Tadeusz Tarczyński „Moneta”

Archiwum Historii Mówionej
Tarczyński Tadeusz, urodzony 20 lipca 1925 roku w miejscowości Kobrusa, województwo kieleckie. W czasie Powstania miałem stopień strzelca. Zgrupowanie „Chrobry II”, pseudonim „Moneta”.

  • Proszę coś powiedzieć o latach przedwojennych. Urodził się pan w małej miejscowości. Czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo?

Rodzice mieszkali w Warszawie, z tym że matka mojej matki mieszkała właśnie w tej miejscowości, ponieważ [tam] pracowała. Widocznie [matka] była zmuszona urodzić mnie tam, a nie gdzie indziej. Nie wiem, jak długo tam przebywałem, w każdym razie do szkoły powszechnej zacząłem uczęszczać w Warszawie i w Warszawie też mieszkałem.

  • Gdzie pan mieszkał w Warszawie?

W Warszawie mieszkałem początkowo na ulicy Litewskiej pod numerem 7, pomiędzy Marszałkowską a aleją Szucha, a następnie na Marszałkowskiej pod numerem 12, prawie vis-à-vis „Kuriera warszawskiego”. […]

  • Czym się zajmowali pana rodzice przed wojną?

Mnie się wydaje, że wywodzili się z klasy robotniczej, z tym że nie mogę za wiele o tym powiedzieć, bo w 1939 roku moja matka umarła. Umarła, można powiedzieć, w przeddzień wybuchu drugiej wojny światowej. Ojciec z kolei został pobrany do wojska, poszedł na front.

  • Miał pan rodzeństwo?

Byłem jedynakiem. W Warszawie mieszkała również siostra mojej matki, na ulicy Pańskiej, która w tym czasie – bo miałem wtedy zaledwie czternaście lat – mną się zajęła, zaopiekowała i mieszkałem razem z nią.

  • Czyli jak wybuchła wojna, mama już nie żyła, tata został powołany do wojska. Jak wybuchła wojna, pan był w Warszawie?

W trakcie wybuchu wojny byłem w Warszawie.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?

To był 1 września. Już wtedy mieszkałem u ciotki, u siostry mojej matki. Była na mieście, ja byłem w mieszkaniu w tym czasie. Około godziny dziesiątej spadły pierwsze bomby w okolicach ulicy Towarowej, bodajże Dworca Głównego. Gdzieś o godzinie dziesiątej, dziesiątej trzydzieści wróciła z miasta ciotka i oznajmiła, że rozpoczęła się wojna. Trzeba było szukać okazji, żeby z Warszawy można było się przenieść gdzie indziej, w miejsce bardziej bezpieczne. Już szlaki komunikacyjne były zniszczone. Jeszcze na Puławskiej był czynny dworzec ciuchci, która jeździła z Warszawy do Nowego Miasta. Wyjechałem z Warszawy.

  • Razem z ciocią?

Nie. U cioci była jej matka, która mieszkała w województwie kieleckim. Do Nowego Miasta dojechaliśmy ciuchcią, a później już dalszą drogę przebyliśmy pieszo. Zanim dotarliśmy do miejsca, po drodze spotkaliśmy się z Niemcami, którzy nas zatrzymali, zrewidowali. Ale widząc starszą osobę i mnie, chłopca, pozwolili nam dalej iść.
Przebywałem tam do 1941 roku. W 1939 roku akurat ukończyłem szkołę powszechną w Warszawie. To była bodajże aleja 3 Maja, [szkoła] mieściła się koło Muzeum Wojska Polskiego.
Wróćmy do miejsca, do którego żeśmy zaszli, i późniejszego okresu. Ponieważ ciotka mieszkała nadal w Warszawie, powiadomiła mnie, że została otwarta szkoła zawodowa w Warszawie przy ulicy Konopczyńskiego – mała uliczka w rejonie Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia. Wróciłem do Warszawy. W 1941 roku zostałem przyjęty do szkoły i w 1943 roku ukończyłem szkołę zawodową. Po egzaminie otrzymałem świadectwo czeladnicze w zawodzie ślusarskim. Ale później rozpoczął się problem, dlatego że Niemcy wszystkim uczniom, którzy uczęszczali do tej szkoły, wystawili nakazy, skierowania do zakładów pracy. Dostałem skierowanie do zakładu metalurgicznego w Ursusie. W Ursusie Niemcy wówczas produkowali prawdopodobnie czołgi. Z tym że pracowałem w tym zakładzie na tokarni rewolwerowej, jakieś elementy, nie wiem jakie, dorabiałem. Nie o to chodziło. Chodziło o to, że niejednokrotnie praca tam była dla mnie bardzo uciążliwa. Nieraz po szesnaście godzin, minimalne zarobki. Liczyłem tylko na siebie. Człowiek młody, chciał troszkę się rozerwać, więc postanowiłem zwiać.

  • Mieszkał pan cały czas u cioci?

Mieszkałem cały czas w Warszawie, w latach 1941–1942 chyba, mieszkałem na ulicy Pańskiej, po częściowej likwidacji getta. Przedtem getto było bardziej rozległe. Później ciotka otrzymała mieszkanie po Żydach. Na Pańskiej jedna połowa ulicy należała do Polaków, a druga już do Żydów. Kiedy wybuchło powstanie w getcie, to jeszcze pracowałem w Ursusie. Kiedy wyszliśmy z hali fabrycznej poprzez dziedziniec do stołówki, zobaczyliśmy, jak Warszawa płonie.

  • Wybuchło powstanie w getcie?

Wybuchło powstanie w getcie warszawskim. Kiedy wróciłem do domu, zauważyłem – bo mieszkaliśmy przez ulicę – nie tylko, że budynki w getcie płoną, ale [były] i pojedyncze strzały. Dowiedziałem się o powstaniu. Kiedy zwiałem, za przeproszeniem, z Ursusa, z zakładów, to się obawiałem, że Niemcy będą mnie poszukiwać i albo [wyślą mnie] do obozu, albo do prac przymusowych do Niemiec. Postanowiłem się ukrywać. Ukrywałem się w Radzyminie do lipca 1944 roku.

  • U rodziny, znajomych?

Tam po prostu miałem znajomego inżyniera jeszcze sprzed wojny, który przygotowywał budynek pod szpital, bo front wschodni zbliżał się już do Warszawy. On mnie zatrudnił na czarno, bo trzeba było się jakoś utrzymać.

  • Co się stało z ojcem?

Przeżył, dostał się do niewoli. Wracając do Radzymina. Na dwa, trzy tygodnie [przed Powstaniem] wróciłem do Warszawy. Powstanie zastało mnie w Warszawie.

  • Czy pan należał do konspiracji?

Nie należałem do konspiracji, a jedynie po szkole zawodowej i po przymusowym zatrudnieniu w zakładach Ursus ukrywałem się.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia?

Niezwłocznie zgłosiliśmy się. Było nas trzech kolegów. Jednym z nich był Henryk Łagodzi, nazwiska drugiego nie pamiętam, miał na imię Ryszard. Kiedy zwróciliśmy się do dowódcy kompanii, oczywiście zostaliśmy przyjęci. Nie wiem, czy w tym samym dniu, czy na drugi dzień, złożyliśmy przysięgę. Przedtem musieliśmy obrać sobie pseudonimy. Jeden z kolegów, Henryk Łagodzki, wybrał sobie pseudonim „Orzeł”, drugi – akurat tak się stało, że trzymał monetę w ręku – „Reszka”. Na mnie, jako na trzeciego… Ten „Orzeł”, ten „Reszka”, to ja – „Moneta”. Z „Orłem” [trzymaliśmy się] przez cały czas Powstania, jak i również obozu jenieckiego…

  • Dużo ochotników przychodziło, zgłaszało się?

Dosyć dużo.

  • Dostał pan opaskę, jakąś broń?

Opaskę dostałem, ale nie dostałem broni, bo z bronią było bardzo trudno, bardzo krucho. [O] broń trzeba było się postarać. Pierwsze zadanie, jakie otrzymałem, było tego rodzaju: przynieść ze Śródmieścia na Powązki paczkę z granatami dosyć pokaźnych rozmiarów. Kiedy to zadanie zostało przeze mnie wykonane, otrzymałem dwa granaty od tego, któremu przekazywałem paczkę. Byłem już uzbrojony. Dotychczas posługiwaliśmy się jedynie butelkami z płynem zapalającym, ale później już miałem dwa granaty.
Bodajże w drugiej połowie sierpnia szliśmy ulicą Złotą w kierunku Marszałkowskiej, trzech nas szło, między innymi „Orzeł”, hrabia Łagodzki. Tuż przed skrzyżowaniem ulicy Marszałkowskiej podchodzi do nas kobieta i pyta, czy nie chcemy granatów. Wtedy takie rzeczy były na wagę złota. „Ależ oczywiście”. Prowadzi nas do budynku, budynek był na rogu Złotej i Marszałkowskiej, to był bodajże dom Singera. To był budynek w kształcie kwadratu, podwórko. Leżały trzy granaty zaczepne typu jajkowego. Było wejście na podwórko oczywiście, była brama, jakieś drzwi. Jeden z kolegów ściągnął te granaty. W tej chwili nie przypominam sobie, czy ta kobieta, czy ktoś inny, zaczął nas informować o tym, jak granaty tam się znalazły. Znalazły się w ten sposób, że w przeddzień bodajże na ulicy Marszałkowskiej został spalony przez powstańców czołg. Z czołgu do budynku schroniła się załoga. Jeden dzień wcześniej tam była jakaś grupka [polskich] żołnierzy i jeden z nich miał przywiązane do pasa te granaty. Jeden z Niemców oddał serie do niego, ciężko go zranił i granaty odciął.
[…]Wówczas dopiero zorientowaliśmy się, że być może [niemiecka] załoga znajduje się w tym budynku. Przy pomocy jedynie granatów, które posiadaliśmy, postanowiliśmy zbadać budynek. Mnie akurat przypadł posterunek tuż obok wyjścia na podwórko, na klatce schodowej przy oknie. W jakimś momencie wychyliłem się przez okno. Kolega Heniek „Orzeł”, był vis-à-vis mnie, na drugim piętrze. Pytam się jego, czy są jakieś oznaki, że Niemcy tam się znajdują. Odpowiedział mi, że są. Skończyliśmy rozmowę. Nie wiem, czy ktoś przechodził klatką schodową, nie przypominam sobie w tej chwili, czy ktoś mnie zawołał... Odwróciłem głowę, a Niemiec w tym momencie oddał strzał do mnie. Gdybym był w tej pozycji, w jakiej byłem, kiedy rozmawiałem z kolegą, byłbym dostał w samo czoło. Po oddaniu tego strzału już byliśmy pewni, że oni tam są. Udało nam się tę załogę zlikwidować przy pomocy posiadanych granatów. Wówczas zdobyliśmy kilka karabinów. Dwa czy trzy Mausery niemieckie i jeszcze jakiś pistolet maszynowy, który był niesprawny. Dostałem z tego Parabellum niemieckie. Już miałem broń. Akurat tak się złożyło, że na tym wygrałem bardziej niż koledzy. Oni karabiny musieli zostawiać na placówce z uwagi na broni, natomiast mnie pistoletu nie zabierano, nosiłem go przez cały czas Powstania. Zapamiętałem ten moment i to, że to była moja pierwsza broń.
Na drugą czekałem bardzo długo, aż do zrzutu, jaki odbył się 18 września, [dokonany] przez aliantów.
Była taka sytuacja, że akurat byliśmy na zmianie odpoczywającej, na ulicy Pańskiej, bo tam mieszkała moja ciotka i ja razem z nią. Odpoczywaliśmy w piwnicy. Naraz wpada do piwnicy dziewczyna. Nie wiem, czy to była znajoma byłego dozorcy, bo już wówczas ich nie było, w trakcie zawieszenia broni ludność cywilna już częściowo wyszła z Warszawy. Budzi nas: „Panowie, wstawajcie, bo Niemcy zrzucili desant!”. Panika. Szybko ubieramy się, wybiegamy na ulicę, dobiegamy do ulicy Twardej. Słyszymy w powietrzu huk samolotów, widzimy, że na spadochronach coś leci na dół. To leciały zasobniki z żywnością i z bronią. Akurat dobiegliśmy do miejsca, gdzie zasobnik już leżał na ziemi. Kto pierwszy, ten był lepszy. Ja akurat przywłaszczyłem sobie Stena angielskiego. To był pistolet prosty w budowie, niezawodny w działaniu. Już miałem Stena.

  • Plus parabelkę?

Plus Parabelkę, zgadza się dokładnie. Minął w pewnym stopniu lęk, że to jednak nie Niemcy likwidują Powstanie całkowicie, a nalot aliantów trwał. W pierwszym momencie mieliśmy biec przede wszystkim na placówkę, z której się wywodzimy, jeśli to by był desant niemiecki. Ale jak się później okazało, że to były zrzuty [dokonane] przez samoloty alianckie, to już żeśmy troszeczkę się odprężyli, ucieszyli z tego, co zdołaliśmy sobie zabrać z zasobnika. Na tym wówczas ta parada cała się zakończyła.
Cały czas Powstania przebywaliśmy w okolicy ulicy Towarowej, Złotej, od Złotej do Pańskiej, Wroniej. Była tam prawdopodobnie kiedyś fabryka Bergmana, w trakcie Powstania to były prawie że zgliszcza fabryki. Tam żeśmy bronili ulicy Towarowej. Była ona placówką najbardziej wysuniętą na zachód po upadku Woli. Dosyć rozległy teren był niezabudowany. Ten teren przez powstańców był nazywany Syberią. Z tej strony spodziewany był atak Niemców oraz – czołgi czy samochody pancerne – od strony Alej Jerozolimskich i ze strony ulicy Wolskiej. Tam oczywiście mieliśmy placówki, stanowiska strzeleckie. Nieopodal (to chyba była ulica Sienna) był niewielki budyneczek nazywany przez powstańców „kurzą stopką”. Może to był fragment jakiegoś budynku, w każdym razie był piętrowy. Moim zdaniem ten budynek jako taki był kiedyś chyba zburzony. W każdym razie mieliśmy również tam stanowiska. W tym budynku było bardzo wiele butelek z benzyną czy środkami zapalającymi, które miały służyć i być jakąś pomocą na wypadek zbliżających się czołgów czy środków zapalających. Ale z perspektywy czasu, jak rozmyślam o tej sytuacji, to gdyby jakiś strzał z czołgu czy samochodu pancernego był skierowany w ten budynek, to przy tych środkach łatwopalnych, jakie tam były, trudno byłoby pozbierać tych, którzy znajdowali się w budynku. Ale na szczęście jakoś budyneczek przetrwał i w tym budynku nie było strat.
  • Był pan może ranny?

Na szczęście nie byłem ranny. Miałem szczęście, kiedy Niemiec strzelał do mnie w budynku Singera przy ulicy Złotej i Marszałkowskiej... Kiedy z tejże Towarowej byliśmy zmuszeni wycofać się, ponieważ Niemcy od strony Wolskiej zajęli kilka budynków przy Towarowej i Wroniej, nasza placówka została przesunięta z fabryki na ulicę Pańską pod numer bodajże 108. To był budynek narożny Pańskiej i Wroniej. Z drugiej strony ulicy Wroniej byli Niemcy, tak że byliśmy prawie że w bezpośrednim starciu z Niemcami… Stałem na posterunku w zburzonym budyneczku, gdzie wyjęta była cegła czy pół cegły, to był niewielki otwór strzelecki, przez który można było obserwować przedpole. Strzelec wyborowy oddał do mnie strzał. Mniej więcej w podobnej sytuacji byłem jak poprzednio. Gdybym wyglądał i obserwował teren w dalszym ciągu, też dostałbym w sam czerep. To był następny taki przypadek. Inny w tym samym miejscu, ale już [w] budynku na ulicy Pańskiej i Towarowej. Wbiegam na pierwsze piętro, widzę po drugiej stronie ulicy bramę i przebiegających przez podwórko Niemców. Mając już Stena, nie podszedłem do okna, a stanąłem pod ścianą […]. Oddaję serię strzałów do przebiegających, zeskakuję z leżanki, podbiegam do okna. W tej chwili rozlega się seria i widzę, jak pociski obijają się o ścianę, pod którą stałem poprzednio. Tak że zacząłem wątpić w powiedzenie, że „Żołnierz strzela, a Pan Bóg kule nosi”. Tu, w tym przypadku odgrywały [rolę] sekundy czasu, które pozwoliły mi przetrwać. Nie mówię już o takich sprawach jak bombardowania, jak udział, zastosowanie tak zwanych krów – dział bezodrzutowych, pięciolufowych, które nazywane były przez powstańców ryczącymi krowami, ponieważ przed użyciem wydawały przeraźliwy jazgot. Początkowo tośmy nie zdawali sobie z tego spawy. Później, kiedy zauważyliśmy, jakie [to] robi spustoszenia, to troszeczkę zaczęliśmy się obawiać i kiedy usłyszeliśmy ten przeraźliwy ryk, zaczęliśmy się chować.

  • Nawet było powiedzenie: Gdy „krowa” ryczy, nie stój w bramie.

Właśnie, chociaż w bramie czasami dobrze było stać, dlatego że te sklepienia dosyć były masywne i były najbardziej odporne na zawalenie się budynku. Nad naszymi głowami przelatywały również pociski z działa kolejowego, które ustawione było w okolicy Dworca Zachodniego. To działo posiadało dosyć poważny kaliber. Niektóre pociski, które nie wybuchły… Miałem problem, żeby je objąć. Poza tym Niemcy zasypywali [nas] czasami przy użyciu lotnictwa i kaset z bombami zapalającymi, wiec na przykład na placówce, o której mówiłem przedtem, po nalocie i bombach zapalających, które wybuchły, ze wszystkich stron się paliło, a ulica Towarowa była pod obstrzałem, więc człowiek był już przekonany, że z tego piekła nie wyjdzie.

  • Miał pan może jakąś sympatię w czasie Powstania?

Miałem, ale większe powodzenie miał hrabia „Orzeł”. Miałem dziewczynkę, miała pseudonim „Wiera”. Ale widocznie on był bardziej sprytny i później ona więcej z nim jak ze mną miała zawsze jakieś sprawy do omówienia.

  • Była sanitariuszką czy łączniczką?

Chyba była sanitariuszką.

  • Pamięta pan, jak wyglądała?

Dosyć była przystojna, była raczej brunetką czy szatynką. Pamiętam taką sytuację, kiedy ja, ona i Heniek „Orzeł” jesteśmy w pokoju na Pańskiej, a inny kolega leżał na stanowisku na balkonie, to było stanowisko strzeleckie i obserwacyjne. Obserwował wzdłuż ulicę Pańską aż po ulicę Towarową. Akurat vis á vis był bunkier. Myśmy w pokoju rozmawiali, żartowali. On leżał na balkonie i obserwował przedpole. W pewnym momencie strzelec wyborowy oddaje do niego strzał. Mimo tego, że było stanowisko zabezpieczone workami z piachem i otwór [był] niewielki, dostał w samą głowę. Tak że bardzo nam z tego powodu było przykro, że przed chwilą dopiero żeśmy żartowali w czwórkę, bo to było przy nim i za chwilę już kolega nie żył.
Były inne jeszcze takie sytuacje i momenty. Na przykład w przeddzień zakończenia Powstania jeden ze starszych kolegów [stał] na Pańskiej, gdzie mieliśmy stanowisko strzeleckie, na którym od czasu do czasu i mnie przypadło w udziale stać. Oprócz tego, że był otwór wybity w ścianie dla obserwacji przedpola, jeszcze nastąpiła wyrwa na skutek oddania strzału. Nie wiem, czy to było jakieś działko przeciwpancerne, w każdym razie wyrwa była dosyć pokaźnych rozmiarów. Tenże stojąc, nie zwrócił uwagi na to, myślał, że jest zabezpieczony. Dostał pociskiem dum-dum w nogę. Makabryczny widok. Miał buty oficerskie z cholewami. Noga tylko na skórce mu wisiała. To były pociski, które po uderzeniu w cel rozrywały się.
Jeszcze utkwił mi taki moment w pamięci – wracając jeszcze do momentu, jak byliśmy na Towarowej. Przechodzi dwóch kolejarzy niemieckich przez tory kolejowe. To była odległość około półtora kilometra. Do tych kolejarzy oddaje strzał jeden ze starszych kolegów, pseudonim „Czarny” i jeden z Niemców pada. Odległość półtora kilometra i jeden strzał. Niemiec pada, drugi ucieka. W nocy wybiera się trzech kolegów na to miejsce, nie zwracając uwagi na to, że tam mogą być Niemcy. Docierają, Niemiec w dalszym ciągu leżał, zabierają jemu karabinek, krótki karabinek włoski, portfel. Portfel trzymał z lewej strony marynarki, przedziurawiony [był] w okolicy serca. Tenże Niemiec zostaje zabity od pojedynczego strzału w samo serce. Jak Niemiec padał na tory, widocznie uszkodził muszkę od karabinu. Ci, którzy poszli po broń i przynieśli, zauważyli, że broń jest niesprawna, ponieważ muszka była skrzywiona. [Kolega] poszedł z tą bronią do rusznikarza. Kiedy wracał, ulica już była pod obstrzałem. Krzyczymy do niego w pewnym momencie, żeby szybciej przedzierał się czy padł. On w pierwszym momencie nie zorientował się, o co chodzi, zatrzymał się. Niemiec oddaje strzał, też pojedynczy, widocznie strzelec wyborowy, i [on] pada. To znaczy, że ten karabinek chyba był niefartowny.
Znowu inna sytuacja. Zbliża się samochód ciężarowy ze strony części niezabudowanej, tak zwanej Syberii. Podjeżdża prawie do samej ulicy Towarowej. Strzela do tego samochodu nieomal cała placówka. Niemcy (było ich trzech) wypadają z samochodu szybko, chowają się za mur. Za jakiś czas, upływa może trzy, cztery minuty, wyskakują z powrotem. My strzelamy w dalszym ciągu do samochodu. Nie wiem, czy Niemcy byli ranni. Chyba kierowca musiał nie być szczególnie ranny, bo prawie że w miejscu odwraca samochód i uciekają, odjeżdżają. Tak że tutaj jeden pojedynczy strzał, człowiek pada od razu ugodzony śmiertelnie, a tutaj cała placówka strzela i potrafią Niemcy z powrotem wskoczyć do samochodu i zwiać. Tak że różne były momenty i sytuacje.
[Ogólnie] walczyłem prawie że w Śródmieściu, za wyjątkiem paczki granatów, którą dostarczyłem na Powązki. Akurat kiedy zakończyło się Powstanie Warszawskie, to byłem na Wolskiej. Akurat wtedy, kiedy rozpoczęło się natarcie Niemców i myśmy wycofali się stamtąd. Tak że prawie cały czas w Śródmieściu przebywałem, w okolicy Towarowej, Żelaznej, Pańskiej.

  • Jak przyszedł moment kapitulacji, postanowił pan wyjść do niewoli jako żołnierz?

Kapitulacja nastąpiła 2 października. 2 października, jak wychodziłem, udało mi się jeszcze przekazać Parabellum nieznajomej dziewczynie. Nie wiem, w jakim celu. Widocznie ona albo nosiła się [z zamiarem] wyjść z Powstania, albo pozostać. Przekazałem jej Parabellum, mając Stena oczywiście.
Myśmy zdawali broń Niemcom chyba na placu Kercelego. Stamtąd [szliśmy] ulicą Wolską w kierunku Ożarowa, do fabryki kabli. W fabryce kabli przebywaliśmy około dwóch dni i transportem towarowym (zadrukowane, pozamykane wagony) [nastąpił] wyjazd do obozu. Znalazłem się w obozie po pewnych perypetiach. Prawdopodobnie, nie wiem, czy to było prawda czy nie, ale jeden z wagonów, w którym mieściło się około pięćdziesięciu osób, miał się zepsuć i tę pięćdziesiątkę władowali do tego samego towarowego wagonu, w którym myśmy przebywali. Tak że cały czas podróży prawie na jednej nodze. Bez przerwy, cały czas wagony zamknięte, zadrutowane. Załatwialiśmy się w sposób prowizoryczny. Jeśli chodzi o oddawanie moczu, to łatwa sprawa była, bo można było wyciąć nożem jakiś otwór w podłodze. Gorzej było z oddawaniem kału. Nieraz [załatwialiśmy się] na kawałek papieru czy słomki [i wyrzucaliśmy] przez zadrutowane okno. Jak nie przeleciało przez okno, wszystko opadało na głowę tym, co stali pod oknem.
W Łambinowicach wydawało mnie się, że jedziemy całą wieczność, tym bardziej że nie otrzymaliśmy żadnego prowiantu na drogę, więc początkowo głód niesamowity. Później jednak następowała apatia i troszeczkę to przechodziło. Dotarliśmy jednak do Łambinowic, do Lamsdorfu. Ze stacji kolejowej do obozu było jakieś sześć kilometrów. [Było] rozładowanie wagonów i marszem pieszym [zostaliśmy] przez Niemców z pomocą psów prowadzeni do obozu. Oni na rowerach, my bez przerwy biegiem. Straszne były warunki dla nas, ale jakoś dotarliśmy.
Pierwszy widok, jaki zapamiętałem w obozie, kiedy już zostaliśmy wpuszczeni do środka, na plac, na którym stały baraki, pierwszy moment – jakimś cudem, nie wiem dlaczego i skąd, zjawili się tam jeńcy radzieccy. Podchodzi do nas chyba dwóch radzieckich jeńców. Mieli sznurki, na sznurkach kociołki i w kociołkach kilka ziemniaków w łupinach. I [mówią] do nas po rusku, wówczas jeszcze żeśmy niezbyt rozumieli, co to znaczy: Pan, czi ty majesz wadi kołon? Czyli wodę kolońską. Myślę sobie: „Ten człowiek ledwo na nogach stoi, obdarty, obszarpany i jemu od razu chce się wody kolońskiej? Spragniony? W jakim on towarzystwie się wychowywał?”. A tymczasem okazało się później, że oni tę wodę kolońską pili i chcieli od nas wody kolońskiej za dwa ziemniaki.

  • Nastąpiła wymiana, ktoś miał wodę kolońską?

Akurat myśmy jej nie posiadali i nie doszło do wymiany. Jeśli chodzi o sam pobyt w obozie, to mam niezbyt miłe wspomnienia z tego okresu. Traktowałem Niemców bądź co bądź jako wrogów, nieprzyjaciół, ale byłem przekonany, że oni, tak jak my, w odróżnieniu od żołnierzy rosyjskich, dbają o swoją higienę osobistą. W początkowym okresie w obozie [były] pluskwy, wszy, mendy i dosyć długo byliśmy pozostawieni sami sobie. W końcu zaczęliśmy się strzyc, to włosy chodziły same. Dopiero gdzieś po dwóch tygodniach [zaprowadzili nas] do łaźni i nastąpiła dezynfekcja ubrań. A jeśli chodzi o pluskwy, to w dalszym ciągu [były]. Najgorzej mieli ci, którzy spali na trzypiętrowej pryczy u samej góry, tym bardziej jeśli miał usta otwarte. Jak się budził rano, to miał czasami czerwone usta. Żeśmy się śmieli z niego, że chce się zmienić na dziewczynę. Jeszcze jak zgrzytał zębami… Jedzenie było bardzo mizerne.

  • Z tego obozu pan przejechał gdzie indziej?

Z obozu w Łambinowicach, w którym byłem, zostaliśmy przesiedleni do innego obozu. Rozeszła się fama, że Niemcy organizują grupę młodzieżową i ma ta grupa być skierowana do Częstochowy. Ale młodzież była zaliczona do szesnastego roku życia. Miałem już dziewiętnaście, ale dosyć młodo wyglądałem, blondynem byłem. Myślę sobie: „Młodzież do Częstochowy? Człowiek tam łatwiej przeżyje”. Podałem im inną datę urodzenia, podałem, że byłem urodzony w 1928 roku.
Sprytniejsi koledzy starsi przy okazji… Wychodząc z Warszawy, otrzymywaliśmy żołd w dolarach, niewielki, ale każdy miał po kilka dolarów. Niektórzy, wychodząc z Warszawy, zabrali z kolei pieniądze, jakie były w Warszawie i na terenie Guberni – dosyć pokaźne kwoty. Więc oni do nas mówią: „Skoro jedziecie do Częstochowy, na tereny byłej Guberni, to macie, lepiej zabierzcie pieniądze, jakie tam są w obiegu. Dajemy wam tych pieniędzy bez liku, multum”. Tak że wyłudzili co poniektórzy po kilka dolarów od nas, a szczególnie od młodych, którzy mieli wrócić z powrotem do Częstochowy. Niemniej jednak do Częstochowy żeśmy nie wrócili, a do innego obozu, z tego obozu do zakładu. Oficjalnie to była fabryka bodajże szkła, a w rzeczywistości nitowanie kadłubów do samolotów myśliwskich. Tam byliśmy zakwaterowani przy fabryce, oczywiście byliśmy pilnowani przez Niemców, ale już byliśmy zatrudnieni w zakładzie, mimo tego że konwencja genewska zabraniała zatrudniać. Nie tylko byliśmy zatrudnieni, ale również wykonywaliśmy różnego rodzaju przygotowania do zbliżającego się frontu, a więc kopanie okopów, różnych umocnień.
W związku z głodem, jaki tam istniał, raz – pamiętam – przez wioskę przechodzi nasza kolumna i akurat kot przebiegał. Udało się złapać tego kota kolegom. Kota przywlekli, zanim zdjęli skórę, to ten kot się męczył chyba z pół godziny. Później na patelni… Oddali kucharzowi, kucharz był spośród nas, kota usmażyli i skonsumowali.

  • Pan też?

Na szczęście nie. Byłem w takiej sytuacji, że wychodząc z Powstania miałem buty oficerskie. Akurat kucharz miał chęć na te buty, więc kupił ode mnie za sto papierosów, a każdy papieros tam był na wagę złota. Za jednego papierosa można było dostać pół pajdki chleba, który był przeznaczony na cały dzień. Dał mi sto papierosów za buty i jeszcze trzewiki dostałem. Już byłem w lepszej sytuacji. Przy mnie był Heniek „Orzeł”, bo żeśmy nie odstępowali od siebie i korzystał z tego. Za te sto papierosów nie tylko… Już wówczas paliłem i on palił papierosy i nie sposób, mimo tego że wyżywienie było pod psem, [żeby] papierosów nie było. Jeszcze sprzedawaliśmy albo kupowaliśmy chleb za te papierosy. Papieros tam był krojony żyletką na sześć, osiem części. Taka była sytuacja.
Ponadto miałem wujka ze strony matki, który mieszkał w Tomaszowie Mazowieckim. Początkowo obawiałem się z kimś komunikować. Niemcy po jakimś czasie zezwolili nam pisać listy, oczywiście były kontrolowane przez Niemców. Napisałem do [wujka] list z prośbą, że sytuacja jest bardzo kiepska, jeżeli chodzi o wyżywienie, żeby mi przysłał coś do jedzenia, chociaż byłem przekonany, że to do mnie nie dotrze. Zapomniałem już o tym liście, który wysłałem. Naraz zostaję wezwany na dyżurkę i przekazują mi Niemcy ogromny bochenek chleba pieczony we własnym zakresie. Tenże chleb szedł pocztą chyba miesiąc czasu. Ale że był upieczony we własnym zakresie, wiejski chleb, nadawał się do spożycia, nie był spleśniały. Niesamowita pomoc była dla mnie. Jeszcze z pół miesiąca ten chleb żeśmy jedli. Oczywiście można było go skonsumować niezwłocznie, ale trzeba było rozłożyć to, biorąc pod uwagę, że niewola nie kończy się jutro.

  • Jak nastąpiło pana wyzwolenie?

Z chwilą zbliżania się frontu radzieckiego byliśmy ewakuowani dalej na zachód. W przeddzień wyzwolenia znaleźliśmy się w jakiejś miejscowości, wiosce. Nie przypominam sobie w tej chwili nazwy tej wioski. Jednostki niemieckie już się wycofały, a my ciągnąc wózki niemieckich sołdatów z ich dobytkiem, szliśmy na zachód. Z tym że wioska znajdowała się w dole, wąwozie. Kiedy obejrzeliśmy się do tyłu, było widać, że radzieckie czołgi już rozczłonkowały się na wzniesieniu, a myśmy podchodzili pod wzniesienie za niedobitkami niemieckimi. Rosjanie – oczywiście to była odległość dosyć spora – zaczęli już używać broni z czołgów, strzelać. Rozpoczął się pewien chaos i bałagan. Nie wiem czy dobrze zrobiliśmy, ale w trzech czy w czterech żeśmy przez pole uciekli i schronili się w lesie. Inni z kolei w dalszym ciągu szli do przodu, na zachód. W lesie natknęliśmy się na grupę Niemców, z tym że to była odległość dosyć spora. Nie byli pewni, kim my jesteśmy, my w obawie przed nimi, tak że oni uciekli w swoją stronę, my żeśmy udali się w inną stronę. Napotkaliśmy znowu Niemca po cywilnemu. Dosyć ładnie zbudowany, dwa pistolety, jeden w jednej kieszeni, drugi w drugiej kieszeni, to były „belgijki” chyba. On po polsku ani słowa, my – po niemiecku. Ale widocznie też był już w strachu, nas troszeczkę ręce bolały od przekazywania sobie wiadomości przy pomocy rąk. On odszedł w swoją stronę, a myśmy wrócili z powrotem do wioski, z której żeśmy wyszli.
W wiosce nie było już nikogo, stała furmanka przy drodze, załadowana jakimiś rzeczami. My oczywiście za jedzeniem. W pewnym momencie, siedząc na furmance, odwracam głowę, patrzę, a przy drodze wóz pancerny i Heniek, Henryk Łagodzki, ma przyłożony przez żołnierza radzieckiego nagana do głowy. Myślę sobie: „Wyszedł spod rynny w deszcz”. Ale trzeba się ratować jakoś. Schodząc z furmanki ręce oddaliłem od siebie, żeby czasami nie podejrzewał, że sięgam po broń: Pan, pan, my Poliaki, Poliaczki!– Polacy, Polacy. A kuda Berlin? To było 8 maja, oni jechali zdobywać Berlin, a przecież Berlin padł już 2 maja. Ale oni nie jechali na Berlin, raczej trzymali się granicy polsko-czeskiej. Zatrzymały się przy nas dwa wozy pancerne. Potem, jak zapytał się, gdzie Berlin, w którą stronę mają jechać… Żeśmy mieli furażerki, bo mieliśmy umundurowanie z UNRRY, więc sztylpy francuskie z I wojny światowej, buty „czylijki” amerykańskie, mundury nie wiem jakie i furażerki. A on oczywiście w kufajce, bez furażerki. Pan, dawaj furażerku! Pozdejmowaliśmy furażerki, on zadowolony. Jeszcze zdejmuje płaszcz, mówię: „I płaszcz!”. On: Nie nada, nie nada! Samochody pancerne pojechały. Jak pojechały, to myśmy zaczęli się oglądać za jakimś przebraniem, za ubraniem cywilnym, ale niedobrze żeśmy robili. Oprócz tego mieliśmy nieśmiertelniki. Te nieśmiertelniki żeśmy wyrzucili. Tak że pozostaliśmy bez żadnych dokumentów, bez nieśmiertelników.

  • Dlaczego panowie je wyrzucili?

Ponieważ mieliśmy jakiś wstręt, że nosiliśmy to świństwo przez cały okres pobytu w obozie, że to jest jakiś ślad po ludziach, których żeśmy w jakimś stopniu znienawidzili.

  • Teraz już by pan tego nie zrobił?

Teraz bym tego nie zrobił, dlatego że to był między innymi jeden z dowodów tego, że byliśmy jeńcami, a nie kim innym. I nie tylko to, bo niepotrzebnie żeśmy pozdejmowali mundury. A w przebraniu po cywilnemu nie wiadomo było, cośmy za jedni.
  • Proszę powiedzieć, co się stało z trzecim kolegą, z Ryszardem?

On w pewnym okresie czasu się od nas odłączył. Został zwerbowany do tak zwanego oddziału szturmowego. Przebywał w tym oddziale i w jednej z akcji – całe szczęście, że miał akurat na pasie głównym ładownicę – Niemiec oddał do niego serię z karabinku automatycznego. Został ciężko zraniony. Później przebywał w szpitalu, to był szpital prowizorycznie urządzony przy ulicy Twardej i Siennej bodajże. Akurat kiedy byliśmy go odwiedzić w tym szpitalu, uderzyły tam pociski z „krowy” ryczącej. Chorzy: „Panowie, ratujcie!”. Ciemno, nie wiadomo, co robić, jak z chorymi. Oni nie mogą się unieść z łóżek. Straszna sprawa, straszny widok. Później drogi nasze rozeszły się. On nadal przebywał w szpitalu. Później, po kapitulacji, nie wiem, czy dostał się do szpitala niemieckiego.

  • Nigdy już pan się z Ryszardem nie spotkał?

Już się nie spotkałem. Myśmy później, kiedy nas Rosjanie z niewoli wydostali, wrócili marszem pieszym, trochę rowerami, trochę pieszo. Jak żeśmy jechali rowerami, to po jakimś czasie Rosjanie nam te rowery konfiskowali. Strasznie byli chętni do rowerów, jak i do zegarków.
Jakoś udało nam się dostać do Wrocławia. Pamiętam, jeszcze chyba pięć dni po kapitulacji Niemiec, w Legnicy trwały walki uliczne pomiędzy wojskami radzieckimi a Niemcami – jakieś niedobitki. Tak że dotarliśmy do Wrocławia i z Wrocławia pociągiem, na dachu, do Poznania. W Poznaniu zgłosiłem się – i chyba inni też z tej trójki – do urzędu, który znajdował się na dworcu i tam otrzymaliśmy zaświadczenia, że wracamy z obozów jenieckich.

  • Tata wrócił z niewoli?

Tak, był w niewoli.

  • Całe pięć lat?

Tak.

  • Był oficerem?

Nie. Kiedy wróciliśmy, wróciliśmy do Łodzi. W Łodzi żeśmy się rozstali definitywnie z kolegami. Strażnicy polscy zaczęli nas kontrolować. Myśmy przy sobie oczywiście specjalnie nic nie mieli, za wyjątkiem zaświadczeń. Ja na przykład miałem walizeczkę, w której miałem dętkę do roweru, komplet cyrkli, jakąś koszulę. Zaczęli nas traktować jak szabrowników I znowóż sytuacja wytworzyła się taka, że byliśmy niepewni jutra. W międzyczasie dowiedziałem się poprzez wujka, który mieszkał w Tomaszowie Mazowieckim, że ciotka, jak wychodziła z Warszawy, wyjeżdżała transportem kolejowym, wyskakiwała z tego transportu i została postrzelona w nogę przez Niemca, który chronił transport. Znajdują się w Poznaniu. Udałem się do Poznania. W Poznaniu mieszkaliśmy u wujka, męża tej ciotki, jakiś czas. Stamtąd do Gorzowa Wielkopolskiego. Chodziło nam o to, żeby znaleźć jakieś lokum.

  • Jak to się stało, że pan zamieszkał w Witkowie? Długo pan tutaj mieszka?

W Gorzowie Wielkopolskim przebywałem bardzo krótko. Zostałem powołany do wojska. Jednostka, do której zostałem wcielony znajdowała się koło Kutna, Krośniewice. To była składnica bomb i amunicji wojsk lotniczych. Tam przeszedłem kurs poborowych, następnie jako wartownik. To była kompania wartownicza. Stamtąd jednostka została przeniesiona do Torunia. W Toruniu ukończyłem służbę zasadniczą, w Toruniu też, ponieważ już myślałem o zawiązaniu rodziny, myślałem o sobie, podpisałem oświadczenie, że mam chęć pozostania w służbie zawodowej. Tak się stało. Zostałem podoficerem zawodowym. Zostałem wysłany na kurs podoficerski, później na kurs komendantów straży pożarnej (nigdy nie myślałem o pożarnictwie). Z Torunia zostałem przeniesiony do Mirosławca, do jednostki lotniczej, ale to już nie była składnica, była jednostka bojowa – samoloty i batalion zaopatrzenia, do którego byłem przydzielony. Tam też piastowałem stanowisko komendanta straży pożarnej. Stamtąd zostałem przeniesiony do Witkowa.

  • Ile lat pan mieszka w Witkowie?

Do Witkowa zostałem przeniesiony w 1960 roku. Służbę wojskowa pełniłem na różnych stanowiskach do 1984 roku. Byłem i dowódcą drużyny, i dowódcą plutonu, i dowódcą kompanii, i dowódcą batalionu.

  • Jak wybuchło Powstanie, pan miał dopiero dziewiętnaście lat. Czy jakby pan miał znowu dziewiętnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Nad tym pytaniem musiałbym się zastanowić trochę dłużej, ale przypuszczam, że tak, dlatego że jednak przez te sześć lat okupacji myśmy dostali troszeczkę w skórę. Ponadto okupant zawsze starał się nas poniżyć, zawsze byliśmy siłą roboczą dla nich, nie ludźmi, bo oni byli ponad ludźmi. Tak że przypuszczam, że tak. A ponieważ przed Powstaniem też niejednokrotnie dostałem w gębę od Niemca, to miałem też żal osobisty do niektórych, nie tylko biorąc pod uwagę sprawy tej wagi, o [jakich] mówi historia.


Witkowo, 12 września 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Tadeusz Tarczyński Pseudonim: „Moneta” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter