Wacław Piziorski „Jędrek”

Archiwum Historii Mówionej

Wacław Piziorski, w Powstaniu pseudonim „Jędrek”, strzelec w Zgrupowaniu „Chrobry II”.

  • Czy pamięta pan czasy swojego dzieciństwa?

Tak, oczywiście pamiętam. Urodziłem się na Żelaznej, na Woli. Do pierwszej i do drugiej klasy chodziłem również w tym miejscu. [W tym budynku] jest obecnie urząd [dzielnicy] Woli. [Wówczas] była nowoczesna szkoła, do której zacząłem chodzić. W 1939 roku wybuch wojny zastał nas na tym samym miejscu, czyli na Żelaznej. Ojciec był pracownikiem Instytutu Aerodynamiki, uczestniczył w pierwszej wojnie z bolszewikami [w 1920 roku], zmobilizowano go również w II wojnie [światowej] i poszedł na [tę] wojnę. Całe oblężenie Warszawy przeżyliśmy [z resztą rodziny] w Warszawie. Ojciec został wzięty do niewoli przez Sowietów. Jak się okazało później – parę miesięcy potem – Sowieci przekazali transport jeńców Niemcom. [Ojciec] wrócił z niewoli dopiero po półtora roku, kiedy był chory i go zwolniono.
Wówczas zakładano getto i z Żelaznej musieliśmy być przesiedleni na Pragę, na ulicę Targową. Tam zacząłem chodzić już do trzeciej i [następnie] do czwartej klasy do szkoły na ulicy Inżynierskiej. Była to ciekawa szkoła, ciekawi ludzie, były [tam] tajne komplety nauczania historii, geografii, czego w ogóle nie było w szkole okupacyjnej, jak również była organizacja harcerska.
W 1944 roku, niedługo przed wybuchem Powstania, zmieniliśmy mieszkanie. Ojciec wynajął mieszkanie na ulicy Grzybowskiej 17, gdzie założył warsztat stolarski. Jak się okazało, było to dosłownie na moment przed Powstaniem Warszawskim. Okazało się również, że w kamienicy Grzybowska 17, cały dom, bez wyjątku, był w konspiracji. Była tam drukarnia, w składzie węgla był magazyn broni. Praktycznie wszyscy lokatorzy tego budynku byli w jakiś sposób zaangażowani w walkę podziemną. Nie wiem, czy ojciec o tym wiedział, czy nie wiedział, ale również został szybko wciągnięty w organizację. Zaczął działalność od zrobienia skrytek na broń dla – jak się później okazało – naszego dowódcy „Lecha” Wacława Zagórskiego, który był naszym sąsiadem [w tym domu].
W momencie wybuchu Powstania, 1 sierpnia o godzinie siedemnastej. Praktycznie nic nie wskazywało jeszcze na ten moment. Zaczęło się tak, [gdy] ta wiadomość dotarła do nas, niedługo potem usłyszeliśmy wielki wybuch, który, jak się okazało, był od wysadzenia w powietrze posterunku żandarmerii na ulicy [Chłodnej]. Żandarmi wysadzili swój [posterunek] i uciekli. Zaczęła się strzelanina i [wówczas] właściwie cała nasza kamienica wyszła na [podwórze i wszystko się ujawniło]. Dowódcą był porucznik „Lech” Wacław Zagórski. Myśmy oczywiście to nazwisko znali, bo byliśmy sąsiadami. Jego pseudonim to był „Lech”. Potem, jak w tym samym zgrupowaniu pojawił się drugi „Lech”, przybrał pseudonim „Lech Grzybowski”. Oprócz niego w momencie kiedy drukarnia została ujawniona, wyszło z niej dwóch młodych ludzi: Henryk i Staszek, którzy byli Żydami. [Gdy] wyszli, pokazali się nam, byłem zdumiony, gdyż nigdy [przedtem] nie widziałem tak białych [twarzy]. Okazało się, że oni przez cały ten okres [konspiracji] byli przechowywani [w piwnicy, w drukarni], i wychodzili tylko w nocy, i stąd biel na ich twarzach. Była tam [w naszej kamienicy] rodzina Nawrockich, krawca Nawrockiego, z której dwóch chłopców, właściwie już mężczyzn, miało przydziały do innych oddziałów, oraz Wiesia Nawrocka, która miała przydział do tego oddziału, który u nas się utworzył. Był porucznik, którego nazwiska nie pamiętam, który potem miał przydział do poczty dworcowej na linii średnicowej […]. Był przede wszystkim porucznik Tarski, który, gdy myśmy się wprowadzali, był jedną z najbardziej niepozornych postaci, prowadził skład węgla, który tam był [w jednej z piwnic]. Był to nieduży facet, zawsze umorusany. Okazało się, że on w magazynie węgla przechowywał broń – szczupłe zapasy, ale w każdym razie przechowywał tam broń. Porucznik Tarski później stał się bohaterem. Oprócz „Lecha” w konspiracji była również jego małżonka, która współdziałała w drukarni. [Nie wszystkich wymieniłem]. W każdym razie była to cała grupa ludzi znających się, współpracujących ze sobą. Myśmy byli tam nowi, ale przyjęto nas tam bardzo ciepło i jako swoich.
Pierwsze dni Powstania to była euforia. Wszyscy wylegli na ulice, zawisły biało-czerwone flagi. Mimo deszczu, który, jak się potem okazało, wtedy szczęśliwie padał przez pierwsze trzy dni, wszyscy wylegli, z tym że już w drugi dzień Powstania zaczęły się walki na serio. W pobliżu nas była fabryka zapalników Deringa, którą zdobyliśmy w pierwszych dniach Powstania (był to chyba drugi dzień Powstania), gdzie można było się dozbroić. Początek był taki, że Wacław Zagórski, który zorganizował pierwszy oddział w tym miejscu – [na Grzybowskiej], praktycznie dysponował kilkoma pistoletami i dwoma czy trzema granatami, a było pięciu czy sześciu ludzi. Ci faceci, którzy [mieli inne przydziały], poszli do innych oddziałów. Praktycznie [była nas] niewielka grupka. Po zdobyciu Deringa i dozbrojeniu nasza grupa zaczęła rosnąć w sposób geometryczny. Zgłosiło się wielu ludzi, którzy nie dotarli do swoich oddziałów i którzy byli akurat w tym miejscu. „Lech” zorganizował całą tą grupę, po czym w pierwszych dniach [Powstania] nawiązał kontakt z sąsiadami i wtedy zaczęło się tworzyć Zgrupowanie „Chrobry II”. Z sąsiednich ulic, z sąsiednich domów pozbierały się różne oddziały i stworzono Zgrupowanie „Chrobry II”, podzielono na dwa bataliony. Dowódcą drugiego batalionu został właśnie „Lech Grzybowski”, czyli Wacław Zagórski. W sąsiednim budynku był porucznik „Aleksander”, który dołączył do nas. Pominąłem dwie ważne dla mnie osoby, to jest plutonowego „Malutkiego” i drugiego – kaprala, którego [pseudonimu] nie pamiętam, właśnie rówieśników mojego ojca, stolarzy, którzy w jakiś sposób kolegowali się z ojcem i stanowili grupę [znajomych].
Od pierwszego czy od drugiego dnia [Powstania] zaczęły się już ataki niemieckie od strony Chłodnej, która [jak] się potem okazała jedną [z ważniejszych] czy najważniejszą arterią dla armii niemieckiej do utrzymania łączności między oddziałami wschodnimi a zachodnimi. Trudno sobie w tej chwili w obecnej Warszawie wyobrazić, ale ta ulica w przedłużeniu z Elektoralną i dalej aż do mostu Kierbedzia, stanowiły arterię wschód-zachód. Okazało się, że była to dla Niemców bardzo ważna arteria, stąd też zaciekłe ataki zaczęły się właśnie na tym odcinku ulicy Grzybowskiej, [w pobliżu Chłodnej], na którym myśmy byli. Na szczęście przez pierwsze trzy dni padał deszcz. Po tym, kiedy pogoda się poprawiła, chyba 4 sierpnia, pojawiło się lotnictwo i zaczęły się naloty, szczególnie na ten odcinek Śródmieścia, który był właśnie w pobliżu arterii Chłodna, a więc [również] na nasz teren. Szóstego sierpnia był pierwszy nalot sztukasów, [wkrótce] następny, [i kolejny]. Jak żeśmy liczyli, było dziewięć samolotów (dziewięć sztukasów), które ustawiły się w sznureczek nad ulicą i w sposób systematyczny bombardowały raz jedną stronę, raz drugą.
Szóstego sierpnia przyleciały właśnie te samoloty i zrzuciły bomby zapalające. Bomby zapalające to były takie niewielkie [bomby] fosforowe, mniej więcej wielkości butelki wody mineralnej, które były zamknięte w [dużym] blaszanym pojemniku i zrzucane. Ten pojemnik się otwierał [w powietrzu nad celem], bomby rozpraszały się i spadały na dachy. Ponieważ dachy tych [starych] kamienic [kryte były blachą, bomby łatwo ją przedziurawiało]. Obecna Grzybowska jest kompletnie niepodobna do tej, która była wówczas. W tej chwili jest to ulica apartamentowców. Wtedy były [tam] przedwojenne kamieniczki zgrupowane jedna przy drugiej, trzy-czteropiętrowe, z dachami krytymi blachą. Podkreślam, że były kryte blachą, ponieważ bomby przelatywały przez blachę i na stropie paliły się jak gdyby małe gejzery, [podpalając drewnianą więźbę dachową i drewniane stropy]. W tym rejonie po prostu po zrzuceniu bomb fosforowych cała dzielnica czy cała ta strona ulicy stanęła w płomieniach. Jak się spojrzało, to właściwie wszystko wokół płonęło. Wszyscy się rzucili do gaszenia pożarów. Nasz budynek był [na planie] w kształcie litery „L”. W pewnym momencie w jednej z oficyn widać było wydobywający się spod blachy dym. Wszyscy ci, którzy byli na dole, rzucili się do gaszenia pożaru. Prawie byłem sam na podwórzu, gdy zauważyłem, że z drugiej oficyny również zaczyna wydobywać się dym. Zacząłem krzyczeć do tych wszystkich, którzy pobiegli [do pierwszej oficyny], ale nikt mnie nie słyszał, więc sam pobiegłem na górę. Jak wszedłem na strych, to dosłownie ogarnęło mnie [przerażenie], bo pierwszy raz widziałem taki widok. W odległościach [co] dwa, trzy metry były gejzery ognia wydobywające się z płonących bombek fosforowych. Można było to gasić tylko piaskiem. Rzuciłem się do gaszenia. Na górze stały przygotowane skrzynie z piaskiem. Każdą z bombek musiałem zasypać, niosąc kubełek [piasku]. Żeby sobie skrócić pracę, w pewnym momencie jedną z bombek wrzuciłem do wiadra, bo chciałem je po prostu wynosić do skrzyni z piaskiem. Okazało się, że [bomba] wyleciała, jakby wiadro było dziurawe. Po prostu temperatura była taka, że natychmiast stopiła wiadro i bomba wyleciała. W gryzącym [w oczy] dymie dokonałem ostatecznego czynu – ugasiłem wszystkie kilkanaście bombek. Przez klapę zauważyłem jeszcze [na zewnątrz], że w rynnie są dwie czy trzy [bombki], więc wyszedłem na dach i mając na łopacie trochę piachu, zsuwałem się [po blaszanym pokryciu], żeby dotrzeć do tych bomb. W tym momencie nadleciały samoloty i zaczęły walić z broni pokładowej. Koło mnie wszystkie blachy zaczęły fruwać. Cudem nie trafiono mnie, mimo że samolot widziałem [przelatujący] w niewielkiej odległości [nade mną]. Kiedy dotarłem do klapy [włazu] na górze, mało się nie zsunąwszy uprzednio, jak [samolot] walił z karabinów maszynowych, skoczyłem [na dół] i w tym momencie rozległ się olbrzymi huk, dom się zatrząsł, wszystko spowiły białe obłoki kurzu. Nie wiedziałem, co się stało, ale jak zszedłem na dół, [na podwórze], to okazało się, że [pierwsza] oficyna [budynku] nie istnieje i jest kupa gruzu. Nasunęło mi się pytanie co z tymi ludźmi, którzy tam poszli gasić pożar? Co z ojcem, który tam był? Okazało się, że ja i niewiele osób, które były na podwórku, zaczęły biegać i pytać [co stało się z ludźmi, którzy gasili pożar]. Pierwsza wersja była taka, że oni [po ugaszeniu pożaru] przeszli na drugą stronę muru na sąsiednią posesję. Pobiegłem, ale nikogo tam nie było. Zaczęliśmy rozpaczliwie przekopywać gruz. Na brzegu były dwie czy trzy osoby. Nie wiadomo, czy były wtedy na strychu, czy blisko budynku, w każdym bądź razie te osoby [ocalały]. Między innymi została wyciągnięta żona „Lecha”. Został także wyciągnięty lekko ranny Nawrocki. Nie było wiadomo, co z innymi. Zaczęliśmy nasłuchiwać. Okazało się, że spod gruzów wydobywają się jęki. Porucznik Tarski, który znalazł się w tym miejscu, zorganizował pomoc. Wszyscy okoliczni mieszkańcy zaczęli odkopywać ludzi, którzy byli pod gruzami. Wtedy ustawicznie, co moment, nadlatywały znowu samoloty i waliły z broni pokładowej, tak że ci ludzie się rozbiegali i z powrotem wracali do akcji. Nie wiem, jak to długo trwało, ale okazało się, że oprócz kilku osób, które żeśmy wyciągnęli na samym początku, cała akcja wydawała się beznadziejna, bo spod tej kupy gruzu nie można było nikogo wydostać. Tarski wszedł do piwnicy sąsiedniej oficyny i zobaczył, że tam jest przejście do tej zasypanej części. Doszedł do wniosku, że może się tam dostaniemy. Wziął mnie i żeśmy tam poszli. Dokąd się dało, żeśmy szli, a później zaczęliśmy się czołgać, bo [dalej] była już zapaść. Tarski dalej już nie mógł, a ja byłem chuderlawym chłopakiem, więc jak szczur przebijałem się tam, słysząc głos ojca. […]

  • Czy dotarł pan do swojego ojca?

Nie dotarłem. Byłem w pobliżu i w tym momencie nastąpił zawał – reszta stropu się osunęła. Częściowo byłem też przygnieciony, ale Tarski, który był za mną, wyciągnął mnie za nogi. Nie mogliśmy już dalej prowadzić tej akcji, a zresztą głosy już wtedy ucichły. Mimo tego z zewnątrz próbowano jeszcze prowadzić akcję. Z sąsiedniej działki wykopano dół, żeby przebić ścianę i dostać się do piwnicy z drugiej strony [budynku]. Akcja trwała przez całą noc. Niestety, nie udało się nic zrobić, [nikogo uratować]. Po wojnie, kiedy odkopano te gruzy, wydało się, że była to akcja w [tamtych] warunkach skazana na niepowodzenie, bo to była masa gruzów, nad którą brygada robotników musiała długo pracować, żeby wydobyć pozostałe [tam] zwłoki, między innymi zwłoki mojego ojca. Dręczyła mnie myśl, [że nie mogliśmy ich uratować], ale nie można było jednak pomóc. Nie lubię wracać do tych wspomnień. Cała reszta Powstania była naznaczona traumą, która mnie spotkała i spotkała nie tylko mnie, ale wszystkich wokół.
Po dwóch, trzech dniach nieobecności wróciłem do rzeczywistości. Trwały nieprzerwane natarcia na ten odcinek ulicy Grzybowskiej, były odpierane przez nasz oddział. Było też zorganizowane przeciwnatarcie na Halę Mirowską – koncentryczne natarcie, które [jednak] zostało odparte przez Niemców. Tarski, któremu wiele zawdzięczam, był jednym z bohaterów tych walk, gdy nacierały czołgi, okazało się, że butelki, które żeśmy napełniali [benzyną] w pierwszych dniach [Powstania], okazały się bardzo przydatne. Denerwuje mnie, gdy [teraz] słyszę określenie „koktajl Mołotowa”. Jakiego Mołotowa? Butelki z benzyną były naszą bronią. Przy [Tarskiego] udziale spalono trzy czołgi. Niestety, w końcowych dniach Powstania sam zginął rozerwany przez granat. [Było to tak] – w rejonie ulicy Chmielnej, Brackiej i Nowego Światu było natarcie Niemców, Tarski prowadził przeciwnatarcie oddziałem, który został wydzielony z naszego zgrupowania do pomocy [na] tamtym [odcinku obrony]. Tam zginął. […]
[Dom] na Grzybowskiej 17 był domem dla tych wszystkich ludzi, [o których opowiadam]. Jego podwórze stało się cmentarzykiem, dlatego że tam grzebano wszystkich tych, którzy polegli z naszego bliskiego otoczenia. Na ten cmentarzyk przyniesiono również zwłoki Tarskiego. Okazuje się, że około końca sierpnia padła Starówka. Część ludzi, która przeszła kanałami (między innymi jeden z Nawrockich), zasiliła nasz oddział. Drugi Nawrocki miał dosyć oryginalną przygodę, gdyż z całym oddziałem w niemieckim szyku trójkowym przeszli [w nocy] przez Saski Ogród, mając na przedzie ludzi, którzy mówili po niemiecku, jako oddział niemiecki, i przeszli w nocy do nas nie kanałami, [lecz ulicami]. Była to brawurowa akcja. Przedtem było jeszcze nasze duże natarcie z rejonu Grzybowskiej – koncentracja naszego zgrupowania i natarcie na Hale Mirowskie z przeciwnej strony miały atakować oddziały ze Starówki tak, aby się połączyć. Ta akcja nie udała się, bo atak został odparty przez Niemców. Starówka [padła, oddziały] zostały ewakuowane częściowo przez kanały […].
Na początku września, nasz drugi batalion pod dowództwem porucznika (a później awansowanego na kapitana) „Lecha Grzybowskiego” został przeniesiony na inne stanowiska. Miejscem zakwaterowania była kamienica przy ulicy Pańskiej, a placówką wysuniętą, która stykała się z linią wroga, był dom na ulicy Ceglanej róg Grzybowskiej. Obecnie ta ulica nazywa się Pereca, a ten dom stoi (rzeczywiście ceglany z szarej cegły). Tam była wysunięta placówka w bezpośrednim kontakcie z Niemcami. Łączność czy właściwie przejście do tej placówki z Pańskiej było przez tak zwane małe getto. Małe getto to była dzielnica, która została kompletnie zburzona przez Niemców i praktycznie stanowiła jedną hałdę gruzów. To jest obecnie mniej więcej teren [zabudowy] mennicy państwowej. W tej chwili te miejsca są trudne do rozpoznania [w odbudowanej Warszawie], dlatego że dom Grzybowska 17, który był naszym właściwie punktem, w którym wszystko się zaczęło i do którego wszyscy zmierzali, [kiedy to tylko było możliwe] mniej więcej obecny hotel „Mercury”. Arteria Jana Pawła nie istniała. Tam była po prostu gęsta zabudowa. Również nie istniała w [obecnej] szerokości ulica Prosta, która dzieli właśnie Pańską od Ceglanej […]. Małe getto właściwie [dzieliło dwa punkty lokalizacji batalionu]. Wspominam o nim, bo przez hałdę gruzów, [którą wówczas było, prowadziła] droga naszych łączników, czy jak nas nazywano gońców, między placówką a miejscem drugiej linii zakwaterowania. Następowały zmiany. Kompania, która obejmowała placówkę, po kilku dniach była luzowana przez tę kompanię, która była na odpoczynku na ulicy Pańskiej. Ten front Ceglana róg Żelaznej i dalej w kierunku Towarowej został utrzymany przez całe Powstanie. Natomiast [odcinka] ulicy Grzybowskiej w tym rejonie Niemcy nie zdołali zdobyć, obsadził ją oddział kapitana „Hala”. Często drogą moich wędrówek była właśnie Pańska, małe getto i placówka na Ceglanej, a czasem na Grzybowską [nosiłem] meldunki do kapitana „Hala”.

Jeden z zabawnych momentów był, kiedy [niosłem] meldunek do kapitana „Hala” i przechodziłem przez ulicę Ciepłą. Ulica Ciepła miała niską barykadę, właściwie osłonę o wysokości niespełna metra, na której oprócz gruzu i wszystkich innych rzeczy, leżały jakieś blachy. Przez piwnice, przez różne [zaułki] można było się przekradać, natomiast w tym miejscu trzeba było się przeczołgać pod osłoną tej [niskiej] barykady, bo wszystkie ulice, które były […] prostopadłe do Chłodnej, były pod bezpośrednim obstrzałem karabinów maszynowych. Mając tą świadomość, czołgałem się [w poprzek ulicy], kiedy na środku mojej drogi [pojawiła się] kałuża syropu. Obok były magazyny, bodajże Simon i Stecki, gdzie były wina, syropy czy inne [płyny]. Ktoś widocznie niósł [syrop i rozbił], i stąd była ta cała historia. Miałem dylemat: przeczołgać się przez syrop i właściwie stracić bluzę mundurową, czy też poderwać się i przebiec. Co jakiś czas była krótka seria [nad moimi plecami]. Doszedłem do wniosku, że jednak [poderwę się], przeskoczę i przeskoczyłem. Później posypała się seria. Dotarłem do kapitana „Hala”, który siedział spokojnie przed swoją placówką [na Grzybowskiej. Idąc tam] o mało nie zabłądziłem do linii niemieckich, bo jeszcze nie byłem bardzo zorientowany, gdzie one mają styk. [„Hal”] powiedział do mnie: „[Mało owało] żeś się tam nie znalazł”. To były epizody.
Często było tak, że gdy byliśmy luzowani przez tych z Pańskiej (przez inną kompanię), wracaliśmy całym oddziałem z Ceglanej na Pańską, [na drugą linię], to „Lech” nam pozwalał [iść na Grzybowską]. Całą grupką właśnie plutonowy „Malutki”, „Stolarz” i jeszcze kilku facetów z Grzybowskiej 17 wracaliśmy tam, żeby się przespać, ponieważ ze spaniem zawsze był olbrzymi problem. Tam żeśmy odpoczywali. To były trzy, cztery dni odpoczynku i z powrotem była Ceglana. Na Ceglanej odpoczynku właściwie nie było, bo były nieustanne natarcia niemieckie i nieustanny alarm, w związku z czym wszyscy byli mobilizowani i wszyscy biegli na stanowiska, kiedy było natarcie. Na parterze, właściwie w jednym pomieszczeniu, pod ścianą był rząd materacy i kiedy się wróciło z czujki czy ze stanowiska, spaliśmy [ułożeni] jak śledzie jeden przy drugim. Kiedy był czas wyjść na zmianę, dyżurny szedł, kopał po wystających stopach i budził [zmiennika]. Broń wtedy była nieprzypisana do poszczególnych żołnierzy, jakkolwiek wielu przywiązywało się do broni, ale dostawało się taką, która była przeznaczona do służby.

  • Czy był taki moment w Powstaniu, że dla zgrupowania zało broni?

Ten okres, o którym mówię, to znaczy wrzesień, to już wtedy na placówce byliśmy zaopatrzeni dosyć dobrze w broń, bo po pierwsze w zdobyczną, po drugie ze zrzutów. W międzyczasie były oczywiście zrzuty.

  • Widział pan zrzuty?

Tak, oczywiście. Pierwsze zrzuty były prowadzone w nocy. Nadlatywały brytyjskie Liberatory i zniżały się do bardzo niskiej wysokości, i robiły zrzuty. [Schodziły] do bardzo niskiej wysokości, ponieważ linie polskie i niemieckie tworzyły bardzo skomplikowany wzór. Żeby zrzucić pojemniki na miejsce takie, żeby trafiły do nas, a nie do Niemców, to samoloty zniżały się bardzo nisko, tworząc dla siebie olbrzymie niebezpieczeństwo. Kiedy samoloty nadlatywały, robiło się piekło, bo Niemcy […], oświetlali reflektorami i szalała artyleria przeciwlotnicza. Bardzo wiele tych samolotów zostało strąconych. Niemniej jednak [lotnicy] robili to niezwykle ofiarnie. Z Włoch przelecieć taki kawał i zrobić zrzut na miasto, które stanowiło wtedy jeden słup dymu… Tutaj okazało się, jaka była [intencja] sowiecka [w stosunku do Powstania], tak jak to wiemy z „Biuletynów Informacyjnych” (prasa funkcjonowała bardzo dobrze w Powstaniu), Sowieci nie zgodzili się na lądowanie [samolotów alianckich] na ich lotniskach, które były blisko, bo były za Wisłą. Gdyby ci piloci mogli lądować, zaopatrzyć się w paliwo, odpocząć i lecieć [z powrotem], to te zrzuty byłyby znacznie efektywniejsze, niż były. Ale w każdym razie zrzuty były. Były w dużych blaszanych pojemnikach, gdzie najczęściej były steny (angielskie pistolety maszynowe), amunicja i co ważniejsze, wprawdzie niewiele, ale było trochę piatów. To była broń przeciwpancerna, której Powstańcy w ogóle nie mieli, w związku z czym to była niezwykle cenna broń. Najczęściej to było poowijane w mundury angielskie albo w inne różne rzeczy, tak aby się [nie poobijała]. Mimo że były zrzucane na spadochronach, to w ten sposób tworzono ochronę, aby broń się nie uszkodziła. [W zrzutach] było trochę konserw. To była mieszanka, ale z olbrzymią przewagą broni. Mieliśmy trochę stenów, mieliśmy broń zdobyczną. Pod koniec Powstania, to było chyba wtedy, kiedy Sowieci weszli na Pragę, czyli około 20 września, Sowieci też zrobili trochę zrzutów. To były trochę oryginalne [zrzuty], bo z tych swoich dwupłatowych kukuruźników zrzucali bez spadochronów worki, w których były pepesze (pistolety maszynowe z bębnem), trochę amunicji i wszystko było owinięte w worki z żółtą kaszą jaglaną, która miała stanowić amortyzację przy zderzeniu z ziemią. Do dzisiaj pamiętam żółtą kaszę jaglaną, bo wtedy, jeśli chodzi o broń i amunicję nie było źle, natomiast zaczęła się fatalna sprawa z żywnością. Po prostu zaczęliśmy głodować.
Z wodą od początku był problem, dlatego że były studnie, do których stały kolejki. Codzienny dzień Powstania, tak jak go pamiętam od już, nie wiem, piątego czy któregoś sierpnia aż do końca, to właściwie jest trudna do wyobrażenia sobie współczesnemu człowiekowi kakofonia dźwięku, która wypełniała całą przestrzeń. To właściwie były nieustanne wybuchy pocisków artyleryjskich, wybuchy bomb, strzelanina z broni maszynowej i jeszcze do tego wszystkiego z wyrzutni rakietowych, które nazywaliśmy „krowami”, dlatego że one przy wylocie wydawały dźwięk podobny do ryku krowy. Ten ryk „krowy” był niemalże wyrokiem, jak się go słyszało wtedy, bo broń była straszna, przy wybuchu pociski, [które] miały olbrzymią siłę kompresji, [powodowały gwałtowny wzrost ciśnienia – podmuchy], tak że na przykład w ścianach powstawały olbrzymie dziury, a czasami ludziom, którzy byli w pobliżu, pękały płuca. Jednym słowem [kakatonia dźwięków] trochę cichła pod koniec dnia. Kiedy już zapadł zmrok, wtedy [słyszało się] już pojedyncze strzały czy pojedyncze serie.
Na początku Powstania miałem więcej zadań gońca niż pod jego koniec, kiedy praktycznie biorąc, oddział był zdziesiątkowany i kto mógł, to był po prostu w pierwszej linii. W momencie kiedy byliśmy stale budzeni przy nieustannych atakach, to jeszcze po tym wszystkim następował okres, kiedy trzeba było iść na czujkę na trzy, cztery godziny w nocy w linii zbliżonej zupełnie do [linii] wroga. Wtedy następowały nocne ataki bądź wypady patroli ze strony niemieckiej. Wtedy wywiązywały się potyczki granatami, bronią maszynową. To, co mi się wryło w pamięć to to, że chyba po raz pierwszy w życiu zasnąłem na stojąco. Byliśmy tak wyczerpani i wygłodzeni, że po prostu zostało nam już niewiele sił. Obok mnie stał chłopak, który też prawdopodobnie zasnął. Obudziła mnie awantura. Podchorąży, który sprawdzał czujki, żeby go ocucić, uderzył go parę razy po twarzy. Chłopak się zaperzył i powiedział: „Panie podchorąży, pan mnie może zastrzelić, ale nie może pan mnie policzkować”. On mówi: „Chłopie, przecież ja cię nie policzkuję. Ja cię po prostu chcę rozbudzić”. Takie sprawy sobie zapamiętałem.
Świetnie do tej pory zapamiętałem kapuśniak z drzazgami, dlatego że beczki z [suszoną] kapustą były [rozbite przez pocisk] i ta cała zawartość wymieszana z drzazgami była polewką, którą nam wydawano w czasie obiadu. Tak że ostatnie dni Powstania to była z naszej strony męka, ale jeszcze gorsza męka była [dla] ludności cywilnej. Pamiętam jeden z patroli z porucznikiem „Adamem”. [Poszliśmy wzdłuż] linii, [następnie] przechodząc przez szereg [połączonych] piwnic [wypełnionych ludnością cywilną], to były widoki nieprawdopodobne tych ludzi, dzieci, kobiet. I o ile przedtem wszyscy byli entuzjastycznie nastawieni, że nareszcie wolność po koszmarze okupacji, nareszcie rewanż, to [pod koniec tych dwóch miesięcy] ci ludzie już byli na skraju wytrzymałości i patrzyli na nas nieomalże wrogo, że Powstanie [jeszcze] trwało.
Powstanie trwało i zresztą nikt nie chciał, żebyśmy się poddali, ale już było w pewnym momencie wiadomo – w pewnym momencie, to znaczy gdzieś pod koniec września – że nic z tego nie będzie, dlatego że ze strony Sowietów najlepszy dowód był taki, że nawet lądować samolotom [alianckim] nie dali, czyli najmniejsza, minimalna zupełnie pomoc [nie wchodziła w rachubę]. Częściowo jakąś pomocą było to, że jak dotarli na Pragę, to radzieckie myśliwce przegoniły bombowce niemieckie, które nas tam bez przerwy bombardowały i było trochę zrzutów. To była zresztą minimalna [pomoc], która pod koniec też zresztą ustała, bo prawdopodobnie mieli rozkaz z góry, żeby [zaprzestać]. Tak samo, jak desanty na przyczółki: czerniakowski i żoliborski, którym nie dano [dalszej] pomocy, czyli był odruch może ze strony armii Berlinga, może ze strony dywizji kościuszkowskiej, która została praktycznie biorąc zastopowana, ze strony Sowietów nie [można] się [było niczego pozytywnego] spodziewać. Ze strony aliantów zrzuty, o których mówiłem, to najpierw były te nocne naloty, był [też] jeden wielki zrzut dzienny, kiedy amerykańskie superfortece (to też jest dzień, który można było zapamiętać) pojawiły się na niebie – dosłownie setka czy więcej amerykańskich superfortec – które dokonały zrzutu dziennego. Był to najmniej efektywny zrzut, dlatego że jego duża część trafiła do wroga poza nasze linie. To był wielki zrzut. Wszyscy myśleli wtedy, [że będzie pomoc z powietrza]. Myśleliśmy, że być może będzie desant, że może będzie desant brygady spadochronowej, która była na Zachodzie. Te wszystkie [nadzieje] szybko się rozwiały, a najbardziej zaczęła dręczyć sprawa [beznadziejności dalszej walki]. Jeśli chodzi o beznadziejność [w] mentalności naszej małej społeczności chłopaków, bo w tym zgrupowaniu było nas z pięciu, sześciu małolatów rozproszonych po różnych oddziałach, to tej mentalności nie mieliśmy. Myśleliśmy, że jednak wygramy, zwyciężymy, będzie defilada, będzie zwycięstwo. Zaczęło [z czasem] do nas docierać, że nic z tego nie będzie. Najlepszym dowodem tego było to, że zaczął się głód, zupełnie nie było co jeść. Jeszcze w ostatnich dniach Powstania [był] incydent, który mi zapadł głęboko [w pamięć], w tym wieku podziwialiśmy starszych. Mając czternaście lat, chciałbym mieć osiemnaście czy dwadzieścia, żeby wyglądać, tak jak oni, żeby tak jak oni działać. Był taki facet, mężczyzna, [któregośmy podziwiali] – Olgierd, który mówił, że uciekł z Poznania z Wehrmachtu. Był świetnym strzelcem. On z dachu na Ceglanej prowadził ogień na ulicę Chłodną. Przez ulicę Chłodną co jakiś czas przejeżdżały transporty niemieckie i on strzelał właśnie w tym momencie, kasując wielu Niemców. Stąd zresztą ta placówka była przez cały czas obiektem ataków, dlatego że stanowiliśmy cierń w tym miejscu, który ich kłuł. W którymś momencie, też ostrzeliwując, wychylił się, biorąc jakiś namiar na celownik, i został ugodzony [kulą niemieckiego snajpera] w tchawicę – zginął na miejscu. Ja i jeden z chłopaków byliśmy w pobliżu, położyliśmy go na nosze i na noszach znosiliśmy z trzeciego czy czwartego piętra na dół. Szedłem jako ten, który był niżej, w pewnym momencie, przy przechyleniu noszy, cała kałuża krwi, którą były nosze wypełnione, oblała mnie. To było niesamowite wrażenie. Zszedłem na dół. Wszyscy dosłownie zdrętwieli [widząc], że cały jestem we krwi, ale to była [jego krew]. Po prostu są epizody, które człowiekowi wbijają się głęboko w pamięć. Jeden z takich epizodów to był właśnie ten.
Można byłoby jeszcze walczyć dalej, ale praktycznie biorąc, to było niemożliwe z uwagi na głód, z uwagi na ludność cywilną, która już praktycznie była na skraju zupełnego wyczerpania, i amunicji, bo amunicja była już właściwie na wyczerpaniu przy nieustannej wymianie ognia. Nastąpiła kapitulacja, wszystkie oddziały, które miały wyjść, szykowały się do wyjścia. Znów zebraliśmy się na Grzybowskiej, gromadka, która trzymała się przez cały czas Powstania. W pewnym momencie kapitan mi powiedział: „Ty nie wychodzisz. Zostajesz, dlatego że wyglądasz jak kurdupel, a tutaj zostają same kobiety z dziećmi. Musi być ktoś, kto im w czymś tam pomoże, jeżeli będzie trzeba”. Tak zostałem. Oni wyszli z fasonem, bo przed samym wyjściem wszyscy poprawili [swój wygląd]. O ile przez ostatnie dni Powstania żeśmy praktycznie się nie rozbierali i nie myli, tylko przez cały czas w ubraniu, to jakoś się odrestaurowali, żeby wyglądać z fasonem. Nawet kapitan Zagórski dostał od krawca Nawrockiego przedwojenny mundur oficera, więc wyglądał niezwykle galowo i zamiast defilady, o której żeśmy marzyli, była defilada, ale niestety tych, którzy przegrali.
Dalej jeden czy dwa dni ziemi niczyjej, cisza, która dzwoniła w uszach, bo nie było stałego huku i w pewnym momencie wszedł jakiś facet (okazało się, że to „własowiec”), z karabinem, jak na pierwszy rzut oka zobaczyłem, zrzutowym – tym, które przejęli z zrzutów. Były to świetne karabiny z dziesięcionabojowym magazynem, o których żeśmy wtedy marzyli. Rozglądał się dookoła. Zapytałem się go, czy my tutaj zostaniemy czy nie. On się popatrzył, uśmiechnął i mówi: „Nie, nie zostaniecie. Co, będziecie kamyk jedli?”. Obejrzał się dookoła. Prawdopodobnie może miał ochotę coś wyszabrować, ale obrócił się i wyszedł.
Za jakiś czas, dwa dni po tym wszystkim, zebrano nas i popędzono w kierunku Dworca Zachodniego. Wszyscy szli z tobołkami. Dla rannych sprowadzono podwody, furmanki. W momencie kiedy weszliśmy na jakiś porzucony zagon, a to był październik, więc już [wszystkie] zwiędnięte, to wszyscy się rzucili na resztki pomidorów czy kartofli, żeby to zebrać [i zagłuszyć głód].

Z Dworca Zachodniego pojechaliśmy do Pruszkowa. Tam była dworcowa hala parowozowni, w której wszyscy na betonie rozłożyli się i czekali na selekcję. Następowała selekcja, gdzie mężczyzn oddzielano i wywożono prawdopodobnie na roboty do Niemiec lub do obozów koncentracyjnych, a kobiety z dziećmi do innego transportu. Powstał problem, bo wprawdzie wyglądałem absolutnie niepozornie, [jak powiedział kapitan: „jak kurdupel”]: chuderlawy i niezbyt wtedy jeszcze wysoki, niemniej jednak matka się bała, że mnie jednak przeselekcjonują na tamtą stronę, gdzie byli mężczyźni. Parę razy podchodziła i sprawdzała, kto był na posterunku selekcyjnym, a było ich kilka, i w pewnym momencie, jak zobaczyła, że jest tam jakaś taka fertyczna blondyna z jakimś niemieckim oficerem, którzy przez cały [czas] podśmiewali się, byli podchmieleni, to podeszła do niej i dała jej obrączkę czy coś złotego, i ona powiedziała: „To niech pani przejdzie teraz”. Zabrała mnie i siostrę, która była jeszcze mniejsza, i żeśmy przeszli. [Blondyna] powiedziała [do Niemca], że tu jest pani z dwojgiem dzieci. Znaleźliśmy się po drugiej stronie. Wpakowano nas do otwartych wagonów, bo tych, którzy jechali do Niemiec, to pakowali do zamkniętych wagonów, drutowano wejścia. Nas wpakowano do otwartych wagonów. Wagony trochę postały, trochę pojechały. Tak to trwało chyba ze dwa dni.
Dojechaliśmy do Skarżyska. Doszliśmy z matką do wniosku, że nie ma tutaj co dalej czekać, bo nie wiadomo, gdzie nas wiozą i co w końcu z nami będzie. Kiedy pociąg stał, szybko przerzuciliśmy tobołki, które nam pozostały z całego Powstania i z mieszkania, które było przecież zburzone. Matkę i siostrę podsadzono, ja wyskoczyłem. W tym momencie kiedy żeśmy wyskoczyli i byli już na [torze na nasypie], to stary Niemiec z Volkssturmu szarpał się ze swoim karabinem, zaczął repetować, ale żeśmy zdołali zbiec w krzaki na dół, zanim on się wyguzdrał z tym karabinem. Musiałem wyczekać moment i kiedy on się znów odwrócił, to [pobiegłem] po nasze [porzucone] tobołki. Też nie zdążył się wyguzdrać. Chcieliśmy pojechać do Radomia do rodziny ojca, bo nie mieliśmy innego miejsca [ewentualnego schronienia]. Koło stacji, bodajże w Skarżysku, czekając na pociąg na uboczu dworca, żeby nie rzucać się w oczy, bo prawdopodobnie stanowiliśmy obraz nędzy i rozpaczy z tobołkami, w łachmanach, przypudrowani [pyłem] z gruzów, w pewnym momencie widzę, że chwiejąc się na nogach w naszym kierunku idzie Niemiec w błękitnym mundurze lotnika lub przeciwlotnika, wyraźnie pijany. Podchodzi do nas, zaczyna grzebać po kieszeniach i wyjmuje fotografię, i płacze. Z tego, co zrozumiałem, chce nam pokazać, że właśnie jego rodzinę w Reichu zbombardowano, że cała rodzina zginęła i tak dalej. Odwróciliśmy się tyłem. Pomyślałem sobie: twój kolega niedawno też zrobił taką sprawę [nam], jak tobie zrobiono.
Pociąg nadszedł. Pojechaliśmy do Radomia. Widać było po Niemcach właściwie ich bliski koniec, bo nawet jak wsiadaliśmy do pociągu, a jak mówiłem, stanowiliśmy prawdopodobnie widok niezwykłej nędzy i rozpaczy, to młodzi Niemcy, którzy byli w przedziale, zrobili nam miejsce, zaczęli pomagać wsiadać. Dotarliśmy do Radomia, gdzie była [ojca rodzina], ojciec pochodził z Radomia. Wspomnę, że znalazł się w Warszawie, bo swego czasu, to znaczy w latach, kiedy walczył [w wojnie z bolszewikami], brał udział w Bitwie Warszawskiej i tak już [pozostał w] Warszawie.
W Radomiu rodzina ojca przyjęła nas bardzo dobrze. Przede wszystkim odkarmiono nas i jakoś, na ile można było, żeśmy się pozbierali. Widać było po prostu dogorywających Niemców, ponieważ w zupełnym bezwładzie cofali się, wyjeżdżały ich ostatnie urzędy i gdzieś chyba pod koniec stycznia czy na początku lutego ruszyła ofensywa sowiecka. Zaczęło się to od tego, że w nocy zaczął się nękający ostrzał Radomia. Po prostu od czasu do czasu wybuchał gdzieś pocisk artyleryjski – nękający ogień z lekkiej artylerii. Wszyscy zniknęli w schronach. Ja, jako już zupełnie ostrzelany, nie robiła na mnie wrażenia żadna kanonada, a tym bardziej jakiś słaby ostrzał. Byłem, czekałem pod bramą, co się zdarzy. Około godziny drugiej w nocy [z ciemności] wyłania się postać w długim szynelu z workiem na plecach i mówi: Nie bojsa! Nie bojsa! Gdzie Germance? Gdzie Germance?. Powiedziałem, że germańców [już] nie ma. Dosłownie za niewielki czas na wiadukcie pojawiły się czołgi radzieckie, które wjechały już do miasta i tak nastąpiło wyzwolenie Radomia.
Następnego dnia całe siły sowieckie szły na front zachodni. W tym [czasie] wszystko przejeżdżało przez Radom. To był dla mnie szokujący widok, jaką oni wtedy potęgę stanowili, kiedy przez dosłownie cały dzień – mroźny, słoneczny – waliły olbrzymie traktory ciągnące haubice ciężkiej artylerii. Część czołgów, a przede wszystkim artyleria, wszystko to waliło nieprzerwanie przez kilkanaście godzin, uprzytomniłem sobie, jaką oni stanowili potęgę i mimo to nie mogli, [i nie chcieli] nam w jakiś sposób pomóc w tym czasie, kiedy dogorywało Powstanie. Też widoczek niesamowity, bo niektórych Niemców wyłapano, a tych, którzy byli zastrzeleni, [nie usunięto z jezdni]. Pierwszy raz widziałem człowieka dosłownie jak papier – był rozjechany na asfalcie tak, że stanowił jedną płaszczyznę z asfaltem. Tak to wszystko przejeżdżało. Stanowiło to dziką satysfakcję po tym, jak potęga niemiecka runęła.
Do Warszawy trafiliśmy stosunkowo niedługo po jakichś dużych perypetiach, dlatego że częściowo pociągiem w rejon Celestynowa, później piechotą, później ciuchcią, później znowu piechotą. Trafiliśmy na Pragę do babci, praktycznie do mieszkania, w którym żeśmy byli przedtem, zanim żeśmy się przeprowadzili na lewy brzeg w sposób, jak się potem okazało, niezwykle pechowy, bo gdybyśmy pozostali na Pradze, to prawdopodobnie nie [skończyłoby] się to dla nas śmiercią ojca, zburzeniem domu i wszystkimi tymi perypetiami. Po wylądowaniu na Pradze w tym mieszkaniu, w którym żeśmy byli, było nieprawdopodobne zagęszczenie, bo oprócz nas był wujek z ciotką, byli ci, którzy wrócili z robót z Niemiec, ciotka i tak dalej – nieopisana liczba ludzi, do których jeszcze dokwaterowano wojsko. Wiem dokładnie, był to jakiś oddział tworzącej się polskiej marynarki wojennej. Wbiło mi się to w pamięć, dlatego że był tam jeden młody człowiek, który dopytywał mnie o Powstanie. Wróciłem na drugą stronę Wisły, już nie pamiętam, ale zdaje się, że po lodzie się wtedy chodziło, na Grzybowską 17, gdzie przed wyjściem jeszcze zakopałem mundury, które pozostały, schowałem swój mały pistolet – „piątkę belgijkę”, którą miałem, i opaskę, i takie rzeczy. Jak zacząłem tego wszystkiego szukać, to się okazało, że to wszystko zostało przez kogoś wyszabrowane. Pozostała mi do tej pory oryginalna opaska. Jeszcze do tego cały olbrzymi plik „Biuletynów Informacyjnych”. „Biuletyn Informacyjny” to była podstawowa prasa. Miałem tego wielką ryzę. Ten żołnierz z batalionu marynarki był bardzo zainteresowany i pożyczył to ode mnie, i zaczął czytać. Pewnego dnia zniknęli [żołnierze] i zniknęły mi także Biuletyny. Po prostu ukradł.
Adaptacja w warunkach, które były po wojnie, była bardzo trudna. Myśmy byli w bardzo ciężkiej sytuacji. Miałem także młodszą siostrę i praktycznie matka nas wszystkich musiała w jakiś sposób [utrzymać]. W wieku piętnastu lat zacząłem pracę. Najpierw pracowałem w cukierni, potem w fabryce karbidówek, ale równocześnie zacząłem [naukę]. Chciałem iść dalej do szkoły, do gimnazjum, do liceum, ponieważ moja edukacja skończyła się [w czerwcu 1944 roku] na Pradze, na szóstej klasie szkoły powszechnej. Był to [stopień], z którego przechodziło się do szkoły średniej. Szkoły średniej za okupacji nie było. Można było iść do szkoły zawodowej, do której to też się zapisałem, skończywszy sześć klas, ale nigdy do tej szkoły nie poszedłem, wybuchło Powstanie i nie było tego roku [nauki]. Zapisałem się do liceum Mickiewicza na Saskiej Kępie [w 1945 roku]. Liceum dostało willę na wpół zrujnowaną. Powiedziano, że jak sobie odbudujemy, to będziemy tam mogli prowadzić działalność. Uczestniczyłem w tym, ale moja kariera w [liceum] Mickiewicza była krótka, bo po Powstaniu i po tych wszystkich przeżyciach, mieliśmy tak zwane ciężkie charaktery. Wybuchła bójka między chłopcami i po prostu wywalono mnie stamtąd.
Potem okazało się, że jest trochę ciężko i w związku z tym musiałem [dalej] iść do pracy. Otworzono szkołę wieczorową dla pracujących, gdzie można było przeskoczyć dwie klasy[w ciągu roku], więc zapisałem się do tej szkoły, równocześnie pracując. Była [to] dosyć oryginalna szkoła na [ulicy] Brzeskiej, w której była nieprawdopodobna zbieranina [ludzi] zarówno pod względem wieku, jak i miejsc, z których pochodzili, byli uchodźcy zza Buga, Powstańcy, ludzie [którzy wrócili] z Zachodu, ubecy – jednym słowem nieprawdopodobna zbieranina. Był dosyć zabawny incydent, [często] gasło światło w [czasie], kiedy były [prowadzone] lekcje. [Jedną z lekcji] prowadziła pani od francuskiego – mała, starsza pani ubrana na czarno, o przedwojennych manierach. W pewnym momencie, kiedy zgasło światło, [więc pani] zapaliła świeczkę. Jeden z ubeków wyjął pistolet [dla zabawy] i zaczął strzelać do [tej] świeczki, na co [starsza] pani podniosła się [spokojnie], podeszła do tego dryblasa, wzięła go za ucho i wyprowadziła z klasy. Takiej klasy ludzie [zdarzali się wówczas]. W tej szkole też niestety nie zagrzałem długo miejsca, bo też był jakiś incydent. W trzeciej szkole wylądowałem [już na dobre] i ukończywszy ją, poszedłem na architekturę, na Politechnikę [Warszawską]. Przez pierwsze trzy lata studiów nie pracowałem […]. Dopiero po trzecim roku zacząłem pracę w Miastoprojekcie, gdzie spotkałem jednego z naszych chłopców z „Chrobrego II”. Był to nieżyjący już Marwicz pseudonim „Marek”, który wówczas, jak ja był [projektantem], ja – architektem, [on] elektrykiem. Współpracowaliśmy [przy jednym z projektów] i w pewnym momencie [spotkaliśmy się]. Z innych ludzi z mojego oddziału, których spotkałem po Powstaniu, był plutonowy „Malutki”. To był [dzień], w którym odznaczano nas [Warszawskim] Krzyżem Powstańczym i przy tej okazji żeśmy się spotkali. Byliśmy wzruszeni, bo byliśmy bardzo blisko w czasie [Powstania] […]. Tyle było, jeśli chodzi o spotkania po okresie powstańczym, tuż po Powstaniu, to zarówno udziałem w Powstaniu, jak i z przynależnością do AK nie należało się afiszować, bo [dla stalinowskiej władzy] byliśmy „zaplutymi karłami imperializmu”.
Porównałem sobie marzenie młodych chłopców o defiladzie zwycięstwa z tym, co w efekcie nas po Powstaniu spotkało. Po samym Powstaniu było polowanie na akowców, wielu trafiło do obozu w Rembertowie, a niektórzy [trafili] nawet do łagrów sowieckich. Znam takich, którzy tam trafili. Po Powstaniu długo trzeba było nosić to w sobie, a nie na zewnątrz. Później się sytuacja zmieniła. Później zaczęto w jakiś sposób dostrzegać czyn powstańczy. Stąd powstał [Warszawski] Krzyż Powstańczy, [rozpisano konkurs na] pomnik [Powstania]. Uczestniczyłem [z zespołem] w konkursie na budowę tego pomnika. Otrzymaliśmy wyróżnienie.
Zacząłem karierę zawodową w architekturze. Powiedziałbym, że dosyć długą i interesującą, włącznie z wyjazdami za granicę. W którymś [okresie], jeszcze za komuny, byłem w Londynie. Poszedłem do POSK-u (Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego), gdzie zbierali się emigranci, i zacząłem rozpytywać o kapitana Wacława Zagórskiego. Szereg ludzi nic nie wiedziało, ale trafiłem na jednego z [kombatantów], który mówi: „Spóźniłeś się, bo rok temu zmarł”. Nie udało mi się go spotkać. Pytałem się [więc mego rozmówcy]: „A jak sobie w takim razie radziliście [tu] na emigracji?”. On: „Było bardzo słabo – mówi – Nie byliśmy tutaj materialnie [zabezpieczeni], w związku z czym różnych prac się chwytano, łącznie z pieczeniem ciasteczek czy tego typu [pracami]”. Tak że nasi bohaterowie odznaczeni Virtuti Militari czy Krzyżami Walecznych, zarówno na emigracji, jak i w Polsce, [nie byli docenieni, nie] byli zauważeni i słabiutko im się wiodło.

  • Jak ocenia pan Powstanie z perspektywy czasu?

Dla mnie jedyna ocena ważna to to, że ono było. Właściwie na tym można byłoby skończyć, dlatego że rozważając [dalej], tak jak jest mnóstwo rozważań, [trudno o konkluzję]. Czytałem [trochę książek]… Powiem, że ja o Powstaniu to właściwie chciałem zapomnieć przez cały czas, [mimo, że stale to tkwi we mnie]. Nawet specjalnie nie czytałem ani nie czytam [wielu] książek o Powstaniu, co nie oznacza, [że o nim nie myślę]. Czy mam stosunek do Powstania? Powiem, że nie wiem, dlatego że teraz rozumiem, że Powstanie było po to, [żeby wyzwolić Warszawę], żeby Sowietom po prostu przedstawić władzę [legalną], właściwą, która jest na terenie Polski, przyjąć ich jako sojuszników, a nie jako okupantów, jak się potem zdarzyło. Była to, jak się później okazało, myśl zupełnie pozbawiona jakichkolwiek realiów, a już wiadomo było po tym, co zrobiono z dywizją wołyńską AK i z tymi oddziałami AK, które na terenach wschodnich prowadziły partyzantkę. Rozbrojono ich, część trafiła do obozów. Tak że wygląda na to, że [Powstanie] nie miało szans. Podejrzewam, że nasi dowódcy mieli prawdopodobnie taką myśl, [że] jak to było po I wojnie światowej, kiedy dwie potęgi, zarówno rosyjska, jak i niemiecka, goniły resztkami [sił] i w tym czasie Polacy rozbrajali Niemców na ulicach, i po prostu przejęli władzę. Myśleli sobie, że Niemcy, którzy dogorywali, bo Sowieci olbrzymią potęgą ich spychali, że w tym momencie jest to prawdopodobnie [właściwy czas], w którym można będzie przechwycić władzę i całą sprawę [wziąć w swoje ręce]. Było to rozumowanie nierealistyczne, dlatego że Niemcy stanowili wtedy jeszcze wielką potęgę, a po pierwszych dniach [pełnych naszego] entuzjazmu okazało się, że do Warszawy została sprowadzona dywizja SS „Herman Göring” czy „Viking” (już nie pamiętam która), zostały sprowadzone wielkie oddziały wojska, lotnictwo, czołgi [dla stłumienia Powstania]. Cóż, jeszcze z mojej perspektywy czternastoletniego chłopca mogłem sobie wyobrażać, że z tej strony my, z tamtej strony oni, my z pistoletami, [oni] z tym wszystkim, [co możemy od nich zdobyć]. Teraz, jak się o tym wszystkim pomyśli, jaką stanowili olbrzymią potęgę lotniczą, pancerną, naprzeciwko [słabo] nieuzbrojonych ludzi, bez broni pancernej, bez broni przeciwpancernej i przy takim stosunku Sowietów, których [intencją było], żeby po prostu Powstanie zostało zduszone, żeby najlepsza grupa ludzi [walcząca o niepodległą Polskę] została zniweczona. Tak samo jak był [zaplanowany] Katyń, tak samo tutaj inteligentów należało [zlikwidować]. W związku z czym myśl [o zwycięskim Powstaniu] była nierealna. Czy było w ogóle od początku przeznaczone na przegranie? [W takich okolicznościach], raczej tak. Czy można było temu zapobiec? Nie wiem, dlatego że entuzjazm młodych ludzi i chęć, i siła odwetu po czarnych latach okupacji była tak olbrzymia, że nie można było ich powstrzymać. Z kolei myśląc [obecnie] szerzej o konfliktach zbrojnych, o wojnach, [które są wzniecane z najdziwniejszych powodów], można sobie powiedzieć, że wszystko to jest i było, i pewnie będzie kompletnym idiotyzmem, bo idiotyzmem był w ogóle początek wojny. Idiotyzmem była chęć zdobycia przez Hitlera Europy czy świata. Idiotyzm gonił idiotyzm, w związku z czym w to [fatalne] pasmo w jakiś tragiczny sposób również Powstanie się wpisuje, przy czym jedne [konflikty zbrojne] były powodowane takimi pobudkami jak nienawiść, pazerność i chęć władzy, a inne – [jak Powstanie] – obroną ojczyzny i wzniosłymi celami. Jednym słowem, którym można [z dystansu czasu] podsumować Powstanie, to to, że [ono] było.

  • Co osobiście dało panu Powstanie?

Opowiadam epizodami, epizodami, które mi się niezwykle wryły w świadomość. Pierwsze moje wrażenie, jak żeśmy wyszli z [piekła] Powstania i siedzieli w otwartych wagonach [czekając na wywózkę], zobaczyłem zieleń, drzewa, [przestrzeń] i kiedy wyszedłem właściwie z tej kupy gruzów, bez przerwy ostrzeliwanych, dymu, pożarów, złapałem oddech, powiedziałem sobie, że nigdy nie wrócę do takiego miejsca, ale oczywiście to się [nie sprawdziło], bo zawsze byłem mieszczuchem i mieszczuchem pozostałem. [Wróciłem do Warszawy]. Natomiast inna rzecz, którą też sobie powiedziałem, że nie chcę przegrywać, że żeśmy przegrali, ale nigdy więcej. Za to właśnie cenię również to, co się u nas [ w Polsce współcześnie] stało, cenię Wałęsę, że bez jakiegoś kompletnie nierealnego wydarzenia czy [krwawego] zrywu jednak wyszliśmy na swoje. To jest rzeczą bardzo ważną i sądzę, że również dla młodego pokolenia takie przesłanie musimy powiedzieć, że trzeba po prostu działać nie tylko sercem, ale [też] mózgiem.

Warszawa, 6 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Wacław Piziorski Pseudonim: „Jędrek” Stopień: strzelec, goniec Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter