Tomasz Andrzej Szymański

Archiwum Historii Mówionej
  • Co pan pamięta o swoich rodzicach? Czy pan pamięta dni sprzed Powstania?

Z opowiadań w ogóle to przede wszystkim wiem, że uczyłem się chodzić podczas bombardowań w 1939 roku, bo akurat gdzieś miałem koło roku i ta nauka była w piwnicy, bo wtedy żeśmy się przeprowadzili do piwnic domu Białobrzeska 33, mojego rodzinnego domu, który mój ojciec wybudował przed wojną jeszcze. Ponieważ było conocne schodzenie do piwnic, to bardzo szybko rodzice się przeprowadzili do piwnic, tam znieśli dywany, wszystkie [sprzęty] i żeśmy zamieszkali w ogóle już na stałe w piwnicy wtedy na początku, a tutaj na Ochocie w tym czasie front przebiegał, i tam się uczyłem chodzić, ale to jest 1939 rok i to jest krótka sprawa.
Natomiast później, już też w okresie Powstania, byliśmy już w drugiej piwnicy w części niewykończonej. Natomiast były przez ojca wcześniej przygotowane (jeszcze z czasu 1939 roku) bloki betonowe, które zastawiały okienka piwniczne, tak że [chroniły] od jakichś pocisków, czy od [czegoś innego], nie wiem. W każdym razie myśmy byli zamknięci w piwnicy. Jak Powstanie wybuchło i zaczęły się walki, to myśmy byli w piwnicy, tam było około trzydziestu osób, bo byli też sąsiedzi, różni znajomi, nas pięcioro rodzeństwa, moi rodzice. Podczas Powstania pamiętam, że myśmy tam byli już cały czas. Nawet okienka piwniczne od wewnątrz były pozatykane poduszkami czy pierzynami, bo nad nami palono dom, spalił się dom i czad schodził w dół. Mój ojciec to zatykał, żeby czad się nie dostawał [do środka] i nie zatruł nas. A myśmy byli zabarykadowani za metalowymi drzwiami, które szły na klatkę schodową z piwnicy i tam nie bardzo się do nas mogli ci żołnierze, którzy na górze byli, dostać. Dopiero 8 sierpnia…

  • Mówi pan, jacyś żołnierze?

Tak, to prawdopodobnie niemieccy czy… Nas w końcu wyciągnęli tak zwani własowcy, „kałmucy”, bo doszło do tego, że oni…
Jeszcze wracając wcześniej, jeden raz, co Powstańca widziałem, to było na samym początku jeszcze. Był posterunek po drugiej stronie ulicy, trochę w skos była szkoła Szachtmajerowej i tam była powstańcza placówka i żołnierz stał w biało-czerwonej opasce przed wejściem. Tak że go pamiętam, też nie wiem, czy rodzeństwo starsze czy rodzice mi pokazali: „Tam, o, właśnie Powstaniec jest”. Tak że to pamiętam, że widziałem Powstańca. Tyle, co Powstańców widziałem, bo Powstanie to się szybko skończyło na Kopińskiej. Tam były walki, na Wawelskiej trochę dłużej, ale to też to były pierwsze dni.
Nas w każdym razie już wyciągnęli z piwnicy, bo ci „kałmucy” odsunęli 8 sierpnia ciężki blok betonowy, wepchnęli pierzyny do środka, tak że pamiętam, że ręce były z granatami, tylko że mamy wychodzić. Mój ojciec też, jak żony ojciec, wychowany w tej samej okolicy, potem żeśmy doszli do wniosku, na Ukrainie wschodniej, tak że po rosyjsku świetnie i po ukraińsku umiał mówić, zresztą znał też niemiecki bardzo dobrze i już z góry dla nich miał przygotowaną taką bajkę, że myśmy myśleli, że to Rosjanie przyszli, dlatego żeśmy się zabarykadowali, że to nie przed Niemcami, tylko przed Rosjanami. Tak że jak kazali nam otworzyć, bo wrzucą granaty inaczej, to ojciec otworzył te metalowe, pancerne drzwi do piwnicy, które przedtem były zaryglowane i myśmy wyszli. Cała ta [grupa], około trzydziestu osób, wyszła na zewnątrz na pełne światło. Pamiętam rażące, ostre światło pełnego dnia. I straszny hałas był, na rogu Lelechowskiej i Białobrzeskiej palił się dom, dach głównie się palił, to była blacha i ta blacha strzelała, bo płomienie ostro ją skręcały i hałas głównie był z tej palącej się blachy, co jak wyszedłem, to zwróciłem na to uwagę jako dziecko, mnie to przykuło.
Natomiast wtedy, jak ci ludzie już wyszli z piwnicy, to „własowcy” wpadli do piwnicy czegoś szukać. Potrącili gaśnicę pianową, ta gaśnica zaczęła działać, oni zaczęli krzyczeć: „Piwo” – że to piwo. I, zdaje się, spróbowali wiele tego piwa, bo piwa nie było. Była obawa, że nas [zabiją]. A akurat to był przełom, bo o ile wiem, to rozkaz był z dowództwa niemieckiego, żeby już przestali rozstrzeliwać ludność, bo przedtem, w pierwszych dniach jakby się do nas dobrali, to byśmy wszyscy byli postawieni pod mur. W tym momencie już wyganiali nas na tak zwany Zieleniak, Grójecka szła i targowisko było wielkie, wybrukowane. Tak że nas wyprowadzili, ojca zabrali zaraz. Pamiętam to zaniepokojenie mojej matki i mojego starszego rodzeństwa, że już nie zobaczymy ojca, bo ojca wzięli na tłumacza. Ci „własowcy” nie mogli się dogadać z Niemcami i zorientowali [się], że on po niemiecku mówi też i po rosyjsku dobrze i go zabrali. Tak że nas popędzili, ojciec został.

  • Ale wrócił?

Potem nas dogonił. Jeszcze dostał w nagrodę czapkę od „własowca” w nagrodę za tłumaczenie. „Nie masz czapki, to masz czapkę”. A nas tam pogonili na wprost od domu Nieborowska, taka uliczka od Grójeckiej prowadzona. Pełno leżało pierzyn, kołder na ziemi, porzucanych rzeczy. Strzelaninę też pamiętam, gdzieś w oddali było słychać. A naprzeciwko jechał na rowerze, strasznie hałasując „własowiec”, uczył się właściwie, bo spadał z tego roweru, siadał z powrotem, oni byli na ogół chyba pijani. Hałas był z tego roweru, bo bez opon był, to doskonale pamiętam, jak na felgach samych jeździł na rowerze. A nas gonili, nie wolno było nic podnosić z ziemi, pomimo tego mama moja gdzieś tam na Nieborowskiej jeszcze podniosła pończochę wypełnioną kaszą manną. Po prostu to była taka kiszka, która była magazynem, ktoś tam niósł czy zgubił, czy coś, nie wiem. Mama to podjęła i ta kasza manna potem na Zieleniaku służyła jako nasze pierwsze pożywienie. W konserwach na ognisku mama nam gotowała tą kaszę.
Tam ojciec nas dopędził na Zieleniaku i tam żeśmy nocowali. Cały czas co pewien czas był alarm, bo tam murem otoczony ten teren i bruk, wybrukowane, wszyscy spędzali cały czas pod murem, bo zza Zieleniaka gdzieś tam były wystrzeliwane pociski, całe grupy (nie wiem, „krowy” czy „szafy” to się nazywało), ale z wielkim rykiem leciało coś pięć czy osiem pocisków na raz w kierunku Warszawy, w kierunku centrum. Stamtąd właśnie były wystrzeliwane i też to doskonale pamiętam, to zamieszanie przed tym, bo to już mieli strzelać, ponieważ to mogło spaść czy coś, na środek. A to leciało bezpośrednio nad Zieleniakiem, całe te pociski, z wielkim hukiem.
Jeszcze poza tym jakie wspomnienia dziecka? Na drutach telefonicznych obserwowałem wszędzie, jak żeśmy już szli, pełno kanarków, papużek, co mnie oczywiście, każdego byłoby to bardzo zainteresowało. Obserwowałem te papużki i żółte różne kanarki i takie właśnie ptactwo klatkowe, które było przez ludzi prawdopodobnie wypuszczane, bo nikt tego nie niósł, a to ludzie wypuszczali.

  • Mam pytanie, wspominał pan o pociskach. Czy pan może potrafi, może pamięta pan, skąd te pociski były wystrzeliwane?

Były od strony Okęcia. Tam była ta bateria podobno, gdzieś tam stała z tyłu i to było z kierunku Okęcia w kierunku Warszawy.

  • No tak, ale Okęcie to jest dzielnica, czy pan jakoś potrafi sprecyzować bliżej to miejsce?

Nie, bliżej nie. Tak jak teraz, ale pamiętam całą tą konfigurację – Opaczewska jest, jest teraz aleja Krakowska, którą nas potem na drugi dzień pędzili w kierunku Okęcia, całą grupę tych ludzi, którzy byli wypędzeni z Ochoty. Tylko tyle. Wiem, że to było nad terenem Zieleniaka od strony południowej. Tam te pociski co jakiś czas były wystrzeliwane.
Potem na drugi dzień nas popędzili, to tam teraz jest wszystko zabudowane, ale wtedy były pola, pomidory rosły, tak że właściciele czy właścicielki do wiader zbierały pomidory i nosili warszawiakom. Szli żołnierze, którzy prowadzili cały ten konwój i pozwalali na to, że nam pomidory podawane były, i nas karmili po drodze pomidorami, ta ludność miejscowa, obok co tam widać byli, właściciele tych pomidorów. Tak żeśmy doszli do Okęcia…
  • Tam dalej już ludność nie była wysiedlana?

To tak, z tego wynika, że nie, bo mniej więcej jak był skraj Opaczewska obecna (czy Bitwy Warszawskiej to się w tej chwili nazywa), to to był koniec już zabudowań Warszawy, a fabryka Marciniaka to była urządzeń oświetleniowych, to był pierwszy punkt postojowy, na zamkniętym terenie fabryki. Tam na nas czekał pan Bronisław Zabłocki, ojciec tego słynnego szablisty, a bardzo dobry przyjaciel mojego ojca. On urodzony w Austrii, zresztą chyba z matki Austriaczki, zresztą po niemiecku też dobrze mówił i on nas się spodziewał z tego [kierunku], bo z Wawelskiej był wysiedlony trochę wcześniej, nie wiem, bo na Wawelskiej mieszkał. I tam na nas czekał, chcąc nas ratować z transportu, żeby nas, że tak powiem, wyłączyć, co mu się udało zresztą, bo transport do Pruszkowa poszedł dalej, a nas ze względu [na to], że było pięcioro dzieci, że moja babcia też była staruszka, to tam załatwił, żeby nas zostawić, że transport poszedł, myśmy zostali, a potem nas wyprowadził stamtąd i żeśmy uciekli do Podkowy Leśnej. Tak że tak wyglądało…
Potem w Leśnej Podkowie były łapanki i była też z nami nasza niania, pani Jasia, i było tak ustalone, że miała przydział, z rodzicami tak ustaliła, że w razie czego to ona ma dziecko – mnie, żeby jej na roboty nie zabrali. Tak jak żona opowiadała, z Władzią się stało, że ją zabrali. Natomiast pamiętam moment strachu i obawy, kiedy właśnie żeśmy szli gdzieś tam w Leśnej Podkowie i była łapanka i panna Jasia zabrała mnie za rękę. Zaczęła ze mną iść, ja tak nie bardzo to rozumiałem i strasznie się broniłem przed tym, żeby z nią iść, że od matki mnie zabiera, ale to miało inne znaczeni niż sobie wtedy wyobrażałem. Tam zresztą ojca złapali w łapance i mój ojciec był już tam przy stacji pilnowany gdzieś przez wachmanów. Dzięki temu, że jeden z kolejarzy dał mu czapkę kolejarską, to przy zamieszaniu założył tą czapkę i wyszedł z tego, a ponieważ był potraktowany jako kolejarz wtedy, więc udało mu się w ten sposób uciec, bo też byłby zabrany gdzieś, uratował się.
A potem żeśmy stamtąd, już z Podkowy Leśnej to taki bardzo dobry… Na całe życie zapamiętałem lekcję uczciwości ze strony mojego ojca. Tam żeśmy mieszkali na terenie ogrodu, willa była, do mojej stryjenki żeśmy trafili, która tam mieszkała, i był orzech włoski, na którym akurat dojrzewały orzechy, i ojciec nam nie pozwalał brać tych orzechów, które spadały, bo to nie jest nasze. Natomiast nam pokazał, jak należy z tych orzechów korzystać. Jak wiewiórka przybiegała i uciekała z orzechem, jak się ją spłoszyło i rzuciła orzech, to można było wtedy zabrać, bo to już nie było właściciela, to już było ukradzione przez wiewiórkę. To była naprawdę świetna lekcja uczciwości i wtedy w tym okresie głodu, kiedy właściwe można powiedzieć, że wszystko jest nasze. Nie, te orzechy nie były nasze, od wiewiórki można było zabrać tylko.

  • I państwo byliście wtedy w podwarszawskich…

Wtedy z Leśnej Podkowy potem żeśmy przenieśli się do Kwiliny w Kieleckiem pod Włoszczowę do majątku Morstinów. Kwilina. I tam nas dopiero wyzwalała Armia Czerwona, też tam…
Jeżeli mogę powiedzieć dalej na ten temat, to pamiętam, jak ta armia wyglądała, jako chłopak [zapamiętałem]. Jakieś tam pojazdy były opancerzone czy jakieś, trudno mi określić, czy czołgi, czy tankietki, i za nimi były przywiązane na przykład krowy i szły za tym, co też było dla mnie ciekawą rzeczą. Natomiast kiedyś przybiegli miejscowi, bo tam był buhaj zarodowy, stał, i ci Rosjanie tego buhaja zabrali. Ci chłopi miejscowi ze wsi bronili tego buhaja, ale nie mogli się dogadać i po mojego ojca przybiegli, żeby wytłumaczył, że ten buhaj jest tu potrzebny, nie można go na mięso zabrać. Mój ojciec pobiegł i w rezultacie tych rozmów z Rosjanami został [i] miał na drążku raptem buhaja na kółku za nos na środku, tak że ci chłopi dopiero przyszli i zabrali buhaja szczęśliwi. Natomiast następny oddział przyszedł i już nie dał [rady], już zabrali tego buhaja, tak czy inaczej. Tak że raz został uratowany, a potem już poszedł na mięso razem z Armią Czerwoną. I tak to wyglądało mniej więcej.

  • A pamięta pan tę Armię Czerwoną?

Pamiętam. Myśmy mieszkali, był dworek, który tam [jest] zachowany do tej pory, myśmy odwiedzali właściwie w sześćdziesiątą rocznicę tych wydarzeń, jak żeśmy z żoną pojechali tam i ta oficyna jest, w której żeśmy mieszkali. W oficynie była kuchnia zrobiona, to była zima wtedy, tak że był śnieg. Oficerowie mieszkali w dworku, bo dworek był opuszczony przed ich wkroczeniem przez właścicieli, Morstinowie opuścili i uciekli, i oni się zakwaterowali w tym dosyć obszernym dworku. Natomiast żołnierze palili ogniska i noc spędzali w śniegu przy ogniskach. Mój ojciec mówił, rozmawiał z oficerami: „Przecież tam jest dosyć miejsca. Dlaczego ci żołnierze nie pójdą też nocować?”. Oni mówią: „Nie, żołnierze to muszą na zewnątrz. My, oficerowie, będziemy w dworku, a oni mają tak [nocować]. Zresztą dla nich to by było szkodliwe, bo za ciepło jak by było, to by się pochorowali. Oni muszą być przy ognisku i w zimie nocować na śniegu”. Tak to tam wyglądało. Poza tym kobiety, jakieś żołnierki, które gotowały w oficynie, założyły tam kuchnię i tam gotowały obiady. Jeszcze do tego my, jako dzieci, byliśmy bardzo przez żołnierzy, przez żołnierki, przytulani i rezultatem było, żeśmy byli kompletnie zawszeni. Jak te oddziały poszły, to moja mama gęstym grzebieniem nas wyczesywała z wszy, bo to towarzystwo było strasznie zawszone. Siostry były czesane, a myśmy byli goleni do gołej skóry, chłopcy, żeby pozbyć się wszy. A potem żeśmy trafili już do Jeleniej Góry i w Jeleniej Górze żeśmy już, zanim mój ojciec odbudował spalony dom, to…

  • Czyli stamtąd nie do Warszawy, tylko właśnie…

Znaczy stamtąd [wróciliśmy] na krótko do Warszawy, ale żeśmy mieszkali już gdzie indziej, bo dom był nie do zamieszkania, bo był spalony. Koło Filtrowej żeśmy mieszkali, a mój ojciec w ogóle objął jako inżynier fabrykę armatur w Jeleniej Górze, kierował nią. Aluminiowe garnki tam robili, coś tego, bo to była fabryka, która armatury robiła, dużo też, zdaje się, dla niemieckiego przemysłu wojennego. Tak że tam żeśmy zajęli willę poniemiecką i na krańcach Jeleniej Góry żeśmy mieszkali do końca 1948 roku. Moja mama była też szefem fabryki, bo kierowała całą księgowością, administracją, a ojciec jeździł. Raz tu był, w Jeleniej Górze, raz w Warszawie, tutaj odbudowywał dom, tam jeździł też sterować tym przedsiębiorstwem, ale głównie to ta fabryka była na głowie mojej mamy, zdaje się, bo jak pamiętam, to starsze rodzeństwo nami się głównie zajmowało. Tam do szkoły poszedłem, zacząłem już szkołę regularną, a mój brat najstarszy zdawał tam maturę.

  • Przepraszam za takie jak najbardziej prywatne pytanie. Jak państwo w ogóle się poznaliście?

Myśmy się poznali nad morzem w Jarosławcu jako studenci właściwie, w studenckim towarzystwie..

  • Na wczasach?

Na tanich, studenckich wczasach, gdzie dojeżdżało się autostopem i za darmo prawie się na sianie spało u gospodarza w Jarosławcu, płacąc za to swoją pracą czasami przy sianie czy przy czymś, ale to takie było tylko formalne, ale głównie byliśmy przyjmowani prawie że za darmo przez tych ludzi. Tam żeśmy spędzali właściwie zupełnie darmowe wakacje w Jarosławcu wiele lat z rzędu, tam poznałem żonę.

  • Zapytałem dlatego, że państwo żyliście w zupełnie osobnych miejscach.

Tak, a ciekawe, że nasi ojcowie urodzili się bardzo blisko siebie, gdzieś tam w Charkowskiej Guberni koło Burynia. Tak że pod względem urodzenia to mój ojciec był starszy trzy lata, ale właściwie to też była Polonia, która w tym… Nie wiem, czy nawet tam gdzieś musieli się spotykać, nie wiem, bo sami ojcowie nie pamiętali tego, ale może ich rodzice jeszcze.

  • Czy jeszcze pan by coś powspominał?

Chyba wszystko. Nic chyba więcej nie mam do dodania, głównie to o Powstanie chodziło i co z tego okresu pamiętałem.

  • A z samego Powstania poza tym?

Nie, poza tymi hałasami, które tam było słychać i tego raz, co widziałem, co stał przy wejściu szkoły Szachtmajerowej, tego Powstańca, to nie, to nic więcej nie [pamiętam].





Warszawa, 5 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Tomasz Andrzej Szymański Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter