Wanda Mitkiewicz-Bochenek

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Mitkiewicz-Bochenek. Urodziłam się 10 marca 1923 roku w Siennicy, to jest mała miejscowość pod Mińskiem Mazowieckim. Mój ojciec był tam lekarzem w seminarium nauczycielskim i zarazem lekarzem okolicznym czy regionalnym. Matka była nauczycielką i tam właśnie uczyła. [W 1926 roku przenieśliśmy się do Warszawy i tutaj mieszkaliśmy].

  • A czego?

Matka urodziła się w 1890 roku. Dziewczyny wtedy nie chodziły na uniwersytet i matka kończyła wtedy kursy Miłkowskiego, które były chyba na dobrym poziomie, i kończyła tam przyrodę i geografię i uczyła tego. Ale praktycznie biorąc w szkole, którą teraz byśmy nazywali podstawową, a przedtem to była szkoła powszechna i szkoła wiejska, uczyła wszystkiego. Myślę, że była bardzo dobrą nauczycielką, przez jakiś czas uczyła i mnie potem. I tak rzecz wyglądała.

  • Czy miała pani jakieś rodzeństwo?

Nie, jestem jedynaczką, nie mam rodzeństwa.

  • Proszę powiedzieć, jak pani pamięta wybuch wojny, gdzie panią zastał?

Proszę pani, już w 1926 roku przenieśliśmy się do Warszawy, zamieszkaliśmy we własnym, spłacanym domu przy ulicy Filtrowej 44, gdzie mieszkam do tej pory, czyli od osiemdziesięciu sześciu lat. Tam mnie zastał wybuch wojny. Chodziłam do szkoły, do szkoły podstawowej, a następnie do liceum humanistycznego, szkoły imienia Słowackiego przy ulicy Wawelskiej. To była szkoła oczywiście tylko żeńska, bo przedtem mieszanych szkół nie było. I byłam wobec tego w ostatniej klasie liceum humanistycznego, z wyraźnymi preferencjami językowymi. Wybierałam się na filologię romańską, tak chciałam pokierować moją dalszą edukację. Pamiętam wybuch wojny. Pamiętam, że to było w moim pokoju, kiedy matka przyszła i powiedziała mi, że wojna wybuchła chyba gdzieś o piątej rano 1 września. I to pamiętam.

  • Jeśli pani była w liceum, to już była pani świadoma ogólnie tego, co się dzieje. Co pani o tym myślała? Wcześniej już były jakieś zwiastuny ewentualnej wojny?

Proszę pani, atmosfery przedwojennej nie pamiętam. Ani w szkole, ani w domu, ani w moim jakimś koleżeńskim środowisku – tego nie pamiętam. Pamiętam natomiast, jak były działania wojenne w okolicach naszego domu, bo myśmy z tego domu – ja przynajmniej – z tego domu, praktycznie biorąc, nie wychodziłam nigdzie, nigdzie dalej. Najcięższy dzień działań wojennych u nas to był 25 września, kiedy było bardzo silne bombardowanie, i pamiętam takiego żołnierza, który powiedział: „Jak oni mogą chcieć poddać Warszawę, przecież możemy jeszcze walczyć. Co oni chcą zrobić”. Nie wiem, co się z nim potem stało, ale pamiętam.

  • Rozmawiała pani z nim?

On to wykrzyczał jakoś, przez jakieś okno słyszałam. Przy czym chcę powiedzieć, że przylegająca do naszych budynków przy Filtrowej tak zwana kolonia urzędnicza to były domy budowane z dosyć takich mało trwałych materiałów. Mieszkali tam głównie urzędnicy, powiedzmy sobie, średniego stopnia, [pracujący] w jakichś urzędach miejskich czy państwowych, tego nie pamiętam, i bardzo duża część mieszkańców tych domów wyszła z Warszawy z tak zwaną armią Umiastowskiego, na wezwanie. To było gdzieś, o ile pamiętam, około 8 września, kiedy było takie wezwanie. Potem bardzo to było krytykowane. Wiem, że było ogromnie dużo dyskusji na ten temat, że to był wielki błąd, że to. Nie wiem... [Był apel], żeby wyjść z Warszawy i ci ludzie wyszli. I wtedy to była fatalna sprawa, dlatego że jak spadły bomby na te mieszkania, tam praktycznie biorąc, nie było nikogo albo prawie nikogo i nie było nikogo do tego, żeby jakoś próbować to gasić. Jak na nasze domy to spadało, to jakoś ludzie próbowali przynajmniej coś z tym zrobić, a tam nic. A ponieważ jeszcze było z takich dosyć słabych materiałów budowlanych, to się paliło i rzeczywiście ta kolonia urzędnicza – jak pamiętam, to była ulica Referendarska, Trybunalska, tak się te ulice tam nazywały, domy przy nich – to się paliło. A Niemcy bombardowali to dosyć intensywnie, dlatego że tam w części przylegającej do obecnej ulicy Nowowiejskiej były budynki wojskowe. Tam było coś wojskowego, nie pamiętam co, ale tak było.

  • Jaka panowała atmosfera w domu w trakcie wybuchu wojny? Czy pani rodzice chodzili normalnie do pracy, czy też brali jakoś udział w obronie miasta?

Nie, proszę pani, ja tego zupełnie nie pamiętam, nie pamiętam zupełnie. Pamiętam tylko pierwszy dzień, jak wyszłyśmy z matką, szłyśmy ulicą Filtrową i pierwszy raz zobaczyłam wtedy żołnierzy niemieckich na Filtrowej. Było paru żołnierzy. Nie wiem, czy to byli żołnierze, czy oficerowie, czy kto. I tak.

  • Co się działo później? Kiedy pani zaczęła...

Proszę pani, nie pamiętam, nie pamiętam.

  • Czy zaczęła pani chodzić do szkoły?

Nie pamiętam, nie bardzo pamiętam, jak to było. [...] Pamiętam, że były komplety, że na komplety przychodziły panie nauczycielki od Słowackiego, część odbywała się u nas w domu. Pamiętam również bardzo przeze mnie lubianą i cenioną nauczycielkę panią Bujalską, która uczyła historii i która miała później historię tragiczną. Aresztowanie i dalej gestapo jakieś. Jednym słowem tych parę lekcji z historii jeszcze żeśmy miały wtedy z panią Bujalską. A u nas, pamiętam, lekcję francuskiego, do której się specjalnie przykładałam, dlatego że wtedy już byłam jakoś nastawiona na to, że będę prawdopodobnie chciała pójść na filologię romańską. Potem była matura. Zupełnie nie pamiętam, jak było z jedzeniem, po prostu tego nie pamiętam. Wiem, że były jakieś wielkie trudności ze zdobyciem węgla do palenia w piecach, no ale jakoś żeśmy sobie wszyscy z tym radzili.

  • Czy pani rodzice pracowali zawodowo w trakcie okupacji?

Moja matka była nauczycielką i dyrektorką szkoły powszechnej przy ulicy Sewerynów i przez całą okupację tę szkołę prowadziła. Przy czym Niemcy wprowadzili zakaz nauczania polskich dzieci powyżej czwartej, piątej klasy czy coś takiego, znaczy po prostu tylko żeby nauczyć czytać i pisać i jak się da, to nic więcej. I wiem, że była opracowana cała jak gdyby procedura, jak te dzieci mają się zachowywać i co mówić w razie jakiejś kontroli. Wiadomo było, że Warszawa się uczyła, Warszawa się uczyła. Jednym słowem, te dzieci... Nie potrafię powiedzieć jak to było, ale wiem, że w każdym razie nauka szła w miarę możliwości normalnym trybem, żeby program nauczania był zachowany.

  • A pani ojciec?

Mój ojciec pracował. Mój ojciec jest współtwórcą higieny szkolnej. W tej chwili wydaje się, że to czasy prehistoryczne, to, co było przed wojną, a to było bardzo, bardzo niedawno, że na wsi... Ja wiem, jak było na wsi właśnie w tej Siennicy i w okolicach Siennicy, w dworach ziemiańskich pod tym... Znaczy w dworach to było w dworach, ale [wiem], jak było na wsi, jaki był poziom higieny. Tak że tu było szalenie dużo do zrobienia i właśnie to seminarium nauczycielskie, o którym powiedziałam, to zrobiło ogromnie dobrą robotę, w sensie jakiegoś uświadomienia, że trzeba dbać o higienę, dbać od podstaw, od takich naprawdę podstaw.
Ojciec pracował tutaj, ministerstwa nie był oczywiście, ale była jakaś forma. Aż mi jest nieprzyjemnie, że nie pamiętam tego, że mówię tutaj coś nie tak. Ojciec w jakiejś formie pracował w kuratorium w Warszawie i miał zadania higieniczno-oświatowe. Wiem, że prowadził nie sam tylko, że był jakiś taki zespół kolegów, który prowadził jakąś taką ankietę, jeżeli dzieci mówiły, że ktoś z rodziców umarł, to jak to było, czy umarł na jakąś chorobę, czy w jakiś inny sposób. No i była spora część śmierci podczas szabrowania [szmuglowania?]. Znaczy że po prostu dowozili ludzie jakąś żywność do Warszawy i coś się tam działo wtedy i tak to było.
Jeszcze chyba powinnam była powiedzieć, bo to może ważne, że ojciec mój skończył medycynę w 1905 roku na Cesarsko-Imperatorskim Warszawskim Uniwersytecie, Wydział Lekarski. Było ich kilkunastu, oczywiście samych chłopców, samych mężczyzn, przy czym był tam przyjaciel i kolega ojca od zawsze, potem bardzo znany profesor anatomii patologicznej, który właściwie całą Polskę... Cała Polska potem to byli uczniowie, uniwersytety były obsadzone jego uczniami, były tam również...

  • Jak się nazywał ten kolega?

Pan profesor [Ludwik] Paszkiewicz, profesor [Ludwik] Paszkiewicz. Było tak, że było kilkunastu panów, którzy ukończyli medycynę razem z ojcem i część mieszkała poza Warszawą i na Wszystkich Świętych przyjeżdżali tutaj i w czwórkę się spotykali – [Ludwik Paszkiewicz, Podkóliński, Zahorski i Jan Venulet]. Jeden ze Śląska i trzech panów z Warszawy. Przychodzili do nas na Filtrową, na takie spotkanie i profesor Paszkiewicz powiedział mi kiedyś: „Słuchaj, teraz trzysta dwadzieścia lat po schodach idzie do ciebie na górę”. No, bo było czterech panów, tak. I tam był również z nimi... Proszę pani, nazwiska... straszny mam kłopot. Dobrze, wróciło mi nazwisko. To był rocznik, na którym był pan Korczak. Kończył z nimi medycynę, tak. Ja zresztą mam w tej chwili spis studentów, ten właśnie przekazałam do Muzeum Historycznego naszego Uniwersytetu Medycznego i tam będzie sesja poświęcona temu [zespołowi lekarzy, jak mi powiedział profesor Edward Towpik, dyrektor Muzeum Historii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego].

  • Możemy przejść jeszcze do czasów okupacji.

Tak, więc proszę pani, ja chciałam powiedzieć, że byłam nastawiona na to, że idę i zaczęłam na kompletach studia na filologii romańskiej. To było takie bardzo sobie chałupniczo dosłownie robione, ale zaczęłam to.
Potem tak się złożyło, że kilka koleżanek moich, jakoś żeśmy się spotkały i jedna, która jakoś była tak bardziej aktywnie nastawiona, powiedziała, że powinnyśmy się zgłosić i zapytać, do czego możemy być potrzebne. I tak żeśmy zrobiły. Przy czym ja zupełnie sobie nie przypominam tej rozmowy, nie przypominam sobie, gdzie to było, nie umiem tego powiedzieć. Poszłyśmy i wtedy powiedzieli, że zrobią nam test. Ja dostałam test, że miałam przynieść torbę z północnej części Marszałkowskiej do placu Zbawiciela, przy czym jakoś nie samą Marszałkowską, tylko widocznie były jakieś punkty kontrolne. I jak przyniosłam, to odebrali tę torbę i: „Dobrze. No to zgłosisz się tam i tam”. Poszłam „tam i tam” i powiedzieli: „Nie nadajesz się na łączniczkę, bo masz przezroczyste oczy”. Pamiętam, że takie określenie usłyszałam. „Potrzebne nam są sanitariuszki”. Ja wtedy usłyszałam, że potrzebne sanitariuszki, i poszłam z tym. No i to zupełnie co innego, zupełnie co innego. Jak powtórzyłam, powiedziałam to rodzicom, to ojciec niedwuznacznie się ucieszył, ale ja nie... W 1940 zdałam maturę, czyli w czterdziestym pierwszym roku zaczęłam studia, bo to były [zajęcia] w Warszawskiej Szkole Pielęgniarstwa, zwanej szkołą amerykańską od nazwiska pani Helen Bridge. Ale to była filia, znaczy nie filia, ale jakaś siostrzanka szkoły pielęgniarskiej amerykańskiej, angielskiej przede wszystkim, bo to Florence Nightingale, która była w czasie wojny krymskiej tą bardzo sławną, najsławniejszą pielęgniarkę na świecie i od niej się właściwie wszystko zaczęło, bo ona była... Już nie będę o niej mówiła. I jednym słowem zaczęłam studiować tam, przy czym to były studia, myśmy były wszystkie po maturze.

  • Gdzie to było? Opowie pani, w jakim miejscu i jak wyglądały te studia?

Mogę opowiedzieć?

  • Tak, tak, proszę.

Proszę pani, więc to był rok czterdziesty pierwszy. Szkoła przy ulicy Koszykowej, tam gdzie w tej chwili, bo nam to zabrał CePeLek. Czy uświadamia pani sobie, gdzie to jest? Na rogu obecnej alei Niepodległości czy Chałubińskiego. Czy to się jeszcze nazywa Chałubińskiego, czy aleja Niepodległości i Koszykowej? To był bardzo piękny budynek szkoły, taki naprawdę przystosowany do tego i tam była duża część szpitalna, która była właśnie wykorzystywana wtedy [jako] szpital. I studia to były studia – po prostu bardzo intensywna nauka. I proszę pani, ja się przekonałam, że Niemcy mieli szacunek dla tego zawodu, ale jak to można było uzewnętrzniać. Czepek pielęgniarski i myśmy, nie ja jedna, ale [wszystkie]... Czasami w czasie godziny policyjnej, jak dyżur w szpitalu był, bo to był szpital Dzieciątka Jezus i ten szpital nasz, jak wracało się do domu, no to mnie nigdy nikt nie zaczepił. Pozwolili wracać, a jak mnie raz w autobusie zobaczyła instruktorka, to powiedziała: „A co pani tutaj robi w tym czepku?”. Ja jej powiedziałam: „Proszę pani, ja po prostu wiem, że mogę po godzinie policyjnej tutaj [chodzić] i mnie nie zaczepią”. – „Dobrze. Nie widziałam pani, dobrze”.
Jednym słowem zrobiłam dyplom po dwóch latach, w czterdziestym trzecim roku, gdzieś tam w połowie, i zaczęłam pracować w ośrodku zdrowia przy ulicy Srebrnej. Co tam robiłam, nie pamiętam dobrze, ale nie pracowałam dużo z chorymi, tylko przy jakichś takich tam... Nie bardzo ciekawe rzeczy robiłam, ale to było i niewiele mi zostało z tego w pamięci.
  • Proszę opowiedzieć jeszcze może o tej szkole, jak wyglądała nauka.

Nauczycielami byli profesorowie medycyny. To była naprawdę dobra szkoła i anatomię to ja pamiętam, ho, ho, ho. Potem mi się bardzo przydała na medycynie, jak się... Jednym słowem musiałam sobie tylko przypominać pewne rzeczy no i troszkę rozszerzać. Nie ma co powiedzieć, ale szkoła była... Nas tam było niewiele, było chyba kilkanaście osób, kobiet wyłącznie, tam były wyłącznie dziewczyny. Między innymi wiem, że była Stefa Skotnicka. Mam nawet jakieś zdjęcie z tarasu, tam na górze, jak jesteśmy w czepkach, jeszcze bez pasków, bo byłyśmy niedyplomowane. Stefa Skotnicka, chyba córka pułkownika czy generała Skotnickiego. Prawie na baczność żeśmy przed nią stawały, bo dziewczyna była twarda, znaczy jednym słowem ojciec jej był jakąś figurą, tam troszkę niżej, w Podziemiu.

  • Czy pani przystąpiła do konspiracji, czy była pani w konspiracji?

No więc tak, chcę powiedzieć, że... Przy czym nie wiem, czy się mówi nazwiska. Jest zwyczaj, że się mówi? Mówi się. W szkole mojej matki uczyło się dwoje dzieci państwa Sobolewskich. Był Julian i jego siostra, imienia jej nie pamiętam, i to była moja koleżanka. Julian był organizatorem komórki, która się nazywała „Odwet”. I proszę pani, i mój ojciec, i ja byliśmy w tym „Odwecie”, ale ja nie uczestniczyłam w żadnych spotkaniach, nic. Po prostu uważałam, że jakoś jestem i czekałam, że jak będę potrzebna, to mi ktoś da znać, ale nic, czyli nie brałam udziału w konspiracji.

  • W jaki sposób pani się z nimi skontaktowała? Czy było jakieś zaprzysiężenie?

Przed Powstaniem dostałam telefon, że mam się zgłosić na ulicę Kielecką, podany był numer, którego już absolutnie nie pamiętam, i że tam jest zbiórka naszego oddziału i ja jako pielęgniarka. Coś tam miałam ze sobą zabrać i poszłam tam. I tam się okazało, że było nas kilkanaście osób w mieszkaniu, które było opuszczone, ale klucze jakoś widocznie były czy coś takiego, przy czym nikt nic tam nie wiedział. To była jakaś omyłka, coś jednym słowem gdzieś nie zadziałało, nie wiem co, nie wiem jak. Ktoś z tego oddziału... Ale ja już tutaj mówię o Powstaniu, to było już pierwszy.

  • To jeszcze może poczekajmy sekundkę. Proszę opowiedzieć, jak pani pamięta Warszawę z tamtego czasu. Pani się uczyła i pracowała już, dojeżdżała pani pewnie.

Nie pamiętam, czy dojeżdżałam, a jeżeli dojeżdżałam, to czym. Chyba były tramwaje, chodziły tramwaje, więc ja pracowałam w ośrodku na Srebrnej, przy czym to była praca pielęgniarska taka serdecznie nudna, miałam poczucie, że...

  • A co w takim razie było po pracy? Czy miała pani przyjaciół, gdzie pani się z nimi spotykała? Czy pani pamięta coś z takich rzeczy?

Proszę pani, więc było tak, jeżeli to można [mówić], to powiem, zupełnie niepasujące niby do tego, ale po prostu tak było. Więc przy ulicy Prokuratorskiej, to jest też na Kolonii Staszica, byli... Ja nie miałam rodzeństwa, natomiast miałam ciotecznego brata, który był o cztery lata ode mnie starszy i jego koledzy byli, no jakoś mieliśmy trochę jakichś kontaktów. Tam na Prokuratorskiej była też dwójka młodzieży, dziewczyna w moim wieku i o cztery lata starszy jej brat. Matka tej dwójki zorganizowała lekcje tańca. Właśnie akurat na czasy okupacji przecież nie pasowało, ale były lekcje tańca, które się odbywały tam w domu przy ulicy Prokuratorskiej. Myśmy się bardzo lubili, bo to było tak... Pamiętam, że nawet organizowaliśmy gry w siatkówkę. Na terenie za moim domem takie było miejsce, gdzie można było coś rozwiesić i jakoś żeśmy grali. Niemcy nie lubili tego bardzo, że to czas można wykorzystać inaczej, a tu się [gra]. Lekcje tańca się odbywały. I 26 lipca czterdziestego czwartego roku były imieniny Hanny i to była Hanna właśnie z Prokuratorskiej. To było nasze spotkanie ostatnie w tym gronie. Pamiętam, w ogródku żeśmy siedzieli sobie, coś tam było, zawsze się coś organizowało i to spotkanie było. Ostatni raz żeśmy się w tym gronie widzieli. Potem już były poważne luki w tym [gronie].

  • A wracając do tego, bo to jest bardzo interesujące, na przykład do jakiej muzyki państwo tańczyliście? Czy graliście na jakimś instrumencie czy graliście muzykę z płyt?

Proszę pani, fortepiany były, praktycznie biorąc, w każdym mieszczańskim warszawskim domu. Tak jak dziewczyny się uczyły szycia, tego, to uczyły się też gry na fortepianie. Marnie to często wychodziło, ale uczyły się. To należało do takiego wykształcenia powiedzmy sobie. Był pan, grajek, który przychodził i grał nam na tym fortepianie. Przy czym dziewczyny na ogół łapały to dobrze i dobrze tańczyły, a chłopcy bardzo różnie. Pamiętam syna domu, który był potem bardzo wziętym inżynierem w Ursusie, z ogromnymi osiągnięciami. Natomiast on mi mówił; „Słuchaj, ty mi tylko powiedz, co to jest. Czy to jest fokstrot, czy to jest tango, to ja już będę wiedział, jak to zatańczyć. Powiedz mi tylko, co to jest”. No więc byli, było i tak., Czyli wyobraża pani sobie, z tą nauką, no po prostu każdy się uczył tak jak... Ale to było tego 26 lipca. Teraz po tylu latach dziewczynie... Bo już prawie wszyscy nie żyją, ale ta właśnie córka domu jeszcze żyje. Troszkę ma kłopoty z pamięcią, ale ja jej przypominam, że na jej imieninach ostatni raz żeśmy się w tym gronie takim świetnym, wesołym, pomimo okupacji, spotkali.

  • Zostałabym jeszcze przy tych sprawach codziennych. To też były wakacje. Czy pani gdzieś wyjeżdżała na wakacje, czy zostawała w domu?

Rodzice mieli kontakty z tą Siennicą, z Siennicą i dworami tam. Ziemiaństwo tamtejsze to nie były wielkie włości, ale... I tam była na ogół młodzież, a młodzież mniej więcej w podobnym wieku i tam jeździliśmy jakoś na wakacje. W tej Siennicy się mieszkało. To zresztą taki bardzo stary budynek, z szalenie grubymi murami, przykościelny budynek. Nie wiem, co tam było. Czy tam był jakiś klasztor, czy coś. Chyba ksiądz tamtejszy też nie wiedział, jak to było. I tam żeśmy mieszkali i tam po prostu jakieś, jak to się mówi, konie przychodziły i się jeździło do tych znajomych. Ojciec... Na ogół ktoś tam chorował i to łączyło się z jakąś wizytą lekarską czy czymś takim. I tak było, i tak było.
Proszę pani, czy ja mogłabym zrobić jeszcze taki... Bo chciałam powiedzieć, że ja wprawdzie potem skończyłam medycynę, zrobiłam po kolei wszystkie stopnie na etacie akademickim... Miałam tylko jeden etat, nie miałam żadnej dodatkowej posady, tylko pracowałam. To była przedtem Akademia Medyczna, teraz jest Uniwersytet Medyczny. Zresztą mamy taki sam skrót, jak Chopin, WUM, to muzyczny, a to medyczny. Mnie się to nie podoba, ale trudno.

  • Pozostawimy to może na koniec, bo rozumiem, że pani skończyła studia już po wojnie.

Proszę pani, ja jestem pierwszy powojenny rocznik.

  • To zaraz do tego dojdziemy, opowiemy o tym w odpowiedniej kolejności. W takim razie czy jeszcze coś na temat okupacji Warszawy lub pani w tym czasie chciałaby pani dodać? Pani była też młodą dziewczyną, prawda. Czy coś takiego jeszcze pani pamięta z czasów młodzieńczych?

Proszę pani, rzeczywiście, już z tego, że muszę się głęboko nad tym zastanawiać, to dowodzi, że to nie były przeżycia, które by mi zapadły bardzo w pamięć, a boję się, że jakbym tak zaczęła kopać, to byłoby...

  • Dobrze, zaczęła pani o tym mówić, jak pani pamięta wybuch Powstania. Czy pani pamięta w jakiś sposób okupację, Niemców?

Ale ja właściwie o Powstaniu to bardzo niewiele opowiedziałam.

  • Dobrze. Powiedziała pani o wybuchu Powstania. Jak pani pamięta wybuch, że poszła pani na tą ulicę Kielecką, tak?

Na ulicę Kielecką i to już było potem, jak ja przeżywałam moje Powstanie, tak. To było tak, że przeszliśmy przez aleję Niepodległości i pamiętam, że jakiś chłopak trzymał Czerwony Krzyż, że my jesteśmy [sanitariuszami], bo spodziewaliśmy się, że... I chyba nie było ostrzału jakiegoś. W każdym razie przeszliśmy na tę drugą stronę, bliżej Wisły i szliśmy tam, i doszliśmy do szpitala Elżbietanek. I w szpitalu Elżbietanek ktoś się z naszej starszyzny zameldował i okazało się, że oni nie mają z nami co zrobić, właściwie możemy się rozejść. No i okazało się, że była jakaś łączniczka ze Śródmieścia i zaproponowała mnie, że mogę z nią pójść kanałem. Jeżeli chcę, to ona mnie zabierze.

  • Ale to było 1 sierpnia?

Nie, nie, proszę pani, moja droga kanałem to jest 13 [sierpnia]. Trzynastego [sierpnia], czyli dwunastego żeśmy prawdopodobnie przyszli do tych Elżbietanek. Przy czym ja nie próbowałam nawet odszukać tego przyjaciela ojca, doktora Podkólińskiego, który był ordynatorem u Elżbietanek, bo jego prawdopodobnie tam nie było. Ja nawet nie wiem, ale jednym słowem nam powiedzieli: „Nie mamy co z wami zrobić, mamy swoich sanitariuszy”. Jednym słowem, ja nawet wiem, co ta reszta grupy zrobiła.

  • Chciałabym to jakoś podsumować. Czyli dostała pani wezwanie na ulicę Kielecką, gdzie zebrało się też kilka innych osób, kilkanaście. Tam się okazało, że jednak nie wiadomo dlaczego...

Ja przynajmniej nie wiedziałam.

  • I poszliście do tego szpitala.

Do Elżbietanek, poszliśmy, poszliśmy. Proszę pani, pierwszego dnia Powstania działały jeszcze w Warszawie telefony, więc może ktoś coś z nich dostał. Przecież żadnych komórek wtedy nie było, więc jednym słowem może jakieś wiadomości przyszły, ale ja o tym nie wiem.

  • Rozumiem, ale to trwało od pierwszego do dwunastego, to jest dwanaście dni, to dużo.

Proszę panią, myśmy jakoś szli, gdzieś żeśmy się zatrzymywali, gdzieś się nocowało. To mi umknęło, umknęło zupełnie. To, co pamiętam, to żeśmy byli u Elżbietanek, ale ja też tego szpitala [nie pamiętam]. Chyba nie byłam w środku, nie wiem. Teraz sobie myślę, że przecież wyszkoloną pielęgniarkę to oni powinni tam chcieć zostawić sobie, bo chyba reszta tej grupy to były osoby... no ja nie wiem, czy były, że tak powiem, ze stemplem pielęgniarskim. Ja byłam, no tak. I jednym słowem do tego dwunastego ja nic pani nie opowiem więcej, nie potrafię. A trzynastego, trzynastego – tę datę będę pamiętała, dlatego że to było tak. Był wybuch na placu Krasińskich i wtedy zginął mój cioteczny brat, przy wybuchu tego czołgu. Moją matkę na Filtrowej wyrzucili Niemcy, kazali jej wyjść w ciągu piętnastu minut z domu i podpalili dom. I ja szłam kanałem. Tak że zapamiętałam sobie 13 [sierpnia].

  • Skąd pani szła tym kanałem, gdzie pani doszła?

Proszę pani, weszłyśmy, szłyśmy we trzy. Trzy dziewczyny, gdzieś od Elżbietanek, więc przypuszczam, że to było, szłyśmy pod Czerniakowską, to wiem na pewno. I wiem, że nie było wcale tak okropnie w tym kanale. Myśmy się bały tylko, żeby nie wyjść za wcześnie. To było wiadomo, że wtedy owszem, pomogą, wyciągną i zatłuką.

  • A kto prowadził? Pamięta pani, jak to było?

Była łączniczka, która przyszła ze Śródmieścia na Czerniaków i ona sobie jakieś tam znaki pewno porobiła. Ona nas prowadziła i myśmy dwie szły za nią.

  • Jak długo pani szła?

Proszę pani, wyszłyśmy przy… Boże drogi, to się nazywało Dom Pracy... na [ulicy] Czerniakowskiej. Ja próbowałam tam po wojnie pójść, ale pogubiłam się, nie znalazłam tego. Prawdopodobnie dlatego, że jak wyciągnęli, [bo] pomagali nam wyjść z tego kanału, to pewno… No, jakoś nie patrzyłam na to. Tak że bardzo niewiele, właściwie nic nie pamiętam. Potem tylko pamiętam, żeśmy szły już górą do ulicy Książęcej i na Książęcej było ciężkie przejście, dlatego że tam byli Niemcy i wiadomo było, że trzeba było przejść na drugą stronę, jakoś z jednej na drugą. Przejście przez ulicę było [niebezpieczne]. I nawet był jakiś strzał, chyba nieskuteczny. Potem przez plac Trzech Krzyży i ja potem doszłam do ulicy Emilii Plater, tam było mieszkanie siostry mojej matki i ona tam była. I tam się znalazłam.
Stamtąd trafiłam do szpitala, szpitalika takiego przy ulicy Marszałkowskiej , w podziemiach firmy Jotkowski – firma narzędzi chirurgicznych, narzędzi lekarskich. Na parterze był sklep, a w podziemiu było coś większego i tam był urządzony szpital. Ja tam dochodziłam, bo tam chyba dwie czy trzy osoby z personelu jakiegoś, zupełnej zbieraniny, mieszkało. Nie pamiętam, jacy tam byli lekarze. Przypuszczam, że bardzo, bardzo przypadkowi. Potem sobie myślałam „Boże drogi, jakie to szczęście, że nie musiałam im się oddawać pod opiekę”. No i… Ale to już zaraz, zaraz dojdę, bo już wszyscy jesteśmy zmęczeni i państwo, i ja, dobrze. [...]
  • Czyli zaczęła pani pracować w tym szpitalu…

Pracowałam w tym szpitalu [polowym numer 7 przy ulicy Marszałkowskiej 74]. I tam w tym szpitalu, co tam... kogo ja stamtąd zapamiętałam... Przyszła ze Starego Miasta grupa chyba ze trzech czy czterech mężczyzn, właśnie ze Starego Miasta, z porucznikiem Sosabowskim. On stracił oczy. Stracił wzrok na Starym Mieście, w walkach na Starym Mieście. Był mężem mojej koleżanki ze szkoły pielęgniarskiej. Ona ich przyprowadziła, ona ich przyprowadziła właśnie do tego naszego szpitalika. I oni się zachowywali tak, że mówili, że my to w ogóle nie wiemy, co to jest Powstanie. Powstanie to było u nich. Jednym słowem byli w sytuacji, kiedy ten człowiek stracił wzrok, mężczyzna... On był – nie powinnam tego mówić – był bardzo przykry w takich kontaktach [międzyludzkich, codziennych]. Po prostu uważał nas wszystkich za takich, co to tam... „Co wy wiecie w ogóle o wojnie”. No, tylko „my”, tylko „my”, tylko „my”. Dobrze. No i to było to… Ja ich potem oboje spotkałam we Wrocławiu, chyba w dobrych parę miesięcy później. Wiem, że on potem chyba był w Anglii. Do ojca pewno pojechał jakoś tak. Do generała Sosabowskiego.
Inni pacjenci, których zapamiętałam i będę pamiętała, to byli jeńcy niemieccy, którzy dostali się właśnie do niewoli polskiej. Pracowali na jakimś podwórzu przy ulicy Hożej, tam padła bomba i oni byli tam ranni. Przy czym te rany, nie pamiętam, chyba nie były jakieś bardzo groźne. Natomiast jeden z nich umarł na tężec. I proszę państwa, ja po prostu widziałam to pierwszy, na pewno ostatni raz w życiu, jak wygląda, jak straszny jest tężec. Nie było surowicy naturalnie, żeby to [leczyć], tak że on umarł. A zresztą ci żołnierze, ci jeńcy niemieccy potem, już po kapitulacji, powiedzieli, że oni będą mówić, że byli traktowani tak jak nasi ranni, jak inni ranni.

  • Jak duży był ten szpitalik?

Proszę pani, to było…

  • Ile osób tam mogło być?

Na pewno nie więcej niż dziesięć, dwanaście, bo to było, to była taka…

  • Pani tam dochodziła z ulicy Emilii Plater?

Dochodziłam z Emilii Plater jakimiś [przejściami piwnicznymi], pod ziemią na ogół, było takie jakieś przejście zrobione. Przy czym wydaje mi się, że mieszkańcy pod koniec byli nastawieni do Powstania niechętnie. Po prostu uważali, jednym słowem, że coś już się powinno się [zrobić], że powinno się pewno poddać.

  • Gdzie pani spotykała tych mieszkańców?

Po drodze. Po drodze.

  • Właśnie w trakcie tej drogi z Emilii Plater na Marszałkowską.

W tej drodze, w tej drodze. Pamiętam, słyszałam pierwszy i zresztą chyba jedyny raz w życiu taki śpiew chóralny: „Kto się w opiekę”. Ludzie śpiewali. Były te kapliczki przydomowe i ludzie to śpiewali. Jednym słowem, tak to było. Proszę pani, już się zbliżam do końca.

  • Poruszyła pani kilka rzeczy, które nas interesują. Życie religijne. Mówiła pani, że widziała pani, że ludzie śpiewali. Czy to były msze, czy to były takie po prostu modlitwy? Czy pani też uczestniczyła?

Nie, ja nie uczestniczyłam w tym śpiewie. Przy czym te kapliczki widziało się po drodze. To były jakieś takie małe na ogół rzeczy, ale na podwórkach to było te kapliczki widać i widać było, że ludzie tak [śpiewają], „Kto się w opiekę odda panu swemu”. To było takie, tak... A potem mogę powiedzieć o kapitulacji?

  • Tak, ale jeszcze za chwilę. A czy pani miała kontakt ze swoimi rodzicami?

Nie, nie, nie.

  • Czy pamięta pani coś jeszcze ze swojego życia w tamtym czasie? Kontakty z Powstańcami, normalnymi ludźmi czy z Niemcami, mieszkańcami Warszawy, czy też z okupantami?

To mi jakoś wyparowało z pamięci. Nie pamiętam moich powstaniowych jakichś [momentów], co ja robiłam, czy ja coś czytałam, czy coś. Dlatego że w tym mieszkaniu u ciotki było spokojnie na Emilii Plater. To było tuż przy granicy z niemiecką częścią. Ja o tym za chwilkę powiem, jeżeli można.

  • Proszę już teraz.

Więc jak wybuchło… Jak została podpisana kapitulacja, to trzeba było coś zrobić z ludźmi, którzy nie chodzili, czyli albo to byli ranni, albo to byli ludzie nieporuszający się. I Niemcy… Wrócę do topografii. To było na rogu Koszykowej i alei Niepodległości. Naprzeciwko szkoły pielęgniarstwa, naprzeciwko CePeLeku, to, co państwo wiedzą pewno, tam był punkt, dokąd mieliśmy odnosić rannych, chorych do transportu do jakichś miejsc, szpitali poza Warszawę. Zapamiętałam, że chodziło o Milanówek, szkoła pielęgniarstwa. Jak po kapitulacji... Wiedziałam przecież, że mieszkając na tej Wilczej, przychodząc na nocowanie do ciotki, jestem tuż przy mojej dawnej szkole, przy tej… I pierwsza rzecz, to poszłam tam. Tam było trochę koleżanek, które tam Powstanie zastało czy doszły tam jakoś, czy jak. No i widziałyśmy, jak tam jest.
Więc jak tam było? Tam byli świetni lekarze, było sporo pielęgniarek, w tym zespół pedagogiczny i dyrektorka szkoły, pani Romanowska, która była bardzo wybitną postacią. Myślę, że należy jej się jeszcze kilka słów, jeżeli można, to powiem o niej potem. Ja tam poszłam i zorientowałam się, jak tam jest. Nie było wody, nie było [warunków], narzędzia były brudne, to było wiadomo. Proszę państwa, wszystko, każda rana, która by się zagoiła, jak się to mówi po lekarsku, per primam intentionem, to znaczy przez rychłozrost, z cienką, gładką blizną, ropiała. Wszystko ropiało. Był taki doktor Bętkowski, który uważał, że soda jest przynajmniej. Soda bywała dostępna w jakichś domach, gdzieś w gospodarstwie soda, tego, no więc że sodą jakoś to miało dobrze działać na ranę. No tak. Jednym słowem, zorientowałam się, jak tam jest, że tam jest coś takiego. I nosiłam, pomagałam nosić ludzi z części powstańczej do części niemieckiej. To było okropne noszenie, dlatego że nie było noszy, nie było tego, no więc nosiło się na ogół na rękach, jakoś we dwójkę na czymś, no tak jak się dało.

  • Ale którędy, pod ziemią czy ulicami?

Nie, nie, nie. Na ogół, podkreślam, to było niedaleko. Granica była tuż za tą szkołą pielęgniarstwa. Czyli granica, której nie było – to było po prostu tyle, że to była część okupowana, a to była część powstańcza. Ale ulica, o ile pamiętam, była gładka, nawet nie była [zniszczona, zagruzowana]. No więc jednym słowem nosiło się tych ludzi. Nosiło się, nosiło się.
W tym czasie zdarzało mi się stać, jak tych rannych czy chorych żeśmy nieśli, to przechodzili Powstańcy do niewoli. Ja nie widziałam ani jednego [gestu] ze strony Niemców, ani jakichś okrzyków, nie mówiąc już o rękoczynach. Zachowywali się absolutnie poprawnie. Na tym punkcie, na który patrzyłam parę razy, było absolutnie spokojnie i w powadze.
Za którymś podejściem ja sobie pomyślałam... byłam bardzo zmęczona, ale pomyślałam sobie, że jestem przecież o pół kilometra od domu. Niech oni mi pozwolą pójść zobaczyć, co się dzieje z rodzicami, czy żyją. I poszłam do jakiegoś Niemca, pewno jakiegoś oficera i powiedziałam. Nie znam niemieckiego, ale jakoś powiedziałam, że [zrozumiał]. On coś mi odburknął i sobie poszedł. I ja stałam tak i za chwilę zobaczyłam, że staje przy mnie żołnierz z karabinem i mówi coś tam do mnie i tak pokazuje. No więc poszłam z nim i po prostu poszłam stamtąd na Filtrową. Nie było żywej duszy. Nie tylko człowieka, ale ani psa, ani kota, ani jak mi się wydaje, ptaka żadnego. Nic. Nie było absolutnie nic, tylko spalone. Doszliśmy do Filtrowej i zobaczyłam ten mój dom rozwalony, spalony, taki bez drzwi, bez okien, bez tego... No i zobaczyłam, że w ogródku przynajmniej nie było jakichś zwłok, bo też mogły być. Nie było. I ten Niemiec nie odezwał się do mnie przez cały czas. Ja nie mam pojęcia, kto to był. Był troszkę śniady jakiś, jak go tak. Jakoś wydaje mi się, że troszkę taki śniadawy. Ale ani słowa do mnie nie powiedział. Tak że ja nie wiem, kto to [był]. Ale nie był jakiś, że tak powiem, wschodni, tak, bo tutaj przecież wiadomo było, że były „kałmucy”, którzy na Ochocie… Straszne rzeczy były wtedy, kiedy tego 13 sierpnia wypędzali mieszkańców, to zwłaszcza dziewczynom no to tak. No dobrze. Jednym słowem, wróciliśmy.
I wtedy ja na drugi dzień (chyba na drugi dzień rano) poczułam straszliwe bóle brzucha. Takie bóle brzucha, o których wiedziałam, że to nie przejdzie po jakichś [lekach] rozkurczowych, po jakiejś spasminie, że to nie jest to. No i rozpoznałam u siebie – ja sama – zapalenie otrzewnej. A zapalenie otrzewnej rozlane to jest tak, że jak się nie zoperuje, to się umiera. No i koleżanka jedna mi to potwierdziła. No i potem przyszedł jeden, drugi doktor i powiedzieli: „Słuchaj, nie ma tutaj… To nie jest do dyskusji. Wiesz, jakie są lekarstwa, że są brudne, że pewno ci to będzie ropiało, że tego, ale nie ma wyboru. Trzeba to zoperować, bo umrzesz”. I mnie zoperowali. I proszę państwa, zagoiło się jak na psie, tak że ja wyjechałam. Przełożona tej szkoły bardzo takim stanowczym głosem powiedziała, że wywozi się zaopatrzenie do szpitali, do których jadą ci pacjenci, których żeśmy tutaj przyprowadzili, i że sprzęt jest niezbędny tam, bo inaczej nie tego. I że pojedzie tutaj ta, nie operowana czy ranna, nie wiem, jak tam powiedziała. I ja wyjechałam z Warszawy do Milanówka. Miało być do Milanówka, w Pruszkowie mnie wysadzili. Jednym słowem, tak skończyłam Powstanie.

  • Kiedy to było? Pamięta pani, jaki to był dzień? To był wrzesień czy październik?

Byłam operowana pierwszego albo drugiego. Pierwszego była kapitulacja... Pierwszego była kapitulacja, to byłam drugiego albo trzeciego operowana.

  • Października?

Tak. Tak. I zaraz potem na drugi dzień mnie wywieźli. Na drugi dzień mnie wywieźli do Pruszkowa, o ile pamiętam.

  • Co się z panią działo dalej?

Tam jacyś kolejarze jakoś…

  • Czy była pani w obozie przejściowym?

Nie, nie, nie, nie, nie, nie. Tam była… Jakaś część mojej rodziny mieszkała, miała tam jakiś…

  • W Pruszkowie?

Mieszkała w Pruszkowie. I nie wiem jak, absolutnie tego nie złożę, bo to było drugi dzień po moim [zabiegu]. Przy czym chcę powiedzieć, że jedno, o co się zapytałam przed wyrażeniem zgody na operację, to powiedziałam, że wiem, że będę ropiała, wiem wszystko, że brudne, że to, godzę się. „Tylko co z narkozą?” Oni powiedzieli: „No to cię pokropimy eterem i już. Eter jest do tego”. Eter był. No i… Więc jednym słowem, dobrze.

  • Przyjechała pani do Pruszkowa, do rodziny.

Przyjechałam do Pruszkowa i zagoiło się. Zagoiło się. [...]

  • Zanim przejdziemy dalej, do okresu po Powstaniu, pani jeszcze chciała powiedzieć o dyrektorce tej szkoły pielęgniarskiej.

Tak, tak. Myślę, że mogę tutaj powiedzieć. To była pani Jadwiga Romanowska. Pani o bardzo mocnym charakterze, której [coś] zarzucano po Powstaniu, a wiemy, jakie były czasy po Powstaniu, jaki przyszedł reżym... Ona miała bardzo duże kłopoty. Przy czym nie była aresztowana za jakąś tam działalność. Nie przypuszczam, żeby w coś była uwikłana. Ona miała bardzo mocne przekonanie, że powinna robić to, na czym się zna, to znaczy organizować pracę nauczania pielęgniarstwa. Wyjechała z Warszawy, pojechała do Ciechocinka i tam była pielęgniarką na najniższym poziomie, jaki można. Sama pracowała w sanatorium, opiekowała się jakimiś chorymi. A to przewlekłe dolegliwości oskrzeli, a to wątroba komuś dolegała, a to coś jeszcze, tego typu rzeczy. Byłam tam kiedyś w Ciechocinku, dlatego że nasza klinika [Otolaryngologiczna Akademii Medycznej] wysłała tam swoich chorych po operacjach i to było takie przedłużenie leczenia. Leczenie poszpitalne to się nazywało. I myśmy tam wyjeżdżali na taką odpoczynkową [pracę], bo miało się niewiele roboty, a pod tężnię można było sobie pobiegać i było dobrze. I ja pamiętam, jak ona przyprowadziła jakąś pacjentkę do mnie na badanie laryngologiczne, bo ja byłam laryngologiem, no i ja się poderwałam wtedy, stanęłam na baczność i tego, a pani Romanowska powiedziała: „Pani doktor, proszę sobie nie przerywać pracy”. Tak. Tak mi to powiedziała. Nie wiem, jak potem było, wiedziałam tylko, że ona właśnie [siłę charakteru. Chapeau bas dla pani dyrektor Romanowskiej].

  • Pracuje tam.

Że ona tam pracuje. Ale pomyślałam sobie, że nie jest to emerytura. Nie jest to emerytura. Takie były czasy. Jeszcze trzeba powiedzieć, że jej się pewno udało, no bo nie była w jakimś więzieniu.

  • Przejdźmy jeszcze do pani czasów po Powstaniu i powojennych. Czyli pani pewnie po przybyciu do Pruszkowa się leczyła, dochodziła do siebie po operacji.

Nie, proszę pani, przepraszam bardzo. Zagoiło mi się świetnie. Po prostu ja nie miałam okresu pooperacyjnego, jeśli tak można powiedzieć.

  • Dobrze. To co pani robiła w Pruszkowie? Czy gdzieś dalej pani pojechała?

Proszę pani, ja ten czas starałam się, żeby jakoś trochę... trochę przebyć go. To był czas, kiedy szkoła zaczęła się organizować. Matka moja zresztą miała tam ogromne kłopoty, jak mówiłam, w tej Podkowie Leśnej Zachodniej. Potem zachorowała i praktycznie biorąc, nie [wróciła do zdrowia] i w bardzo w niedługim czasie potem umarła.

  • Pani nie mówiła o swojej matce. Pani matka została wypędzona z Warszawy i pojechała…

Już nie pamiętam, jak to się stało, że pojechała akurat do Podkowy Leśnej. Po prostu mam jakąś przerwę, czegoś nie pamiętam. Wiem, że tam były ogromne kłopoty. Ten reżim, o którym może państwo wiedzą od swoich rodziców, od dziadków pewno raczej, myślę, że o tym czasie się mówi niewiele. To był ciężki czas.

  • Proszę powiedzieć, co działo się z panią później?

Proszę pani, było tak, że przez jakieś takie przyjacielsko-sąsiedzkie kontakty myśmy w trzy osoby znaleźliśmy punkt zaczepienia w mieszkaniu przyjaciół mojej ciotki, przy ulicy Kruczej. I tam doczekałam się odbudowania naszej Filtrowej. Przy czym Filtrową trzeba było sprzedać połowę, bo wszyscy wyszli, tak jak stali, więc nie było nic. Rodzice sprzedali połowę domu za remont całości, bez pieniędzy. Ani złotówki nie było. Ale mieliśmy gdzie mieszkać.
  • Czyli jeszcze z całą rodziną wróciliście do Warszawy, tak?

Proszę pani, nie. Ojciec jeszcze był w Siennicy. Tam jeszcze jakoś pracował trochę. Ojciec mój miałby w tej chwili sto trzydzieści dwa lata.

  • Dużo.

Długowieczność to są jego geny. Ojciec miał dziewięćdziesiąt lat, jak umarł w siedemdziesiątym drugim roku, więc był wtedy jakoś tam tak...

  • A jak pani przyszła do Warszawy zaraz po wojnie?

Proszę pani, szłam piechotą. Szłam piechotą, bo inaczej nie [można było]. EKD nie chodziło i szłam torami. Torami żeśmy szli, po prostu torami szło się do Warszawy. Nie można było zabłądzić.

  • Co pani zobaczyła, jak pani doszła do Warszawy?

Proszę pani, ponieważ [wcześniej] widziałam najważniejszą dla mnie część Warszawy, to jest Filtrową moją, spaloną, [więc] widziałam, jak to jest. Wiedziałam, co ja tam zobaczę. To brzmi może nieładnie, ale niczego gorszego zobaczyć nie mogłam. Więc, no, zrujnowana Warszawa, to tak... Ale ja jakoś, widocznie to była sprawa tego, że się jest młodym, jakoś wierzyłam, że sobie damy radę. Tylko była sprawa, co będę dalej robić, bo życie „zwekslowało” mnie na tory, na które się nie wybierałam, nie miałam zamiaru iść, prawda. Miałam tę filologię romańską, chciałam to robić. I zostało mi jakieś coś wobec tej Francji, że chciałam. I jeżeli można, to powiem o tym, że ja ciągle jeszcze jeżdżę, co roku, na kongres mojej specjalności do Paryża. Jestem honorowym członkiem towarzystwa. Przy czym, żeby nie było wątpliwości, Francuzi, bardzo pięknie, nie uznają określenia emeryt, nie lubią go. Bo ci ludzie, którzy są na emeryturze, nie lubią tego. Więc tam jest „honorowy”.

  • Honorowy?

Honorowy członek. Honorowy członek towarzystwa. I to się nazywa membre honoraire. Ale jest i membre d'honneur i na to się wstaje [z miejsc]. Bo membre d'honneur to jest trzy czy pięć osób ze świata. To są ludzie... no, duzi. To są ludzie duzi, a my dzisiaj honorowi. [Membre d'honneur] to jest członek honoru, a to jest człowiek honorowy, jakby tak przetłumaczyć. I proszę pani, jeżeli mogę jeszcze powiedzieć o rozmowach z kolegami. Ja do Francji pojechałam pierwszy raz w pięćdziesiątym ósmym roku na staż. Jakoś mi się to udało.

  • Przepraszam, że pani przerwę. Czy mogłaby pani jeszcze opowiedzieć o swojej edukacji po wojnie?

A więc o edukacji. Edukacja… Może i ojciec trochę, i ten profesor Paszkiewicz, przyjaciel ojca, mocno związany z naszym uniwersytetem, powiedział mi: „Słuchaj, stoisz przed otwartymi drzwiami, to przez nie wejdź”. I ja poszłam na medycynę. Zdałam egzamin. Teraz bym go nie zdała, dlatego że teraz jest obowiązkowa matematyka. Ale pewno bym się pouczyła tej matematyki, jak by było wiadomo, że jest obowiązkowa. Ale skończyłam medycynę i potem jakoś się tak zrobiło, że jeszcze przed dyplomem a po zdaniu egzaminu z laryngologii poszłam na laryngologię, bo mi się to podobała. Trzy dziewczyny poszły z mojego kursu. We trzy poszłyśmy do tej kliniki. I mówią, że od tego czasu zaczęła się feminizacja laryngologii, że to tak się stało. No i potem robiłam kolejno specjalizację, doktorat, habilitację, profesurę.

  • Czy z tego powodu, że była pani w czasie Powstania sanitariuszką, że pomagała pani Powstańcom, była pani później w jakiś sposób prześladowana? Czy miała pani jakieś nieprzyjemności?

Proszę pani, jest tak, że o tym, co robili moi koledzy, z którymi byłam bardzo zaprzyjaźniona, z którymi pracowaliśmy na ostrych dyżurach... To jest najbliższą formą współpracy, jaka może być, to jest, że jeden coś umie, a drugi boi się to robić i ten jeden pomaga drugiemu. To jest taka współpraca, którą się będzie pamiętało po latach z wdzięcznością, że: „Ojej, on mi wtedy tam pomógł”, czy jak. W tej chwili tego nie ma, tego nie ma zdecydowanie. Natomiast myśmy o sobie… Ja się o przeszłości tego kolegi, którego właśnie mam na myśli, który mi tak pomógł w czasie operacji... Wtedy było szalenie mało jednostek [szpitalnych], które miały ostre dyżury.

  • Mówi pani o Powstaniu?

Nie. Mówię już o mojej medycynie, o skończeniu mojej medycyny. Ja miałam dyplom i ja technicznie umiałam szalenie mało, w sensie operacyjnym, i właśnie ludzie, którzy potem nie robili jakichś wielkich karier naukowych, pomagali mi tak ogromnie, że ja to pamiętam i będę pamiętała do końca życia na pewno. Już teraz chyba jestem zmęczona, bo strasznie... Musimy kończyć.

  • Pytałam, czy pani była prześladowana w jakiś sposób z tego powodu, że brała pani udział w Powstaniu?

Proszę pani, starałam się, żeby o tym nie mówić. Myśmy żyli w takim świecie, że troszkę to było inaczej niż teraz jest, troszkę to było inaczej. Właśnie opowiadam o tych kolegach. Niektórych ja dopiero potem (oni tworzyli laryngologię polską) dowiedziałam się [ich] życiorysów. Na przykład ten kolega, o którym opowiadam, który się nie dosłużył żadnych stopni naukowych, a był po prostu świetny, przede wszystkim jako człowiek świetny, no i umiał technicznie różne rzeczy, to dowiedziałam się, że był w obozie koncentracyjnym i że wyszedł, tak. Ale to już było dużo, dużo potem, kiedy można było o tym mówić, a przedtem się po prostu nie mówiło. Proszę pani, o, koledzy, którzy przychodzili, jakieś łatki antysemitów się dostawało. Ja akurat nie […].

  • Jakie są pani najgorsze wspomnienia z Powstania?

Z Powstania? Moment zobaczenia mojej Filtrowej spalonej.

  • A czy jakieś piękne wspomnienia pani ma z Powstania?

Piękne wspomnienia?

  • Albo dobre?

Proszę pani, dobre... Myślę, że chyba to, co opowiedziałam: „Kto się w opiekę odda panu swemu”. [Kiedy] usłyszałam, jak ludzie to śpiewają, jakoś tak w myśli dołączyłam do tego i pomyślałam sobie, że przecież to o to chodzi. Ja nie jestem jakaś bardzo gorliwa katoliczka, ale głęboko wierzę w Pana Boga naszego.

  • Pani jeszcze mówiła dużo o takim aspekcie, jeśli chodzi o ustrój. Może jeszcze o tym chciałaby pani coś powiedzieć. Mówiła pani, że za mało się o tym mówi. Może jeszcze pani chciała coś dodać.

Jeszcze chciałam powiedzieć o moich kolegach, ale o kolegach z Francji. Ponieważ spotykam się z nimi jednak od bardzo wielu lat, przy czym to są spotkania takie tygodniowe, tygodniowe, króciutko, ale w czasie jak wiadomo, że to jest na krótko, to się czasem chce sporo powiedzieć. I jeżeli można, to chciałabym powiedzieć o takim jednym koledze, który ma na nazwisko... no powiem to nazwisko, bo nazwisko jest starorzymskie, mianowicie Colonna d'Istria. To [jest] kolega […] z Korsyki, a pracował w Marsylii i rozmawialiśmy kiedyś o wojnie. I ja powiedziałam, że Francja bardzo prędko podpisała kapitulację, a on mi powiedział: „Tak, tak, wiem, że wy Polacy macie inne podejście, ale pomyśl sobie o młodzieży. Ile wyście młodzieży, zwłaszcza chłopców, młodych mężczyzna stracili, a myśmy ich zachowali. To też może trzeba wziąć pod uwagę, może warto”. Tak. A drugi, którego bardzo cenię, bardzo wybitny specjalista, bardzo mądry człowiek, powiedział mi: „Wiesz, ja myślę sobie, że wy po stu dwudziestu trzech latach rozbiorów między trzema absolutnie różnymi systemami – bo to nie było, że państwa, ale systemy różne – że wyście się zjednoczyli, wy z powrotem jesteście jednym państwem. Uuu, Francja by się nie zjednoczyła”. Więc mam to jakoś w pamięci, bo myślę sobie, że to są ważne, ważne zdania. Jest zdanie takie, że myśmy... Teraz przez tyle już tygodni czy miesięcy idą audycje na temat rocznicy powstania styczniowego, a potem wiadomo, że była żałoba narodowa i wiadomo było, że chłopaki byli wychowywani przez matki na ogół i że matki, że Polki decydowały właściwie o tym, jacy oni byli, bo ich formowały głównie panie.

  • Myślę, że pani zrobiła dobry wstęp do ostatniego pytania, czym dla pani było Powstanie Warszawskie. Co pani teraz myśli, z perspektywy lat i pani doświadczeń życiowych? Bo ono też wpłynęło na pani życie, zamiast romanistki została pani lekarzem medycyny.

Tak, na pewno moje życie inaczej by się potoczyło.

  • Ale też nie mówiła pani za dużo o emocjach, które panie towarzyszyły, o tym, co pani myślała, czy to było ważne, czy to był obowiązek walczyć wtedy, czy pani czuła to w sobie, że musi walczyć. Co pani myśli o tym Powstaniu?

Myślę, że właśnie fakt... Proszę pani, ja mam w sobie krew niemiecką i mam w sobie krew rosyjską, i to sporo tej krwi mam. Natomiast myślę, że zostałam wychowana przez rodziców na Polkę, ponieważ oni byli Polakami mocnymi. Jakoś nie bardzo sobie wyobrażałam, że można zrobić inaczej. Jakoś to było takie zaprogramowane chyba czy jak. Ja nie miałam tego, że wybór, że decyzja, że coś. A najgorszy moment podkreślam, to było, jak stanęłam przed wypalonym domem, z tym sympatycznym człowiekiem, [nie wiem jakiej był narodowości, ten żołnierz niemiecki], który mi towarzyszył i chyba mnie tak pogłaskał po ramieniu i ja się wtedy odwróciłam, że już wracamy. Nie zamieniliśmy słowa zupełnie, ale po prostu tak było.


Warszawa, 3 lutego 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Wanda Mitkiewicz-Bochenek Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód I Śródmieście, Sanitariat Okręgu Warszawskiego AK „Bakcyl” Dzielnica: Mokotów, Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter