Wanda Lewandowska „Teresa”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, czym zajmowała się pani przed wrześniem 1939 roku?

Chodziłam do szkoły, uczyłam się.

  • Co to była za szkoła?

To było państwowe gimnazjum ogólnokształcące na ulicy Mazowieckiej. Skończyłam drugą klasę, nie – pierwszą klasę i w 1939 roku poszłam do drugiej klasy, do gimnazjum przy ulicy Rozbrat, to też było ogólnokształcące. Później nas Niemcy stamtąd wysiedlili. Szkoła się tułała po różnych wolnych, że tak powiem, pomieszczeniach. Została przekształcona w 1943 roku w szkołę zawodową handlową ze względu na to, że Niemcy zabronili młodzieży uczyć się normalnie, tylko można było się kształcić zawodowo. Oprócz przedmiotów zawodowych uczyliśmy się, tylko z pamięci – bo nie można było ze względu bezpieczeństwa robić żadnych notatek – przedmiotów ogólnokształcących. Tak dobrnęłam do czerwca i w czerwcu zdałam maturę. Potem były wakacje, a potem był już 1 sierpnia.

  • Kiedy wstąpiła pani do konspiracji?

W 1943 roku do Konfederacji Narodów. Byłam tam kolporterką, roznosiłam ulotki i korespondencje z grupy partyzanckiej „Uderzenie”. Przepisywałam to z karteluszek malutkich na maszynie i potem roznosiłam gdzie miałam nakazane, żeby to zanieść.

  • Proszę powiedzieć coś bliżej o tej organizacji.

Trudno mi powiedzieć, bo ja wtedy właściwie nic o niej nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że mam zadanie, że mam taki i taki materiał zanieść na ulicę Nowy Świat 41, czy gdzieś tam i tylko tyle wiedziałam.

  • Czy były przeszkolenia jako sanitariuszki, szkolenia bojowe?

Były, tylko to się odbywało właściwie w warunkach domowych, bo przecież nie można się było w większych grupach zbierać, bo to nie było bezpieczne. A jeżeli chodzi o roznoszenie materiałów, to wyglądało w ten sposób, że byłam umówiona, powiedzmy, z dwoma małymi chłopcami, którzy szli przede mną. Mieliśmy znak rozpoznawczy. Na przykład oni mieli zeszyt w czerwonej okładce czy w zielonej okładce i ja już wiedziałam, że to jest ten chłopiec, na którego mam uważać. On szedł przede mną i dawał mi znaki, że mogę iść dalej albo, że się mam zatrzymać. Tak wyglądało dobrnięcie do celu mojego przejścia za każdym razem.

  • Proszę powiedzieć z czego się państwo utrzymywali w czasie okupacji, przed Powstaniem?

Mój ojciec pracował, był ekonomistą i pracował z zakładach spirytusowych. [...] Dawniej był dyrektorem, przed wojną, a potem firma dostała Treuhändera, niemieckiego zarządcę, ale ojca zatrzymali w tej pracy i był szeregowym pracownikiem.

  • A gdzie państwo mieszkali wtedy?

Przy ulicy Elektoralnej 14, z tym, że to było nasze ostatnie mieszkanie dlatego, że wyprowadziliśmy się w 1939 roku do Milanówka. Ponieważ z Milanówka za daleko było jeździć ojcu do pracy, a mnie do szkoły, więc znaleźliśmy mieszkanie na Powiślu, przy ulicy Idźkowskiego. Stamtąd nas Niemcy w 1942 roku, w ciągu dwudziestu czterech godzin kazali nam się wynosić. Więc trochę się tułaliśmy po znajomych, dopóki nie znalazł ojciec mieszkania właśnie przy ulicy Elektoralnej. To było mieszkanie po zlikwidowanym getcie. To była dzielnica żydowska. Mieszkanie było w strasznym stanie, zawszone, zapluskwione, brudne, śmierdzące, tak że trzeba było wykonać generalny remont. Tam mieszkaliśmy ponad półtora roku, w tym mieszkaniu, do wybuchu Powstania.

  • Nastał 1 sierpnia, proszę powiedzieć o Godzinie „W”.

Miałam zgłosić się na zbiórkę, ale nie pamiętam gdzie. Wiem, że gdzieś w kierunku ulicy Wolskiej i tam też poszłam. Poszłam, ale nie dobrnęłam do miejsca przeznaczenia i pierwszą noc spędziłam siedząc na schodach jakiejś kamienicy. Później rano, bo już się zaczęła strzelanina, więc nie można było dalej pójść. Poszłyśmy więc, bo szłam z koleżanką, o tak przed siebie i przyłączyłyśmy się do jakiegoś oddziału. Potem się okazało, że to był formujący się chyba, oddział Batalionu „Chrobry I”. Stamtąd przeszliśmy z Woli na stare Miasto, ale to już było chyba 5 czy 6 sierpnia. Na Starym Mieście byłam na ulicy Barokowej do 31 sierpnia, potem kanałami [przeszłam] do Śródmieścia.

  • Jak zapamiętała pani pierwsze walki powstańcze?

Byłam oszołomiona, zszokowana, przeszczęśliwa, że wreszcie się zaczęło, że się wreszcie kończy niewola, że wreszcie będzie można mówić po polsku. Radość. Bardzo się czekało na te chwile.

  • Proszę opowiedzieć o akcjach, w których pani uczestniczyła.

Myśmy byli przy ulicy Barokowej, znaczy ja jako łączniczka i sanitariuszka, tak jakby trochę w odwodzie i wykonywałam po prostu zlecone zadania. Więc trzeba było kogoś opatrzyć, trzeba było gdzieś coś komuś zanieść, a to trzeba było chorego przeprowadzić do szpitala na ulicy Długiej. Poza tym nosiłyśmy do części oddziałów, które były w Pałacu Mostowskich, pożywienie, kotły z zupą czy z jedzeniem po prostu. Było dosyć trudno, bo się wszystko pod obstrzałem odbywało, ale chroniły nas krzaki Ogrodu Krasińskich. Barokowa tak wcina się w ... Wie pan gdzie to jest?

  • Tak.

Tam się wcina w Park Krasińskich więc później trzeba było jeszcze przeskoczyć Nalewki i do Pałacu Mostowskich. Tak to właściwie wyglądało. Obierałam ziemniaki, gotowałam też, pomagałam przy gotowaniu, po prostu wszystko. W samych bojowych akcjach jako takich udziału nie brałam, po prostu nie byłam wyznaczona do tego.

  • Czy miała pani kontakt z dowódcą oddziału?

Sporadyczny, ale nie pamiętam.

  • Czy pamięta pani wybuch czołgu pułapki?

Tak, to było wielkie poruszenie. Z tego co usłyszałam, jak to wszystko wygląda, nie miałam odwagi tam pójść, zobaczyć. To był decydujący moment, strasznie groźny. To mi chyba uświadomiło całą grozę Powstania, bo przedtem to lżej podchodziłam. Byłam wtedy bardzo młoda, miałam osiemnaście lat. Zupełnie inaczej się patrzy na świat w takim wieku. Nie zdawałam sobie sprawy z powagi tego wszystkiego, dopiero później przyszły te refleksje wszystkie.

  • Jak zapamiętała pani przejście kanałami do Śródmieścia?

Przejście kanałami zaczęło się od tego, że zaczęli bardzo bombardować Stare Miasto, bo to już były ostatnie dwa dni. Zbombardowany został Pasaż Simonsa. Wtedy bardzo dużo ludzi zginęło, dlatego, że sztukasy nie mając żadnego ognia zaporowego, po prostu lotem nurkowym spuszczały bomby ukośnie.[...] W każdym bądź razie dużo zginęło w Pasażu Simonsa ludzi. Część stamtąd przybiegła rannych, udało im się przedrzeć na Barokową. Z Barokowej rozprowadzałyśmy tych rannych na ulicę Długą i do kościoła świętego Jacka. Kościół świętego Jacka został też zbombardowany i wtedy przyszedł rozkaz, że będziemy kanałami przechodzić do Śródmieścia. Schodziłam do kanału na rogu ulicy Miodowej i Krasińskiego. Nigdy w życiu takiego kanału nie widziałam w środku, więc nie wiedziałam co mnie czeka. Ogarnęła mnie ciemność niesamowita, strach, groza. Poza tym, też eskortowałyśmy z koleżanką lżej rannych, którzy mogli chodzić. Szliśmy trzymając się liny, żeby się nie pogubić. Okropnie było mokro, śmierdząco, ślisko i groza straszna, bo słyszało się, na górze przez włazy, stukot niemieckich butów. Wiedzieliśmy, że przechodzimy pod Niemcami. Trwało to wszystko ponad sześć godzin chyba, odcinek od Placu Krasińskich do ulicy Wareckiej. Przy ulicy Wareckiej wyszliśmy z kanałów, brudni, oblepieni i zobaczyliśmy zupełnie inny świat i to było straszne, bo na Starówce już były same gruzy, a w Warszawie było jeszcze wtedy normalne życie, były szyby w oknach, była woda w kranach. To był szok zupełnie. Rannych rozprowadziłyśmy też po różnych szpitalikach. Dwóch kolegów odprowadziłam na ulicę Szpitalną chyba.Później dostałyśmy kwatery na ulicy Marszałkowskiej, gdzieś na początku, przy Placu Unii Lubelskiej. A to się zrobił już 3 sierpnia [września chyba (?)]. Potem, tak właściwie, trochę w rozsypce to było. Spotkałam kogoś znajomego, czy jakiegoś kolegę sprzed wojny, żeśmy się spotykali. Był taki moment, że on mi zaproponował, że pokaże mi, gdzie jego rodzice mają sklep, żebym wiedziała, bo to mi się może na przyszłość przydać. Szłam z nim, w tym momencie na rogu Hożej i Marszałkowskiej postrzelił mnie „gołębiarz”. Zostałam ranna, to było 10 września. W tym momencie się dla mnie Powstanie skończyło. Zabrano mnie do szpitalika, pierwszy opatrunek miałam założony w bramie czy w podwórzu przy ulicy Skorupki, a potem stamtąd skok na drugą stronę Marszałkowskiej też pod obstrzałem. Na Marszałkowskiej 81 był szpital polowy, można powiedzieć. Tam leżałam trzy czy cztery dni, z tym, że niewiele z tego pamiętam, bo nie bardzo byłam wtedy przytomna. Później ten szpital też został zbombardowany. Przenieśli nas do szpitala na Koszykowej 51. Z Koszykowej 51 zostałam wywieziona do obozu w Niemczech.

  • Może jeszcze pozostaniemy przy Powstaniu. Proszę powiedzieć jak zapamiętała pani żołnierzy?

To wszystko było w stanie niesamowitej euforii, niesamowitego podniecenia. To nam się wydawało w ogóle cudowne, chociaż rodziły się czasami myśli: „Czy my damy radę? Czy my wytrzymamy? Ale trzeba, musimy”. Był taki nastrój i tak wszyscy to odbierali, chyba.
  • A żołnierze przeciwnicy?

Nie wiem, nie spotykałam się z nimi tak na wprost.

  • Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?

Myśmy z ludnością cywilną specjalnie dużo nie mieli styczności. Czasami były starcia przy studniach, jak brałyśmy wodę, bo powstańcy mieli pierwszeństwo w pobieraniu wody. Ludność cywilna psioczyła na nas, że przez nas to wszystko, a oni muszą teraz siedzieć w piwnicach i nawet nie mogą walczyć. Tak to było. Ja im nie zazdroszczę, naprawdę byłam szczęśliwa, że mogłam być w całej akcji, a nie siedzieć w piwnicy i bać się. Tylko tyle można było zrobić siedząc w piwnicy.

  • Jak wyglądało życie osobiste w Powstaniu? Jaki był dostęp do żywności?

Dostęp do żywności był bardzo różny w zależności od tego skąd ta żywność przychodziła. Jak zostały rozbite magazyny na Stawkach, to tej żywności było dużo, ale to była kasza, cukier, dużo alkoholu było, dużo było spirytusu. Gotowało się z tego co się miało, czasem kartofle, czasem mięso czy coś. Później, w Śródmieściu, było już gorzej, bo z żywnością było bardzo źle. Pamiętam, że jedliśmy kaszę „plujkę” – żeśmy to nazywali, że to jest kasza „plujka”, bo to było z otrąb, gotowana taka „paciaja”, okrutna. Kiedyś podniósł się krzyk, że jest mięso. Nie wiem, co to było za mięso. Zjadłam, bo smakowało, ale nie jestem pewna co to było.
  • Proszę powiedzieć o noclegach.

Noclegi na Barokowej mieliśmy, ponieważ to był budynek szkolny, to były łóżka normalnie rozstawiane w salach i tam się spało po prostu. Już nie pamiętam nawet czy były sienniki, ale można było i się przykryć i poduszki były, to było znośne zupełnie. W szpitalach też było nie najgorzej, bo była i opieka lekarska, i sanitariuszki były, i warunki znośne.

  • Jak się pani kontaktowała z rodziną?

Z rodziną się skontaktowałam na samiutkim początku Powstania. Trzeciego dnia czy czwartego dnia Powstania, przyszłam do domu, bo z Wolskiej na Elektoralną miałam blisko, [a] chłopcy mnie prosili, żeby im przynieść papierosy. Ponieważ wiedziałam, że mój ojciec palił papierosy i robił sobie zawsze papierosy własnej roboty, takie nawijane, więc przyszłam do domu i powiedziałam, że: „Jestem w Powstaniu, nie martwcie się o mnie, ale potrzebuję papierosy, cukier w kostce i muszę się przebrać”, bo wyszłam to rzeczywiście był upalny dzień, ten 1 sierpnia. Wyszłam w samej sukience, a później się zrobił deszcz i dosyć zimno.

  • Jak pani rodzice zareagowali?

Mama zareagowała trochę płaczliwie, bo ja byłam jedynaczka, więc ją to bardzo [niepokoiło], a ojciec mnie bardzo poważnie powiedział: „Jeżeli uważasz, że to twój obowiązek, to idź”. No i poszłam. Widziałam ich po raz ostatni. Później 6 chyba sierpnia przechodziliśmy przez ulicę Elektoralną już w kierunku Starówki, miałam ogromną ochotę wejść do domu, ale na szczęście powstrzymałam się od tego. Okazało się, że tego właśnie dnia Niemcy wyrzucili wszystkich mieszkańców, którzy zostali i pognali ich w kierunku Pruszkowa. Mama szła osobno, ze swoją mamą i ze swoją siostrą, a ojca zapędzono na strych. Mieli tam siedzieć cicho nie ruszać się, bo jak się ktoś ruszy, to go zabiją. Ale później, wiem z relacji mojego ojca, że zrobiła się taka podejrzana cisza i [on] wyjrzał ze strychu. Zobaczył, że dym się snuje po klatce schodowej i po prostu wszyscy, którzy [tam] byli, zbiegli stamtąd. Okazało się, że tam już się budynek palił, spłonęliby pewnie żywcem. Jak wyszedł tylko na ulicę, Niemcy też od razu [zagnali go] do kolumny i też pognali w kierunku Pruszkowa. Mama ze swoją mamą i z siostrą zostawały w tyle kolumny, którą ci Niemcy gnali w kierunku Pruszkowa. Babcia już była staruszka wtedy, bardzo wiekowa, więc ciężko jej było iść. Już po noclegu na Zieleniaku, bo pierwszy nocleg był na Zieleniaku, uciekły w bruzdy na polu i przeczołgały się do stodoły czy coś. To pamiętam z mamy opowiadań. A ojciec uciekł z wagonu pod Pruszkowem jak się pociąg zatrzymał, bo ich wieźli pociągiem. Ponieważ rodzice mieszkali w Milanówku, mieliśmy tam mnóstwo znajomych. Rodzice się umówili że, gdyby zostali rozdzieleni, to w Milanówku się spotkają. No i tak było, spotkali się w Milanówku. Ale potem nie wróciliśmy do Warszawy, znaczy rodzice nie wrócili do Warszawy, bo jak ojciec przyjechał i zobaczył jak Warszawa wygląda, w końcu wychodząc 6 sierpnia nie było jeszcze tak tragicznie jak po październiku, załamał się i przestał wierzyć w to, że kiedykolwiek Warszawa powstanie, odbuduje się, że to jest w ogóle możliwe. I rodzice z resztą rodziny wyjechali do Wieliczki. Później już nie pamiętam na mocy jakiego rozporządzenia ojciec się znalazł we Wrocławiu z zadaniem organizowania przemysłu fermentacyjnego, znaczy browarów, winiarni takich rzeczy. Został mianowany naczelnym dyrektorem przemysłu fermentacyjnego i do końca życia był dyrektorem.

  • W tym samym czasie kiedy rodzice już się spotkali pani była w obozie?

Tak, ja byłam w obozie. Najpierw nas wywieźli do obozu Altengrabow, to był obóz właściwy, a podobóz był Gross-Lübars. To był obóz XI A. Jak nas wieźli? Ponieważ ja byłam ranna, miałam przestrzelone płuco i tutaj cały ten zwój nerwowy w barku, miałam bezwładną kompletnie rękę i trochę porażoną prawą część ciała, więc mnie wynieśli na noszach z Koszykowej ulicy, już po kapitulacji oczywiście. Wagony były, teraz mi się wydaje, że luksusowe dlatego, że to były towarowe wagony i były cztery prycze z jednej strony na dole, cztery prycze na górze, po drugiej stronie też osiem pryczy, po środku była „koza” – piecyk i dwie sanitariuszki na wagon. Dostaliśmy po pół bochenka chleba wtedy. Tak się jechało. Przyjechaliśmy do Gross-Lübars, ja jeszcze wtedy dalej na noszach. Tam byłam na izbie chorych do 22 grudnia. 22 grudnia dostaliśmy wiadomość, że mamy być przewiezieni do innego obozu. Przewieźli nas do obozu w Oberlangen. To był stalag VI C, tam na północnym zachodzie Niemiec. Tu już nie było tak luksusowych warunków, tu już nas władowali ciaśniutko do bydlęcych wagonów. Jechaliśmy przez bombardowane Niemcy, więc cały czas było słychać kanonadę, cały czas był strach, że na ten pociąg też mogą bomby paść. Przyjechaliśmy do obozu 24 grudnia czy 23, 24 w samą Wigilię. W dalszym ciągu zostałam w baraku, gdzie byli już ozdrowieńcy, już w międzyczasie zaczęłam chodzić, normalnie, nie normalnie, ale chodziłam już, ale jednak byłam na izbie chorych przez cały czas aż do wyzwolenia
  • Kiedy było wyzwolenie?

Wyzwolenie było 12 kwietnia [1945 roku], teraz [wywiad z 2005 roku – przypis red.] będzie sześćdziesiąta rocznica wyzwolenia. Wyzwoliła nas 1. Dywizja generała Maczka, co było totalnym zaskoczeniem dla wszystkich, bo spodziewaliśmy się wszystkich nacji i formacji, ale nie Polaków. Wiadomości nie było żadnych, bo obóz mieścił się na torfowiskach na zupełnie, zupełnie bezkresnej [pustce]. No może komendantka miała jakieś wiadomości, ale tak się rozchodziły te wieści jedne prawdziwe, jedne mniej prawdziwe, jedne radosne, jedne smutne, ale wiedzieliśmy, że koniec się już raczej zbliża, bo Niemcy przestali reagować na nasze, nie złośliwości, ale odważne poczynania. Zima była ostra wtedy, w barakach było bardzo zimno, myśmy zaczęły palić deski z prycz. Zrobiło się już bardzo mało tych desek i zaczęłyśmy podbierać deski z prycz z baraków, które były nie zasiedlone. Jakoś Niemcy przymknęli na to oczy. To już były znaki zbliżającej się wiosny. Śledziłyśmy przeloty samolotów, bo latali przecież nad nami. Wiadomości bardzo skąpe dochodziły. Przyjeżdżali czasami przedstawiciele z Czerwonego Krzyża, to tych wiadomości było więcej, wtedy była radość ogólna, bo były podawane do wiadomości jako te sprawdzone, nie plotki. Tak do 12 kwietnia.

  • Co było dalej?

Przyjechali chłopcy z 1. Dywizji generała Maczka. Naprzywozili nam całe samochody wszystkiego i jedzenia, i ubrań. Pamiętam byłyśmy strasznie zawszone, więc zrobili nam generalne odwszenie, baraki śmierdziały niesamowicie, my też, ale wszy się zlikwidowały, szczęśliwie w 48 godzin. Pierwsza rzecz, którą zrobili to dali nam, przywieźli nam jedzenie, produkty, z których ugotowana była gęsta zupa. I wielka nieostrożność zgłodniałych dziewcząt, a było nas tam 1700, więc to duża gromada, że najadały się tej zupy da syta. Te wygłodzone potwornie żołądki, bo ostatnio głód bardzo nam doskwierał, zareagowały bardzo źle, a to się szybko wyleczyło.

  • Kiedy pani wróciła do Polski?

Do Polski wróciłam 1 czerwca 1947 roku, a do tego czasu, bo nas wyzwolili w 1945, dano nam do wyboru: albo wcieli nas 1. Dywizja Pancerna jako ochotniczki, albo pojechać do Anglii na studia czy naukę, albo w ogóle już do cywila przejść, albo pojechać do 2 Korpusu generała Andersa, który też chciał przyjąć część warszawianek. Ja wybrałam Włochy, ponieważ nie wiedziałam zupełnie co z rodzicami i pojechałam do Włoch, byłam w 2 Korpusie. Zaopiekowała się nami 12. Kompania Geograficzna. Stworzyła nam warunki bytowe i naukowe. Zorganizowali nam kurs kreślarsko-kartograficzny i ja ten kurs skończyłam. To się stało moim zawodem na całe życie dlatego, że jak przyjechałam do Wrocławia, to zaczęłam najpierw pracować w Państwowym Przedsiębiorstwie Fotogrametrii i Kartografii, ale króciutko tam pracowałam, bo się okazało, że nie ma miejsca dla takich, które z zachodu przyjechały. Później pracowałam w OPG-ku to jest Okręgowe Przedsiębiorstwo Geodezyjno-Miernicze. A później pracowałam tu, na świętej Jadwigi w Państwowym Przedsiębiorstwie Wydawnictw Kartograficznych aż do 1987 roku, do emerytury.

  • Proszę powiedzieć jak się pani dowiedziała, że rodzice żyją i mieszkają we Wrocławiu?

Przez Czerwony Krzyż dostałam wiadomość, że szukają mnie i że mieszkają jeszcze wtedy w Wieliczce. Napisałam do Wieliczki, jeszcze z Włoch, to jeszcze było w 1946 roku, ale też ten list był dziwny, bo ja się bałam napisać konkretnie, że ja jestem w 2 Korpusie, bo przecież plotki do nas przychodziły bardzo smutne z tych terenów, co Rosjanie tu wyprawiali i wyprawiają, i tak dalej. Ale napisałam, że nie martwcie się o mnie, głodna nie chodzę, makaron jem codziennie, żeby dać im do zrozumienia, że makaron to Włosi i że na pewno się domyślą, gdzie ja jestem.
Później kontakt się troszeczkę urwał dlatego, że w 1946 roku przewieziono 2 Korpus do Anglii na demobilizację. Później z Anglii już napisałam znowu do rodziców, że jestem w Anglii i tam już normalnie przez Czerwony Krzyż dostałam odpowiedź od nich, już z Wrocławia, że są we Wrocławiu, że ojciec dostał pracę i że mają dom, mieszkanie, że bardzo za mną tęsknią i chcieliby żebym wróciła. Ponieważ ja w między czasie wyszłam za mąż to zaczęliśmy troszkę z moim mężem toczyć boje, bo ja chciałam wracać, bo mi strasznie mamy owało jednak, a on przeszedł szlakiem z Rosji, on gdzieś spod Tarnopola pochodził i przeszedł ten cały rosyjski szlak z 2 Korpusem. No to się troszkę srożył, że on taki „korpusowiec”, nie pojedzie do tych komunistów. Napisaliśmy do rodziców, że właśnie mamy takie obawy, że mogą być represje. Ojciec nam napisał: „Możecie być spokojni, bo nie byliście żadnymi figurami w wojsku, nie mieliście żadnych stopni. Tak że na pewno nic wam nie grozi”. Rzeczywiście tak nam się udało, że nie mieliśmy żadnych przesłuchań.
Przyjechaliśmy w czerwcu. Myśmy się zapisali już na jesieni, przed Bożym Narodzeniem zgłosiliśmy chęć wyjazdu, ale była tak sroga zimna wtedy, że porty pozamarzały i musieliśmy przeczekać w obozie jeszcze do wiosny. 2 maja urodziło nam się dziecko – córka, jeszcze w Szkocji właśnie. Po trzech tygodniach już lekarz zezwolił nam zabrać je z transportem. Płynęliśmy z portu koło Edynburga, statkiem Eastern Prince chyba trzy doby do Gdańska. W Gdańsku bardzo nieprzyjemny moment – jak schodziliśmy ze statku, a wzdłuż trapu stali, nie wiem czy milicjanci czy żołnierze, ale z karabinami tak ustawionymi. Taki szpaler nas przyjął, to było niemiłe bardzo. Ojciec po mnie przyjechał do Gdańska, do tego obozu, szybko mnie zabrał do Wrocławia. Tam mieszkaliśmy we Wrocławiu 47 lat w tym miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy.

  • Uważa pani tą decyzję przyjazdu do Polski za dobrą?

Tak. Uważam za dobrą, dlatego, że się nigdy nie nadawałam do bycia za granicą, nigdy mnie zagranica nie pociągała, ale to nie ze względu nadmiernego patriotyzmu czy coś, po prostu tutaj się czułam w domu, a tam się czułam obco. Zresztą utwierdziło mnie w tym moim podejściu do całej tej sprawy to, że pan major Szymkiewicz, który był szefem 12. Kompanii Geograficznej, która nami się opiekowała, napisał do mnie list, chyba po trzech latach już mojej pracy tu we Wrocławiu, że po długich staraniach dostał posadę kreślarza w jednej z tutejszych instytucji. Szef Służby Geograficznej 2 Korpusu, major, człowiek z cenzusem, z dyplomami, w końcu zasłużony w bojach i we wszystkim, pętał się jak chłopaczyna „Dajcie mi pracę”. W końcu dostał pracę kreślarza, a ja już byłam wtedy na stanowisku technika geodety. Myślę tak: „Właśnie bardzo dobrze, że tu przyjechałam, tu mam zawód”, lubiłam tę pracę swoją bardzo i zadowolona byłam.

  • Wróćmy jeszcze do czasów Powstania, czy czytaliście prasę podziemną, albo słuchaliście radia?

Tak jakieś biuletyny krążyły, ale ja się specjalnie nie interesowałam. Czy radia słuchaliśmy nie pamiętam.

  • A jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze moje wspomnienie z Powstania to jest takie jak... Właściwie to byłoby dużo takich chwil. Wracała grupa z zadania i został ranny jeden z kolegów i leżał na podwórku przy ulicy Barokowej i trzeba było po niego pójść. Wstyd mi się przyznać, ale wtedy stchórzyłam, bo był cały czas ostrzał i nie poszłam. Poszła koleżanka, ściągnęła go i dzięki temu przeżył, bo nie wiadomo jak by to się skończyło. Drugim takim strasznym momentem był widok potwornie poparzonych i poranionych ludzi, którzy z Pasażu Simonsa przybiegli do nas, którzy przeżyli ten nalot. Potem okropnym momentem był też moment bombardowania. Już wiedzieliśmy teraz, że zbombardowany zostanie Pasaż Simonsa, to następnym obiektem będziemy my, na Barokowej. Już nie pamiętam czy siedzieliśmy, czy staliśmy w korytarzu, a Niemcy spuszczali bomby z opóźnionym zapalnikiem. I słyszeliśmy świst, słyszeliśmy samolot, świsty lecącej bomby, uderzenie i te jedenaście sekund odliczenia do wybuchu, bo nie wiadomo było... Wybuchała niedaleko budynku, kilka osób zostało rannych, chyba ktoś nawet zabity, w każdym bądź razie ja się ocknęłam na kupie gruzów, no ale żyłam, przeżyłam.

  • A najlepszym pani przeżyciem?

Najlepszym przeżyciem... Taka serdeczność wśród kolegów, znajomych, jak się kogoś spotkało, że żyje, że jest, że wszystko w porządku. To chyba były najmilsze chwile.



Wrocław, 5 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys
Wanda Lewandowska Pseudonim: „Teresa” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: Batalion "Chroby I" Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter