaprzysiężony w Świdrze pod Warszawą. Jeżeli mnie pamięć nie myli, myśmy się nie mogli za blisko znać. Były pseudonimy i ja występowałem wtedy pod pseudonimem „Tabaka”. Były dwie wsypy, to byłem potem „Rysiem”, „Żbikiem”, kiedy była nieprzyjemna rzecz... To był moment dosyć ciekawy, kiedy konfidentka pracująca w firmie Philipsa zdradzała polskich inżynierów, którzy sabotażowali budowę radiów krótkofalowych dla niemieckich łodzi podwodnych. No i był wykonany wyrok na ulicy Karolkowej. Na rogu gdzieś taki był lokal, gdzie grali w bilard, knajpa i tak dalej, i zaraz za rogiem był wykonany wyrok Polskiego Państwa Podziemnego na tej osobie. Została zastrzelona. Ale pistolet „walterek” to była moja własność. No i kiedy było jakieś nieporozumienie, że się już dowiedziało o tym gestapo, no to wtedy się ukrywałem przez trzy miesiące u różnych znajomych, że nie byłem w lokum na Krochmalnej. Chociaż była kiedyś inwazja gestapo. Wpadli, aresztowali mojego kolegę, którego już nazwiska nie pamiętam, ale jak mnie dochodziły wieści, został zastrzelony. Egzekucja była na placu Narutowicza. Rzekomo zwłoki te były przywiezione do getta i powiesili ich na balkonach naprzeciwko Sądów. To miejsce było rozdzielone murem getta i za murem Niemcy byli z karabinami maszynowymi na murze. No i karabiny były wycelowane, ale była pielgrzymka ludności Warszawy, właśnie żeby patrzeć na to bestialstwo niemieckie, [ciała] ludzi, którzy zostali rozstrzeleni – to są rzeczy, które słyszałem o nich – i byli powieszeni na prętach oparcia na balkonie.

  • W którym roku pan przystąpił do Szarych Szeregów?

Zostałem zaprzysiężony, to była jesień czterdziesty drugi rok. Zaprzysiężony byłem w Świdrze, jak już nadmieniłem. Tam mieliśmy czasami spotkania, ogniska. Ale cała dalsza działalność to było stale zmienne adresy. Czasami było w szkole, na jakiejś lekcji spotykaliśmy się, dostawaliśmy rozkazy, rozporządzenia. W tym okresie poza takim wykształceniem paramilitarnym, że nas przygotowano do akcji, to mieliśmy również wykłady ogólne: krajoznawstwo, znakowanie, powiedzmy, alfabet Morse’a, pierwsza pomoc. I te kursy były bardzo… Na przykład ja zdałem specjalność jako kucharz, gotowałem. Czasami na zbiórkach byłem właśnie kuchmistrzem i przygotowywałem posiłek. Ktokolwiek, co mógł przynieść, to mieliśmy jakiś posiłek w czasie naszych spotkań.

  • Jak duża była ta drużyna?

Był pluton. Nas było tam wtedy dziewięciu. To była drużyna „Jurka”, 3. drużyna „Jurka”.

  • Kto był dowódcą?

Rój był „Giewont”. „Giewont”. I nazywano nas „Giermkowie Wolności”. Przyniosłem właśnie dla państwa skrót materiałów, które są zapisane w pamiętniku, który był pisany przez wiele osób. Akcja toczyła się na Woli. Naszą taką centralą, jeżeli chodzi o stronę duchową, był kościół Świętego Klemensa, którego żeśmy nazwali że to nasz kościół, Szarych Szeregów. Do dzisiaj właśnie można tam obejrzeć ciekawe rzeczy. Pamiątki, tablice wspomnieniowe osób, które zginęły w czasie rzezi na Woli.

  • W jaki sposób pan wszedł w posiadanie broni?

Ta broń to była broń, którą przechowywałem. To nie był Rutkowski, to był… już nazwiska mi odbiegają. Ale te dwa pistolety przechowywałem w podwójnym [schowku], że tak powiem, w górnej części stołu. To był drugi [schowek] pod spodem, były przyśrubowane na wszelki wypadek, jeżeli będzie wizyta niezapowiedziana gestapo czy coś, żeby nie stracić. Te dwa pistolety nie były moją własnością, ale byłem, że tak powiem, kustoszem. I pożyczka tej broni na egzekucję, to jeszcze jak rozmawiałem z panem... On jest wiceprezesem Powstańców Warszawskich. To już druga osoba po generale Zbyszku Rylskim, pan Bratkowski... Nie pamiętam już nazwiska. Spotkałem go. On mi jeszcze wspomniał w czasie naszej poprzedniej rozmowy, że osoba, która wykonywała wyrok, to pan Wojciechowski, żyje jeszcze i jest wśród nas. Ale to było pięć lat temu, tak że nie wiem, czy on jeszcze jest w obiegu. No, pistolety te były użyte, [właściwie] jeden pistolet. Została zastrzelona ta pani. Ja pamiętam jeszcze wyraz jej twarzy, [stała] oparta o mur na ulicy Karolkowej, zaraz koło sklepu spożywczego mojego kolegi. Olszewski był, Olszewski.
Ale te budynki już znikły, tak że jak pierwszy raz odwiedziłem Polskę po osiemnastu, szesnastu latach, to był rok pięćdziesiąty dziewiąty... Pięćdziesiąty dziewiąty, moja pierwsza wizyta. To była Polska Ludowa. No, wtedy ja nie wiem, ale nie czułem się pewny, robiłem pewne taki uskoki, jak na przykład wysiadałem z tramwaju, tak jak było w czasie okupacji, wyskakiwałem i patrzyłem, kto za mną wyskoczy, czy nie jestem śledzony. No ale to były takie nawyki jeszcze z okresu okupacji. Ta moja pierwsza wizyta była wzruszająca, bo rzeczywiście po tylu latach, szesnaście, osiemnaście lat, to było bardzo dla mnie wielkim przeżyciem. No, odwiedziłem wszystkich kolegów. Spotkaliśmy się wtedy… Wtedy spotkaliśmy się na Powązkach, no i świętowaliśmy nasze, że tak powiem, spotkanie na Starym Rynku.

  • Wróćmy jeszcze do czasów okupacji. Co stanowiło źródło pana utrzymania?

Więc tatuś pracował na kolei. To był Ostbahn. I on pracował jako tłumacz, bo znał język niemiecki, służył w armii austriackiej, w czasie I wojny był wzięty do armii austriackiej. Znając język niemiecki, miał stałą pracę na Dworcu Głównym i różnych innych tych placówkach. Odwiedzałem czasami ojca, kiedy tam pracował, i widziałem powracające pociągi z rannymi Niemcami. No i wtedy byłem, że tak powiem, wewnętrznie przekonany, że ich spotkała kara, bo wracali bez nosa, bez uszu, bez rąk. Byli, jak to mówią, frostbites. Byli po prostu zamarznięci i wracali już jako kalecy. Tak że te perony na stację Warschau Hauptbahnhof to był budynek, gdzie się na dole mieściła Mitropa. Tam Niemcy się zajadali kaczkami polskimi i różnymi potrawami, a my ukradkiem przez okna patrzyliśmy zgłodniali. Tak że te perony były osłonięte jak gdyby takimi parawanami specjalnymi, żeby ludność cywilna nie zaglądała do środka, skąd ci pasażerowie jadą. Ale to już było, kiedy rozpoczęła się operacja „Barbarossa”, kiedy Niemcy zaatakowali swojego alianta rosyjskiego i parli na wschód.

  • Pan nie pracował w czasie okupacji?

Ja się zajmowałem no, czym? Był okres, że robiliśmy papierosy. Pseudonim „Tabaka” – sprzedawaliśmy tabakę. Więc „Ryś”, „Żbik” zajmował się najpierw sprzedawaniem gazet, sprzedawaniem papierosów. Często żeśmy operowali na Dworcu Głównym na Alejach Jerozolimskich. Tam zostałem zaaresztowany przez granatową policję i w takich okolicznościach… Bo staraliśmy się zawsze nawiązać kontakt z ludnością, no nie z ludnością, ale wojskiem zaprzyjaźnionym z III Rzeszą. To byli Węgrzy, dla których mam zawsze szacunek, bo nigdy nie strzelali do nas, nawet w czasie Powstania odmówili. No i Włosi nawet jechali tędy też. No i oni często sprzedawali różne takie wojskowe historie za alkohol czy inne rzeczy, że można byłoby coś nabyć. Wiem, że kolega kupił nawet jakiś jeden pistolet, taki pamiątkowy też. No i co, w czasie obławy miałem papierosy ze sobą na sprzedaż, że to była pokrywka, żeby wiedzieli, co ja tam robię. Policja złapała mnie, kiedy uciekałem już do ulicy Poznańskiej. Do Poznańskiej. Tam mnie chwycili. No, byłem nieletni, zatrzymali mnie jednak w komisariacie i to była ulica Poznańska 1, jeśli mnie pamięć nie myli, tam mnie trzymali w piwnicy. Tak że Niemcy, oni zasadniczo byli pierwsi, co mnie złapali w sieć, oddali mnie policji granatowej. Ja byłem taki dosyć szczupły, mały, niepozorny, więc oddali mnie do granatowej policji. Oni mnie tam trzymali kilka ładnych, długich tygodni. No i potem oddano mnie rodzicom jako nieletniego, ale już wyszedłem z zapaleniem opłucnej. Tak że dzięki pani Janinie Góreckiej i Bajównej kanałami Armii Krajowej oddano mnie do sanatorium przeciwgruźliczego „Oleńka”. To było gdzieś pod Otwockiem. No tam to moje zaciemnienia, jakie miałem na płucach wielkości śliwki, były zredukowane do wielkości grochu. Ale to już było wapno skoncentrowane, tak że groziła mi otwarta gruźlica, ale dzięki lekarstwu... Pamiętam, panie te mówiły, że to są jakieś lekarstwa ze Szwecji. To były krople, które mi wpuszczali do jedzenia.

  • W którym to było roku?

To był rok czterdziesty drugi. Czterdziesty drugi, tak. Koniec czterdziestego drugiego, zaraz jak wstąpiłem do Szarych Szeregów.

  • Czy ktoś z rodziny był związany z konspiracją?

Ja nie wiem, ale siostra czasami znikała gdzieś. Chociaż mnie młodszemu bratu nic nie mówiła. No i ja też byłem bardzo często karcony przez rodziców, kiedy wracałem po godzinie policyjnej. A często były okresy, że wracałem bardzo późno, kiedy mieliśmy przydział do obserwacji ruchu wojsk niemieckich na dwóch mostach. To był most Kierbedzia wtedy i most księcia Józefa Poniatowskiego. Czasami się zmienialiśmy. To były zadania specjalne, że siedząc w takich śmietniczkach (one były na kółkach, podobne do dziobu pelikana, który był nakarmiony rybami, pełne), mieliśmy specjalne takie arkusze, gdzie notowaliśmy rodzaj pojazdu, typ pojazdu, wielkość i jeżeli mogliśmy odczytać, jednostki. No i ilość armat, ilość czołgów, ilość pancernych wozów. I to wszystko było księgowane bardzo pięknie i szło gdzieś do kanałów, których myśmy nie znali. Ale Londyn był bardzo zadowolony z tej pracy, bo wiedzieli co przechodzi na wschód przez Wisłę. To były dosyć ciekawe zadania, niebezpieczne, bo gdyby nas złapali, jeszcze jakiś tam notatnik w ręku czy coś, to by była draka, ale udało nam się. Drugą rzeczą w akcji, jeżeli wrócę do tego tematu, to było rozwieszanie różnych ogłoszeń na ulicach Warszawy, szczególnie miejsc, gdzie były egzekucje. Osobiście pamiętam egzekucję na ulicy Młynarskiej. To była Wolska i Młynarska. To był płot. I tam stracono, zdaje się, czterdzieści osiem osób. Pamiętam jeszcze krew na parkanie, pamiętam zwinięte części mózgu, rozbrykane. Tak że ludność przychodziła, składała kwiaty, zapalali znicze. Jeżeli się nie mylę, to tablica jest przeniesiona, nie wiem, na stronę, tam gdzie jest szpital zakaźny Świętego Stanisława, i też druga tablica była gdzieś z boku, też wspominała tę egzekucję. Tak że to miejsce było… No, dla mnie to był okres, jeżeli przeskoczę trochę na okres Powstania, jeżeli mogę...

  • Zaraz zaczniemy, tak.

Tak. Mój przydział był w patrolu numer jeden. Mieliśmy się spotkać na placu Kercelego. Ale z tej zbiórki coś nie wyszło, więc wróciłem do mojego miejsca zamieszkania, bo naprzeciwko, w domu Janusza Korczaka, tworzyła się nowa kompania. To była kompania 315 [właściwie pluton 315], jak wiem, i wyczekiwała na dostarczenie broni.
  • W którym to było roku? To było w momencie wybuchu Powstania?

To było… Nie, to już było Powstanie. To był drugi czy trzeci sierpnia. Oni się tam zbierali i czekali na dostawę broni. W międzyczasie moja otworzyła mama kuchnię. Bo w tym domu był zakład mechaniczny, na Krochmalnej. Zakład mechaniczny, który budował kuchnie polowe, polowe kuchnie dla wojska. Jedna z tych kuchni była wmontowana na stałe i była zrobiona po prostu tak, żeby można było przygotowywać posiłki dla pracujących robotników, mechaników i tak dalej. To były dwa piętra, [czyli] piwnica i jeszcze pierwsze piętro, gdzie składali te kuchnie razem. Ciekawy był moment, kiedy przyprowadzono żywą krowę. Krowa, przyprowadzona na takim pasku. W pewnym momencie zapowiedziano, że będziemy mieli krupnik. No i moja mama [gotowała] pod ogniem, bo strzelanina była, pociski padały od remizy tramwajowej w kierunku na tę posesję. Całe szczęście, że okna, które były powybijane w trzydziestym dziewiątym roku, a nie było szyb, były zamurowane. Prawie trzy czwarte okna to były cegły, a u samej góry był jakiś pasek, który dopuszczał światło. No ale pociski padały i odbijały się na ścianie, kiedy się gotował krupnik. No, na drugi dzień wielkimi kotłami wynosili to, powiedzmy, dla tej zbierającej się grupy. Ja w międzyczasie byłem na posterunku jako obserwator.

  • Jak pan zapamiętał godzinę „W”?

Jak ja pamiętam godzinę „W”? No więc Powstanie na Woli wybuchło gdzieś tak o godzinie piątej. Dokładnie, tak, o piątej. Myśmy akurat biegli z placu Kercelego, gdzie miała być zbiórka nas, chłopców. Nikt się nie pojawił, więc żeśmy biegli do naszej posesji na Krochmalnej. Pamiętam to, opanowała nas niesamowita radość. Dowódca od „Radosława” przyszedł, ja nie pamiętam jego nazwiska, ale mówił: „Słuchajcie, będziemy wywieszać [flagi], bo Warszawa już jest wolna. Będziemy wywieszać flagi polskie”. No i rzeczywiście, zjawiły się flagi i to była pomyłka moim zdaniem. Dlatego że te flagi wywieszone wywołały reakcję, że trzeciego czy czwartego nadleciały samoloty obserwacyjne z Luftwaffe, porobiły jakieś zdjęcia, widzieli te flagi i nastąpiła straszna, że tak powiem, kanonada ciężkiej artylerii. To, zdaje się, był pociąg na ulicy Bema. Tam, zdaje się, stał pociąg pancerny. [...] To był znak i rozpoczęła się kanonada, straszne nasilenie ognia.
No i ja pamiętam, na tym posterunku jako patrolowy, obserwator byłem gdzieś na trzecim piętrze, a że to był budynek fabryczny, w tym miejscu była belka stalowa, która służyła do dźwigu, spuszczono na dno i jakieś części wielkie wyciągano na górę. Więc tam na tym posterunku obserwowałem ulicę Grzybowską, która miała styk z Karolkową i już dalej Grzybowska nie szła, bo była remiza. Tam zajeżdżały wozy pancerne. Jeden z tych starszych, że tak powiem, kandydatów czekających w kompanii [plutonie] 315, wyskoczył i z pistoletu strzelił w kierunku tego wozu pancernego. Ja mówię: „Co pan robi? Przecież pan skieruje niesamowity ogień na nasze [pozycje]”. I tak się stało. Niemcy odwrócili, jak rąbnęli tymi armatkami, to się niesamowicie zakurzyło wszystko. Jakoś żeśmy uszli. I gdzieś w godzinę czy może dwie [później] nadleciały trzy sztukasy. Ich ryk – te syreny były okropne – ryk tych syren doprowadził do takiego, że tak powiem, psychicznego załamania, że coś niedobrego się dzieje. One nurkowały i zrzucały bomby. Przypominam sobie moment, że trzymając się wtedy kaloryfera, a byłem gdzieś na pierwszym czy drugim piętrze, znalazłem się w piwnicy. Jak, to nie wiem. Przytulony do kąta, dzięki murom cara, bo to, zdaje się, było budowane za cara, to mury były prawie że metrowej grubości, przeżyłem ten atak lotniczy.
No i dalej potoczyło się, co? Aha, akcja, w której wziąłem udział... Bo muszę przypomnieć taką rzecz, że na rozdrożu ulicy Przyokopowej i Towarowej obecnie macie państwo dilera samochodowego, który sprzedawał, zdaje się, chevrolety przez pewien czas, a teraz jakaś japońska firma jest. W kształcie trójkąta mniej więcej rozdwojenie tych dwóch ulic. W czasie okupacji to był warsztat mechaniczny reperacji samochodów Wehrmachtu. Więc ja uzbrojony w rakietnicę, którą jeszcze trzymałem od czasu trzydziestego dziewiątego roku, bo w ogrodzie parafii Klemensa była jednostka ciężkich karabinów maszynowych, chroniąca się w ogrodzie pod drzewami, z bliskością kościoła. Ostrzeliwała atakujące niemieckie samoloty w powietrzu. Kościół służył jako kamuflaż, żeby po prostu nie bombardować tej… No i w tym czasie jak już nastąpił w trzydziestym dziewiątym roku koniec oblężenia Warszawy, żołnierze gdzieś się rozeszli, poszli chyba do domów, zostali zwolnieni, ale pozostawili takie rzeczy jak ładunki do min, amunicję, bagnety, maski gazowe, chlebaki pozostawione. No i bardzo sobie upodobałem rakietnicę, gdzie były dwa naboje. No i z tą rakietnicą i sześciu innych, [między innymi] był wtedy „Magiera”, mechanik, dwóch, trzech gości, których pamiętam, wpadliśmy, ja z rakietnicą. Niemców żeśmy wypłoszyli, wsiedli na motocykl i Towarową pojechali w kierunku placu Zawiszy, bardzo szybko. Myśmy się zabrali do wyciągania benzyny z samochodów, które nie miały opon i były przygotowywane do jakiejś większej reperacji. Jeden samochód został uruchomiony. Zebraliśmy, co najmniej dwa czy trzy kanistry benzyny, co było wielką rzeczą w tym czasie, bo to była broń przeciwko czołgom. No i z tym ładunkiem, pamiętam, z flagami polskimi pojechaliśmy ulicą Przyokopową do Grzybowskiej. Ludność nas bardzo, że tak powiem, radośnie [przyjęła], machała rękami, witała nas. Przejechaliśmy samochodem Karolkową do Krochmalnej i tam na Krochmalnej żeśmy zaparkowali samochód.

  • Kiedy to mogło być?

To był, zdaje się, 3 sierpnia. Samochód zaparkowaliśmy i ten w czasie ataku artylerii… Dobrze, że benzynę jeszcze w jakiś sposób dostarczyłem ulicą Wolską, która była zasłana trupami, przeszedłem aż do Górczewskiej. Górczewskiej, mówię dobrze... Między Staszica a Młynarską, tam była barykada. No, zobaczyli mnie, powiedzmy, koledzy jeszcze z lat, kiedy bawiliśmy się w podwórku, ale starsi ode mnie. Ja w tym momencie uniesiony tym wszystkim, te kanistry postawiłem z boku i chciałem się z nimi przywitać i wszedłem w zaminowane przed barykadą pole. Ścibor (też [nazywał się] tak jak generał, ale to nie był ten „Motyl”) krzyczy na mnie: „Stój”. No, ja się zatrzymałem, mówi: „Jesteś na polu zaminowanym”. Wyskoczyli zza barykady, wprowadzili mnie do środka. No ale benzyna była cenna. Ucałowali mnie bardzo, bo od razu poszła na rozlew do butelek. To były takie moje akcje w czasie Powstania.

  • Kto był pana dowódcą, kierował tym?

Kierował? To był Jurek z tej 3.drużyny.

  • Czy pan pamięta nazwisko?

Zawadzki, jeśli się nie mylę. Dlatego przyniosłem ten spis historii Szarych Szeregów na Woli i tam są nazwiska dokład.

  • A skąd pan go pamięta?

Ja go pamiętam ze zbiórek. „Zenek” był jego pseudonim. Przychodził i zawsze witał nas i dawał nam ostatnie instrukcje. Czasami przynosił bibułę do rozdawania i myśmy roznosili. Pamiętam, kiedyś zjadłem kilka egzemplarzy, bo była wsypa. Ale to było robione na papierze takim jak cebulka, że można to było zmiąć i zjeść.

  • Jeszcze przed Powstaniem, tak?

Tak, okres okupacji. No, też pamiętam scenę, kiedy było ogłoszenie śmierci generała Sikorskiego, to były klepsydry. I to był, zdaje się, lipiec wtedy. Myśmy rozklejali to na Nowym Świecie. Pamiętam, jeszcze przy kościele Świętego Krzyża, tam był posterunek policji granatowej, jeśli się nie mylę, Krakowskie Przedmieście 1, i tam żeśmy rozwieszali. Potem żeśmy rozwieszali na ulicy Wolskiej, Chłodnej właśnie te ogłoszenie, że zginął generał Sikorski w Gibraltarze. Potem żeśmy roznosili ten Bekanntmachung. Bekanntmachung to były ogłoszenia niemieckie oficjalne, z egzekucji, że tylu i tylu Polaków zostało straconych. Ciekawy moment, to na Płockiej, zdaje się, koło szpitala, było nas trzech. Jeden niósł taki niepozorny kubeł z klejem, jeden miał taką szczotę do szybkiego malowania klejem. Ja miałem zwiniętą w rulon tą zakazaną, że tak powiem, bibułę. No i nigdy nie zapomnę, jak żeśmy wyszli z ulicy Płockiej i natknęliśmy się na patrol. Chyba było czterech czy pięciu Niemców, nosili te bergmany zawsze gotowe do strzału. My, nie tracąc rezonansu, spokojnie minęliśmy ich i jak tylko żeśmy ich minęli, zobaczyliśmy tramwaj dochodzący do ulicy Młynarskiej, zbliżający się. Daliśmy takiego szusa, że oni jeszcze się odwrócili, ale nie strzelali za nami. No, wpadliśmy do tramwaju, ja z tego zdenerwowania usiadłem. No i wtedy wyszedł mi ten rurociąg tych różnych ogłoszeń. No ale wtedy byli warszawiacy inni. Tak że to były takie sceny, które sobie przypominam. To było pewnego rodzaju duże przeżycie.
A same przyniesienie benzyny to też było straszne, bo Wolska była pod wielkim obstrzałem, bo to była arteria główna i dlatego myśmy stracili bardzo dużo ludzi, bo Niemcy za wszelką cenę chcieli trzymać tę arterię wolną dla swojego wojska, to znaczy połączenie przez Kierbedzia z armią na prawym brzegu Wisły. A druga rzecz to był generał niemiecki Stahel, który był trzymany w pałacu Brühla, i oni chcieli go uwolnić. I ta złość Dirlewangera i Reinefartha była [wyładowywana] przy pomocy tych naszych „własowców”, RONA i... Pamiętam ich dobrze, bo po tym bombardowaniu, kiedy strasznie wściekli byli, rzucali wiązki granatów do piwnicy. Ja byłem po tym bombardowaniu zupełnie oszołomiony. Wezwano nas na wyjście na zewnątrz, ci co nie byli w piwnicach... Ale [pamiętam] jęk tych osób, które były ranione czy już zabite, bo odchylali blachy, worki odchylali od okien, które były w piwnicy, i rzucali wiązki tych „tłuczków”, jak myśmy nazywali granaty z taką drewnianą rączką. I w czasie tej gehenny, w czasie tego, że tak powiem, krzyku ludzi umierających, był moment, kiedy postawili nas pod ścianę. Pamiętam ojca jeszcze. Miał zakrytą twarz rękoma i płakał.

  • W którym to było miejscu?

To było miejsce Krochmalna 87A.

  • I kiedy?

To, zdaje się, 6 sierpnia. Tak, 6 sierpnia. No i wtedy kobiety mnie chwyciły do swojej grupy. Mężczyzn takich potężnych, dorosłych, trzymali zupełnie z boku. Od razu ich popędzili biegiem z rękami podniesionymi do góry w kierunku kościoła Klemensa. A my z kobietami (ja byłem schowany, miałem chustkę nałożoną na głowie) biegiem żeśmy byli popychali do ulicy Karolkowej, gdzie była zbudowana barykada. Ja powiedziałem nawet księdzu, temu profesorowi, że w tym miejscu, jak [jest] wejście do zakrystii, to była barykada, która łączyła mniej więcej mury kościoła z budynkiem Henneberga. Fabryka Henneberga już tam nie istnieje, tam drzewa rosną. Ten budynek Henneberga to była fabryka sztućców. To były noże, widelce, łyżki i tak dalej. Dlaczego zapamiętałem to nazwisko. Henneberg dlatego, że nazwisko się powtórzyło – [nazwisko] jego syna, który był pilotem w Dywizjonie 303 w Anglii, w czasie bitwy o Wielką Brytanię. Jeżeli państwo będą kiedyś widzieli obraz lotników powracających z walki powietrznej, jednym z nich jest Henneberg. To jest syn właściciela tej fabryki.

  • Jakie były losy pana ojca?

Losy ojca? Ostatni raz ojca widziałem, to był pałac, taki biały budynek… Bo nas pędzono ulicą Wolską. To był budynek, pałacyk Biernackich na terenie [szpitala] Sióstr Szarytek. (Nie wiem, czy to były szarytki, ale siostry miały tam zakon). Widziałem ojca stojącego z rękami podniesionymi do góry i stał z innymi mężczyznami. Co do dalszych losów, wiem, że dużo mężczyzn jeszcze zostało rozstrzelanych na terenie fabryki Franaszka. Drugie miejsce to był dziedziniec kościoła Świętego Wojciecha. Tam były egzekucje. To, co ja wiem. I słysząc różne opowieści, czytając opowieści w książkach... Dlatego pojechałem na cmentarz Wolski, bo tam są chyba na pewno prochy ojca.

  • A pana mama i siostra?

Mama i siostra, razem żeśmy byliśmy pędzeni do Pruszkowa. Pruszków… No, przeżycie w Pruszkowie było okropne. To były hale reparacyjne kolei. Brudne te tunele, gdzie wagony reperowano od spodu, smary różne, niesamowity krzyk rodzin odszukujących się wzajemnie. To trwało tam dwa czy trzy dni. Część osób uciekła gdzieś w trakcie, kiedy nas załadowano, Warszawa Zachodnia. Jeszcze chodziły pociągi elektryczne w tym czasie. Odwieźli nas do Pruszkowa i tam były ładowane pociągi. Tam był Czerwony Krzyż, tam było RGO, ale nic nie było do jedzenia, bo nikomu nic się dawali. Ale bardzo szybko załadowano w pociągi około siedemdziesięciu osób do każdego wagonu i kilkanaście czy kilkadziesiąt [wagonów], nawet nie pamiętam, nie liczyłem. Od razu objęli kontrolę esesmani z karabinami. Przy zamkniętych [drzwiach] ruszyliśmy w kierunku na zachód.

  • Jeszcze powracając do Powstania. Czy pan widział Powstańców bądź jakieś akcje bojowe?

No akcje bojowe. No mówię, jak doniosłem tę benzynę i tam rozlane były, to akurat był atak czołgów niemieckich na ulicy Górczewskiej. Bo oni chcieli oczyszczać równoległe ulice do Wolskiej, żeby nie było ataków z boku. No to rzucanie butelek, ostrzał, powiedzmy, z barykady, to była akcja dosyć ostra. No i kiedy się to skończyło, no to wówczas wracałem po następny ładunek tej benzyny. Tak że kursując na ulicy Wolskiej, to też byłem takim, jak to mówią, ruchomym celem. Udawało mi się. Kolega, który też biegł ze mną, on był potężny, i żeśmy się schronili przy ścieku na ulicy, ale, zdaje się, nasze części tylne były wystawione, bo on, zdaje się, był ranny. Ale jakoś jeszcze mu się udało dźwignąć i przylecieliśmy z powrotem po następny ładunek.

  • Jak nazywał się kolega?

Olszewski. Olszewski to był syn właściciela sklepu na Karolkowej. On miał dwóch synów. Jeden się uczył grać na skrzypcach, a drugi, Wiesiek, ja go zawsze nazywałem Miś, bo się dzieliliśmy cukierkami. To znaczy ojciec był właścicielem sklepu spożywczego, więc był bardzo bogaty pod tym względem i dokarmiał mnie. Ale sama ulica w czasie okupacji, ta Krochmalna 87, to dosyć ciekawa, że tak powiem, akcja tam się odbywała. W tym spalonym budynku, gdzie była firma Radio Union, [był] stos gruzów. Pamiętam to, bo żeśmy czasami szukali za transformatorami, które miały miedziane zwoje i tę miedź żeśmy wyciągali z transformatorów i sprzedawaliśmy na chleb. To był taki moment. Ale odwiedzaliśmy często piwnice. Tam były zalane ogromne kadzie. Dojeżdżaliśmy na dwóch zbitych baliach do miejsca, gdzie była wielka piła do cięcia twardego drzewa. Ta piła była zmontowana, silnik był ogromny, pas, ale ona była na zawiasach, że można było cały ten stół razem z piłą, ze wszystkim, podnosić. Tam było wyjście do miejsca, gdzie przygotowano strzelnicę do próbowania broni, żeby po prostu ją rozgrzać, zobaczyć, czy działa. Myśmy pracowali wtedy, ja i „Berry”, mój kolega z Szarych Szeregów, on był w tym plutonie I, myśmy byli zatrudnieni przy cięciu tego drzewa. Ta piła to była tarczowa piła wielkości po prostu pół metra. I te kłody drzewa myśmy cieli na jakieś takie dziesięciocentymetrowe klocki, które były rąbane i używane jako paliwo do wytwarzania metanu. Metanu w wozach, które były pędzone na tak zwany holzgas. Holzgas to całe laboratorium było montowane na samochodzie, filtry, piec, gdzie się to drzewo paliło. I to była część naszych operacji w czasie okupacji, gdzieśmy robili mały sabotaż.

  • W którym to było miejscu?

To było Krochmalna 87A. Tam był sklep spożywczy i ten sklep spożywczy był położony między posesją przemysłową, gdzie były te fabryki. Jak powiedziałem, Auto Union, dalej była fabryka, w czasie okupacji to była fabryka kuchni, ale przed trzydziestym dziewiątym rokiem tam była fabryka, [właściwie] nie fabryka, tylko zakład, gdzie robili pończochy, pończochy dla kobiet. Zdaje się, na trzecim piętrze była jakaś chemiczna [firma], gdzie [wytwarzano] mydło czy jakieś inne powidło, a na dole to były też warsztaty mechaniczne, które zostały przerobione na warsztaty, które pracowały dla III Rzeszy, budowanie tych kuchni. Więc myśmy tam pracowali nie za pieniądze, ale po prostu za chleb. Tam żeśmy dorabiali, że tak powiem. Czy chleb, czy ziemniaki, czy jakieś podstawowe rzeczy, które były konieczne do przeżycia. Tak że tam był „Berry”, mój kolega. Razem żeśmy na komplety chodzili. I to drzewo i ta piła tarczowa, która wydawała niesamowity huk i zgrzyt przy cięciu tego drzewa, była chyba używana do zagłuszania w momencie, jak tam próbowano broń. Druga rzecz, co była ciekawa, to często były wizyty citroenów. To są samochody, które były, zdaje się, przez Komendę Główną używane, dlatego że panowie byli w reglanowych płaszczach, buty oficerskie. Reglan chował ich steny czy jakieś inne pistolety za płaszczami. Stali przy bramie i moja funkcja była wtedy na róg Karolkowej i Krochmalnej, to jest róg teraz, ta pozycja jest wolna, tam była fabryka Henneberga. I plecami odwrócony byłem do kościoła Klemensa, zawsze obserwowałem ulicą Wolską, czy jakieś budy nie nadjeżdżają z jednej czy z drugiej strony. Nie wiedziałem, co oni tam robią. Ale kiedyś zobaczyłam scenę, kiedy z Luftwaffe przyjechał taki duży truck i staczano beczki z benzyną. Ale to, zdaje się, było już pewnego rodzaju przekupstwo żołnierzy niemieckich, że dostarczali to na sprzedaż, żeby bokiem zarobić pieniądze. Ta benzyna właśnie była używana do samochodów. Zdaje się, to była Komenda Główna. Oni mieli dla zakamuflowania te butle gazowe, bo tylko samochody mogą być operowane na zasadzie holzgasu albo tych butli, gdzie był sprężony gaz. Ale w gruncie rzeczy to nie było podłączone, bo samochody były potrzebne na benzynę, żeby miały zryw.
  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?

No. W czasie [okupacji] wszystko było na kartki. Warszawa głodowała, głodowała strasznie. Były kuchnia RGO, to była Rada Główna Opiekuńcza, w kilku punktach. Często żeśmy się tam, że tak powiem, zatrzymywali, żeby dostać łyżkę strawy. Pierwsze dni, jak Niemcy tylko wkroczyli do Warszawy, to pamiętam, zbudowali piece koksowe, „salamandry” takie, gdzie ludność się mogła ogrzewać. Przy tych piecach koksowych, które były opalane dla ocieplenia rąk czy nóg, to były samochody, że Niemcy rozdawali w pierwszych dniach po kapitulacji chleb. Wehrmacht rozdawał, ale kuchnie to były raczej RGO. I tam żeśmy czasami dostali łyżkę strawy. Chleb był na kartki, ja to nazywałem „dźwiękowcem”, dlatego że, zdaje się, oni nie używali mąki do podsypywania, żeby nie przylgnął do gorącego pieca, tylko trociny drewniane. „Dźwiękowiec”, bo on dźwięczał przy jedzeniu.

  • A w czasie Powstania?

W czasie Powstania czym myśmy się żywili? Myśmy mieli worki sucharów różnych, [ponieważ] jeszcze od trzydziestego dziewiątego roku zawsze mieliśmy metodę suszyć chleb na czarną godzinę. Była część tej biednej krowy, którą żeśmy zaszlachtowali. To były czasami posiłki bardzo, że tak powiem, dobre, bo był taki bogaty ten krupnik, no ale ogólnie to była głodówka, straszna głodówka.
No, marmolada, którą Niemcy nam przydzielali na kartki, to była marmolada, która stale rosła. Ona była kwaśna czy coś, ale wzrastała stale, margaryna była okropna, wstrętna. Sacharyna, którą żeśmy używali do kawy zbożowej, też była okropna. Przez pewien czas w Warszawie pojawiły się, jak Niemcy zajęli Grecję, to pojawiły się żółwie, żółwie takie małe i była zupa żółwiowa na różnych tych, w punktach restauracji i tak dalej. Ale co było bardzo, że tak powiem ciekawe i nieciekawe – ja nie mogłem, mną to trząsło – Niemcy nazwali to Schmelzkäse, to był ser do smarowania. Nigdy nie zapomnę tej sceny, kiedy mama przygotowała mi kanapkę, nożem tak rozsmarowała to i patrzę, w pewnym momencie tam się tworzą jakieś takie pagórki, a to robaki wstawały. Tak że niestety, mimo głodu nie skorzystałem. Ale kanapki do szkoły to przypominam sobie, to były dwie kromki chleba umoczone w zbożowej kawie, posypane cukrem, złożone…

  • Jakie nastroje panowały w czasie Powstania?

Była euforia szczęścia, radości w pierwszych dniach. Do parafii wtedy ludzie gremialnie się zjawili, ulice i cywile byli bardzo rozentuzjazmowani, no, jak zobaczyli jeszcze polskie flagi. Pamiętam, jak żeśmy jechali tym samochodem z benzyną ulicą Przyokopową, Grzybowską do Karolkowej, to stały przed domami tłumy ludzi i machali do nas. Byliśmy opanowani radością, że będziemy już wolni niedługo. Ale to się przeistoczyło w wielką tragedię, kiedy ruszyły właśnie te ataki. Ataki przebicia się ulicą Wolską, Chłodną, Elektoralną do Ogrodu Saskiego. Wtedy wszystkie te ulice i doprowadzające, boczne ulice, zmieniły się w cmentarzyska.

  • Jaki strój pan miał w czasie Powstania?

Miałem krótkie spodnie, skarpetki miałem i miałem buty, które były sznurowane, miałem opaskę i miałem hełm, który zachowałem z okresu właśnie tego posterunku karabinów maszynowych. To był hełm francuski z taką grzywką na górze, małe daszki. No i ta rakietnica za pasem to była, że tak powiem, moja dumna broń. Przydała się, bo rzeczywiście ten okres czasu, kiedy oni dostali tę benzynę, no to nie wiem, wiele tych butelek było nalanych, ale było bardzo dużo, bo tam przeważnie harcerki pracowały przy tym, przy przytwierdzaniu knotów jakichś, korkowaniu tego wszystkiego, tak że to była broń. No, pamiętam, bagnet był jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku. Przypominam sobie bardzo dobrze, bo to był bagnet, który miał na drugim końcu ostrza piłę do cięcia drzewa, maska gazowa, chlebak. O, i jeszcze było ciekawe, to jeszcze pamiętam, suchary wojskowe, które były pakowane w takich tych paczkach, i kawa zbożowa mieszana z cukrem. To był posiłek bardzo poważny, bo to były kostki dosyć długie, tak jakieś pięć centymetrów, pięć na pięć, na trzy centymetry długości. To był prawie posiłek, kiedy żeśmy jedli tą kawę z cukrem.
O, jeszcze może ciekawy moment. Pani nadmieniła, jak wyglądały w czasie okupacji... Nigdy nie zapomnę, to był powrót polskich wojsk, zdaje się spod Kocka. Na ulicy Wolskiej kolumny polskich wojsk. Myśmy wylegli wtedy z czajnikami, z gorącą herbatą, z kawą, cokolwiek mieliśmy jeszcze wtedy, bo już Warszawa zaczęła mieć zamknięty ten pierścień oblegający stolicę, no ale karmiliśmy naszych żołnierzy, jak tylko nam pozwalały warunki zapasów żywności. Oni ze swojej strony czasami dawali nam te swoje racje nawet. Ja pamiętam, dostałem kawał boczku wędzonego, który z chlebakiem mnie oddał do niesienia, tak że byłem szczęśliwy, że mamy kawałek słoniny jadalnej, mięsa.

  • Proszę opowieść o swoich dalszych losach?

Po wyjeździe z Pruszkowa jechaliśmy pociągiem wagonami zamkniętymi. Pierwszy raz przystanek to był Poznań, ale nie otworzyli wagonów. Za Poznaniem jak żeśmy już wjechali... Zasadniczo Poznań to już była III Rzesza, bo to było anektowane już do III Rzeszy. Ale pociąg się zatrzymał na jednej z takich łąk (przeważnie nas nocą wieźli) i otworzono niektóre wagony, ale dużo osób nie miało sił, żeby wyskoczyć i załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. To były obrazy dosyć przykre. Ale bardzo szybko zostały zamknięte wagony i pociąg ruszył dalej. Pierwszy postój to był obóz Oranienburg pod Berlinem. Cieszyliśmy się widokiem płonącego Berlina, bo to była ogromna łuna, płomienie sięgały wysoko. My na stacji wyglądaliśmy przez te zakratowane okienko i zmienialiśmy pozycję często, żeby zobaczyć, jak płonie III Rzesza. Tak że tam odczepiono, zdaje się, trzy czy cztery wagony. Trzy czy cztery wagony odczepiono i pociąg ruszył dalej. Jechaliśmy nocą. Następny postój, następny postój był Weimar, miejscowość Weimar. Przypominam sobie Weimar, bo tam jest przecież miejsce urodzenia Schillera i Goethego. I tam był w pobliżu obóz Buchenwald. Pociąg był podciągnięty dosyć blisko do Buchenwaldu, tam odczepili cztery czy pięć wagonów i pociąg pojechał dalej. To była jedna z ostatnich stacji, Bergen-Belsen. Jak zobaczyłem, jak nas wypędzili na pola, to co mnie uderzyło, to latryny. Latryny zbudowane dla ludzi, dwa słupy i takie poziome, duże belki, masa, powiedzmy, tych nieczystych rzeczy i dużo banknotów polskich, okupacyjnych rozrzuconych wszędzie, bo to było używane jako papier toaletowy. No więc Bergen-Belsen, ja mówię: „To, zdaje się, będzie koniec naszej podróży i tu nas zmienią na mydło”. Ten pobyt trwał kilka dni i była komisja, komisja, która zaczęła nas segregować: nadających się do pracy i nienadających się do pracy. Nadających się do pracy wysłali do obozu. Myśmy wtedy byli w obozie Lehrte bei Hanower, to blisko Hanoweru, Lehrte. Lehrte było miejscowością, gdzie nas zatrudnili. Część poszła do oczyszczania miasta Hanoweru, do czyszczenia miasta po bombardowaniu, bo były gruzy.

  • Kiedy to było?

To była gdzieś połowa, mniej więcej dwudziesty któryś sierpień, dwudziesty któryś sierpień to był prawie koniec sierpnia. Wszystkie te postoje to były zawsze kilka dni. Wtedy dano nam przydział do obozu Lehrte i tam zatrudniano nas przy przeładunku. To były długie rampy kolejowe, które przeładowywały towary prowadzenia wojny, bo przewozili granaty, pociski artyleryjskie, żywność, różne medykamenty i tak dalej. No i rabowane rzeczy z Europy zachodniej. Przychodziły w koszach ogromne butle, gdzie było wino, gdzie było masło, gdzie były różne rzeczy, które dla Niemców były konieczne dla prowadzenia wojny. W tym obozie znajdowali się Polacy, Francuzi, potem przyjechała dosyć liczna grupa Włochów, byli w mundurach lotniczych. Ja myślę sobie: „Co się dzieje, jakieś nieporozumienie. Dlaczego alianci wysyłają swoich żołnierzy tutaj do obozu, gdzie trzymano nas”. Jednego spotkałem Włocha, to było Franco Cavecalli, pamiętam jeszcze jego nazwisko. On był oficerem. Ojciec jego, jak on mi opowiadał, miał fabrykę gumy syntetycznej w Ferrara. Ferrara jest taka miejscowość we Włoszech, sprawdziłem to. Wymieniliśmy nazwiska i tak dalej, że po wojnie będziemy korespondować. Ale on się nie odezwał, a ja też straciłem jego ślad. Ferrara Italia, Gummi Sintetica Italia, to było miejsce własności jego ojca. Więc Włosi byli bardzo do nas przyjaźni. Ja zapytałem, co się stało, dlaczego są za kratkami. On opowiedział, że w trakcie, kiedy już Rzym zaczął być bardzo wrogi do Włochów, tam rozstrzelali dużo Włochów w Rzymie. On mówi, że część lotników, którzy byli pod dowództwem marszałka Badoglio, który się połączył z aliantami przeciwko Mussoliniemu, oni zostali zaaresztowani, wzięci jako jeńcy do [obozu]. Więc tu była historia, dlaczego byli Włosi. Byli Serbowie, było dużo Serbów. Rosjanie byli trzymani w zupełnie innej części. Ukraińcy w ogóle... Oni mieli napis „Ost” na swoich ubraniach. Myśmy mieli „P” w takiej lila ramce.
No i nasza praca polegała, jak już wspomniałem, na przeładunku. Ciekawe były momenty, kiedy zbliżały się alianckie samoloty i bombardowały teren. Baraki, które myśmy zamieszkiwali, to były baraki oznaczone ogromnymi krzyżami Czerwonego Krzyża znaki po to, żeby powiedzmy, uważać, że to jest obóz jeniecki czy coś, żeby nas nie bombardować i ratować stację. Kiedyś strącony został samolot. Niemcy byli bardzo zadowoleni, z pasami latali. Mówili: „No, strąciliśmy aliancki samolot”. Nas wygnano na zbieranie części. Pamiętam, znalazłem pas z niemieckim napisem Got mit uns, nogę lotnika, która była w bucie specjalnym, lotniczym, niemiecki but zapinany, no i kość stercząca. Też zaniosłem to do skrzynki, cokolwiek myśmy już mogli zabrać. I były dwa głębokie doły, gdzie woda zaczęła się zbierać. To były dwa silniki, które się urwały przy upadku. Tak że Niemcy potem mieli bardzo smutne miny, bo to był, zdaje się, jeden z niemieckich dwumotorowych. Pamiętam, nawet były wykłady w czasie Szarych Szeregów, gdzie uczono nas na sylwetkach samolotów, jakie to były, tam te dorniery, heinkle, junkersy i tak dalej. No to mieliśmy ćwiczenia też, żeby zapamiętać sylwetki i poznać w powietrzu, co to był za samolot. To był, zdaje się, Dornier, nie wiem, messerschmitt, może 110 nawet, bo to był myśliwiec z dwoma silnikami. Bo to było bardzo duże miejsce... Niektóre baraki od impaktu, od zderzenia z ziemią i ogromnego podmuchu powietrza, zdaje się, to były jak z kart, przesunięte na bakier. Co ich trzymało, że nie zapadły się na płasko zupełnie, to szafy, łóżka i prycze, na których żeśmy spali. Prycze były po pięciu do góry. Naszym wrogiem wtedy były najwięcej znienawidzone pluskwy, bo one szły wtedy takim szeregiem i robiły spadek na nas. Bardzo żywiły się naszą krwią. A były często komiczne momenty, bo do zapalenia pieca żeśmy stale oddawali deski, na których były te różne słomiane sienniki i tak dalej, i tych desek coraz było mniej. Czasami się zdarzyły wypadki, że był „tort”, kiedy trzy, cztery prycze załamywały się i spadało to na dół. Tak że to był ciekawy moment.
A jeszcze drugi taki moment, który bardzo dobrze pamiętam. Odciągnięto z tej rampy pociąg, gdzie były krowy. Pociąg był rozerwany i krowy uciekały z wagonów odkrytych i nieodkrytych, luzem. Rozbiegły się po polu, ranione niektóre. Padły ofiarą naszej, że tak powiem, głodnej grabieży. Tak żeśmy nabrali i mięso, i różne. Jeden specjalizował się w odcinaniu jęzorów. To poszło do baraków. Proszę sobie wyobrazić, myśmy po drodze smarowali ściany, tak że wszędzie było mięso czuć. Jak przyleciała żandarmeria czy [policja] polowa, Feldpolizei i potem, zdaje się, i gestapo przyszło, zaczęli badać tę sytuację, no to psy były zupełnie oszołomione, nie wiedziały, na co szczekać, gdzie szukać mięsa, bo wszędzie czuły to mięso. Myśmy byli przezorni, Francuzi szczególnie byli dosyć biegli, bo umieścili na strychu. Odsuwali, te sufity były takie, że można było te panele wyjąć, powsadzali to mięso. Tak że żeśmy mieli pożywienie i to była dla nas wielka radość, że myśmy mieli mięso.
A tak to gotowaliśmy. Zupa była, tak zwana wodzianka. Steckrübe to były z brukwi robione jakieś różne historie. Obierki jakieś takie różne. Włosi jak przyjechali, to rzucili się niesamowicie i robili sałatę z mleczu. Mlecz. No i żaby poszły w ruch, kiedy nas w czasie alarmów wypuszczano na pola, tam gdzie mieliśmy te dziury pokopane. To tam chowaliśmy się, że tak powiem, w tych dziurach. Amerykanie w ciągu dnia przyjeżdżali, mieli tę metodę bombardowania dywanowego, tak że pole zamieniało się po prostu w ogromne pole, tak jak wulkany zupełnie wyglądało, bo te bomby były ciężkie. Od razu woda zaskórna powstawała i baseny się robiły.

  • Jak długo pan był w tym obozie?

Byłem do uwolnienia nas. Jak już się zbliżał dzień, kiedy usłyszeliśmy armaty zbliżającego się frontu z zachodu… Niemcy byli przezorni na tyle, że mówili: „No, musimy ewakuować obóz”. Więc czwórkami nas postawiono. Strażnicy już byli tacy dosyć wybrani, w sensie Volksturmu. Ten strażnik, [żołnierz] jeszcze z I wojny światowej, to on tak już kuśtykał, tak że były momenty, że dawał nam karabin, żeby potrzymać, bo on już tracił siły. Popędzono nas na wschód w kierunku miasta Sehnde, Hildesheim. I tam na drodze, to było 11 kwiecień czterdziestego piątego roku... W nocy. W nocy... Pamiętam miałem taką kurtkę. To była kurtka taka półniemiecka, pół jakaś, nie wiem, spadochroniarska czy coś. To było moje pokrycie. Uczułem karabin, powiedzmy, na brzuchu. I w nocy, cicho zupełnie (Amerykanie nie mają podkutych butów, tylko mieli te gumowe buty) odbiła nas jednostka Pattona, która szła, zdaje się, na Pilzen, na Dolną Saksonię.
Więc kiedy nas wzięli już w swoje ręce, przesunęli nas na tyły. Tam zaczęto nas karmić. Pamiętam bardzo ciekawy moment, kiedy zjadłam pancakes. To są takie placki, pancakes. Nie jak naleśniki, grubsze od naleśników, jak placki kartoflane, ale specjalne ciasto było, z takim syropem cukrzanym. Pamiętam, że zjadłem osiem czy dziewięć tych placków i wypiłem bardzo dużą ilość soku grejpfrutowego. No i zabrano mnie wtedy do izby chorych, bo zaczął mi rosnąć [brzuch]. Związano mnie różnymi ręcznikami, bo nadmiar żywności u głodnego wywoływał reakcję taką, że ja zacząłem po prostu już puchnąć. No ale jakoś to skontrolowali.
Trzymali nas kilka dni jeszcze na tyłach, a potem ciężarówki nas odwiozły do obozu w Fallingbostel. To był obóz jeniecki, gdzie trzymano jeszcze jeńców z okresu trzydziestego dziewiątego roku i tam było dosyć dużo jeńców. Tam było około pięciu tysięcy jeńców polskich. Tam byli Rosjanie, ale oni byli trzymani zawsze na boku. Cmentarz rosyjski był wielki, bo było tam prawie trzydzieści tysięcy pochowanych. Akowców było kilka grobów, które żeśmy notabene odwiedzili (to zupełnie inny rozdział) w dwutysięcznym którymś roku. Ale kiedy do tego obozu wróciliśmy, to już był kwiecień... To był maj czy czerwiec czterdziestego piątego roku. Więc tam nas od razu wzięto w opiekę. I tam był już Czerwony Krzyż, tam był obóz zagospodarowany przez jeńców z trzydziestego dziewiątego roku. Tam stworzono kompanię gimnazjalną, bo myśmy byli normalnie w wieku takim piętnastu, szesnastu lat, młodociani jeszcze, i tam nas już umundurowano i staliśmy się częścią armii Renu. Armia Renu to była armia okupacyjna w strefie brytyjskiej. To było gimnazjum Jana Kasprowicza, gimnazjum i liceum. No i tam nas było może ze stu dwudziestu akowców. Kolegów, których dwóch spotkałem, to był Ścibor, ten z barykady na Górczewskiej, „Rybka”, Czarciński. „Rybka” już ma biedny, Alzheimera, tak że jak go odwiedzam tutaj, to już nie komunikujemy. Czarcińskiego nie mogłem widzieć. Był Japa. Japa miał dosyć żabią [aparycję], więc żeśmy go Japą nazywali. Tego widziałem, bo jak żeśmy się spotkali w pięćdziesiątym... Jak powiedziałem, w pięćdziesiątym dziewiątym roku przyjechałem pierwszy raz do Polski, to te grono jeszcze było liczne, a teraz już nie. Nawet boję się zadzwonić do „Rybki”, bo nie wiem, czy on jeszcze żyje. Tak że tam byłem przez rok czterdziesty piąty, czterdziesty szósty, czterdziesty siódmy. W czerwcu, 21 czerwca, nas zdemobilizowano. Pamiętam, pułkownik Werszner podziękował za służbę dla II Rzeczpospolitej na wygnaniu. Pamiętam go bardzo dobrze, bo on był austriackim oficerem i miał monokl w oku. Potem żeśmy się spotkali w Chicago, jak było już skupisko nowych emigrantów. Tak że do czerwca czterdziestego siódmego roku tam zdałem małą maturę.
Potem, co nastąpiło, że już byliśmy ciężarem dla władz okupacyjnych. Odwiedzano nas przez misję warszawską. To byli oficerowie wojska ludowego, którzy nas bardzo serdecznie zapraszali do powrotu do kraju. A myśmy już mieli lepsze wiadomości niż oni. Niektórzy, którzy wyjechali na lewo do Polski, wrócili po dwóch, trzech miesiącach i mówili: „Panowie, to nie jest kraj, że nas będą tolerować”. No i myśmy już mieli zastrzeżenia. Jedna wizyta była dosyć ciekawa w obozie Fallingbostel, kiedy przyjechali oficerowie misji warszawskiej. Przemawiali gorąco do nas na powrót do kraju. Przemowa była w budynku, gdzie był strażnik, który pilnował kąpiących się w rezerwuarze wody. Wielka woda. No, zatrzymanie wody w czasie ataku, kiedy pompy i rurociągi nie działały, to pompowano z tego. No i uniesieni radością goście podnieśli całą tę mównicę jego i on wylądował w brudnej wodzie nieużywanego basenu. Na drugi raz kiedy przyjechali, to już były pancerne samochody asystujące, brytyjskie, które ich ochraniały. Ale z tego nic nie wyszło, bo nikogo nie namówili. Do obozu w Fallingbostel był przydział jednej kompanii z dywizji pancernej generała Maczka. Oni byli naszymi takimi jak gdyby przedstawicielami wobec władz brytyjskich. Umundurowani w pełni, dobrze wykarmieni, pojazdy brytyjskie, tak że ich bardziej słuchano niż jeńców, powiedzmy, z trzydziestego dziewiątego roku czy nas.
Więc ten czterdziesty siódmy rok się skończył tym, że przeniesiono naszą szkołę – już byliśmy cywilami wtedy – do obozu Rehden koło Diepholz. Tam były szkoły skomasowane z trzech stref. Przyjechał do nas Maczków. Wie pani, co to jest Maczków? Maczków to było miasteczko zabrane Niemcom. To była, zdaje się, niemiecka nazwa Meppen, [właściwie Haren – red.]. To miasteczko było przerobione na polskie miasteczko, nazwano je Maczkowem i tam było dużo rodzin i uchodźców i pracowników przymusowych, jeńców. W tym Maczkowie była szkoła, którą jednak przeznaczono na komasację ze szkołą w Rehden. Przyjechało: Maczków, Ingolstadt, Salzgitter i Fallingbostel. Myśmy byli gospodarzami tego ośrodka, bo byliśmy pierwsi. No, tam uczęszczałem do liceum już po małej maturze. Skończyłem maturę w czterdziestym dziewiątym roku, w czerwcu, no i wróciłem do obozu w Fallingbostel.
Starałem się dostać jeszcze pracę, bo nie mogłem się zdecydować, gdzie jechać. Czy do Australii, czy do Argentyny? Anglicy nas zapraszali do pracy jako domestic, do Wielkiej Brytanii, ale ja byłem taki dosyć zgorzkniały w stosunku do naszego alianta, więc powiedziałem, że nie, zaczekam. No i znalazłem jakiegoś wujaszka dalszego w Trenton, w New Jersey, Robelyn, Trenton, w tych miejscowościach stanu New Jersey, który dał nam tą promocję, wizy. To jest tak zwany affidavit, affidavit na podstawie, którego opuściłem Niemcy. Ale w międzyczasie pracowałem przez półtora roku jako tłumacz dla agencji Australian Military Mission. To była australijska misja wojskowa rekrutująca polskich emigrantów, polskich uchodźców do Australii. To była dosyć duża operacja. O, muszę teraz nadmienić, że tutaj po siedemdziesięciu latach w Warszawie spotkałem mojego przyjaciela Lecha Gade, z którym razem żeśmy byli w tych różnych obozach i po siedemdziesięciu latach na siedemdziesiątą rocznicę Powstania spotkaliśmy się „pod Wiedniem” – w hotelu „Sobieski”. Tak że to był ten okres, kiedy jeszcze wróciłem do Fallingbostel. Przepracowałem mniej więcej jakieś półtora roku i opuściłem gościnną, niegościnną ziemię niemiecką. To był 9 grudnia pięćdziesiątego roku.

Powitała mnie [Statua] Wolności w Nowym Jorku (to był 20 grudnia), po długiej podróży dziewięciu dni. To była podróż dosyć męcząca, bo jechaliśmy takim okrętem [niezrozumiale] z Bremerhaven do Nowego Jorku. Ta podróż trwała chyba czternaście dni. Atlantyk był bardzo burzliwy, więc wybujało nas do sedna. Zawitałem do Nowego Jorku. Wujek już na mnie czekał. Zawiózł nas do swojego, że tak powiem, lokum w Robelyn. To jest miejscowość jakieś siedemdziesiąt kilometrów na południe od Nowego Jorku. Tam przebyłem mniej więcej rok, gromadząc ciężką walutę, żeby ruszyć dalej świat. No więc ciągnęło mnie, co. Chicago mnie ciągnęło, bo tam byli moi wszyscy, że tak powiem, przyjaciele, znajomi. Więc opuściłem Robelyn i przyjechałem do Chicago. To był rok pięćdziesiąty, koniec pięćdziesiątego pierwszego roku. Ale już zarobiłem tyle pieniędzy, że mnie stać było na podróż. Spotkaliśmy się tak, był pan doktor Świrski, który powiedział: „Ja do Chicago nie jadę żadnym autobusem. Ja do Chicago pojadę własnym samochodem”. I rzeczywiście kupił sobie grata, który miał jeszcze drewniane, że tak powiem, szprychy i lampy naftowe, i firanki w oknach. Doktor Świrski. Myśmy żegnali się, jakby on jechał na stracenie. On po tygodniu przybył do Chicago w całości i tak dalej tym swoim wehikułem. Tam jeszcze był sędzia Lipko. Sędzia Lipko i jeszcze szereg osób, które pracowały w Trenton, New Jersey już dla zarobku na parafii Świętej Trójcy w stolicy stanu New Jersey, Trenton. No, ja tam nie zagrzałem długo miejsca. Wyruszyłem do Chicago razem z moimi przyjaciółmi których spotkałem w Trenton. Ja mieszkałem na przedmieściach Trenton. No, w Chicago byliśmy szczęśliwi, bo mieliśmy już swoją pakę. Mieliśmy ludzi, z którymi można było rozmawiać, płakać, cieszyć się i tak dalej.
No i w Chicago za gościnę amerykańską, to był luty pięćdziesiąty trzeci rok, wezwano mnie, zasadniczo ja się sam zameldowałem do Selective Service. To są takie biura poborowe. Byliśmy zobowiązani, bo konsul w Bremerhaven zapytał się mnie, czy Am I willing to bear the arms against the enemies of the United States? Czy jestem chętny do noszenia broni w obronie Stanów Zjednoczonych? No, nie mogłem odpowiedzieć „tak” czy „nie”, tylko „tak”. Więc to mi umożliwiło dostać aprobatę na wyjazd do „ziemi obiecanej”. No i tam rok pięćdziesiąty trzeci w czasie burzliwej wojny, akcji policyjnej... To nie była wojna, to była akcja policyjna w Korei, zostałem zabrany do wojska amerykańskiego. Trening szesnastotygodniowy przeszedłem w 101 Dywizji Spadochronowej w Breckinridge w Kentucky. A Kentucky słynie... powiedzmy, beautiful state of beautiful horses and wild women. A raczej odwrotnie. Wild horses and beautiful women. Tak że tam byłem szesnaście tygodni. Trening, a potem przeszedłem przez okres tak zwanej szkoły specjalnej. To było 2 Armia amerykańska. Tam chodziłem już na kursy. Poprawiałem swoją znajomość języków obcych. Zdałem egzamin z niemieckiego, rosyjskiego. No, angielski już był na tyle dobry, że porozumiewałem się zupełnie swobodnie. Służyłem w armii amerykańskiej przez dwa lata, do lutego pięćdziesiątego piątego roku.
W międzyczasie to był okres, kiedy wojna w Korei się skończyła i powróciłem do mojej drugiej, że tak powiem, miejscowości stałego zamieszkania, Chicago. Tam zaczęliśmy szukać pracy. No, w fabrykach można było, ja jednak ruszyłem na pracę i skończyłem kurs kreślarski. Tam byłem na tyle dobry, że znalazłam sobie pracę w kompanii Babcock and Wilcox. To jest taka słynna kompania, która robiła bojlery, piece do wytwarzania pary. Jeśli się nie mylę, to [była] remiza tramwajowa i elektrownia, gdzie [obecnie] jest Muzeum, tam te bojlery mogą być Babcock and Wilcox, bo one zostały jeszcze na tej sali. Tam pracowałem dosyć długo, przez pięć lat. Potem w drugiej kompanii. To była kompania United Engineers. Już zdałem egzaminy, chodziłem na kursy. Przez dwa lata rząd amerykański dawał mi tak zwany GI Bill, to skończyłem studia wyższe, zakończyłem inżynierię i już ruszyłem do pracy na polu inżynierskim. Tak że byłem w sekcjach mechanicznych przeważnie. Byliśmy zajęci budową stacji [elektrowni] nuklearnych, stacji takich normalnych, pędzonych na węgiel czy pył węglowy. Rafinerie były też moją, że tak powiem, moją ulubioną pracą. No i po skończeniu pracy z United Engineers przeszedłem do pracy dla kompanii Fluor. Fluor to jest bardzo duża organizacja konstruktorska, taka światowa. Pięćdziesiąt parę tysięcy zatrudnionych ludzi jest w różnych krajach. No podobała mi się ta firma, dlatego że mnie wysyłali do różnych stanów, tak że odwiedzałem Amerykę i te czterdzieści osiem stanów, a nawet wyjeżdżałem poza. Na przykład w Kanadzie pracowałem dosyć długo w Calgary. Piękna miejscowość, między Banff a Lake Louise. Tam są piękne Góry Skaliste, godne uwagi dla turystów. Tam pracowałem, potem wróciłem z powrotem i już, jak to mówią, osiągnąłem wiek taki emerytalny. Jeszcze miałem jeden przydział, gdzie, że tak powiem, się nie spisałem, bo rozchorowałem się, dostałem wrzodów żołądkowych, bo tam żeśmy ciężko nocami pracowali. To była nuklearna stacja w Massachusetts, w Brotton. Tam mieliśmy okres czasu, że tam spędziłem chyba prawie sześć czy osiem miesięcy. No i potem już miałem tej zabawy dosyć i poszedłem na pensję w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Od tego czasu już, jak to mówię, żyję na łasce wuja Sama.

  • Czy pan myślał o powrocie do Polski?

Myślałem. Myślałem, ale już tam córki się urodziły. Nawet kupiłem sobie w miejsce tutaj pod Warszawą i chcę to sprzedać, ponieważ nie mogę namówić rodziny, żeby powróciła do Polski. No bo wie pani, starszych drzew to już się nie przesadza. Dlatego że trudno się aklimatyzować w miejscach nowego, zaczynać życie na nowo. Więc pozostaliśmy, że tak powiem, na wygnaniu. No ale nas jest tam dużo, chociaż ta świadoma grupa polskości się zmniejsza, zmniejsza, nieubłaganie się zmniejsza, tracimy członków. Jestem wiceprezesem okręgu, takimi po prostu smutnymi przypadkami, że [zmarł] Janusz Zadarnowski, który był prezesem okręgu, to znaczy pod swoimi skrzydłami skupiał środowiska akowskie na Zachodnim Wybrzeżu, Los Angeles, San Francisco, skupiał też Wschodnie Wybrzeże, też część Armii Krajowej w Stanach, w Nowej Anglii, Nowy Jork New Jersey, Vermont i tak dalej. No i centrum Polonii na zachodniej półkuli to jest Chicago. To jest miejscowość, gdzie jest ponad milion Polaków. Ponad milion Polaków świadomych polskości, a szczególnie po takim okresie, kiedy była Solidarność. To ten trójkąt, który że tak powiem, oswobodził nas, to był prezydent Reagan, który dał kasę, Ojciec Święty siła ducha, no i nasz elektryk, który zgasił światło na Kremlu. Tak że ten trójkąt dał nam wolność, że tak powiem.

  • Proszę opowiedzieć o tej organizacji.

O naszej organizacji? Więc organizacja została, że tak powiem… Flaga poświęcona została gdzieś w latach czterdziesty dziewiąty, pięćdziesiąty w Chicago. Wtedy było bardzo liczne grono weteranów, bo tam po prostu skupiły się jednostki 2 Korpusu. Bo uzupełnienia, muszę przypomnieć, uzupełnienia 2 Korpusu to były też uzupełnienia siłą męską z obozów niemieckich czy z angielskich, którzy byli w AK, no i różnymi drogami szli do Andersa. Te ośrodki skupiały, że tak powiem, kwiat młodzieży polskiej, akowskiej, świadomej młodzieży. No i te okresy były znamienne tym, że myśmy działali na różnych polach, a szczególnie pole humanitarne było bardzo popularne. Więc Fundacja Armii Krajowej pod zarządem prezesa Wiesia Chodorowskiego, który był szczurem kanałowym w czasie Powstania... Wiesiek ostatnio też jest już biedny, bo przechodzi rekonwalescencję po swojej operacji, więc tę funkcję do pewnego stopnia odziedziczyłem, bo byłem wiceprezesem, tak że spadło na mnie dużo.
Równocześnie jestem sekretarzem oddziału Byłych Żołnierzy Armii Krajowej w Chicago, tak zwany BZAK. BZAK, Byli Żołnierze Armii Krajowej w Chicago. Ten okres, kiedy byliśmy w rozkwicie, to pamiętam, gdzieś jakieś dziesięć czy piętnaście lat temu, to był walny zjazd, na którym zjawili się nasi przywódcy, bo pamiętam, Nowak-Jeziorański jeszcze przyjechał do nas do Chicago, Karski był w Chicago, szereg innych osób ze Batalionu „Zośki”. No, jedyny gość, który jeszcze żyje, to jest Madejski, który jest jednym z żołnierzy „Zośki”. On na przyczółku czerniakowskim jeszcze był. No więc on jest jeszcze pełny życia, ale już nogi nie niosą go tak. Jest tutaj z nami, jest tutaj z nami Mietek. Co jeszcze chciałem powiedzieć... Aha, o tej naszej organizacji. Więc nasza działalność skupiała się na czym. Mieliśmy tutaj świetlicę pod nazwą „Niedźwiadek”. Ona była na Świętokrzyskiej 18. Świetlica była organizacją w pełni humanitarną, bo przysyłaliśmy masę lekarstw, których nie było w Polsce. Różne balkoniki, kule, laski. No i poza tym pomoc finansowa, dzięki której nasz „doktór Judym”, doktor Rubkiewicz, skończył swoją specjalizację. On jest specjalistą od spraw sercowych i jest kierownikiem tej lecznicy na ulicy... [...] Mariańska, Mariańska 1. [...] Więc oni tam operują i też są, jak to mówią, bardzo w potrzebie. Staraliśmy się sprowadzać, cokolwiek było możliwe. Pieniądze na zakup pewnych aparatów do badania serca. Na przykład kupiliśmy za dwieście tysięcy niektóre maszyny, które były tutaj nieznane, to były nowoczesne maszyny Philipsa. I oni tam są dobrze wyekwipowani. Przyjeżdżają żołnierze Armii Krajowej nie tylko lokalni tutaj, ale przyjeżdżają z dawnych naszych Kresów. Tak że oni dostają tą pomoc. I na przykład dużo żeśmy też [wysłali] pieniędzy i wysyłamy w dalszym ciągu na Kresy, starając się umożliwić tym ludziom przyjazd tutaj, na leczenie. Więc te sto czy dwieście dolarów tam z przebiciem, powiedzmy, siedmiokrotnym na Ukrainie czy na Białorusi, to daje im niesamowitą szansę leczenia sobie zębów czy aparatu słuchowego, czy jakieś okulary, czy coś takiego. W tej roli bardzo pomagała nam pani Loryś, Maria Loryś, która ma dziewięćdziesiąt sześć lat, nawet dziewięćdziesiąt osiem. Ona jest z okolic nie Sandomierza tylko okolic Lwowa i ona często jeździ tam, żeby [wspierać] tych naszych biednych rodaków, robinsonów, którzy zdecydowali się pozostać na starych pieleszach. Tam są rodziny nawet takie szlacheckie Zamoyskich i Potockich czy innych jeszcze. Siedzą na swoich, że tak powiem, latyfundiach dawnych i dostają pomoc. Tak że pani Loryś jest takim naszym oficerem łącznikowym i ją zawsze popieramy, jak tylko możemy, żeby właśnie tę pracę… Ale to już niestety zbliża się koniec.

  • Jak liczny jest ten związek?

Był okres czasu, że było nas bardzo dużo, tak do dwustu pięćdziesięciu prawie. Potem, już lata jak mijały, sto dwadzieścia. Obecnie jakichś czynnych to na zebrania przychodzi dziewięć, dwanaście osób. Na różne uroczystości, no to, powiedzmy, dwadzieścia osób. Najliczniejsze grono mieliśmy też pań z obozu Oberlangen. Oberlangen. Cztery czy pięć przyjechało tutaj z nami. Już wróciły dzisiaj, piątego wróciły z powrotem do swoich rodzin. Panie z Oberlangen tutaj są zawsze pod skrzydłem pani Anity Cegielskiej. Ona właśnie roztacza opiekę nad nimi. No i kiedyś w takiej luźnej rozmowie mówię tak: „U nas strasznie teraz jest, jak mówią, okres, gdzie mamy dużo pogrzebów”. – „A ile mieliście pogrzebów?” No ja mówię: „Nasz kolega Janusz Zadarnowski odszedł na wieczną wartę dzisiaj. To znaczy już jest jeden dzień. Wczoraj byliśmy na pogrzebie Mariana Pruska, który był prezesem oddziału w Chicago”. Byliśmy na uroczystości pogrzebowej. Wiesiek, szczur kanałowy, też już zaczyna tuptać, jak to mówią. Też biedny jest, no ale jeszcze spotykamy się. Ja tam jestem sekretarzem i zasadniczo na mnie spadły wszystkie obowiązki. Staram się z nich wywiązać, ale już też na zakrętach zaczynam tuptać...

  • Które wydarzenie z Powstania najbardziej utrwaliło się panu w pamięci?

Powiedzmy, taki moment jak przenoszenie benzyny na Górczewską, bo ja byłem wtedy pod bezpośrednim ogniem na ulicy Wolskiej. Dalej, dzień, w którym zawieszaliśmy polskie flagi na ulicy. Dalej, powitanie naszych chłopaków, jak już się gromadzili tam u Janusza Korczaka, to był moment taki, ja mówię: „No, nareszcie może dostaniemy jakąś pomoc ze zrzutu”. Były zrzuty, ale to na cmentarze. Ale to już po moim, że tak powiem, po mojej kadencji. Tak że to były momenty nadziei, oczekiwania. Ale jak dni mijały i te stosy trupów widzieliśmy na każdym kroku, ulicy, ludzi umierających na każdym kroku ulicy. Tak że to było bardzo takie, ja wiem, no... Żal, że zerwaliśmy się do tego boju o wolność. To było poświęcenie niesamowite, ale nagromadzona nienawiść do Niemców przez te nieludzkie traktowanie pięciu lat, to obojętnie, jakie były decyzje rządu, czy londyńskiego, czy lokalnych tutaj władz, powzięcia decyzji i rzucenia się na tą okropną walkę, to jednak zaważyło. Szczególnie moment takiej iskry, kiedy zaczęli rozgłaszać już Niemcy… Bo ten moment jeszcze przed Powstaniem, ja nigdy nie zapomnę, żeśmy siedzieli na takim podwyższeniu przy śmietniczce na Alejach Jerozolimskich i podziwialiśmy powracające oddziały raczej już takich rozbitków wojennych na wozach, opony były wypchane słomą. I to towarzystwo się pchało na zachód, powracając spod tych różnych klęsk, jakie ich spotkały, zasłużonych zresztą, ze wschodu. Tak że to nas podtrzymywało [w przekonaniu], że ten dzień już nadchodzi, że już niedługo chwycimy za broń. I to spotykanie, roznoszenie „bibuły” i wiadomości, jakie były podawane w „Biuletynie Informacyjnym” i w tym „szmatławcu”, który żeśmy czasami używali do rozprowadzenia tej „bibuły”, wsadzając do tego „Kuriera Warszawskiego” „bibułę” i puszczając dalej. Więc to były momenty takie wzniosłe. Ale już kiedy zobaczyliśmy, jaką cenę płacimy za to... No, ja raczej mogłem spojrzeć teraz, z oddali w perspektywie czasu, że to była niesamowita odwaga i poświęcenie narodu na bój, który zaowocował dopiero w Solidarności.


Warszawa, 5 sierpnia 2014 roku
Wywiad prowadziła Elżbieta Trętowska
Tadeusz Roman Gubała Pseudonim: „Tabaka” Stopień: strzelec, służby pomocnicze Formacja: Obwód III Wola, 3 Rejon, pluton 315 Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter