Waldemar Miarczyński „Waldek”

Archiwum Historii Mówionej

Waldemar Miarczyński, urodzony 16 kwietnia 1927 roku w Warszawie. W czasie Powstania byłem starszym strzelcem, dowódcą drużyny w Pułku „Baszta”, kompanii K-3.

  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września akurat zdałem do gimnazjum i niestety wybuchła wojna. Ponieważ ojciec był wojskowym, w związku z tym wyjechaliśmy z mamą i siostrą transportem na wschód. Dojechaliśmy pod Siedlce, gdzie pociąg został zbombardowany. Dalej poszliśmy piechotą pod Włodawę. Pod Włodawą dostaliśmy w kość z drugiej strony, więc zaczęła się ucieczka z powrotem. Trochę pogubiliśmy się z rodziną i wreszcie dotarłem do Warszawy.
Potem, ponieważ przed wojną była organizacja „Rodzina Wojskowa”, do której należała moja mama, znalazłem się w internacie Rodziny Wojskowej w Warszawie na ulicy Czarnieckiego. Potem wędrowałem z internatu do internatu, dlatego że cały czas gubił mnie wzrost i wszędzie byłem traktowany poważniej niż inni, bo byłem bardzo wysoki. Zmieniałem internaty. Ponieważ to były rodziny wojskowe, zrozumiałe, że od razu wśród nas, dzieci (bo trudno inaczej powiedzieć) była konspiracja. Malowaliśmy na murach antyniemieckie hasła, potem zbieraliśmy broń. Patrzyliśmy z żalem, kiedy Niemcy przekopywali bardzo dużo takich miejsc, gdzie była ukryta broń. Między innymi koło Gimnazjum Władysława IV Niemcy wywieźli kilka lub kilkanaście ciężarówek wykopanej broni i amunicji, którą zakopał 36. Pułk. Jak się okazało, jakiś sierżant z 36. Pułku wskazał Niemcom to miejsce, Niemcy to wykopali, więc myśmy patrzyli na to wszystko z żalem. Była okupacja. Potem poszedłem do internatu dla starszej młodzieży, gdzie byłem jednym z najmłodszych. Przedtem byłem w „Jerzykach” – to była organizacja dla młodych ludzi, którzy byli w tych domach (wtedy nazywało się to internaty, przytułki), tam przebywali, bo to przeważnie były sieroty lub pół-sieroty. Ojciec był w niewoli, mama musiała utrzymać siostrę i swoją matkę, bo dziadkowie przyjechali do Warszawy i we wrześniu dziadek zginął od bomby (później musiałem go ekshumować). Dziadkowie leżą na Powązkach Wojskowych.
W internacie przy ulicy Idzikowskiego byli sami starsi (młodzi chłopcy, ale starsi [ode mnie]). Była podchorążówka – naturalnie trudno mnie było od tego odsunąć, zawsze charakteryzowałem się tym, że gdzie diabeł nie mógł, to ja byłem.
Wreszcie doszło do Powstania. Mieliśmy rozkaz zgrupowania w swoich grupach. Byłem na Dobrej róg księdza Siemca. Powstanie odwołano. Pojechałem do mamy pożegnać się z nią. Wpadła łączniczka – szybko na miejsce koncentracji, wymarsz na Służewiec (myśmy zaczęli na Służewcu). To wszystko było w biegu. Później już było Powstanie, wszystkie akcje związane z Postaniem.

  • Czy pamięta pan dokładnie 1 sierpnia 1944?

Tak, dlatego że myśmy mieli koncentrację w domkach naprzeciw Wyścigów. Duże zaskoczenie dla ludzi. Niektórzy ludzie w Warszawie orientowali się, że może być Powstanie, natomiast inni byli zupełnie zdezorientowani. Kiedy myśmy poprzychodzili do domów zająć swoje stanowiska wyjściowe (część zgrupowała się na cmentarzu, a część w domkach – były wille), to śmieszną rzeczą było na przykład to, że poinformowało się mieszkańców, ale przychodzili w odwiedziny inni, którzy nie wiedzieli, co się dzieje, bo myśmy to robili w ten sposób, żeby w ogóle nas nie było widać. Pamiętam śmieszną sytuację, kiedy siedzieliśmy na krzesłach, a domownicy akurat mieli obiad. Prosiliśmy, żeby jedli. Pamiętam, że był rosół – siedzieli przy rosole, nie bardzo chcieli jeść. Przyszło dwoje sąsiadów, więc myśmy bardzo ładnie zaprosili ich do środka – byli przerażeni. Jeden z moich kolegów siedział, trzymał pistolet maszynowy na kolanach i cały czas mówił: „Niech państwo jedzą, niech państwo się nie krępują”. Ci ludzie zdenerwowani, bo my z bronią…
Poszliśmy na Służewiec, na Wyścigi. Było pole, gdzie stały kopki z żytem. [Szliśmy] przez pole, zaczął się ostrzał. Po drodze jeszcze dostaliśmy granaty, bo przyjechał wóz z granatami. Nie dowieziono nam naszej broni, gdzieś po drodze utknęła, ale dostaliśmy po dwa granaty (oprócz tego, co żeśmy mieli). Atak na Wyścigi skończył się tym, że żeśmy wyparli Niemców z terenu wejścia na Wyścigi i z willi. Niestety nie udało się innym oddziałom ani nam zdobyć trybun. Niemcy usadowili się na trybunach i dali nam w skórę. W nocy wycofaliśmy się za mur Wyścigów. Leżeliśmy, deszcz lał niesamowicie. Leżeliśmy w bruzdach kartofli, gdzie woda dosłownie płynęła bruzdami. Byliśmy przemoczeni, uświnieni. Rano zaczęliśmy się wycofywać, bo Niemcy mocno nacierali. Wycofaliśmy się do Fortu Służewiec, a później z fortu do Chojnowa. Poszliśmy przez pola. Po drodze były stawy, [które] były najgorsze. W stawach po przejściu tylu ludzi tak się rozbełtało, że dosłownie prawie się topiliśmy. Ciężkie oporządzenie, ciężko człowiek ubrany, ale jakoś się przeszło. Po drodze do Chojnowa mieliśmy utarczkę z Niemcami, gdzie żeśmy zdobyli samochody, ale trzeba było je spalić, dlatego że nikt z nas nie potrafił [ich obsługiwać]. To były samochody gąsienicowe, wielkie, nikt nie potrafił tego prowadzić. Podpaliliśmy je.
Dotarliśmy do Chojnowa. W Chojnowie byliśmy do 16 lub 17 sierpnia (dokładnie nie pamiętam) mieliśmy wieczorem odprawę, mieliśmy przebijać się w Góry Świętokrzyskie [i mówiono], że wyruszymy następnego dnia. Rano Warszawa wezwała pomocy, w związku z tym nasi dowódcy doszli do wniosku, że pójdziemy na Warszawę. Przebiliśmy się przez Kabaty, tam dostaliśmy zdrowo w kość, tak że nasza nieliczna grupa dotarła do Sadyby. W tym czasie byłem ranny. Pod Wolicą atakowałem bunkier, dostałem w łokieć, więc byłem ciężko ranny, [lewa] łapa była w ogóle nieczynna, ale koledzy mi pomagali. Najgorsze były przejścia rowów z wodą, tym bardziej że myśmy ze sobą dźwigali masę sprzętu, bo w Chojnowie żeśmy się dozbroili. Mieliśmy dużo amunicji, granatów. Miałem ciężki plecak, gdzie było trzysta sztuk amunicji do karabinu, dwa tysiące sztuk amunicji do pistoletu maszynowego, pistolet maszynowy, karabin maszynowy, kilka czy kilkanaście granatów, więc to wszystko ważyło. Chłopaki wyciągali mnie z rowów.
Dotarliśmy do Sadyby. Niemcy nie wiedzieli, że myśmy na Sadybę doszli, a przychodzili na Sadybę rabowali ludzi, gwałcili, cuda robili. Tego dnia też przyszedł pluton, nie wiedząc o tym, że my tam jesteśmy. Myśmy byli mocno uzbrojeni, więc zrobiliśmy sobie stanowiska na Jeziorko Czerniakowskie i kiedy Niemcy podeszli, to dostali taki ogień, że żeśmy ich prawie wykończyli. Kilku wzięliśmy do niewoli, kilku żeśmy zabili. Na Sadybie byliśmy chyba do 20 sierpnia i poszliśmy na Górny Mokotów, [gdzie] zajęliśmy stanowiska w szkole Woronicza i w różnych domkach przy szkole Woronicza. Tam też stały większe wille oraz domy. W domach mieliśmy stanowiska, swoje kwatery. Trwały normalne walki, trudno powiedzieć, bo to były walki pozycyjne i patrolowe. Niemcy kilkakrotnie zdobywali szkołę Woronicza, potem my zdobywaliśmy i tak było przez pewien okres. Wreszcie myśmy się tam usadowili i tam byliśmy prawie do końca września.
Spotkała mnie tam bardzo przykra rzecz. Byłem tam ze swoim kuzynem, bratem ciotecznym (byliśmy razem cały czas), [który] był ciężko ranny w szkole Woronicza. Akurat byłem z kolegą „Teddym” w willi obok szkoły Woronicza. Na boisko weszły czołgi, Niemcy z ciężkimi karabinami maszynowymi. Strzelili kilka razy w szkołę Woronicza, mój brat został ciężko ranny. W naszej willi, gdzie mieliśmy [bardzo blisko] czołgi, żeśmy robili, co mogli, ale w pewnym momencie zało nam amunicji. „Teddy” pobiegł po amunicję i długo nie wracał. Ja już też nie miałem amunicji w związku z tym pobiegłem, nie wiedząc, że „Teddy” leży w drzwiach (zginął przy drzwiach, ale przebiegając, nie wiedziałem o tym). Dowiedziałem się od kolegów, że musieli opuścić szkołę Woronicza, a chłopcy, którzy zostali tam zabici bądź ranni – między innymi mój brat był ranny w nogi… Wyrwałem się chłopakom, wszędzie mieliśmy porobione rowy dobiegowe i rowem dobiegowym pobiegłem do szkoły Woronicza. Zastałem sytuację – to było dla mnie jedno z najtragiczniejszych moich przejść: mój brat ranny w nogi półleżał oparty na łokciu i w momencie kiedy wyjrzałem z krzaków, które były przy szkole, było kilku Niemców i jeden z nich strzelał [bratu] w głowę z pistoletu. Miałem świeżo załadowany pistolet i wywaliłem dosłownie cały magazyn. Wtedy dostałem [odłamkiem] pocisku z czołgu. Powiem szczerze, że było mi ciemno w oczach – nie wiem z jakim skutkiem [strzelałem] – myślę, że z niezłym. Dobiegłem do rowu, w rowie dostałem pocisk, przysypało mnie, jakoś się wyciągnąłem. Dostałem drugi pocisk, przysypało mnie – tu już mi pomogli koledzy, wyciągnęli mnie. Wyciągnęli mi nogę bez nogawki. Dostałem wtedy w kręgosłup, w kolana. Dzisiaj jest trudno rozmawiać o tych sprawach, dlatego że młodzi ludzie nie bardzo rozumieją, jak to mogło być, że na przykład ciężko ranny człowiek potrafił walczyć, potrafił się goić w tym napięciu nerwowym.

  • Był pan dowódcą drużyny strzeleckiej. Jak wyglądały pana obowiązki?

Trudno mówić o takich obowiązkach jak w wojsku, dlatego że Powstanie i partyzantka to są zupełnie inne układy i inne walki niż wojska regularne. Tam nie ma takich ścisłych podziałów. Były plutony, a każdy robił to, co mu się akurat trafiło albo co akurat chciał – na ochotnika to tu, to tam. Trudno tu mówić o jakimś układzie, tym bardziej że chłopcy ginęli, stale się to mieszało. Były różne przykre sytuacje, były sytuacje ciężkie. Trudno dzisiaj wyjaśnić te wszystkie sprawy, bo to są rzeczy, na które wtedy człowiek nie zwracał uwagi – to raz. A [po drugie] pod napięciem nerwowym wszystkie sprawy szły na bok i trudno mówić o organizacji, bo myśmy tej organizacji w czasie samego Powstania nie mieli. Była kompania, były plutony, ale bardzo często było się w jednym czy w drugim plutonie, tu czy tam. Wszystkie wcześniejsze podziały i stanowiska zatarły się w Powstaniu. Może w centrum Warszawy, gdzie było bardziej spokojnie (w sensie organizacyjnym) one przetrwały w jakiś sposób, chociaż też nie bardzo w to wierzę. Natomiast u nas człowiek robił to, co uważał w danej sytuacji, tak że trudno mówić o stałym podziale.

  • Co pan dokładnie robił?

Robiłem, co się dało. Brałem udział w walkach, byłem narwaniec, więc w związku z tym – na ochotnika – tu, tam, na patrolach. Robiłem to, co powinno było się robić.

  • Wspomniał pan o rowie dobiegowym. Jak głęboki był rów? Czy cały człowiek się tam mieścił?

Nie, cały się nie mieścił. Trzeba było iść pochylonym albo nawet miejscami na kolanach. Nie wszędzie dało się przekopać, bo [były] stare fundamenty, kamienie, więc rów był na tyle, żeby mógł człowieka zasłonić przy dochodzeniu do stanowiska.

  • Kto kopał rowy?

Myśmy kopali, bardzo pomagali nam ludzie cywilni. Różnie mówi się na ten temat. To co ja przeżyłem, to są absolutnie różne sytuacje. Raz mało nie zostałem pobity przez tak zwanych cywilów, którzy siedzieli w piwnicach. Wyszła starsza pani, stanęła w drzwiach w momencie, kiedy był ostrzał. Poprosiłem ją, żeby zeszła do piwnicy. Powiedziała, że nie zejdzie. Wobec tego złapałem ją za ręce i wprowadziłem do piwnicy. Ludzie skoczyli na mnie, że jak taki gówniarz, a starsza kobieta! To są dziwne rzeczy, ale w tym momencie przybiegła grupa z „Parasola”, kilku powstańców. Jeden z nich stanął w drzwiach – tam, gdzie [przedtem] ta kobieta – w tym momencie dostał pocisk i go zabiło. Więc ludzie zaczęli znów na odwyrtkę, ale to normalne odruchy ludzkie.
Natomiast moment, kiedy nastąpiła kapitulacja – wtedy było coś okropnego. Zrozumiałe, że ludzie odnosili się do nas już trochę negatywnie, bo już byli tym wszystkim zmęczeni, [ale] w momencie [kapitulacji] zaczął się jeden wrzask: „Nie! Nie ma kapitulacji! Nie oddamy naszych dzieci!”.
Robiliśmy, co do nas należało. Dzisiaj mówią, że to wielkie słowa – patriotyzm. Przecież myśmy nie robili tego dla zaszczytów, nie robiliśmy tego dla pochwał czy jakichś zdobyczy później, tylko robiliśmy to, co do nas należało. Dla nas wychowanych przed wojną „ojczyzna” to było wielkie słowo.

  • Był pan bardzo ciężko ranny. Czy trafił pan do szpitala?

Nie, mogłem jeszcze chodzić. Chcieli mi obrzynać łapę – to [było] na Sadybie. Koledzy zaprowadzili mnie do lekarza, wszystko było opuchnięte, brudne, zabłocone, cały łokieć spuchnięty. Zaprowadził mnie mój brat i dwóch kolegów. I – amputacja. Byłem półprzytomny – szliśmy przez rowy – zabłocony, zaświniony, ale na tyle przytomny, że wyrwałem swojemu bratu pistolet i powiedziałem lekarzowi, że nie oddam ręki. Namawiali mnie, prosili. Powiedziałem, żeby się wszyscy odsunęli, bo będę strzelał. Wreszcie lekarz zdecydował się, założył mi łupki, powiedział: „Rękę pewnie stracisz, ale nic nie jestem w stanie zrobić”. Trudno. Dali mi temblak, założyli. Wychodziliśmy z fortu (tam był lekarz) – rzucili się na mnie ludzie, żeby mi zabrać broń, bo po co rannemu broń. Naturalnie, że pierwsza rzecz [jaką] zrobiłem, to wyrzuciłem temblak, bo był biały. Potem chłopaki mnie wyprowadzili i potem zgoiło się jak na psie. Rękę mam, tak że nie ma problemu. Jak byłem ranny drugi raz – w kręgosłup i w kolana – to wszystko odezwało się dopiero po wojnie, bo wtedy nie było na to czasu.

  • Co działo się z panem po Powstaniu?

Różne są sytuacje, dzieje wojny i dzieje wrogów, dzieje przyjaciół. Różnie to wygląda. Miałem sytuację, że na ulicy Bałuckiego, kiedy kończyliśmy już naszą mokotowską gehennę, byłem na piętrze i zało mi amunicji. W sąsiednich piwnicach mieliśmy skrzynie z amunicją – amunicji mieliśmy dużo. Byłem od ulicy, a klatka schodowa była z drugiej strony, więc wybiegłem z klatki i wpadłem między Niemców, którzy podeszli z drugiej strony. Od razu: Hände hoch!, więc ja ręce do góry. Wyglądałem chyba strasznie, dlatego że jak wyciągali mnie z rowu, to urwała mi się nogawka, więc byłem bez nogawki, pokrwawiony, bo nie było już wtedy czasu ani się umyć, ani przebrać, gdzieś zdobyć spodnie – nic. Wpadłem między Niemców, okazało się, że to są ci z ostatniego poboru niemieckiego –Volksturm. Zaczęli nade mną wypłakiwać: Oh! Junge! Junge!
Przez ulicę Bałuckiego wyprowadzili mnie do Odyńca. Na Odyńca zmartwiałem, dlatego że tak jak ulica, daleko wzrokiem sięgnąć prawie na styk, stał czołg za czołgiem. Dosłownie. Różne czołgi, różne działa. Kiedy ci Niemcy mnie prowadzili, wyskoczyli esesmani (z „Hermann Göring”) i chcieli mnie zastrzelić. Niemcy, którzy mnie wzięli do niewoli, kazali mi kucnąć i [poruszałem] się w kucki. Otoczyli mnie i przeprowadzili do fortu po drugiej stronie torów. Posadzili mnie w forcie, dali mi jeść, dali mi chleba. Tam już siedziałem, niepilnowany specjalnie, ale było ich pełno. Następnego dnia nasi szli do niewoli już z oficjalnego poddania się. Wtedy ci Niemcy dali mi dwa bochenki chleba, kiełbasę i zaprowadzili do naszych, do szeregu. Naturalnie od razu dałem wszystko chłopakom, bo przecież wszyscy byli głodni. Ci Niemcy uratowali mi życie – tak jak uratował mi życie Niemiec, gestapowiec na Pawiaku, kiedy uciekłem z Pawiaka, bo też byłem na Pawiaku w czasie wojny. Tak że było różnie.
  • Jak to się stało, że trafił pan na Pawiak?

Wtedy mieszkałem w internacie na ulicy Królewskiej. 13 października wyszedłem na imieniny swojego wujka.

  • W którym to było roku?

W 1943. Wyszedłem – to była Królewska 20. Kiedy szedłem ulicą Szkolną, podjechał samochód, wciągnęli mnie do samochodu i zawieźli na Pawiak. Miałem całe życie szczęście – nie wiem, jak to się działo, ale ręka boska mnie broniła. Na Pawiaku były dwie bramy. Postawili mnie między bramami i poszli do budynku widocznie załatwiać jakieś formalności. Stałem tam i w tym momencie przyjechała buda z ludźmi z łapanki. Niemcy wywalali [ludzi] z budy, wrzeszczeli, bili kolbami. Stałem, mnie za łeb i wrzucili do tej samej grupy. To byli zakładnicy i tak siedziałem, to na pierwszym, to na szóstym oddziale (już dokładnie nie pamiętam). Pewnego dnia Niemcy wszystkich z Pawiaka wyprowadzili na podwórze i zapytali, kto jest mechanikiem. Wystąpiłem. Skończyłem II Miejską Szkołę – Gimnazjum Mechaniczne, kierowano na praktyki, więc miałem praktykę na lotnisku u „Junkersa”. Niemcy włączyli mnie do grupy pięćdziesięciu mechaników, którzy mieli być wywiezieni do Niemiec. Zabrano nas z Pawiaka i przeprowadzono na ulicę Gęsią. Słyszeliśmy, że był tam obóz żydowski, ale człowiek nie bardzo wiedział, jak to jest. Dopiero wtedy na własne oczy zobaczyłem, jak to wygląda. Przetrzymali nas tam jakiś czas i przewieźli na ulicę Litewską (obecnie jest tam chyba szpital dziecięcy). To był drugi budynek od Marszałkowskiej, który stał pusty i myśmy go dopiero zagospodarowywali, myśmy tam ściągali coś do spania, [tego typu] rzeczy. Właściwie byliśmy nie za mocno pilnowani, ale od razu przyszli szefowie gestapo i powiedzieli nam, że jeśli któryś z nas spróbuje uciekać, to reszta wraca na Pawiak i zostaje rozstrzelana. Przy mnie cały czas rozstrzeliwali na Pawiaku, to było słychać. Zabierali nas w nocy i słychać było strzały w getcie, bo pierwsze rozstrzeliwania były w getcie. Myśmy umówili się między sobą, że będziemy próbować uciekać gdzieś w drodze, ale nie tu, żeby to nie skończyło się źle. Prowadzono nas do roboty – remonty domów, mieszkań. Pierwsza rzecz to było ogołacanie mieszkań po aresztowanych ludziach. Niemcy ogołacali mieszkania ze wszystkiego łącznie z obrazkami, fotografiami – wszystko zabierali i przewozili. W Alejach Ujazdowskich były magazyny przy dawnej szkole podchorążych, tam to wszystko zwalali. Przychodzili Niemcy i wybierali, co im [było] potrzebne – a to meble, a to ubrania. Brano nas do segregowania tych rzeczy.
Wreszcie szczęśliwie trafiłem na Edwarda Tabora, który był gestapowcem, ale do dziś nie wiem, kto to był. Powiem szczerze, że nie mogłem nigdzie znaleźć po nim śladu. To był człowiek, który mi uratował życie, który pozwolił mi uciec. Mało – to był jakiś polski patriota, bo wygłosił mi taką mowę, że Polacy muszą przeżyć. „Pamiętaj, musisz przeżyć. Rób wszystko, bo jakbyś wrócił na Pawiak, to od razu wszystko by się skończyło, z miejsca”. Wygłosił mi taką mowę, a później, kiedy go spotkałem – zupełnie przypadkowo – wziął mnie do siebie (to już była dzielnica zamknięta, bo wtedy już była wacha). Ten człowiek był ze Śląska. Opowiadał mi o swoim bracie, który stracił nogę pod Stalingradem, opowiadał mi o swoim ciężko chorym ojcu. Mieszkał w Królewskiej Hucie (nie bardzo wiem gdzie). Potem mnie zaprowiantował i kazał iść do domu, bo idzie godzina policyjna. Szukałem tego człowieka. Pierwsza rzecz – patrzyłem czy go nie ma (bo był wśród tych gestapowców, których było kilku, którzy brali nas, grupy – przeważnie po pięciu). Przeszliśmy do Pruszkowa, gdzie był obóz. W Pruszkowie byli wszyscy gestapowcy, których gęby znałem z okresu pobytu na Pawiaku i pobytu na Litewskiej. Znałem wszystkie gęby, bo po nas codziennie przychodzili. Nigdzie nie było Tabora. Szukałem go po wojnie przez wiele lat – w Muzeum Pawiaka nie było po nim śladu. W pewnym momencie zadzwonili do mnie z Muzeum Pawiaka, że znaleźli nazwisko Tabor. Okazało się, że dostali z Niemiec książkę telefoniczną dzielnicy niemieckiej [w Warszawie]. W tej książce telefonicznej był właśnie Edward Tabor. Nic poza tym nie wiedziano. Miałem brata stryjecznego z żoną. Jedno pracowało w Szkodach Górniczych w Katowicach, drugie w Biurze Planowania Przestrzennego. Starałem się przez nich znaleźć jakiś ślad. Znaleźli trzy rodziny Taborów. Żaden się nie przyznawał. Nie wiem, czy to był taki nasz Kloss, ale w każdym razie się z nim zetknąłem.
Obóz [na Litewskiej], mimo że to był jeden blok, zaczął się rozrastać. Zaczęto przywozić ludzi z łapanek, z naboru, ludzi ze wsi. Pewnego dnia wezwano naszą pięćdziesiątkę i pod konwojem zawieziono nas do Arbeitsamtu na ulicę Kredytową. Wchodziliśmy do Arbeitsamt, szedłem przedostatni, a za mną szedł Tabor. Odwróciłem się w drzwiach i wyszedłem na ulicę. Tabor przeszedł – poszli. Wyszedłem na ulicę, zaraz obok miałem Królewską, więc tam zwiałem.
Później znów miałem piekielne szczęście, bo okazało się, że dawna mamy koleżanka, Ukrainka, pani Prusek pracowała w Arbeitsamcie. Ponieważ Niemcy przenieśli nasze dokumenty do Arbeitsamtu, więc ona to wszystko zwinęła i dostałem dokumenty. Dostałem kenkartę, to, co mi tam zabrano, więc znów jakiś zbieg okoliczności. Wtedy już zwiałem – jakoś się udało.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Jakie były warunki? Żywność? Higiena?

Na Mokotowie nie było najgorzej, dlatego że były przedpola. Były magazyny. Co prawda głód był, ale ostatnio żywiliśmy się sucharami (takie jak teraz jest maca, szare). [Były też] magazyny sztucznego miodu i cukru. Żeśmy smarowali – człowiekowi to uszami wychodziło, bo miód z cukrem, ale robiliśmy w ten sposób, że żeśmy sobie smarowali (to nazywa się teraz [pieczywo] „Wasa”) miodem, to żeśmy posypywali cukrem, bo z samym miodem to było ciężko zjeść, przykrywali drugim [sucharem] i tym się żywiliśmy. Oprócz tego wychodziliśmy na przedpola – pomidory, ogórki, kartofle. Dużo chłopaków zginęło w tych „wycieczkach”, ludzi cywilnych zresztą też, ale w każdym razie to, co się dało, tośmy ściągali. Tak że warunki żywnościowe jak na Powstanie były nienajgorsze, było czym brzuch zapełnić.
Życie cywilów – myśmy starali się, robiliśmy całe zaopatrzenie. Ludzie mieli trochę jedzenia w piwnicach, trochę dostawali od nas. [Była] kuchnia, która od czasu do czasu zaopatrywała i cywilów i nas w gorące jedzenie.
Co mi bardzo utkwiło w pamięci i co zawsze wspominam, to były dzieci, maluchy. Na Tynieckiej 5 (czy Naruszewicza 5) myśmy mieli swoją kwaterę i była tam kobieta z dwojgiem dzieci trzy-, czteroletnich. Ojciec był wojskowym, był w niewoli, matka zajmowała się dziećmi. Dzieci zostały w czasie Powstania i jakoś mnie sobie upodobały, dlatego że starałem się im zawsze [dać] to, co najważniejsze – najważniejsze [było] jedzenie. Często wychodziłem na przedpola, przynosiłem jabłka, pomidory. Zawsze starałem się tym dzieciom pomóc. Chłopczyk miał obrazek ([na nim] Pan Jezus karmi gołąbki), który mam do dziś. To był jego święty obrazek, bo to mu tatuś przysłał z obozu. Nie rozstawał się z nim, to była jego największa świętość. W pewnym momencie, kiedy Powstanie kończyło się, Niemcy wysłali odezwę, że cywile mogą opuścić Warszawę. Ta kobieta z dziećmi zdecydowała, że pójdzie. Wtedy ten chłopiec przyniósł mi ten obrazek…

  • Czy wie pan, co się z nimi stało po wojnie?

To dziecko mi powiedziało: „Ta Bozia pana uratuje”. Oddałem to [jego] matce, ale nie chciała przyjąć, powiedziała, że on to sam wymyślił. Mam [obrazek] do dzisiaj. Szukałem ich po wojnie – nikt o nich nic nie wiedział. Podobno ta pani zginęła, podobno ta dziewczynka też zginęła. Chłopiec był gdzieś na Pomorzu, ale nikt nie potrafił mi [pomóc]. Nie potrafiłem go znaleźć i nie znalazłem. Bardzo żałowałem. Stosunki z ludźmi układały się różnie zależnie od tego, jakie były warunki. Zazwyczaj były prawidłowe – takie że ludzie nas wspierali, pomagali nam. Później już byli zmęczeni, ale ostatni moment, kiedy nastąpiła kapitulacja, to rzeczywiście absolutnie nie chcieli się na to zgodzić.

  • Jak wyglądał czas wolny – jeśli można mówić o czasie wolnym podczas Powstania?

Były chwile oddechu. Miałem kuzyna, znanego zresztą – Mirek Jezierski, pisał piosenki. „Marsz Mokotowa”, znane wszystkie – on to wszystko pisał, cholernie zdolny chłopak. Gadaliśmy o głupotach, normalna rzecz – jak to młodzi ludzie. Pewnie, że były smutne [chwile], kiedy ginęli koledzy lub byli ciężko ranni, ale tak to żyło się normalnie. Z tym że z patrolu na patrol, z patrolu na patrol. Akurat byłem w takich oddziałach, że byliśmy świetnie uzbrojeni, bo przecież z Chojnowa przyszliśmy uzbrojeni po zęby. W stosunku do innych powstańców to nie było porównania, dlatego że myśmy przynieśli ze sobą dużo broni, przynieśliśmy ze sobą amunicję, granaty. Pod tym względem byliśmy rzeczywiście bardzo dobrze zaopatrzeni. Tak jak na początku było ciężko, tak później byliśmy dobrze zaopatrzeni.

  • Czy w czasie Powstania miał pan kontakt ze swoją rodziną? Czy wiedział pan, co się z nimi dzieje?

Nie, kontaktu nie mogłem mieć, ale miałem rzecz, której potwornie żałuję – ktoś mi to zwinął. W czasie Powstania wysłałem list do swojej matki, która mieszkała na Pradze. List to była kartka papieru, na której napisałem, że żyję (coś jeszcze). List dotarł na Pragę i moja mama go dostała w czasie Powstania. Jakim cudownym sposobem działała poczta – nie wiem. [Mama] dała mi po wojnie ten list i ktoś mi go „skręcił”.

  • Ale nie odpisała panu?

Nie.

  • Czy brał pan udział w życiu religijnym w czasie Powstania?

Normalna rzecz.

  • Czy może pan o tym opowiedzieć?

Szczególnie jak byliśmy w Chojnowie to były msze, bo później to nie bardzo był na to czas. Jak byliśmy w Chojnowie, to były msze, chodziliśmy całym zgrupowaniem. Były msze, była spowiedź, przestrzegano tych zasad. Myśmy przestrzegali [zasad], tak że to było zupełnie normalne. Przed samym końcem w tym bałaganie to trudno mówić o jakimkolwiek [życiu religijnym], bo nie było sekundy wytchnienia. Dosłownie. Nie było już tak, że można było sobie porozmawiać, że można było pójść do kościoła. Nie było o tym mowy.

  • Czy zetknął się pan z podziemną prasą? Czy słuchał pan powstańczego radia?

Tak, w Nowinkach. Jak byliśmy w Chojnowie, to stacjonował tam oddział „Lancy”, który miał siedzibę w Nowinkach i tam chodziliśmy słuchać radia. Dobrze znałem Nowinki, prowadzałem tam naszych chłopaków, dlatego że w Nowinkach byłem na jednych wakacjach ze swoim internatem. Znałem teren dosyć dobrze. Poza tym mieliśmy tam różne ćwiczenia, tak zwane gry wojenne. Nowinki znałem dobrze, więc chodziliśmy do „Lancy” i słuchaliśmy radia. To było radio słuchawkowe. Słuchawki kładło się na talerzu i wtedy było głośniej słychać. Wszyscy [pochylali] nad tym głowy i słuchaliśmy wiadomości. Później, już po powrocie do Warszawy, nie miałem szansy [słuchania], nigdzie się z tym nie zetknąłem.

  • Chciałabym zapytać o najmilsze wspomnienie z Powstania. Czy jest taka rzecz, do której pan wraca?

Trudno powiedzieć o miłych wspomnieniach. Człowiek był młody, narwaniec. Miłych wspomnień było dużo, ale takich, na które dzisiaj patrzy się może trochę z przymrużeniem oka. Trudno mówić o przyjemnych chwilach. Na pewno były, ale to wszystko przeważnie było związane z akcjami, z walką, kiedy ktoś ocalał, kiedy ktoś uratował życie, stało się coś ciekawego. To raczej z tym było związane i to były wesołe chwile.
Śmieszna rzecz: często łazikowałem (szedłem na przedpole, szliśmy we dwóch). […] Niepokoił nas strzelec wyborowy – zabił dziewczynkę, parę osób cywilnych, kilku powstańców. Gdzieś się lokował. Poszedłem z „Teddym” na przedpole, żeby go wyniuchać. Na szczęście żeśmy wyniuchali. Ale w pewnym momencie zaczęły do nas strzelać działka. W chałupie chyba pękły rury, bo nas zalała woda. Byliśmy przywaleni w piwnicy, gdzie trudno było wyjść, bo przysypało nam okna. Wreszcie woda ustabilizowała się i potem udało nam się wygrzebać.
Trafiłem na wannę z wodą – to był wielki skarb, bo w zasadzie wody nie było. Wykąpałem się, mimo że [woda] była brudna, człowiek był zawszony, brudny. Chciałem się ubrać. Domy, mieszkania były pozostawiane puste – chodziłem, szukałem bielizny. Nic nie było. [W jednym miejscu] – nie wiem, czy to byli sklepikarze, ale w każdym razie był duży zapas damskiej bielizny. Doszedłem do wniosku, że [co z tego, że damska], ale czysta. Założyłem majtki, obciąłem koszulę nocną. Założyłem to na siebie i tak wróciłem do siebie, do oddziału. Zrobił się cyrk, bo naturalnie, musiałem się zaprezentować w tym pięknym stroju. Drugi cyrk z tego samego powodu był w obozie, bo już później nie zdążyłem się rozebrać. Zaprowadzono nas do łaźni. Jak rozebrałem się, to Niemcy znów zrobili ze mnie cyrk. Spodnie miałem z jedną nogawką do końca, tak poszedłem do niewoli. Myśmy na Mokotowie poszli z linii do niewoli. To nie było tak jak Śródmieście, że poubierali się, zabrali coś ze sobą. Myśmy szli z linii, w związku z tym nie mieliśmy nic, żadnych możliwości, więc tak jak miałem jedną nogawkę, tak z tą jedną nogawką poszedłem. [Poszedłem] w tym, co miałem, nie było innego wyjścia, nie było na nic czasu. Różne śmieszne rzeczy też się zdarzały.

  • Co działo się z panem po zakończeniu Powstania?

Po zakończeniu Powstania zaprowadzili nas do Pruszkowa. Stamtąd później transport do Niemiec. Pojechaliśmy do Sandbostel, do obozu jenieckiego, stalagu. Bywają w życiu cuda i bywają rzeczy, które są absolutnie niezrozumiałe, ale są. Na przykład w Stalagu koło Bremy (to było Bremervörde), kiedy zaprowadzono nas do łaźni, zawołali mnie koledzy: „Chodź no tu na chwilę”. Przyszedłem. Na ścianie było imię i nazwisko mojego ojca, który był w tym samym obozie.
Druga rzecz: nasz kolega miał aparat „Leica” i robił zdjęcia. Robił dużo zdjęć. Wywołać nie było jak, wobec tego miał je w dużej kasecie, tam było ponad trzysta zdjęć z akcji, różnych zdjęć. Potem w całej zawierusze nie zdążył tego nigdzie schować. Jak [kolegę] brali do niewoli, to Niemiec otworzył kasetę i wszystko szlag trafił. Jedyne zdjęcia – nieudolne, dosłownie kilka – to były te, co myśmy kiedyś znaleźli aparat fotograficzny i dwie szpule. Z „Teddym” zrobiliśmy sobie zdjęcia. [Z nim] najbardziej byłem zżyty, bo przeważnie z nim byłem wszędzie. Te zdjęcia to był dwie kasetki, niewywołane. Udało mi się przenieść je przez wszystkie rewizje. Dopiero w Sandbostel w łaźni Niemiec mi to wyciągnął. Narobiłem piekła, że to jest moja jedyna pamiątka, bo to jest mój brat, który zginął. Tak się darłem, że przyszedł oficer. Pyta się, co to jest. Mówię, że to są taśmy, zrobiliśmy zdjęcia, ale są niewywołane, a [ten] mi to otwiera! Oficer to zabrał. Chyba na drugi dzień wieczorem, było już ciemno, wołają mnie do bramy. Podchodzę do bramy, jest ten oficer. Daje mi dwie kasetki i mówi: „Słuchaj. Wywołałem to, nic tam nie ma takiego. Z walki, to z walki – wiadomo, wszyscy walczymy. Weź to, tylko dobrze schowaj, żeby ci gdzieś nie zabrali”. Później, jak były różne pierepałki, to zakopywałem, potem wykopywałem i tak udało się je przywieźć. Są w strasznym stanie. Próbowali coś z tego zrobić, ale niestety nie dało się wiele, na szczęście jedno czy dwa zdjęcia ocalały. [Byli] też tacy Niemcy. Absolutnie różne przypadki.
Po wyjściu z łaźni zaprowadzono nas do administracji. Okazało się, że w administracji wszystkie zapisy prowadzą Polacy – jeńcy z 1939 roku. W momencie kiedy podszedłem, podałem swoje nazwisko, zapisujący zapytał mnie, czy znałem Franciszka Miarczyńskiego. Mówię, że to mój ojciec. „Tak? To on z nami tu był”. […]. Po pewnym czasie przywieziono dziewczyny z Powstania, wydzielono barak i trzeba było wozić im żarcie. Może dzięki pomocy [ludzi z administracji] dostałem się do grupy, która woziła żarcie. Przy okazji uciekałem, złapali mnie. Pewnego dnia znów nas wywołali, wybrali nas – grupę różnych niesfornych i młodych – i przewieźli nas do obozu w Wolfsbergu. Pierwszego dnia, jak nas tam przywieźli, dostaliśmy puste baraki (była zima) i – kto na ochotnika pojedzie do kopalni po węgiel (obok była kopalnia). Naturalnie – pierwszy ochotnik – pojechałem do kopalni i „zgubiłem się” tam. Znaleźli mnie, poszedłem do bunkra, posiedziałem w bunkrze, ale w bunkrze miałem lepiej jak w obozie, bo przynosili mi żarcie. Było nas kilku w bunkrze. Pewnego dnia wzięli nas za łeb i wywieźli nas na komenderówkę w Stendalu. To już był obóz, gdzie od razu nam powiedziano, że nie podlegamy żadnym przepisom, żadnym konwencjom genewskim, tylko mamy tu pracować.
Rzeczywiście – wbrew wszelkim prawom (tak jak to zresztą robiono w wielu wypadkach) pracowaliśmy przy amunicji. To były duże lasy, w których mieściły się olbrzymie magazyny amunicyjne. Układało się sztable różnej amunicji – od olbrzymich min okrętowych po amunicję do pistoletów, karabinów, wszelkiego rodzaju artyleryjskie. Cały las był naćkany takimi sztablami (Niemcy nazywali to Stapel) – były wielkości, mniej więcej, wiejskich chat, zakrywane deskami, pod papą, na bok pospuszczane brezenty. Jednocześnie były olbrzymie rowy, w których składowano w beczkach benzynę i ropę. Przychodziły transporty, beczki wtaczano do rowów, a potem przyjeżdżały frontowe samochody i zabierały to (tak samo [przyjeżdżały] po amunicję). Myśmy to ładowali. Zajmowaliśmy się przeładowywaniem amunicji z pociągów, z samochodów i ładowaniem na front. Warunki były straszne. Szczególnie popisywał się jeden z wachmanów. Byliśmy podzieleni na dziesiątki. Na dziesiątkę mieliśmy dwóch wachmanów i trzeciego, który pilnował dwóch dziesiątek, więc na nas dwudziestu było pięciu wachmanów. Szczególnie jeden był taki: „Ja wos znam, sukinsyny, bo ja sem Polak” – Ślązak, straszna menda.
To był obóz pracy. Ludzie byli wyprowadzani do pracy, natomiast my – do amunicji. Były ciężkie chwile, bo kiedyś nadleciały samoloty amerykańskie, krążyły nad lasem, Niemcy w ogóle robili w portki, a myśmy modlili się, żeby wreszcie pieprznęli bomby i byłby spokój, bo wszystko, w ogóle, wyleciałoby w powietrze.

Pewnego dnia zorganizowaliśmy ucieczkę. Znów ja, mający piekielne szczęście, wypuszczałem ludzi. Miałem być trzeci wychodzący. Bylibyśmy wszyscy wyszli, [ale] dwóch pijanych Niemców szło po obozie, zaczęli sobie strzelać. Przyleciał patrol, nakrył nas – absolutnie przypadkowo. Wtedy przyjechało SS. Nasz komendant, który też był ostatnia swołocz, był w stopniu kapitana. Porucznik z SS, jak mu przyłożył w gębę (za tę ucieczkę), to ten się przewrócił. Uciekła spora grupa. Postawiono stół, usiadł komendant, ten esesman, jeszcze ktoś i wzywali po kolei tych, co zostali i tylko tak: „Kara śmierci. Kara śmierci. Odskakuj. Kara śmierci. Odskakuj. Kara śmierci. Odskakuj.”. Zapakowali nas w pociąg i wieźli nas (przynajmniej tak jak nam powiedzieli) do macierzystych obozów dla wykonania kary śmierci. W ten sposób udało nam się dojechać do Johannesberg. To już było na granicy Jugosławia – Austria. Nasze dwa wagony przyczepiono do transportu amunicji. W pewnym momencie nadleciały dwa samoloty myśliwskie, zrzuciły lekkie bomby pięćdziesięciokilowe, ostrzelały pociąg z karabinów maszynowych i amunicja zaczęła wybuchać. Myśmy byli zamknięci w wagonach, zadrutowani, dlatego że w „Pettau”, jak nas przyłączono do pociągu, usłyszeliśmy polskie rozmowy, byli polscy kolejarze. Ale byli naćpani i narobili rwetesu, chcieli nas wypuścić. Przylecieli Niemcy, podrutowali nas dodatkowo i koniec. Wydostać się było ciężko. Wagony wybuchały. Lokomotywa była postrzelona i tylko para gwizdała. Bomba rąbnęła – też jakoś szczęśliwie, bo przy pociągach były wagony z działkami przeciwlotniczymi i akurat rąbnęła w ten wagon, więc Niemców wywaliło.
Przed wyjazdem esesmani zdrowo nas skatowali. Dziewięciu naszych poważnie pobitych było w jednym wagonie, gdzie byli ci, którzy nas konwojowali. Byli w połowie, a w połowę wrzucili słomę i umieścili tam ciężko pobitych. Nas wszystkich wcisnęli w następny wagon. Ciężko było wydostać się z wagonu. Wagon dosłownie rozlatywał się, bo… Czasami jak patrzę na filmach, to tak troszkę nie bardzo [odpowiada rzeczywistości], dlatego że amunicja nie wybucha [w ten sposób], że wybuch i koniec. Nie. To wybucha przecież parę godzin. Skrzynie lecą w powietrze, amunicja wybucha w powietrzu, to trwa kilka godzin. Myśmy już byli daleko, jak to jeszcze wybuchało. Samolot tak strzelił z karabinów maszynowych, że w wagonie, w którym był nasz konwój i nasi ranni, zmiótł połowę wagonu z Niemcami, a wszyscy nasi ocaleli. Jeden z nich podskoczył i otworzył nam drzwi z zewnątrz. Myśmy wtedy wyskoczyli. Złapałem swojego kolegę. To było na zboczu góry, w dole była rzeka, most i po drugiej stronie tunel. Nasi, którzy uciekali – niektórzy ogłupieni wybuchami, pod skarpą (wielka skarpa, przy skarpie tor i wielka góra) – Niemcy zgarniali ich do tunelu i potem ich wszystkich rozstrzelali. Podobno jest tam cmentarz (nie wiem, nie byłem) Polaków, których tam zastrzelono.
My uciekliśmy w górę i spotkaliśmy tam jeszcze jednego, który schował się pod wykrotem, bo wybuchy tego pociągu – to nie mieści się w głowie. Wszędzie latały pociski, odłamki. Zabraliśmy go ze sobą i poszliśmy przez góry. Naszym kierunkiem były Włochy. Tam była polska armia i myśmy chcieli się tam dostać. Po drodze nasz kolega zachorował na żołądek, bo żywiliśmy się tak jak mogliśmy. Zdecydowałem się pójść do chałupy – okazało się, że Jugosłowianie. Zapytaliśmy o drogę na Włochy, powiedzieli nam drogę, powiedzieli, żeby uważać na szosie, bo własowcy pilnują tej szosy, są druty z puszkami, różne straszydła przy szosie, bo [jej] pilnują. [Ostrzegli], że jest szkoła, żebyśmy tam nie podeszli, bo [własowcy] tam stacjonują. Wskazali nam groty, w których schowaliśmy się i przesiedzieliśmy, zanim [kolega] trochę wydobrzał. Którejś nocy zaczął się cyrk. Na górach zapłonęły ogniska. Strzały – nie wiedzieliśmy, co się dzieje. W związku z tym, ponieważ [kolega] już czuł się lepiej, ruszyliśmy przed siebie. Nie wiedzieliśmy, co tam [było] – Niemcy się cieszą czy co? W pewnym momencie, kiedy schodziliśmy z góry, przeszliśmy przez żywopłot i patrzymy, a tam stoi ta szkoła, jakaś stodoła i pełno ludzi przy tym – kobiety z dziećmi, mężczyźni. Nie było jak się cofnąć, bo nas zobaczyli, więc poszliśmy, a to wszystko gdzieś prysnęło (zresztą myśmy byli w angielskich mundurach, które dostaliśmy w obozie). Doszliśmy do drzwi. Dobrze znałem język niemiecki, znałem czeski, rosyjski (znałem języki, to mi bardzo pomagało). Podchodzimy – nikogo, żywego ducha. W pewnym momencie drzwi otwierają się, stoi facet z pistoletem maszynowym i: Ruki wwierch! Myślimy – nic, tylko dostaliśmy się do tej szkoły, do własowców. Wzięli nas do środka, posadzili. Były tam kobiety, kilku Jugosłowian, którzy trzymali nas pod pistoletami maszynowymi. Naturalnie już czekaliśmy, że nas rozwalą. Ale stosunek kobiet był taki, że dały nam jedzenie, kawę, koło nas chodziły. W pewnym momencie pytam się jednej Jugosłowianki, kto to jest. Mówi: Partizany. Skoczyliśmy wtedy, uciszali nas pistoletami, żebyśmy nie ruszali się. W kołnierzach mieliśmy pozaszywane legitymacje akowskie. Tym sposobem znaleźliśmy się w partyzantce. W tej partyzantce jugosłowiańskiej byłem do czerwca, bo tam tyle czasu trwała wojna (wojna trwała jeszcze dłużej, myśmy wcześniej poszli). Też było tam różnie, było kilkunastu Polaków.
Powiem szczerze, że mam żal do tych Jugosłowian, bo dzięki nim później dużo przeżyłem, w momencie jak pokłócili się z Tito, bo ruskie nie mogli mu darować, że wyrzucił ich. W tym czasie byłem w Jugosławii, kiedy żeśmy mieli ostre pogotowie, bo [Tito] poprosił ruskich żeby wyszli, bo jak nie, to zacznie wojnę na dwa fronty. Naturalnie ruskie wzięli ogon pod siebie i wyszli z Belgradu, poszli z Jugosławii. Mam żal do Jugosłowian. Później dostałem jakieś odznaczenia, byłem z nimi w kontakcie. Kontakt później urwał się z uwagi na to, że Jugosławia rozleciała się, tu u nas stale był wróg – ruscy cały czas podtrzymywali atmosferę, że to zdrajcy (bo im się nie dali – i chwała Bogu). Ale kiedy kilka lat temu moja koleżanka pojechała do Jugosławii, właśnie do Ljubljany (byłem w partyzantce słoweńskiej), poprosiłem ją, żeby zobaczyła, gdzie jest ten związek. Przedtem, kiedy jeszcze była Jugosławia, to byłem zapraszany do ambasady, jakieś odznaczenia... Ponieważ w pewnym momencie to wszystko się urwało (było u nas różnie), więc poprosiłem ją, żeby zaszła do tego związku kombatantów i zobaczyła, czy ktoś jeszcze żyje. Poszła z moim kolegą. Wrócili i byli bardzo [skonfundowani] – nie wiedzieli – wierzyć mi, nie wierzyć. Jugosłowianie im bardzo ładnie powiedzieli, że wcale Polaków u nich nie było. To są wszystko rozgrywki polityczne, to jest w tej chwili Słowenia.
Powiem szczerze, że już nie biorę udziału w takim życiu, bo już mnie cholera bierze na to wszystko razem, ale tak zbieram się, żeby napisać do ambasady jugosłowiańskiej, bo dostałem od nich zwolnienie – świstek papieru (który mi potem tu zabrano, ale mam odpisy). Nie byłem zwolniony, tylko w ramach przekazywania wojsk do swoich rodzimych krajów zostaliśmy puszczeni do Polski z obowiązkiem, że w WKR mamy się z tym zgłosić. Zgłosiłem się do WKR, powiedzieli mi, że tego [nie rozumieją], niegramotni (było to napisane po serbsku) i żebym przyniósł im tłumaczenie. Tłumaczenia nie było gdzie zrobić. Poszedłem do ambasady jugosłowiańskiej. Przeprowadzili ze mną wywiad, zrobili mi tłumaczenie. Zaniosłem to do WKR. Zarejestrowali mnie tam, a potem po mnie przyszli, żebym jechał do Jugosławii, to wtedy zwiałem z Warszawy.

  • Kiedy po wojnie wrócił pan do Polski?

W czerwcu 1945 roku jako zwolniony z armii jugosłowiańskiej. A ci [ze związku] – w ogóle nie było u nich Polaków. A był IV batalion międzynarodowy, w którym w pewnym momencie zginął dowódca i musiałem się tym zająć. To są wszystko dla mnie dziwne rzeczy, ta cała polityka, dlatego się w to nie włączam, bo to jest dla mnie jedno, wielkie świństwo. To jest polityka – kiedy się łże, kiedy opowiada się bajki, gdy pseudohistorycy biorą się za różne rzeczy, nie mając bardzo często zielonego pojęcia o tym, jak to było naprawdę. I tutaj taka sytuacja – „nie było”. A jeszcze żyje nas dwóch. Jeden w Hiszpanii i ja tutaj, drugi. Napisałem trochę o pobycie w obozie, nie zdążyłem jeszcze o Jugosławii. Przyjechał tu, razem żeśmy uzgodnili, ale to też już jest człowiek, który właściwie ma Alzheimera i w tej chwili to już… Myśmy zrobili to parę lat temu. Zbieram się, żeby napisać do ambasady albo powiedzieć, co myślę na ten temat.

  • Czy po powrocie do Polski był pan represjonowany za udział w Powstaniu?

Normalna rzecz – kto nie był? Też miałem szczęście, bo pierwszy raz, kiedy byłem aresztowany, byłem ze swoim kolegą. To był chyba 1946 albo 1947 rok. Wtedy nie pytało się nikogo – miałem dobrego przyjaciela, ale nie pytałem o rodzinę, nie pytałem o nic. Normalne – wtedy nie pytało się o nic, nie było wywiadów. Aresztowano nas obu. Zawieziono nas do Białegostoku, [gdzie] była katownia. Zawieziono nas, pozabierano sznurowadła, paski i – do celi. Cały czas było słychać strzały, bo UB rozwalało w piwnicach. Wezwano Ziutka i już nie wrócił. Myślę sobie: „Nic, tylko pewnie go rozwalili”. Następnego dnia wezwano mnie. Pułkownik prawie słowa po polsku nie umiał, tylko po rusku mówił. Posadzili mnie przy biurku. Za plecami [pułkownika] stała biblioteczka, w której były tylko cztery czy pięć książek, ale trzy czy cztery to były grube tomiska. Wziął jedną z tych książek, otworzył. Przez ramię widziałem tylko swoje nazwisko, ale była rakieta popisanych, drobnych rzeczy, których nie byłem w stanie zobaczyć. Zaczął: Wy, znaczit, byli w AK, byli bandity. A otiec to o! – w ogóle bandyta ostatniej kategorii. Przy zatrzymaniu był jakiś cywil, który był sobie z boku, nie wtrącał się. Raptem w pewnym momencie wchodzi [ten cywil], coś poszeptał pułkownikowi (nie wiem, o czym rozmawiali, co mówił). Pułkownik zawołał klawisza i mówi: Nu tak, idi! Zaprowadzili mnie z powrotem do celi, poszedłem do celi. Chyba na drugi dzień rano wezwali mnie do kamery, oddali mi sznurowadła, pasek, dokumenty, wyprowadzili za bramę – w Białymstoku. Pojechałem do Warszawy.
Uważałem za swój obowiązek (jak wróciłem po wojnie, to bezpośrednio szukałem rodzin kolegów, wiele znalazłem – tych, o których wiedziałem albo miałem kontakty), [że] trzeba [powiadomić] rodziców [kolegi]. Wiedziałem, gdzie mieszka (na Białostockiej), natomiast nie wiedziałem kto, co, jak. Pojechałem na Białostocką, przyszedłem, pukam do drzwi – otwiera Ziutek. Ucieszyłem się bardzo. Ziutek mówi: „A, wiesz, bo mnie wcześniej puścili. Ale nic, przyjdzie mój ojciec, to sobie porozmawiacie”. Poczęstowali mnie obiadem, posiedziałem, przyszedł ojciec. Wziął mnie do pokoju obok. Okazało się, że ojciec [Ziutka] jest członkiem Komitetu Centralnego. Dzięki temu, że aresztowali mnie z Ziutkiem, to i ja wylazłem. Wtedy mi powiedział: „Słuchaj, masz kartotekę – taką »rakietę«, więc uważaj, żebyś się gdzieś nie plątał”. Szczęśliwie dla mnie skończyło się to właśnie w taki dziwny sposób. Całe życie są jakieś huśtawki.
Później było różnie. Trzeba było coś robić. Do czynienia z „tymi panami” miałem często, to zrozumiałe. Było polecenie Armii Krajowej, żeby zapisywać się do partii – naturalnie nie chciałem – bądź wstępować do milicji. Było takie założenie, że im więcej będzie swoich ludzi w tych organach, to będzie lepiej. Nie zgodziłem się na to, powiedziałem swojemu dowódcy, że na to nie pójdę. Za dużo z nimi przeżyłem, żebym plątał się w popieranie. Później było różnie. W kółko czepiali się. Wyjeżdżałem za granicę, miałem kolegów, którzy byli na tyle mocni, że jak mnie zapraszali, to jechałem. Za granicę wyjeżdżałem do roku 1970. W 1970 roku któraś rozmowa – powiedzieli mi w ten sposób: albo oni mi pomogą, sfinansują wyjazdy, albo nie dostanę paszportu. Powiedziałem: „No to pocałujcie mnie w nos. Paszportu już nie potrzebuję, bo mogę nie wyjeżdżać. Najeździłem się już po świecie, wiem jak świat wygląda. Nie chcę. Koniec”. Skończyły się wyjazdy do momentu, kiedy mój starszy syn – w „Solidarności” w „Ursusie”… Sponiewierali go strasznie, [razem] z synową wyrzucili go z pracy, zostali z dwójką malutkich dzieci. W pewnym momencie [powiedziano mu], że jak chce, to może sobie jechać za granicę. Tak, to im pomagałem – o tyle, o ile mogłem. Jeździłem, woziłem im pieniądze, żarcie, bo nie było z czego żyć. W pewnym momencie zdecydował się, pojechał do Belgii. Znalazł tam pracę, zawodowo było dobrze, od razu mu pomogli. Potem chciała jechać jego żona, to nie chcieli żony puścić. Potem puścili żonę, dzieciaki. Ulokowali się w Belgii. Z żalem odprowadzałem ich na lotnisko, kiedy te małe szkraby żegnały się i pojechały w świat. Ja sam nigdy nie chciałem opuścić Polski. Miałem miliony szans, bardzo dobre ustawienia na Zachodzie. Nie chciałem. Uważałem po prostu, że moje miejsce jest tutaj. Po prostu jestem Polakiem – dobrze czy źle, ale tu. Natomiast on niestety pojechał.

  • Chciałam zapytać o osobistą refleksję na temat Powstania. Czy chciałby pan coś dopowiedzieć do tego, co pan mówił na temat Powstania?

Dzisiaj toczą się dyskusje na temat – potrzebne, niepotrzebne. Jedni tak, drudzy tak. Tylko że ci drudzy, którzy mówią, że było niepotrzebne, zapominają o jednej rzeczy – rzadko się o tym wspomina – że przed samym Powstaniem Niemcy ogłosili, że wszyscy mężczyźni mają zgłosić się do kopania rowów. Wiadomo, że albo by ich rozwalili, albo by ich wywieźli. O tym nie wspomina się – bardzo rzadko spotkałem się z tym, że mówi się, że właśnie to było też, między innymi, powodem tego, że trudno było iść w niemieckie ręce. Mam swoje zdanie na ten temat. Uważam, że [Powstanie] było potrzebne, bo gdyby nie to, to byśmy byli republiką, to by było jeszcze gorsze niż było. Zawsze jednak tą Polską zostaliśmy i nie byliśmy republiką poddańczą. A życie toczyło się różnie – różne sytuacje, różne warunki.
Dzisiaj jak słyszę – jak obserwowałem procesy IPN-u, panią Gilowską na przykład, której zarzucają, bo rozmawiała z ubowcem, to myślałem, że mi się flaki przewrócą! Bo ja bym zapytał tych „mądrych”, kto nie rozmawiał? I kto o tym wiedział, że rozmawia albo nie rozmawia; albo rozmawiał, albo nie rozmawiał. Przecież to była normalna rzecz, że jednych bardziej szarpali a drugich mniej. Ale to było. I dzisiaj, po tylu latach, kiedy nie żyją ludzie, na których można byłoby powołać się czy po prostu podać, co się robiło czy co się zrobiło… Szukaliśmy przestępców, robiłem opracowania o obozach po to, żeby potem dowiedzieć się, że czegoś takiego nie było! Na przykład. Bo mówi ci taki głąb, że nie było! Był obóz – zrobiłem opracowanie, jeszcze żyli ludzie, jeździłem, szukałem ich – na ulicy Targowej 81, gdzie było kilka baraków, ludzi trzymali w strasznych męczarniach. Kiedy złożyłem to w – już nie pamiętam, jak to się nazywało – powiedzieli mi: „Nie było takiego obozu”. No i koniec (a zrobiłem opracowanie, [również] graficzne). Tłumaczę, mówię. „Nieprawda”. – „Nie było takiego obozu”. Przychodzę kiedyś – jest tylko starsza pani. Przyszedłem znów zapytać, czy wiedzą coś nowego (myśmy tym ludziom [z obozu] dawali żarcie, przerzucaliśmy przez płot, dopóki nie zaparkanili ich wysokim płotem, bo najpierw była siatka). Ta pani wzięła mnie do siebie i mówi tak: „Proszę pana. Był taki obóz, tylko że to były lata siedemdziesiąte. Tylko pod koniec tam byli przetrzymywani jeńcy radzieccy, którzy byli przeszkalani na stronę niemiecką. W związku z tym – nie było obozu”. Historia jest… Nie było i koniec.






Olsztyn, 5 września 2008 roku
Rozmowę prowadziła Justyna Kasparek
Waldemar Miarczyński Pseudonim: „Waldek” Stopień: starszy strzelec, dowódca drużyny strzeleckiej Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter