Waldemar Ostrowski „Ner”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, co pan robił przed 1 września 1939 roku, zanim wybuchła wojna?

Może trochę z historii rodziny. Urodziłem się w rodzinie nauczycielskiej jako jedyne dziecko. Matka była nauczycielką, ojciec skończył wyższe studia nauczycielskie ze specjalizacją geografia we Lwowie. No i przed wojną zamieszkali w Legionowie pod Warszawą, gdzie wybudowali domek, taki dwurodzinny, przed sama wojną, tuż przed samym wybuchem wojny. Mój ojciec pracował na posadzie nauczycielskiej, a ponadto był wykładowcą geografii w szkole podoficerskiej wojsk balonowych, które stacjonowały w Legionowie. Zacznę jeszcze może od tego, że Legionowo to jest takie osiedle mieszkaniowe, powiedziałbym, willowe, położone około dwudziestu kilometrów na północ od Warszawy, w kierunku Modlina i w kierunku Zegrza. No i słynne było przed wojną z tego, że to było bardzo młode miasto, bo powstało praktycznie tuż po I wojnie światowej, po bitwie warszawskiej. Oraz słynne z tego, że tam stacjonował pułk balonowy, jedyny w kraju, balonów na uwięzi, oraz stacjonował dywizjon pociągów pancernych, które nosiły piękne nazwy: „Chrobry”… Zapomniałem dwóch następnych nazw. No i tak zastała nas wojna. Piątek, 1 września 1939, pierwsze bomby spadły na stację w Legionowie i zabiły młodą kobietę. A potem już drugiego, trzeciego września obserwowaliśmy walki powietrzne między Warszawą a Modlinem.
Okupację spędzałem również w Legionowie. Najpierw ukończyłem szkołę powszechną, potem uczęszczałem do jedynego gimnazjum w Legionowie, które oficjalnie nosiło nazwę gimnazjum handlowego, ale było to gimnazjum normalne, gdzie na tajnych kompletach uzupełnialiśmy takie przedmioty jak język polski, historia, geografia et cetera. Byłem jednym z młodszych roczników w swojej klasie, ponieważ rozpocząłem naukę mając sześć lat, więc zawsze rok miałem w zapasie w stosunku do moich rówieśników, kolegów z tej samej klasy. W 1943 roku, dodając sobie jeden rok, mówiąc, że mam już szesnaście lat, a de facto miałem lat piętnaście, wstąpiłem, składając przysięgę na wierność prezydentowi i wierność Rzeczypospolitej, przysięgę żołnierza Armii Krajowej. Mam gdzieś ten tekst przysięgi w swoich notatkach. To są piękne słowa, żeby być wiernym prezydentowi Rzeczypospolitej i walczyć o wolność ojczyzny, aż do ofiary swego życia. Rok trwała konspiracja, to znaczy byłem w normalnych oddziałach konspiracyjnych, normalnych. Mieliśmy zbiórki raz bądź dwa razy w tygodniu, mieliśmy nocne ćwiczenia, mieliśmy szkolenie. Ale po roku zostałem wytypowany na tak zwany kurs młodszych dowódców. Otóż młodych chłopców, rwących się do walki, posiadających odpowiednie predyspozycje, dowódcy typowali, do szkoły młodszych dowódców, ażeby uzupełnić na poziomie przedwojennej szkoły podoficerskiej. Starsi chłopcy, już w wieku maturalnym, ci byli typowani do podchorążówek. Słynna podchorążówka „Agrykola” w Warszawie, która wypuściła trzy roczniki absolwentów, skąd się „Zośka” między innymi wywodzi, a potem „Alek” z Batalionów Harcerskich. Zostałem wytypowany do tej szkoły młodszych dowódców, zwanych również Szkołą Partyzanta, z czego byłem niezwykle dumny i szczęśliwy. Zbiórki odbywaliśmy już częściej, dwa razy w tygodniu i na zbiórkach tych przechodziliśmy normalne przeszkolenie wojskowe. Mianowicie obejmowało ono musztrę, następnie dowodzenie w zakresie drużyny i plutonu, topografię, minerkę, naukę o broni, taktykę, strategię, współdziałanie strzelców w natarciu, współdziałanie strzelców w obronie i tak dalej. Kopanie umocnień saperskich, jednym słowem normalne przeszkolenie wojskowe podobne do przedwojennego kursu podoficerskiego. Ukończyłem tę szkołę po czterech miesiącach, czyli mniej więcej w lipcu 1944 roku, tuż przed Powstaniem. Byliśmy już bardzo dumni, dlatego że wiedzieliśmy, że Powstanie się zbliża, o czym świadczyły nastroje społeczeństwa i coraz częstsze ataki na Niemców i widzieliśmy, że zbliża się już front Armii Czerwonej, że musimy wziąć udział w walce, w ostatecznej rozgrywce o wolność ojczyzny.

  • Jakie były te nastroje społeczeństwa przed wybuchem Powstania?

Przed wybuchem Powstania wyczuwało się olbrzymie naprężenie. Przytoczę tu dwa fakty. Mianowicie w lipcu 1944, kiedy już front Armii Czerwonej zbliżał się od Brześcia, poprzez Siedlce, Łuków do Mińska Mazowieckiego. A w nocy odbywały się liczne bombardowania Warszawy przez samoloty, głównie sowieckie, wówczas te nastroje ulegały podsycaniu, podbijaniu. Wiadomo było, że już niedługo rozpoczną się wielkie wydarzenia w Warszawie i wokół Warszawy. Tu jeszcze wspomnę o takiej rzeczy, że gauleiter Warszawy ogłosił 25 lipca, żeby sto tysięcy mężczyzn w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat zgłosiło się na placach Warszawy, wraz z podręcznymi narzędziami, łopatami, szpadlami, kilofami, celem budowy, kopania rowów przeciwczołgowych i budowy innych umocnień wokół Warszawy. Oczywiście przyszło kilkunastu tylko co bardziej zastrachanych staruszków i to uznać należy za fiasko Niemców. Już wiadomo było, że zarządzenia niemieckie nie skutkują, nikt się ich nie boi. Drugim symptomem wzrastających nastrojów było to, że od wschodu przez Warszawę zaczęły się wycofywać już, nazwałbym to, określił chyba najwłaściwiej jako, niedobitki pobitej armii. Takiego wojska niemieckiego myśmy do tej pory nie widzieli. Mianowicie od wschodu, od strony Siedlec, Mińska Mazowieckiego, od Garwolina, ciągnęły przez most Kierbedzia, ale głównie Poniatowskiego, ciągnęły kolumny Niemców, widać że pobitych, często bez broni, ciągnących krowy za swoimi wozami, bez pasów, bez ubrań. To już widok był pobitej armii, co nas, zakonspirowanych żołnierzy Armii Krajowej, niezwykle cieszyło. Nastąpił w końcu dawno oczekiwany dzień 1 sierpnia.

  • Zanim jeszcze nastąpił 1 sierpnia, jak wyglądały przygotowania do samego Powstania u pana w oddziale?

Wcześniej ogłoszone było ostre pogotowie. Rozdano już nam broń, broń była przeczyszczona, naoliwiona. Pięć dni przed samym Powstaniem już nas zgromadzono na różnych melinach, jak myśmy to wówczas określali. To były opustoszałe mieszkania, tak zwane pustostany, jakieś strychy, piwnice i tak dalej, gdzie nas już skoszarowano. Ale po pięciu dniach, 27 lipca alarm ostrego pogotowia odwołano, a związane to było z tym, że Niemcy się umocnili i na prawy brzeg Wisły przerzucili trzy dywizje pancerne, ściągnięte z frontu włoskiego. Mianowicie dywizje SS „Herman Göring”, „Wiking” i „Totenkopf”. Wtedy dowództwo Armii Krajowej odroczyło termin wybuchu Powstania z uwagi na ściągnięte przez Niemców posiłki.
Sam wybuch Powstania, powiedziałbym, był bardzo uroczysty, ponieważ powtórzono ostre pogotowie, zebrano nas, rozdano nam już wówczas opaski biało-czerwone. Muszę powiedzieć, że opaski te miały wybite litery „WP”, co oznaczało Wojsko Polskie, już nie Armia Krajowa, ale Wojsko Polskie, a to związane było z tym, że alianci zażądali, aby podziemne oddziały polskie włączono w skład regularnych oddziałów Wojska Polskiego. Stąd litery „WP”. Był orzeł w koronie i był stempel danego okręgu Armii Krajowej. Tu jeszcze podam ciekawostkę, że z początku te opaski, pierwsze pięć dni, wkładaliśmy na lewą rękę, na lewe przedramię… Właściwie ramię, powyżej łokcia wkładaliśmy. Ale Niemcy i oddziały kolaboracyjne różne, ROA, RONA i tak dalej, ta Russkaja Oswoboditielnaja Armia, i oddziały ukraińskie, one próbowały stosować podstęp niedozwolony w stosunkach wojennych. Mianowicie również włożyli biało-czerwone opaski i również na lewe ramię, żeby się upodobnić do oddziałów akowskich. Wówczas przyszedł rozkaz z dowództwa Armii Krajowej, żeby opaski przełożyć na prawą rękę. Od tej pory, od 5 sierpnia tradycyjnie, do tej pory jeszcze… Teraz skoro wkładamy nasz powstańczy mundur, wkładamy również opaski na prawe ramię.

  • Po 5 sierpnia spotkał pan kogoś, kto miał opaskę na lewym ramieniu?

Nie no, rozkaz był, żeby przełożyć opaski na prawe, więc to by było…

  • Ale właśnie nie mówię o żołnierzach Wojska Polskiego.

No AL nosiło na lewym ręku, oddziały AL-owskie.
  • Proszę powiedzieć, jaką pan miał broń?

Ha! Broń zmieniała się u mnie, w moim osobistym wyposażeniu, wraz z upływem Powstania. Pierwszego dnia Powstania, kiedy pełniłem funkcję szperacza, przy zajmowaniu koszar w Legionowie, miałem tylko pistolet FN belgijski, „siódemkę”, tylko. Trzeciego dnia Powstania już miałem karabin rosyjski mosin, ruski, odkopany w koszarach w Legionowie. Potem krótko miałem mauzera, niemiecki karabin. A mniej więcej od 20 sierpnia, kiedyśmy już wystrzelali bardzo dużo amunicji, praktycznie całą amunicję (mieliśmy wtedy sporo broni, ale nie mieliśmy amunicji), to wtedy już miałem, jak szliśmy przez Wisłę do Kampinosu, przeprawialiśmy się łodziami do Kampinosu, o czym powiem za chwilę, wówczas miałem nawet dwa pistolety maszynowe. Mianowicie stena angielskiego, kaliber dziewięć, zrzutowy i niemieckiego szmajsera MP, również kaliber dziewięć, ale o tym powiem za chwilę. Włożyliśmy opaski i rozkaz jest zajmować koszary w Legionowie. Jeszcze cofnę się kilka dni wcześniej do wydarzeń. Otóż skoro skończyliśmy już ten nasz kurs młodszych dowódców… W Legionowie, w koszarach Niemcy utworzyli olbrzymie magazyny budowlane, gdzie były przechowywane narzędzia, łopaty, kilofy, drut kolczasty, cement et cetera. Ale i taczki, i siekiery, i celty, na przykład nawet części uzbrojenia zdarzały się, i hełmy. Jak Niemcy się wycofali z koszar, już pozostawili je puste, tylko od czasu do czasu wjeżdżali samochodami na teren koszar. Widzieli ludność polską, która się rzuciła na plądrowanie, na wynoszenie tych dóbr materialnych, postrzelali trochę, ludność pouciekała i historia powtarzała się ponownie. Wówczas nasze dowództwo przydzieliło nas, czyli te oddziały, które skończyły ten kurs młodszych dowódców, rozdano nam broń krótką i długą i dano nas do koszar dla ochrony ludności cywilnej przed tymi oddziałami niemieckimi. No i taki moment widzę. Niemcy gdzieś strzelają. Nie widać, nie słychać… Oczywiście słychać, tylko nie widać nieprzyjaciela. Wystrzeliłem raz czy dwa z karabinu i ten karabin nienaoliwiony mi się nie tyle zaciął, co bardzo ciężko zamek chodził. Czyli krótko mówiąc, nie dał się zarepetować, żeby wyciągnąć łuskę wystrzeloną, a wprowadzić nabój gotowy. No i zawsze chodziłem koło takiego dużego chłopaka, silnego, starszego ode mnie dwa, trzy lata, o pseudonimie „Słoń”, jak dziś pamiętam, a miałem szesnaście lat w tym czasie, jak wybuchło Powstanie, dokładnie szesnaście lat i pięć dni. Wówczas wołałem, prosiłem go: „»Słoniu«! »Słoniu«! Przerepetuj mi karabin, bo ja nie dam rady”. On mi przerepetowywał, ja wystrzelałem, potem znów mu dawałem do przerepetowania, bo on miał więcej siły. W pewnym momencie strzały. Ludność cywilna ucieka i krzyczą: „Niemcy! Niemcy!”. Leżymy na torach kolejowych stacji w Legionowie, tuż pod wagonami towarowymi. Kryję się za koło wagonu towarowego, oczywiście stoi pociąg, pełny skład wagonów towarowych, ale bez lokomotywy. No i ludzie krzyczą: „Niemiec! Niemiec! Niemiec!”. Pamiętam, biegniemy w tym kierunku, ludność ucieka. „Gdzie, gdzie Niemiec?!” – „O tam się kryje! Tam się kryje!” Pamiętam, my z moim przyjacielem, pseudonim „Murry”, skoczyliśmy za taki barak koszarowy i patrzymy, że rzeczywiście we wnęce muru, we wnętrzu drzwi prowadzących do głównego wejścia do budynku, kryje się Niemiec. Skoczyliśmy z dwóch stron, a powtarzam, byliśmy uzbrojeni, po tośmy tam zostali posłani. I karabin do góry, ja do Niemca: Hände hoch! I ten Lucek z drugiej strony, a Niemiec zbaraniał i podnosi ręce do góry, a jest uzbrojony w pistolet maszynowy MP i ma parabellum, pistolet krótki „dziewiątkę”, przy pasie. No i tego Niemca bierzemy do niewoli. Ktoś mu tam przylał w łeb, ktoś go kopnął z tyłu, tam gdzie trzeba, a Niemiec struchlał, klęka na kolana i woła: Nicht schiessen! Nicht schiessen! Ich habe fünf Kinder! Wyciąga portfel, zaczyna pokazywać zdjęcia tych dzieci. Krótko mówiąc, widział, że się dostał do niewoli, że go wziął rozjuszony, uzbrojony tłum i był przekonany, że w tej euforii ten tłum go zlinczuje, ewentualnie go natychmiast rozstrzela. Ale my młodzi chłopcy nie byliśmy psychicznie w ogóle, mimo że żywiliśmy olbrzymią nienawiść do Niemców, to nikt psychicznie z nas nie był przygotowany do zabijania człowieka, było nie było. A on był w wieku około pięćdziesięciu lat. Ale to nie był ani żandarm, ani esesowiec, tylko zwykły wermachtowiec. A myśmy mieli rozkaz, żeby Wehrmacht brać do niewoli, żeby nie strzelać Wehrmachtu. No i krótko mówiąc, Lucek mu zerwał szlify, ja zacząłem mu pas odpinać. Potem Lucek zabrał to MP, ja mu zabrałem pistolet parabellum. To było dwa czy trzy dni przed Powstaniem, gdzieśmy zdobyli pierwszą broń na Niemcach w koszarach, w Legionowie. Finał tego spotkania był taki, że żeśmy jeszcze mu dali parę kopniaków i Niemiec oglądając się, uciekł. A myśmy zdobytą broń musieli oddać oczywiście, zdać dowódcy. Ale otrzymaliśmy za to pochwałę.
Sam wybuch Powstania był bardzo uroczysty, dlatego że rozdano nam opaski, rozdano nam broń, wyszliśmy już jawnie na ulicę i ludzie przez okna patrzyli na nas. „Powstanie. Powstanie”, szeptem się rozlega. No i wtedy mnie wyznaczono między innymi do pełnienia funkcji szperacz. Nie wiem, czy wszyscy wiedzą, co to znaczy funkcja szperacza. Polega ona na tym, że dowódca idzie na czele oddziału, za nim pięćdziesiąt metrów dalej kroczy oddział, któremu on znakami umownymi daje dyspozycje albo wydaje rozkazy, jak ma się oddział zachować. Przed nim pięćdziesiąt metrów, po dwóch stronach drogi idzie dwóch szperaczy, najczęściej młodych, zdolnych, odważnych, wysportowanych ludzi, którzy mają na celu szukanie nieprzyjaciela, mianowicie mają na celu uprzedzanie dowódcy i idącego za nim oddziału przed nieprzyjacielem. To była funkcja, która łatwo się domyślić, bardzo niebezpieczna, ponieważ nieprzyjaciel ukryty za byle rogiem czy w oknie, czy za byle wykrotem, może ustrzelić takiego szperacza, bo on nie spodziewa się, że już natrafia na nieprzyjaciela. A równocześnie funkcją szperacza jest posiadanie siekiery, posiadanie nożyc do cięcia drutu, czyli krótko mówiąc torowanie przejścia dla posuwającego się za nim dowódcą i dalej całym oddziałem. Więc miałem siekierę, którą rozbijałem parkany, miałem nożyce do cięcia drutu, przycinałem drut kolczasty. A to się odbywało w ten sposób, że podczołgiwałem się na plecach pod zasieki i od dołu leżąc, rozcinałem do góry zasieki, po których przechodził nasz oddział. No, zajęliśmy koszary. Euforia wielka. Szosa prowadzi w kierunku Jabłonnej, tego pałacyku księcia Józefa Poniatowskiego z tyłu, a do Zegrza, tam gdzie jest w tej chwili wielki ośrodek sportów wodnych z przodu. Na prawo odchodzi szosa na Strugę, Radzymin, Wołomin. […] W Legionowie była siedziba pułku. Obejmowała samą miejscowość Legionowo, liczącą około dwadzieścia, trzydzieści tysięcy mieszkańców, ale przyległe miejscowości i wsie wchodziły również w skład pułku Legionowo, a w sumie nazywało się „Obroża”. Wchodziliśmy w skład pułku, a pułk to jest mniej więcej około trzech tysięcy ludzi. A w skład pułku wchodzą trzy bataliony po około 800–1000 ludzi każdy batalion. Batalion się składa z trzech kompanii, kompania z trzech plutonów i z kolei pluton z trzech drużyn, każda po dwadzieścia jeden, dwudziestu strzelców plus dwudziesty pierwszy dowódca. Myśmy tam weszli jako pluton 705. Były oczywiście o numeracji mniejszej i numeracji większej, bo cała Armia Krajowa była podzielona, miała system plutonowy, plutonów ściślej mówiąc. Dowódcą naszym był kapral podchorąży „Rabczyk”, który skończył podchorążówkę konspiracyjną, były harcerz, bardzo dzielny dowódca. Mieliśmy piękną piosenkę o nim napisaną:

„Tu oddział nasz leży,
Tam szturmem uderzy,
Gdy »Rabczyk« nas wiedzie do boju.
Więc szumcie nam jodły piosenkę,
Rodacy, podajcie nam rękę.
Tu oddział nasz leży,
Tam szturmem uderzy,
Rodacy, podajcież nam rękę”.

Dowódca ranny trzeciego dnia Powstania, kula go przeszyła pod obojczykiem. Dowódcą kompanii 707 był kierownik szkoły z Chotomowa, ojciec mojego przyjaciela, z którym chodziłem do gimnazjum. Nazwisko Zygmunt Krasiński, pseudonim „Kasper”, który trzeciego dnia Powstania również poległ w walce z pociągiem pancernym na Legionowie Przystanku. Ale to było trzy dni później, a na razie wracam myślami do naszego oddziału. Więc oddział nasz był bardzo dobrze dowodzony przez tego podchorążego „Rabczyka”. Myśmy go bardzo lubili, wręcz uwielbialiśmy, a sami też byliśmy w wieku przecież takim starszo-harcerskim. Zajęliśmy koszary, zaczęliśmy budować barykadę i wtedy… Ale co to była za barykada. Po pierwsze to była barykada bardzo licha, bo składała się z szaf, stołów, sienników, wyrzuconych z niemieckich koszar. Nie było czasu, żeby wybierać płyty chodnikowe, czy kostkę brukową i z nich solidne barykady budować. Za chwilę przyjechały od strony Jabłonny, patrzę, wybiegam na szosę, barykada już jest w połowie zbudowana, jedzie wóz konny. Chłop pogania tego konia jak może, a za wozem konnym jedzie z osiem czołgów, tak na oko, „panter” i „tygrysów”. Osiem czołgów. Wybiegam na szosę i krzyczę: „Zawracaj! Zawracaj!” – bo widziałem, że już przejazdu nie ma, a on jechał w kierunku Wieliszewa, Zegrza. Ale chłop nie zawrócił, czołgi strzelały i wtedy po raz pierwszy nie mogłem odróżnić czy to odłamki lecą, czy wróble lecą. Bo po każdym wystrzale artyleryjskim nagle się coś rozbiegało. Nie mogłem dostrzec czy to wróble uciekają przestraszone hukiem wystrzału, czy to są odłamki. „Rabczyk” bardzo mnie lubił i uczynił mnie swoim dowódcą. W nocy deszcz zaczął padać i wysłał mnie do sztabu pułku z meldunkiem o zajęciu skrzyżowania tego czy owego.
Walki na terenie koszar w Legionowie trwały przez trzy dni. Odkopaliśmy tam broń, głównie rosyjskie karabiny, zakopane przez Niemców. Były trudności z oczyszczeniem tej broni, bo nie mieliśmy oliwy. Z koszar wyłoniło się dwóch żołnierzy rosyjskich w kalesonach, którzy się okazali oficerami, którzy się ukrywali przed Niemcami i czekali na wkroczenie Armii Czerwonej. Ale potem utrzymać koszary w naszym posiadaniu, przy u broni ciężkiej, przeciwczołgowej, a takiej broni nie mieliśmy przecież, było bardzo trudno. Nasza walka polegała na tym, że dowództwo nas w sile około 150–200 ludzi ładowała do jednego baraku, a Niemcy jeździli wokół uliczkami koszar i strzelali z pocisków odłamkowych i burzących, strzelali gdzie popadło, licząc że trafią w barak, gdzie natrafią na Powstańców. Barak zacznie się palić i wtedy my zmuszeni do opuszczenia baraków rozpierzchniemy się i wtedy nas łatwo wystrzelają. Ale to miało i tą dobrą stronę, że zgrupowani byliśmy w jednym miejscu i rozkaz był: „Absolutnie nosa nie wychylać, żeby się nie dać sprowokować, nie dać się ujawnić”. Trzeciego dnia Powstania nasi wysadzili tory kolejowe między stacją Legionowo a stacją Legionowo Przystanek, mniej więcej bliżej Chotomowa. Właśnie ta kompania bohaterskiego porucznika Krasińskiego, pseudonim „Kasper”. On poległ, był w jasnym płaszczu. Widziałem go jeszcze przed śmiercią, w jasnym płaszczu przepasany paskiem. W tym miejscu stoi kamień dla uczczenia miejsca, w którym poległ. Nasi zerwali tory. Niemcy w to miejsce przysłali brygadę remontową, celem naprawy torów i utrzymania łączności między Dworcem Gdańskim a Legionowem, czyli miejscem zerwania torów. Przysłali chwilę po nas dwie kompanie, to był pociąg pancerny. Lokomotywa, wagon dowodzenia, wagon amunicyjny, dwa wagony szturmowe i prócz tego wagony naprawcze jeszcze, z przodu i z tyłu. Wysadzili desant i zaczęli naprawiać te tory. Zanim zaczęli naprawiać tory, to granatami obrzucili drewniane domki kolejarskie, jakie tam stały wzdłuż torów i spalili te domki. Handgranatem, tym ręcznym, łatwo jest zapalić przecież drewniane poszycie dachu czy ściany domku. Wtedy nas wycofano, nasz pluton, „Rabczyka”, z koszar i szybkim marszem ubezpieczonym ruszyliśmy w kierunku Legionowa Przystanku, gdzie toczyła bój kompania Krasińskiego i pluton sierżanta „Fali” Gierymskiego, sąsiedni bohaterski pluton. I tu nastąpił taki trochę zgrzyt nieprzewidziany. Mianowicie zaczął padać deszcz. Nasz pluton, wszyscy włożyli hełmy niemieckie i włożyli celty. Celty to były takie płachty namiotowe używane przez Niemców. Widzimy na Starówce, na „Gęsiówce”, na Śródmieściu, te panterki tak zwane. I przeciwdeszczowo włożyliśmy hełmy i te panterki. A Gierymski, ten pluton „Fali”, okopał się przy Legionowie Przystanku i ostrzeliwał się z Niemcami. Nagle widzi, że od strony koszar w Legionowie idzie jakiś oddział, po umundurowaniu widzi, że niemiecki, idzie marszem ubezpieczonym. W nich powstało z jednej strony przerażenie, że Niemcy otrzymują posiłki, a z drugiej strony konieczność stworzenia i odwrócenia frontu, przeciwko spodziewanemu nieprzyjacielowi. Jakie było ich zdziwienie wielkie, jak zobaczyli, że to my jesteśmy, ubrani w niemieckie mundury, i że to idą im na pomoc oddziały polskie. Oczywiście skrzyczał niewybrednie nasz oddział, kazał zrzucić te celty i hełmy i do rowu. A myśmy mieli atakować z dwóch stron ten pociąg pancerny. Tu przytoczę swoje osobiste przeżycia w tym momencie. Mianowicie Niemcy diabelsko ostrzeliwują. Oni mieli dużo amunicji, mieli broń maszynową. Taki jeden karabin maszynowy, trzeba sobie zdawać sprawę, że cekaem, czy erkaem strzelał z prędkością pięćset pocisków na minutę, szybkość pocisku 800-900 metrów na sekundę, więc olbrzymia siła ognia. A myśmy co mieli? Pojedyncze strzały, a w najlepszym razie karabin. No i nagle wszystko ucichło, te salwy niemieckie, nagle wszystko ucichło. Nasz dowódca rozgląda się, co jest, zrobił wywiad, rozpoznanie i zobaczył, że Niemcy zaczynają się wycofywać. Wtedy dał rozkaz do szturmu naszym oddziałom. Wszyscy na tory idziemy, posuwamy się. Mój odcinek, fragment, którym miałem iść, był niezwykle zakrzewiony. Maliny rosły, jakieś jeżyny, chaszcze takie i miałem tamtędy iść. Parkany… Nie miałem wtedy nożyc do przecinania i sobie tak myślę: „A po co ja będę lazł prze te chaszcze? Jeszcze się zaplączę”. Patrzę, obok jest uliczka, tylko taka zakrzywiona i idę tą uliczką. Sam szedłem, nikt za mną nie szedł więcej. Na środku tej uliczki takiej skrzywionej jest drzewo duże, lipa gruba. Idę za tą lipę, dochodzę do torów kolejowych i oczom nie wierzę. W rowie przylegającym do torów kolejowych, prawym torze, patrząc w kierunku Warszawy, widzę trzech ludzi w mundurach ni to polskich, ni to niemieckich, ni to cywilnych, jakieś białe, jakieś niemieckie. „O choroba, spóźniłem się. Szedłem niepotrzebnie drogą, a nasi poszli gdzieś na skróty i szybciej ode mnie doszli do torów”. I tak patrzę na nich, widzę ich, a mam karabin jeden, przewieszony przez rękę. Nagle jeden z tych żołnierzy, tak określę, odwrócił się, dojrzał mnie i krzyknął jedyne słowo: Platz! Wtedy stwierdziłem, że to są Niemcy. Nadziałem się na gniazdo karabinu maszynowego, a ich wzrok był skierowany na stacyjkę Legionowo Przystanek, oni ciągle tam patrzyli, bo stamtąd szedł ostrzał naszych oddziałów, a nie spodziewali się, że ktoś im z boku zajdzie. Moja reakcja była równie… Nie miałem czasu nawet wystrzelić, a nie miałem granatu. W tył zwrot i z powrotem za tą lipę, bo mówię: „Wyciągnie pistolet i mnie zacharapci w jednym momencie, czy też pociągnie ze szmajsera serię po brzuchu”. No i krótko mówiąc, tak wtedy nadziałem się na to gniazdo karabinów maszynowych. Gdybym miał wtedy broń maszynową przy sobie… On byłyby na pewno odbezpieczony, jedna seria, pociągnąłbym po nich trzech. Kończę z tym epizodem. Po tygodniu, po dwóch tygodniach prawie, przeszliśmy do lasów. Schroniliśmy się w lasach koło Legionowa, Choszczówka, Józefów, o tam, niedaleko już zalewu Zegrzyńskiego. Tam przebywaliśmy dwa tygodnie, robiąc wypady na Niemców dla zdobycia broni, robiąc wypady na folwarki niemieckie, celem zdobycia żywności, świń, krów.

  • To było już w czasie kiedy podchorąży „Rabczyk” zginął?

Nie, on nie zginął do końca. On dostał postrzał pod obojczyk 3 sierpnia.

  • Co się z nim dalej działo?

Wzięli go do szpitala. Ze szpitala po dwóch dniach uciekł, dołączył do oddziału i przeżył.
  • I był z wami?

Do końca. 18 sierpnia przychodzi rozkaz, idziemy do centrum Warszawy, zdobyć broń na Niemcach i próbować się przedrzeć… A pamiętajmy, że to jest cały czas prawy brzeg Wisły, gdzie lada dzień spodziewaliśmy się wkroczenia Armii Czerwonej. Trzeba rozumieć sytuację. A przecież główne nasze oddziały walczyły na lewym brzegu Wisły. Idziemy na wypad całonocny na Pelcowiznę. Przechodzimy kanał Żerański, przechodzimy na Pelcowiznę, na Bródno, już jesteśmy przy cmentarzu Bródnowskim i zaczyna się ostrzał. Niemcy do nas, my do nich, Niemcy do nas, my do nich. Ale bez powodzenia większego, dlatego że oni mieli więcej amunicji niż my. Oni nas zasypywali gradem amunicji, a my tej amunicji musieliśmy oszczędzać i zresztą było hasło: „Jeden pocisk, jeden Niemiec”. Wróciliśmy na nasze leże do lasu. Dowódca zrobił wieczorem odprawę i mówi: „Chłopcy, my się tu w liczbie sześćset, osiemset ludzi nie utrzymamy, bo nas Niemcy przytłoczą bronią maszynową, wyposażeniem. Mamy dwa wyjścia. Albo przedzierać się, przebijać się nocą przez front na stronę sowiecką. Albo przejść przez Wisłę, przeprawić się do Puszczy Kampinoskiej, gdzie znajdują się nasze oddziały”. Wiecie jaka reakcja była? Oddział: „Do Kampinosu! Do Kampinosu!”. Nikt nie chciał iść, przedzierać się na stronę sowiecką przez front, bo wiadomo było, że nas wcielą do armii Berlinga, bez pytania.

  • A tego nie chcieliście?

Nie chcieliśmy, oczywiście. To nie był nasz dowódca, to nie był reprezentant naszego legalnego rządu, który znajdował się w Londynie. Rozpuszczono nas na trzy dni do domów, żeby się oporządzić, wykąpać się, przebrać się. Po trzech dniach zbiórka w leśniczówce w Choszczówce i wtedy zjawisko paradoksalne, dlatego że nas na przeprawę do Kampinosu zgłosiło się 216 ludzi, żołnierzy. Poszli najodważniejsi, najbardziej zdeterminowani. Ale broń mieliśmy tą, którą do tej pory… […] Najbardziej zdeterminowani. Nas 216 musiało wziąć broń dziewięciuset ludzi. Rozkaz jest, żeby jak najwięcej broni przenieść na lewy brzeg Wisły, bo ona będzie potrzebna do dalszej walki i drastycznie nie mieliśmy amunicji. Amunicja już była zużyta w walce na prawym brzegu Wisły. Ja osobiście wybrałem sobie jednego stena, angielski zrzutowy pistolet maszynowy. Trzydzieści dwa naboje się mieszczą w jednym magazynku. I drugi szmajser niemiecki MP, który też mieści trzydzieści sztuk amunicji w jednym magazynku. Ale co z tego, jak nie dano nam ani jednej sztuki amunicji. Patrzę, w trawie porozrzucana amunicja. Zacząłem ją zbierać, bo miałem puste magazynki zupełnie, a powtarzam, zadanie było, że każdy musiał wziąć dwie sztuki broni, żeby ją przewieźć przez Wisłę. Jedną dla siebie, a drugą oddać tam oddziałom, które miały amunicję, a nie miały broni. Patrzę, w trawie jest porozrzucana amunicja. Ucieszyłem się, zacząłem ją zbierać. Ale po chwili przyglądam się, patrzę że to była amunicja zniekształcona, którą ktoś ładował do magazynków, a ona była zniekształcona, zdeformowana. Powiedziałem: „Nie wolno jej ładować do magazynków, bo ona jest nieprzydatna”. Mało tego, ja sobie mogę zagwoździć, tą zepsutą, zdeformowaną amunicją, swój pistolet maszynowy. Nasza tragedia, ale i bohaterstwo składało się na tę tragedię, bohaterstwo, że myśmy szli z bronią, a właściwie bez broni. Koło Jabłonnej przechodzimy, koło dworków księcia Józefa Poniatowskiego i od strony Modlina jedzie kolumna z sześciu, niewielka kolumna, sześciu niemieckich samochodów ciężarowych. Rozkaz: „Padnij!”. My padamy, ale jesteśmy sześć, osiem, dziesięć metrów od szosy, którą przejeżdżają samochody niemieckie. Jest już szarówka, Niemcy nas nie widzą i całe szczęście, że nie widzą, bo gdyby widzieli, to by nas wysiekli przecież, bo myśmy nie mieli nawet czym się bronić. Dochodzimy do Wisły. Jesteśmy już szczęśliwi, że jesteśmy nad brzegiem Wisły, w wiklinach, w zaroślach. Godzina jedenasta, miały już przyjść łódki na godzinę jedenastą. Łódek nie ma. Wpół do dwunastej, dwunasta, łódek nie ma. Nas 216 ludzi i z bronią każdy po dwie sztuki na ramieniu. Co robić? Tragedia. Niemcy tuż, tuż. Dowództwo daje rozkaz: „Postarać się o szpadle, hełmy i kopać, pazurami kopać piasek nadwiślański, żeby ukryć broń, a oddział rozpuścić”. Bo wiadomo było, że zaraz świt. Mamy tu ponad dwustu ludzi. Przecież gdyby nas Niemcy zastali, to by nas wysiekli co do jednego. Tragedia. Zaczęli kopać doły. Przypływa jedna łódka z drugiego brzegu Wisły i mówią że Niemcy poprzedniego dnia bojąc się przeprawy przez Wisłę, niezamierzonej przeprawy, granatami wyharatali wszystkie rybackie łódki. I co następuje? Jeden z poruczników dał pomysł. Dwieście metrów dalej i od brzegu sto pięćdziesiąt jest łacha wiślana porośnięta wikliną. Przeprawić oddział 216 ludzi na tą wyspę, niech przeleżą do następnej nocy i następnej nocy przeprawić. I tak się stało. Przeprawiali nas, już widno było. Ten jeden przewoźnik nas przeprawiał. Wskakiwaliśmy do wody jak już było po pas zaraz, z plecakami, z bronią, ze wszystkim. Rozkaz jest leżeć na wyspie do następnej nocy. Nie wolno chodzić, wstawać, rozmawiać, palić papierosów, pić wody, nic nie wolno. Nastał poranek, piękny, słoneczny, wrześniowy poranek 5 września 1944 roku. Patrzymy przez wiklinę, a Niemcy konie, tabuny koni przepędzają nad Wisłę, kąpią te konie, sami się kąpią, krzyczą, weselą się, bawią się. A my jak kaczki czekamy na tej łasze wiślanej do nocy. Gdyby się zwiedzieli Niemcy, że tam leży nasz oddział, wystarczył jeden erkaem, wystarczył jeden granatnik, żeby z tej wyspy o długości dwustu metrów i szerokości osiemdziesięciu metrów, zrobić z nas krwawą kiszkę, z całych 216 ludzi.

  • Kiedy był taki czas w Powstaniu, gdy się pan bał najbardziej? Taka najbardziej niebezpieczna akcja.

To nie można powiedzieć, że się bałem najbardziej, dlatego że każdy z nas był przygotowany, że jak trzeba będzie, to musi zginąć.

  • Miał pan dopiero szesnaście lat.

Tak.

  • Jak pan się do tego przygotował? Można się przygotować do czegoś takiego?

Można, psychicznie. Z początku bałem się każdego wystrzału, każdej kuli. A potem zobaczyłem, że ta kula, która gwiżdże, to ta już nie zabija, bo ta już przeszła dalej. Oczywiście nikt nie chce zginąć i najbardziej cenione jest świadome bohaterstwo. A powiem fragment, wyskoczę myślą do przodu teraz, jak w czasie bitwy pod Jaktorowem, kiedy nas już Niemcy czołgami otoczyli dookoła, a myśmy znaleźli konserwy zrzutowe angielskie. Nie mamy co jeść i jemy te konserwy na takiej polanie. Konserwy angielskie, pork (wieprzowina), bagnetami czy scyzorykami sobie wykluwamy i nagle słychać: Buch! Buch! Buch! Buch! Granaty i serie, granaty i serie. Niemcy nas nakryli, jak błogo jedliśmy sobie śniadanko. Szesnastu nas było, osiemnastu. Chłopcy chwycili broń, plecaki i uciekają do przodu. Ja jakoś zostałem z tyłu, chwyciłem stena, bo już wtedy tylko stena miałem, ładownicę z magazynkami, biegnę i teraz się zaczyna pojedynek śmierci. Bo biegnę po ornym polu, biegnę zygzakami, a przede mną padają pociski, takie śmieszne gejzerki padają w ziemię orną, wzniecają tumany kurzu a mnie nie trafiają. A tak w ogóle od tej broni maszynowej niemieckiej bliska odległość była, poniżej stu metrów mniej więcej mnie mieli. Biegłem zygzakami i żadna nie trafiła. Wracając, czy się bałem? No zawsze się człowiek boi, ale potem już jest uświadomiona konieczność. Jak trzeba, to trzeba. Potem już nie było bojaźni, jak trzeba, to trzeba. Może za długo opowiadam, ale kończę już. Następnego dnia przetrwaliśmy do wieczora. Diabelnie pić się chciało. Wisłą płynęły zwęglone trupy z Warszawy, bo to jest szesnaście kilometrów raptem wodą, Wisłą. Płynęły belki jakieś. Pić się chciało okropnie. Przyszły trzy łódki. Nasz oddział, rozkaz jest, pierwszy się przeprawia na drugi brzeg, czyli na lewy brzeg Wisły, tam gdzie są Łomianki, Dziekanów Leśny, Wólka Węglowa, tam gdzie cmentarz teraz zrobili na Żoliborzu. Przyszły trzy łodzie. Obsadziliśmy wał wiślany. Kazali szybko obsadzać, bo Niemcy mogą w każdej chwili zaatakować i trzeba chronić nasze następne oddziały. Sformowali z nas oddział i szybkim marszem idziemy. I tu takie niepisane nieszczęście, bo kazali nam zdjąć buty i skarpetki, szybko żeśmy wodą przeszli po plaży do wałów, tam szybko wytrzeć nogi, założyć skarpetki, buty i naprzód marsz. Wtedy mokre nogi włożone w skarpetki, gdzie był piasek, powodowały że myśmy nogi włożyli do papieru ściernego. Bo niektórzy nie wytrzymywali i do północy szli, a potem już zdejmowali buty, wyrzucali, szli na bosaka, bo mieli nogi spiłowane do krwi. To samo i ja. Nasz dowódca zrobił najmądrzej, bo nie zdejmował ani skarpet, ani butów, ani nic, w spodniach wskoczył z butami. Woda mu się potem wylała i nie było piasku. Pić się chciało okropnie. Robiliśmy obcasem rowek w polu kapuścianym, kładliśmy chusteczkę, żeby chłapnąć trochę tej brązowej breji. […]

  • Czy były takie rozkazy, czy spotkał się pan z takimi rozkazami od dowódców, z którymi trudno się było panu pogodzić, które uważał pan, że nie do końca są dobre?

Nie, nie spotkałem się, bo takich rozkazów nie było. Po pierwsze naszych dowódców niezwykle ceniliśmy, uwielbialiśmy i wierzyliśmy w ich najlepszą wiedzę wojskową i bohaterstwo. Oczywiście między sobą rozpatrywaliśmy wariantowość, czy może lepiej byłoby tak, może lepiej byłoby tak. Ale na ogół nikt tego głośno nie wypowiadał, żeby nie wprowadzać dysonansu. Może powiem w skrócie sam pobyt w Kampinosie. Doszliśmy do Kampinosu. Weszliśmy w środek puszczy z rana, już przestał padać deszcz, dowódca mówi: „Chłopcy, jesteśmy u siebie. Wolno śpiewać, wolno się cieszyć”. Wszyscy: „Hura!” – radość wielka, ze śpiewem wkroczyliśmy do puszczy, za chwilę powitały nas oddziały, placówki nasze ze Starówki, z Żoliborza, stąd, zowąd, z Woli. Radość wielka. Wkroczyliśmy najpierw do wsi Truskawiec, potem do wsi Wiersze. We wsi Wiersze znajdował się sztab, dowództwo sztabu grupy Kampinos. Dowódcą był major „Okoń”, jego zastępcą był porucznik „Góra-Dolina”. Niezwykle bohaterski oficer, cichociemny…

  • Majora „Okonia” spotkał pan osobiście?

Tak, widziałem go wielokrotnie.

  • Jakie wrażenie na panu wywarł?

Generalnie publicystykę ma bardzo nieciekawą. Apodyktyczny, krzykliwy, objeżdżał żołnierzy, no i wszyscy go posądzają o klęskę w bitwie po Jaktorowem, że był przyczyną tego. Zresztą ponieważ nie znaleziono ciała „Okonia” do tej pory, wersja głosi, że jeden z oficerów sztabowych go zastrzelił, naszych polskich.

  • A co pan uważa, czy to mogło być…

Jest bardzo możliwe.

  • Dlaczego?

Wzburzenie wielkie u oficera, a on był rzeczywiście… „Okoń” był w bardzo trudnej sytuacji. Nas było prawie trzy tysiące ludzi w Kampinosie. Zostawić nas dalej nie mógł, bo Niemcy wróciliby… Już upadło, Czerniaków już upadł, Stare Miasto, Mokotów już upadł, Żoliborz. Myśmy się jeszcze trzymali. Wtedy by Niemcy całą broń pancerną rzucili na nas, nawet w wysokim lesie i by nas zgnietli. Poza tym myśmy mieli ponad tysiąc koni, koniom trzeba było dawać jeść i pić. Poza tym jak trzy tysiące ludzi przejdzie odcinek czterdzieści pięć kilometrów, nasycony wojskami nieprzyjaciela niezauważony, nie rozbity. To było wprost niemożliwe, myśmy byli na straconej pozycji.

  • Major „Okoń” był w bardzo trudnej sytuacji wtedy?

W bardzo trudnej, nie miał wyjścia. Każde rozwiązanie było złe. Rozczłonkować oddział 3000 na oddziałki po 300 osób, też niedobrze, bo oddziałek 300 jest łatwiej wybić niż 1000 osób. Krótko mówiąc mam do niego szacunek, jako dla dowódcy, jako dla oficera. Nie znamy wszystkich szczegółów. Najbardziej bohaterski był „Góra-Dolina”, porucznik cichociemny, który przyprowadził z Nowogródczyzny tysiąc żołnierzy, tysiąc koni. To był ewenement na skalę europejską i światową, że żołnierze w Puszczy Kampinoskiej jeździli na koniach i strzelali z pistoletów maszynowych. Nie było takiej armii, żeby strzelała z pistoletów maszynowych.

  • Jeździł pan wcześniej konno?

E tam, to gdzieś w majątku. A w Kampinosie jeździłem tylko sporadycznie, byłem łącznikiem w zwiadzie. No dobrze. Weszliśmy do Kampinosu. Nakarmili nas kiełbasą suszoną. Każdy oddał jedną sztukę broni, drugą zatrzymał sobie.

  • Była amunicja?

Rozdali nam piękną, zrzutową, angielską amunicję. Piękna, aż się cała świeciła, tak piękna. Cieszyliśmy się z niej. Ale powiem szczegół, który mnie osobiście obarcza, nie kryjąc tego. Staliśmy na czujkach, czyli poszczególne wsie zajmowane przez nas miały placówki trzy, cztery i te placówki wystawiały czujki po dwie osoby. Jak stałem pod gruszą na takiej czujce, spadały gruszki, tak zwane ulęgałki, jeszcze nie ulęgnięte i sobie parędziesiąt tych owoców wrzuciłem do plecaka. Ze mną w tym plecaku spały w stodole, jeździły, były wnoszone, podrzucane, no i o nich zapomniałem nawet już. Kiedyś dowódca zarządził przegląd broni, przegląd oporządzenia i chlebaków. Kazał otworzyć chlebaki. Otworzyłem chlebak, a tam w chlebaku koszule moje i ta amunicja nowiutka, błyszcząca, przemieszana była z proszkiem do prania, bo nam rozdali niemiecki proszek zdobyczny, żebyśmy sobie koszule prali. To wszystko się przemieszało w taką maź. Jak on mnie opieprzył wtedy przed frontem całego plutonu, że dopuściłem do tego. A ja zapomniałem. Ale nic się tragicznego nie stało, bo wszystko wymyłem ładnie, wytarłem, wysuszyłem. No ale on kazał szyć ładownice. Mówię: „Nie mam ładownic”. Magazynki były, a w tych magazynkach były wciśnięte pociski. Nie miałem skąd ładownic… To potem co robiłem? Celowo lazłem na pierwszą linię, żeby ustrzelić Niemca z ładownicami, bo mi najbardziej zależało na tych ładownicach, żeby mieć.
  • I udało się panu?

Nie udało się, za szybko wojna się skończyła… Ale co chciałem rzec? Ale pożyczyłem, skombinowałem płótno workowe, takie grube. Kordonek, jak dziś pamiętam, pomarańczowy, grubą igłę i sam musiałem uszyć sobie te ładownice. Żałosny to był ścieg i do tego ten kordonek pomarańczowy. Wszyscy się śmiali ze mnie, ale miałem ładownice. No i chroniliśmy oddziały puszczańskie od strony Nowego Dworu, Modlina, Kazunia Niemieckiego, bo Niemcy wjeżdżali tam czołgami i samochodami pancernymi, strzelali. I tak trwało do końca, aż przyszedł rozkaz, że się dalej w puszczy nie utrzymamy, wycofujemy się na koncentrację w góry Świętokrzyskie. Idziemy od Kampinosu poprzez Zamczysko, kluczymy, przez Tartak, Stary Bór, niedaleko Leszna przechodzimy, między Błoniem a Sochaczewem, koło Szymanowa, Bożej Woli. Niemcy idą za nami dwoma kolumnami i ostrzeliwują nas w nocy pociskami ekrazytowymi. Konie się płoszą, wywracają się wozy. Bałagan powstaje generalnie i w końcu dochodzimy do szosy Grodzisk – Żyrardów, a Niemcy puszczają dwa pociągi pancerne, jeden z Żyrardowa, drugi z Grodziska, które jeżdżą wahadłowym ruchem i ostrzeliwują z dział, z cekaemów, z broni maszynowej jaką tylko mają na nasze oddziały. Konie w powietrzu fruwają, koła od wozów, straszna masakra. Tak do nocy przetrwaliśmy. Rano zbieram oddział z dwudziestu ludzi, sam się mianuję dowódcą, bo już wszyscy są niezdolni do walki. Albo psychicznie wyczerpany, albo fizycznie wyczerpany.

  • A pan?

Ja jeszcze trzymałem się. Kazałem utworzyć grupki dwuosobowe i przedzierać się. Myśmy ze Zdzichem przedarli się przez łąki jaktorowskie. Jak Skrzetuski ze Zbaraża… A, nie ma co mówić. Rano złapało nas SS. Miałem amunicję jeszcze przy sobie i kurtkę zakrwawioną. Niemcy widzieli, nie widzieli, czy są ślepi? Że nas nie rozstrzelali wtedy, to też jest cud. Widziałem, trzydziestu Niemców wzięliśmy do niewoli pod Jaktorowem.

  • Jakie wrażenie na panu wywarli ci Niemcy?

Oni już byli bez broni, bo rozbrojeni przez inne oddziały, bez czapek, bez pasów. Siedzieli grzecznie, potulnie jak baranki. To już niektórych litość brała, że nasi chłopcy szli i częstowali ich amerykańskimi papierosami. Już dochodziło przetasowanie wszelkich pojęć, wszystkich nienawiści.

  • Jak na nich patrzyliście?

No jak na wroga, ale jak już rozbrojony, to już nie wróg. Rozbrojony to już był człowiek, jeniec… Skończyłem. Powojenne czasy.

  • Za chwilę. Zanim dojdziemy do tych powojennych czasów, jeszcze w dwóch słowach niech pan powie, jak ludność cywilna przyjmowała wasze walki? Co oni mówili, jakie były wtedy nastroje? Mieliście z nimi jakiś kontakt?

Oczywiście, oni nas żywili przecież. Oni nam dawali stodoły, chaty, schronienie…

  • Na jak długo wystarczyło im cierpliwości?

Dwa, trzy miesiące cierpiała żywność, przeżywali bombardowania. Więc ludność z początku przyjmowała z euforią i z radością nasz pobyt, bo wiedzą, że ich chronimy przed Niemcami. Ale potęgowały się, nasilały się naloty, ginęli, dzieci gospodarzy ginęły, zwierzęta gospodarskie, to widzieli, że oni też ponoszą ofiary.

  • Więc na początku była euforia, na początku Powstania, a potem, pod koniec?

Potem nawet był taki moment w tej bitwie pod Jaktorowem, że już byłem mocno otoczony przez Niemców i przez dwa samochody pancerne, że wpadłem do ziemianki, jak to na wsiach mają ziemianki do przechowywania warzyw czy ziemniaków. Ona miała taki otwór wentylacyjny. Do tej ziemianki się rwałem i myślę sobie: „Umieszczę stena w otworze wentylacyjnym i będę siedział, dopóki mnie nie nakryją. Jak mnie nakryją, to będę mógł się bronić przez ten otwór wentylacyjny”. A w tej ziemiance siedział chłop, żona i trójka dzieci jego. No i jak wpadłem tam, to: „Panie! Uciekaj pan! Niemcy tu przyjdą, wszystkich nas wystrzelają! Uciekaj pan!”. Zaczął tak miauczeć, miałkolić. Splunąłem mu pod nogi i pobiegłem dalej.

  • Dobrze, to Powstanie się skończyło. Co się z panem działo w tym czasie jak się skończyło Powstanie, do maja?

Szczęśliwym trafem, to znaczy wycofałem się do Błonia i w Błoniu byli przyjaciele moich rodziców. Oni mnie ze Zdzichem przygarnęli i nas przez miesiąc ukrywali.

  • Z kim?

Z moim przyjacielem…

  • Cały czas razem?

Zdzisław Biernat, pseudonim „Burza”. Papierosy nam dawali, żywność dawali. A później dostałem rozkaz wyjazdu do Częstochowy, dalej walczyć, bo tam się większość naszych chłopców… Spodziewali się, że Powstanie wybuchnie w Krakowie i Częstochowie. Pojechałem do Częstochowy, nie wiedząc o tym w tym czasie… Byłem w osłonie sztabu generała Leopolda Okulickiego, następcy „Bora” Komorowskiego, nie wiedząc o tym. On też był w tym czasie w Częstochowie i dlatego nas pchali do Częstochowy, żeby być przy ochronie sztabu. Tam cierpiałem głód i wszystko co najgorsze. Potem nawiązałem kontakt z oddziałami Hedy, akowiec, dowódca oddziałów z Jędrzejowa. Miałem za zadanie przemycać… Zima szła, chłopcy nie mieli się w co ubierać. Przemycać swetry. Dali paczkę swetrów, żebym zawiózł przez Koniecpol, Kielce, do Jędrzejowa. Pociągiem jechałem i żandarmeria otoczyła pociąg w Koniecpolu, wszystkich wygruziła, te swetry mi zabrała, żadnych dowodów niemieckich nie honorowali i wtrącili mnie do obozu. Ale to nie był obóz taki pracy, wyniszczający, tak jak Oświęcim czy Ravensbrück, tylko to był obóz ustanowiony w Koniecpolu, w siedzibie dawnego tartaku, gdzie nas Niemcy pędzili do budowy fortyfikacji nad górną Pilicą, bo tam Pilica robiła zakole, były rozlewiska i na wzgórzach nad Pilicą budowali bunkry, spodziewali się ataku Armii Czerwonej. Ale na szczęście w nieszczęściu, w tym obozie przesiedziałem raptem trzy tygodnie. Mówię obiektywnie, jak było – trzy tygodnie. I którejś niedzieli znów nas popędzili do roboty, a my już przykładamy ucho do ziemi, a ziemia jest zmarznięta, bo to był już styczeń. Rozpoczęła się ta ofensywa styczniowa, 12–13 stycznia. Przykładamy ucho do zmarzniętej ziemi, a tam artyleria biła, słychać było. No i nas już spędzili nie do obozu, tylko oddali nas Ukraińcom pod opiekę. Kto miał pieniądze, to się u tych Ukraińców wykupił, a ja nie miałem, miałem pięćdziesiąt złotych przy sobie, te okupacyjne i w nocy uciekłem. Też tragiczna to była ucieczka, tragiczna, bo uciekając przez mur, wpadłem na Ukraińca, dosłownie wpadłem. Trzy metry od niego skoczyłem, nie wiedząc… Zaczął strzelać do mnie. Uciekałem zygzakiem za stodołę. No i później jakimś cudem, już nie wiem, nie będę mówił jakim, z żandarmami niemieckimi dojechałem do Częstochowy. Proszę sobie wyobrazić. A ci żandarmi niemieccy to okazali się Ślązacy, którzy uciekali przed Armią Czerwoną. Oni nas wzięli na furę, bo chcieli mieć alibi w razie czego, że oni są tacy dobrzy dla Polaków. Paradoks. Wróciłem do Częstochowy, pobyłem trzy dni, rozbiłem ze trzy sklepy niemieckie z alkoholem i z materiałami. Wziąłem te towary do worka, saneczki zbiłem sobie z deszczułek i piechotą do Warszawy.

  • Z przyjacielem czy sam?

Sam.

  • Co się z nim stało?

Przyjaciel został w Błoniu, bo jego rodzinę wysiedlili przez Wisłę i on tam spotkał matkę i ojca.

  • A pan wrócił do Warszawy?

To znaczy do Legionowa i tam spotkałem rodziców swoich. No i koniec, finał był taki i tu ubowcy zaczynają wtedy aresztować.

  • Właśnie, chciałam się teraz zapytać, jak wyglądało pana życie po tym, jak zakończyła się wojna?

Ale musze przejść tutaj… Ubowcy zaczęli aresztować akowców. Jurka Kuczyńskiego aresztowali, drugiego, trzeciego, czwartego i mój ojciec mówi: „Słuchaj, ty zmykaj stąd. Ty brałeś udział w Powstaniu, ciebie widzieli z bronią, chodziłeś po ulicach z opaską. Widzieli, że brałeś udział. Ciebie mogą w każdej chwili też tutaj dziabnąć. Ty jedź do swojej matki chrzestnej”. Ona była wdową i mieszkała koło Torunia w Wąbrzeźnie. Ojciec mówi: „Słuchaj, tam nie było Armii Krajowej, tam ciebie nie znają i tam się uchowasz”. Po tych wszystkich przejściach bardzo chciałem się uczyć, autentycznie, no a tam wszystkie gimnazja były przepełnione, ponieważ Niemcy nie pozwalali Polakom się uczyć w gimnazjach, w liceach, były niedostępne. Do Torunia pojechałem, wszystko pozajmowane. No i znalazłem liceum takie dobre i tam wstąpiłem. Skończyłem je, trzyletnie liceum i w 1947 roku miałem maturę już. Wróciłem do Warszawy, wstąpiłem na SGGW, skończyłem SGGW, spotkałem przyjaznego profesora, który tworzył instytut akurat, profesora Pieniążka słynnego. Wyjechałem ze Skierniewic, przepracowałem jedenaście lat, zrobiłem doktorat, zrobiłem habilitację, odbyłem liczne staże zagraniczne, w tym rok w Ameryce. Doszedłem na drodze naukowej do stopnia profesora zwyczajnego i przepracowałem w Szczecinie pięćdziesiąt lat na uczelni. Żona moja przy mnie też zrobiła awans naukowy, też doszła do profesora zwyczajnego.

  • Jak się pan znalazł w Szczecinie?

Jak się znalazłem w Szczecinie? W 1946 roku władze komunistyczne organizowały tak zwany zlot młodzieży, pod hasłem: „Trzymamy straż nad Odrą”. Wtedy gdzie Mikołajczyk był, gdzie młodzież harcerska wiwatowała na cześć Mikołajczyka. Ja z Torunia byłem na tym zjeździe w Szczecinie. Mi się Szczecin wówczas bardzo podobał. Pracując w instytucie sadownictwa, już po doktoracie i po stażu w Ameryce, w Szczecinie powstała Wyższa Szkoła Rolnicza i nie mieli wykładowcy sadownictwa, tej specjalności. Dojeżdżał profesor Wierszyłowski z Poznania, ale profesor Wierszyłowski chciał się już zrzec, bo mu za ciężko było. Wtedy rektor Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie zwrócił się do dyrektora Instytutu Sadownictwa w Skierniewicach, profesora Pieniążka, żeby mu wytypował jakiegoś młodego, zapowiadającego się dobrze naukowca, żeby robił dalej karierę, żeby został kierownikiem katedry, no i się zgodziłem, bo Szczecin mi się podobał.

  • Czy doznawał pan jakichś represji z powodu tego, że był pan w Armii Krajowej, walczył pan w Powstaniu Warszawskim?

Między Bogiem a prawdą to specjalnie nie. Ale może to wynikało i z tego faktu, że mieliśmy bardzo mądre dowództwo w Legionowie nawet i nas po wojnie wszystkich ujawniło, że brali udział autentycznie w walkach w Kampinosie, w Częstochowie, tu, tam. Oni nas ujawnili i miałem zaświadczenie, że byłem w Kampinosie, że walczyłem, czyli legalnie chodziłem. Owszem, brałem udział w Toruniu w takich demonstracjach w 1945, 1946, 1947 roku, na Uniwersytecie Toruńskim. Tam mnie aresztowali na dzień, dwa, ale to było krótkie i nie ma co wspominać. No i taka kariera życiowa. Teraz jestem u schyłku swoich dni, bo już skończyłem osiemdziesiąt cztery lata życia. Jestem bardzo schorowany, chodzić nie mogę. No i jakoś żyję jeszcze.


Szczecin, 6 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek
Waldemar Ostrowski Pseudonim: „Ner” Stopień: kapral, strzelec w oddziałach szturmowych Formacja: Obwód VII „Obroża”, pułk Legionowo, pluton 705 Dzielnica: Legionowo, Kampinos

Zobacz także

Nasz newsletter