Tamara Palczewska „Ewa”

Archiwum Historii Mówionej

Tamara Palczewska urodzona w 1919 roku w Moskwie, pseudonim Ewa, 4. kompania Batalionu „Kiliński”. Pracowałam w prywatnej fabryczce cukierków „krówek”, na [ulicy] Furmańskiej. Pakowałam [te cukierki]. Poza tym nieoficjalnie pomagałam tym, którzy byli twórcami Batalionu „Kiliński”. […] Mieli mnie włączyć oficjalnie w późniejszym czasie. Gdy już było wiadomo, że ma być Powstanie, to mnie powiadomiono.

  • Jak się pani poznała z tymi ludźmi? Jak się pani z nimi zetknęła?


Znałam się z nimi już dawno. Po wyjściu z wojska wstąpili do organizacji… „Wawer”. To były [dwa oddziały]: Praga Północ i Praga Południe. Oni byli raczej z Pragi Północ, ale to wszystko się łączyło: Praga Północ, Praga Południe, Grochów, Anin i przyległe [dzielnice]. Ale okazuje się, że należały również: Legionowo, Zegrze, bo w czasie Powstania spotkałam chłopców z Legionowa i mówili: „Skąd my się znamy?”. A my razem jeździliśmy pociągami. Moi znajomi, Henryk Kopiński i Maciej Tworkowski, wyszli dopiero z wojska w 1939 roku i nie wiem czy oni nie dostali się do niewoli, czy byli w niewoli jakiś czas. Znałam Macieja jeszcze wcześniej, on był kilka lat starszy ode mnie.

  • W jaki sposób pani im pomagała?


Zawiadamiali mnie, że na drodze w [konkretnym] punkcie mam się spotkać i otrzymam tam paczkę, którą mam przechować, bo uważali, że jestem odpowiedzialna. Nie zdawałam sobie sprawy, że to jest tak bardzo niebezpieczne. Przechowałam to. Potem przyjeżdżał któryś z nich, po kilku dniach. Wcześniej były wpadki i przenosili to z miejsca na miejsce. Byłam jedną z tych, u których mieli „schowanko”. Potem zabierali, bo bali się, że ktoś się dowie, ktoś mnie zobaczy, ktoś się zorientuje.
Potem w czasie Powstania nie widziałam już pana Feliksa i Zygmunta. Przed Powstaniem wprowadzili mnie troszeczkę. Za każdym razem na innej ulicy było spotkanie przygotowawcze. Była to ulica Sienna, Hoża. Tam się wszyscy zbierali, tam się wszyscy poznawali. Nie znaliśmy się z nazwisk, tylko z pseudonimów. Oprócz Macieja i Henryka nie znałam nikogo z nazwiska. Dopiero potem to się ujawniało. [...] Powstanie miało być wcześniej o ileś dni i zebraliśmy się, ale nas powiadomili, że w najbliższym czasie będziemy wszyscy zawiadomieni. Nie pojechałam do Płud…

  • Pani mieszkała wtedy w Płudach?


W Płudach. Zatrzymałam się u znajomych na Hożej. Maciej mnie o godzinie szóstej zawiadomił, że mam przyjść […] przed Powstaniem jeszcze kilka czy kilkanaście dni spotykaliśmy się. Nawet robili śniadanie, to była jajecznica z mąką. Na Zielnej uczono nas czyszczenia broni, ładowania i tam, jeden z kolegów Piętasa pseudonim „Michałko” manipulując bronią, wystrzelił. Wtedy do nas nie dotarł dowódca, Strzeszewski, niewiadomo dlaczego i wtedy zastąpił go jego kolega. […] Z Zielnej, nas, łączniczki, wysyłano z kolegami, albo same, pod PAST-ę na obserwację, co tam się dzieje. Byłam wysłana 1 sierpnia. Mówiono, że Powstanie ma być 1 sierpnia, z tym że zawiadomią mnie, kiedy Powstanie ma się rozpocząć. Niestety około godziny drugiej rozległy się z daleka strzały, wiadomości jakieś, ktoś coś mówił, że coś się dzieje na Żoliborzu czy na Bielanach. Tam była już strzelanina, tam wcześniej coś się zaczęło. Tutaj też słyszymy strzały, ludzie rozbiegają się.
PAST-a mieściła się tuż obok Królewskiej. [Właśnie] tam na Zielnej pracowałam [przed wybuchem wojny] w 1939 roku, w drukarni „Zgoda – Jan Klimczak i spółka” […] a potem pracowałam w „krówkach”. W tej drukarni redakcje drukowały różne pisma. Wiedzieliśmy, że za chwilę zacznie się coś, bo pracownicy otrzymywali zawiadomienia, że mają iść do wojska, żony zawiadamiali, rodziny…

  • Wróćmy do Powstania.


Z Zielnej wysłano nas na zwiady. Na zwiadach byłam pod PAST-ą, chodziłam tam i z powrotem. Rozpytywałam ludzi, kto tam pracuje. Tam zajęte było przez Niemców, ale pracowali też Polacy. […] W którymś budynku utkwiłam, bo jak mogłam przejść, jak była strzelanina? Następnego dnia jeden z kolegów, który tam mieszkał, przyszedł do żony, do dzieci i tam mnie spotkał. Mówił, że wszyscy byli pewni, że ja już nie żyję, bo na pewno mnie to dosięgło. Z piętra skakaliśmy na podwórka i mówię: „To kawał do Zielnej 13…”, a on mówi: „Nie, już jesteśmy w Domu Radia”. Pod murem przechodziliśmy do Domu Radia i tam osiedliśmy. To już nie było Radio Polskie w tym czasie, tam byli Niemcy. Jakoś ich wykurzyli i cały budynek zajęli. Stąd mieli wybiegi pod PAST-ę, najczęściej w nocy, z butelkami z naftą, z benzyną. Był tam rurociąg i PAST-a się paliła. Komendantka Bogna Domańska, pseudonim „Bogna” kazała mi spać, odpocząć. Był w Domu Radia pokoik, spaliśmy na podłodze przykryci czymkolwiek. Obudziłam się, patrzę, nie ma koleżanek, podeszłam do okna i widzę, że PAST-a się pali. W tym pokoju było dużo ludzi i mówię: „Popatrz! Pasta się pali! Chodź biegniemy tam!”, a on mówi, że: „Ja dopiero wróciłem”. Więc pobiegłam, a w bramie stoją mężczyźni z butelkami i jeden mówi: „Ja się boję!”, a ja mówię: „Idziemy, idziemy!”. Ale on mówi, że się boi, to mówię: „Niech mi pan da [te butelki]!”... I pobiegliśmy. [Widziałam] koleżankę, która pięknie granatami rzucała. Później była przy mnie, kiedy byłam ranna. [...] Miała pseudonim „Marta”, dopiero po wojnie dowiedziałam się jak ona się nazywała.
Poza tym biegałyśmy z rozkazami. To tu, to tam trzeba było zawiadomić kogoś. Nasze główne dowództwo było na Marszałkowskiej, wtedy to było w budynku PKO, przy Królewskiej. Nasi dowódcy się zmieniali. Dużo ludzi się zgromadziło w schronie. Tam był duży schron. Przychodzili ludzie z ulicy, głodni. Przynosili nam z niektórych domów, w wiadrach, żywność. Do 9 sierpnia też trochę pomagałam w kuchni i nawet roznosiłam [żywność], bo [byliśmy porozmieszczani] po domach, do nas przynosili [żywność], tak że na razie głodu nie było.
Dziewiątego nasza komendantka, pseudonim „Bogna”, nazwisko Domańska, zwołała nas, żeby [zapytać], które z łączniczek pójdą z pożywieniem dla będących na postojach i powiedziała, że jest bardzo niebezpiecznie. Nikt się nie odzywa. W końcu ona do mnie się zwróciła, bo byłam wypoczęta [i spytała], czy ja bym nie poszła. Powiedziałam: „Tak. Poszłabym”. Spytała kogo ze sobą chciałabym wziąć. Odpowiedziałam: „Martę”. Pamiętałam jak pięknie rzucała granaty i ona oczywiście zgodziła się.
Poszłyśmy, niosąc żywność. W drugiej ręce miała kubki, lub talerze. Dochodzimy do barykady i trafiło we mnie, ale co ileś kroków były sanitariuszki. Podeszły od razu i dały mi zastrzyk przeciwtężcowy i zaraz zaczęły mnie szykować do szpitala. Szpital był na Mariańskiej, to była dawniejsza przychodnia lekarska, która po wojnie też stała się przychodnią lekarską. „Marta” upadła za mną, gdy zostałam ranna. Nie wiedziałam, że jestem ranna, nic mnie nie bolało. Nie wiedziałam, co się dzieje, dlaczego ta noga taka spuchnięta się robi i krew, krew, krew. Krzyknęłam: „Marta zabita!”, a ona się nagle poderwała i pobiegła do naszego dowództwa do Domu Radia. A mnie niosą na Mariańską. Badają mnie i okazuje się, że trzeba nogę amputować […], ale nie zgodziłam się. Noga została, opatrzyli mnie, [nogę] w gips i przenieśli na salę. Tam dużo ludzi leżało, nie tylko powstańców, ale też ludzie z ulicy. Było tam dwóch naszych kolegów (jeden o pseudonimie „Zygmar”), którzy jak dowiedzieli się, że mnie mają przywieźć, to zarządzili, żeby mnie położono na łóżku, na którym jeszcze nikt nie umarł i jak najbliżej drzwi. Zasnęłam, byłam bardzo słaba.
Następnego dnia, gdy się przebudziłam, zdjęli kołdrę a tu cały gips przesiąknięty krwią, bo nie zauważyli, że [w nodze] były dwa wyloty. […] Najpierw miałam operację z uśpieniem, założono mi gips. Następnego dnia znów mnie usypiają, bo trzeba zdjąć gips i założyć nowy. Potem niejednokrotnie mi gips zdejmowali, a noga ciągle była do niczego. Dziwili się, że zgodziłam się na to. […]
Potem zaczęli bić w szpital, tak zwane krowy. Były to [pociski wystrzeliwane] z armat, które stały między innymi na Dworcu Gdańskim. Początkowo nie wiedzieliśmy, dlaczego ludzie z łóżek spadają, co się dzieje, czy w nas uderzono. Inni pospadali z łóżek a ja nie, widocznie ciężka byłam, czy się mocno trzymałam. Ci, którzy siedzieli na krzesłach przy chorych, też pospadali. A tu za chwilę wprowadzają ludzi, a to wszystko obok mnie się dzieje, ponieważ leżałam przy wejściu. Wprowadzają ludzi z obdartymi twarzami, z połamanymi [kończynami], do sali opatrunkowej, która była na samym końcu. Za chwilę wynoszą już umarłego, albo łóżka szykują.
Przez tych dziewięć dni było już dużo rannych. Było coraz gorzej. Ci, którzy nie byli jeszcze ranni, odwiedzali nas. […] Była „Miłka” Barbara Zadrożna, była komendantka. Baliśmy się o ten szpital. Chciałam, żeby zabrali mnie do Domu Radia, do swoich, bo jak mam zginąć to ze swoimi. O dziesiątej wieczór przyszło kilka osób i zabrało mnie tam. Umieścili mnie początkowo w jakimś kącie, a potem w schronie.
Wśród nas był „zrzutek”, lotnik „cichociemny”, porucznik „Skała”. On pochodził z Warszawy, ale przebywał w Anglii i stamtąd, jako „cichociemny”, przybył tutaj. Nie wiem, dlaczego on był dowódcą, a nie któryś z naszych. Przedstawił się i też już był ranny. Prawdopodobnie jak [strzelali] tymi „krowami”, to on spadł ze schodów i coś sobie złamał, [jednak] czuł się na tyle dobrze, że […] poszedł na zwiady do Ogrodu Saskiego i tam został ciężko ranny. Wcześniej dowiedział się, że jestem znoszona do schronu i przesłał mi pozdrowienia.
Jedni tam walczyli, inni wracali i śpiewali […] Było to 30 sierpnia. Zatrzymała się „Hanka”, dotarła do nas kanałami z Żoliborza, a u nas znajdowała się jej matka Irena Gajowniczek i jej brat. Jej mąż był też na Starówce. Przekazała nam informację, że rannych trzeba przenieść, gdzieś do Śródmieścia. Było to bardzo niebezpieczne, bo trzeba było przejść aż za Aleje Jerozolimskie. […] Postanawiają przenieść [rannych] na Nowogrodzką, może dalej do tamtejszych szpitali. A u nas już szyby porozbijane. O dziesiątej godzinie, pod konwojem wojska, [przenosimy się]. „Hanka” przy mnie była. Sanitariuszka „Hanka”, to nie ta sama osoba, co „Hanka” Gajowniczek. Bardzo mało było rewolwerów, a „Hanka” miała. Mieliśmy przejść pod ziemią. Jednych mieli zostawić na Nowogrodzkiej. Były cztery osoby: dowódca porucznik „Skała”, ojciec jednej z koleżanek, ja i ktoś jeszcze. Po drodze zostawiali [rannych]. Na Nowogrodzkiej zostawili ojca koleżanki i kogoś jeszcze, a porucznika „Skałę” i mnie przeniesiono aż na ulicę Lwowską 13. To był prywatny szpital, tak jakby w głębi ukryty. Prowadziła go córka lekarza, który był w innym szpitalu. Tu była dobra obsługa, były jeszcze szyby, bo to było niedaleko Politechniki. A w Politechnice byli Niemcy i na razie oszczędzali ten teren. Gdy słyszałam jak nadlatują samoloty, to przykrywałam się kołdrą, żeby nie widzieć jak mają uderzyć. Ktoś powiedział, że: „Tutaj to nas nie ruszą, bo tutaj stoją”. Niestety potem i nas ruszyli.
Tutaj też dziwili się, że mam nieamputowaną nogę, no ale nie ruszali jej, robili opatrunki. Był tam lekarz, który później przeniósł się do Poznania, profesor Dega. On powiedział, że będę dłuższy czas jeszcze leżała. A do mnie mówili, że: „Za sześć tygodni wyjdziesz”, gdy noga była przeznaczona do amputacji. Tutaj też zmienili mi gips, bo ciągle jeszcze coś tam „reperowali” i ciągle dziwili się, że noga jest nieamputowana. Odpowiadałam, że ja nie pozwoliłam. Tak trwało do zakończenia Powstania.
Powstanie zakończyło się, a my jesteśmy nadal w szpitalu, nie wiemy, co z nami zrobią. […]

  • Do kiedy pani była w tym szpitalu?


Cały czas byłam w szpitalu. Ze szpitala nie wychodziłam, nikt z nas nie wychodził. Obok mnie leżał młody człowiek, Janek, miał wtedy piętnaście lat, a wyglądał co najmniej na dwadzieścia. Był ranny w głowę. Tam też nas ostrzeliwano i kawałek muru spadł. Uderzyło mnie w drugą nogę. Całe szczęście, że byłam przykryta kołdrą i nie raniło mnie. […] Poznosili nas do schronu. … Ktoś przyszedł i mówił, że: „Nie mam żadnego rozkazu i nie wiem, co mam z tobą zrobić”. A lekarze mówili, że jedni będą wywożeni jako wojskowi, drudzy jako cywile, powinni lada moment dać nam znać. Nikt nie zawiadamia, nic nie wiemy. Najpierw mówili, że lepiej się podać za cywili, a tu podchodzi do mnie lekarz i mówi: „Proszę pani. Lepiej, żeby się pani podała za wojskowego, bo to będzie Międzynarodowy Czerwony Krzyż nad tym baczył”. Zaczęli wychodzić. Jeden człowiek, który podał się za cywila, a miał sympatię sanitariuszkę i sanitariuszka słyszała, co lekarz do mnie mówił. Teraz już mnie mają zabrać, a zamiast mnie wychodzi ten człowiek. Rozbeczałam się nawet. A ten, co ranny w głowę leżał, to nie był z naszego batalionu, byli tam ranni z różnych oddziałów. On do mnie powiedział: „Koleżanko »Ewo«. Czy ja mogę mówić po prostu »Ewo«?”... Może on jeszcze żyje. Po wojnie wykształcił się, był lekarzem, profesorem. […]
Ni z tego, ni z owego przyszli do nas, do szpitala, młodzi Niemcy. Przynieśli nam patefon, przynieśli nam płyty, nastawili, coś tam do nas mówią... Przynieśli i postawili obok mnie na stole słoik dżemu i powiedzieli żebym miała Essen. Odpowiedziałam: Danke. Nicht essen. Oni poszli, to stoi na stole a obok leżał Jan Falewicz […] Ja od razu zasypiałam. Wytworzyła mi się narkolepsja, co stwierdzili lekarze po wojnie. Budzę się i patrzę, a tu pusty słoik. Wcześniej zapytał mnie: „Ty nie będziesz jadła?”. Odpowiedziałam: „Nie”. Więc on zjadł cały dżem. Powiedział: „Nie chciałaś, to ja zjadłem”. Głodni byliśmy. Nie mieliśmy co jeść. Na Leśnej skądś przydźwigali worek grochu i ugotowali go. Ciężko się rozchorowałam. Mówili, żebym nie jadła tego, ale nie było co jeść. Słyszeliśmy, że wywożą inne szpitale, a co z nami zrobią, nie wiemy. Wreszcie wywieźli nas ciężarowymi samochodami w gruzy, na zwaliska. Mury się walą. Na przyczepę jednego z samochodów zwaliła się część muru. Wynoszą nas do samochodu, nie wiemy, dokąd jedziemy. Zawieźli nas na Dworzec Zachodni, podziurawiony cały i mają nas gdzieś wieźć. Chodził tam Niemiec z psem i krzyczy: Nicht rauchen! Skądś ludzie poprzynosili rannym papierosy.
Zapomniałam dodać, że porucznik „Skała” zmarł w szpitalu. Zmarł też ojciec koleżanki. Tylko ja żyję. […] Nie wiedziałam, że „Skała” umarł, bo codziennie przesyłał mi pozdrowienia i ja jemu też. Mnie też ktoś przynosił papierosy „Junaki”. Odsyłałam jemu te papierosy. Nagle pojawia się ktoś z jego koleżeństwa i mówi, że wraca z pogrzebu „Skały”. Ja mówię: „Jak to z pogrzebu, przecież jeszcze dzisiaj mi pozdrowienia przesyłał?”, a to sanitariuszki tak [niezrozumiałe], że on nie żyje. Jesteśmy na Dworcu Zachodnim. Obok mnie leżał jakiś ranny. Jemu nawet wódkę przynieśli. On mówi: „Masz wypij. »Ewa« wypij. To ci dobrze zrobi”. No i wypiłam. Tak jakoś nie poczułam się pijaną, może nawet ożywiłam się trochę. Nadal nie wiemy, co będzie. Przechodził wtedy znajomy lekarz i zapytałam: „Co mają z nami zrobić?”, a on odpowiedział: „Nie wiadomo. Przypuszczalnie do Wrocławia”.. Chwilę później wsadzili nas do pociągu. Nadal nie wiemy, dokąd nas będą wieźli. Gdzieś między Kielcami a Krakowem staliśmy w polu dzień lub dwa. Jechaliśmy kilka dni. Wieźli nas w bydlęcych wagonach. W każdym wagonie były apteczki, a w nich lekarstwa w razie czego. W nocy zaglądał jeden z lekarzy niemieckich, czy nam czegoś nie potrzeba. Podobno Międzynarodowy Czerwony Krzyż nakazał Niemcom, żeby oni mieli opiekę nad nami, i że jeżeli ktoś z nas zginie, to tam ileś z nich zginie. Takie pogłoski były.
Jeszcze jedno. Przejeżdżaliśmy przez Pruszków. Ludzie przynosili nam jedzenie, to słoninkę, to chlebek. Zatrzymaliśmy się gdzieś w polu i tam na przeciwko stały wagony z kartoflami. W każdym z naszych wagonów były piecyki. Widocznie specjalnie przygotowane. Z nami były nasze sanitariuszki. Jedna z nich postanowiła wyjść i albo zdąży, albo nie zdąży. To było wielkie bohaterstwo z jej strony. [Powiedziała, że] przyniesie nam kartofli i je ugotuje. Bogu dzięki zdążyła, nikt jej nie postrzelił, ale to było bardzo niebezpieczne. Nie pamiętam jej imienia ani nazwiska, […] ale to była naprawdę wielka bohaterka. […]
Przywieźli nas do Krakowa. W Krakowie zaczęli nas rozdzielać na stacji. Przyjechały karetki pogotowia i zawiozły nas do szpitali. Zawieźli kobiety, a mężczyźni oddzielnie jechali.[…]

  • Do kiedy pani była w Krakowie?


[W szpitalu], razem z [pobytem w] Warszawie, to półtora roku. Tam też nie wiedzieli, co mają z moją nogą zrobić. Co zdejmowali mi gips, to noga się fajta, po każdym zdjęciu gipsu niesiono mnie do wanny. Musieli mnie trzymać [z dwóch stron], bo noga się fajtała. Najpierw leżałam na jednej sali, a potem przeniesiono mnie do olbrzymiej sali, w której były 54 łóżka. Już się kończy [walka] z Niemcami, nadlatują Rosjanie. Obok naszego szpitala był szpital niemiecki. Nadleciały samoloty rosyjskie i uderzyły w niemiecki szpital. To było tuż przed 17 stycznia. Szedł pielęgniarz między dwoma [szpitalami] i mu nogę oderwało. […] Zaraz jak nas przywieźli do Krakowa, to w szpitalu jeszcze nie było miejsc gotowych. Położono nas pokotem i byliśmy strasznie głodni. Zapytaliśmy się co będzie na obiad. Odpowiedzieli nam, że karpiele. Co to karpiele? Nikt z nas nie wiedział co to jest karpiele. Powiedziałam: „Może to małe rybki, od karpi”. A to była brukiew. Bardzo nam smakowała, byliśmy bardzo głodni. Dawali nas nam tą brukiew na śniadanie, na obiad, na kolację, raz na gęsto, raz na rzadko i na zmianę płatki owsiane. Płatków owsianych miałam, już tak dosyć, że powiedziałam, że już nigdy [ich nie będę jadła]. A śniła mi się ogórkowa zupa, tak chciałam tej ogórkowej zupy, a tu nie ogórkowa tylko znowu płatki. […]
Sanitariusze w Krakowie nie polubili nas, bo Kraków w tym czasie nie lubił Warszawy. Mieli do nas żal, pretensje: „Po co Powstanie zorganizowaliście? Przecież wiadomo było, że nie wygracie?”. Potem jednak nas polubili i chcieli iść nam wszystkim na rękę. Jak zdejmowali mi gips, to cieli go sekatorem ogrodowym. To [strasznie] bolało. Jedna z pielęgniarek postanowiła, że przy [zdejmowaniu] gipsu mi pomoże. Porozcinała gips, a potem jednym, szybkim ruchem zerwała go. Robili mi operacje, bo noga wciąż się nie zrastała. Przeniesiono mnie do separatki, żebym pomogła odzyskać mowę pani Dziedzic ze Śląska. No i powoli, powoli odzyskała mowę. […]
Potem nas zbombardowali, tuż po Bożym Narodzeniu. Był zbudowany piękny ołtarz i codziennie było nabożeństwo przy nim.

  • Czy w Warszawie też odbywały się nabożeństwa w szpitalu?


Tak. Przychodzili księża i spowiadali nas.

  • Jak to wyglądało, dokładnie?


[To byli] księża, którzy brali udział w Powstaniu. Nawet mam obrazek od księdza z Warszawy „Jezu ufam Tobie”. [W Krakowie] też księża byli i codziennie nabożeństwa się odbywały. Gdy Boże Narodzenie się zbliżało, to piękną Jasełkę zrobiono. Dano nam kolacje wcześniej. Po kolacji pozasypialiśmy. Była to Wigilia. Nagle budzą nas śpiewy. To były siostry zakonne, które urządziły [Jasełkę]. Obok nas był las, siostry śpiewały, wszystko oświetlone, Pan Jezus był [z pozytywką]. Siostry Pana Jezusa roznosiły, każda z nas na ręku go miała. […]

  • Do kiedy pani była w Krakowie?


Do [świętego] Michała. Potem znajomi z Warszawy zabrali mnie do Bytomia. Wywieźli wszystkich z Warszawy i oni znaleźli się we wsi pod Krakowem. Ich ojciec znalazł mnie w Krakowie. Przyszedł do szpitala, wtedy akurat obiady wydawali i pyta: „Czy tutaj jest Palczewska Tamara?”, a oni odpowiedzieli: „Tu jest Ewa Palczewska”. Tak mnie odnalazł. Potem przyjechały moje koleżanki i postanowiły wziąć mnie do siebie.

  • A kiedy wróciła pani do Warszawy?


Do Warszawy wróciłam po dziesięciu miesiącach. W Płudach dom rozbity. Zatrzymałam się u żony Macieja. Tam odnalazł mnie Kopiński. Tam przyjechała moja mama, zabrała mnie i przebywałyśmy u starszej pani, bardzo ze mną zaprzyjaźnionej. Trzeba było zacząć pracować, bo nie ma z czego żyć. Kopiński załatwił mi pracę w „Perunie”, na Grochowie, to była moja pierwsza praca. Tam pracowałam w biurze. I dalej życie się potoczyło.





Warszawa, 1 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska
Tamara Palczewska Pseudonim: „Ewa” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter