Wiesław Depczyk „Drohojemski III”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wiesław Depczyk, pseudonim „Drohojemski III”, urodzony 22 lipca 1926 roku.

  • Proszę podać stopień w Powstaniu i w jakim zgrupowaniu pan walczył?

Tak jak jest napisane w legitymacji z Powstania. Różne były wersje stopnia, ale tam jest kapral podchorąży. [Było] trochę nieporozumień, bo było plutonowy.

  • Gdy wybuchło Powstanie, to pan właśnie skończył osiemnaście lat?

Zgadzałoby się. Jeśli chodzi o przynależność wojskową w czasie Powstania – 140 pluton, 2. kompania, IV zgrupowania Obwodu Śródmieście AK „Gurta”. „Gurt” to był pseudonim dowódcy zgrupowania, nazwiska w tej chwili nie będę podawał, bo te rzeczy są dokładnie opisane w książkach naszego zgrupowania.

  • Przedmiotem naszego wywiadu jest oczywiście Powstanie, ale trzeba zacząć od nieco wcześniejszych dziejów, wszystkiego, co doprowadziło do Powstania. Może zechce pan podzielić się wrażeniami, jak pan zapamiętał pierwszy września 1939 roku?

Byłem akurat w mieście, na ulicy bodajże Chłodnej, kiedy usłyszałem warkot samolotów. Była taka wersja, że to ćwiczenia naszego lotnictwa. Nie bardzo ludzie w to wierzyli. Jakie to były ćwiczenia, skoro się nagle usłyszało wybuchy bomb? Oczywiście przedtem już była atmosfera bardzo napięta. Mój tata opowiadał, że niedobrze sprawa wygląda, że zanosi się na wojnę. O wojnie niewiele [wiedziałem] tyle, co tata opowiadał ze swojego działania w czasie pierwszej wojny. To znaczy mój tata był w wojsku rosyjskim, inni Polacy byli w austriackim, wiadoma sprawa. Pobiegłem do domu. Tata przyszedł i powiedział, że niestety, ale zaczęła się wojna. Później [rozpoczęło się] systematyczne bombardowanie Warszawy, dzień w dzień, oczywiście piekło. Nasza artyleria jeszcze działała, mnóstwo polskich żołnierzy było na terenie Warszawy. Z biegiem czasu okazało się, że uje amunicji, nasze lotnictwo właściwie nie istniało.
Po pewnym czasie Niemcy już podchodzili pod Warszawę i mogli wtedy używać artylerii. Było tak – w dzień samoloty, w nocy artyleria. Artyleria przeważnie burzyła górne piętra. Oczywiście bez przerwy alarmy i tak dalej. Z biegiem czasu wiele państwowych instytucji zaczęło się ewakuować. Mój tata był w państwowej instytucji, jako że był policjantem polskim, zwykle to nazywano granatową policją. Policja zawsze była, jest i będzie. Mój tata powiedział, że będzie ewakuował się ze swojego komisariatu. Natychmiast mój brat o cztery lata starszy mówi, że wyjeżdża z tatą. Oczywiście drugi brat – tylko dwa lata ode mnie straszy – też zapowiada, że będzie uciekał z tatą na rajzę tak zwaną. Ojciec nie chciał tego słuchać i zabrał tylko starszego brata. Zostawił nam pół worka ryżu, bo nic więcej do jedzenia nie było.

  • Mama musiała zająć się prowadzeniem domu i wszelką odpowiedzialnością...

Kobiety nie uciekały z Warszawy, nie ewakuowano ich, tylko mężczyzn młodych do pewnego wieku, bo się bali jak Niemcy postąpią z mężczyznami. Wiadomo było, że Warszawa była broniona, że budowało się barykady, okopy i tak dalej. Niemcy nie byli tym zachwyceni. Ojciec wyjechał, a my z mamą zostaliśmy na garstce ryżu i cynamonie. Tylko cynamon i ryż był, nic więcej.

  • Dlaczego akurat ryż i cynamon?

Tata gdzieś zdobył woreczek ryżu, dostał przydział dla rodziny i nam to dostarczył. Po pewnym czasie Warszawa skapitulowała, Niemcy weszli. Nie wiadomo było jak się zachować, człowiek nie miał pojęcia, jacy [są] Niemcy. Słyszało się, że rozstrzeliwują, później był Wawer. Po pewnym czasie mój tata wrócił z ucieczki.

  • Kiedy mniej więcej wrócił?

Już pamięć nie ta, mniej więcej po dwóch tygodniach.

  • Co opowiadał o ucieczce z Warszawy?

Po różnych perturbacjach dotarli mniej więcej do Bugu. Tam się przeprawili. Mój tata wyjechał z konwojem kilku platform konnych i z policjantami, całą grupą komisariatu uciekali. Tam dotarli, ale okazało się, że z drugiej strony nadchodzili Sowieci. Z jednej strony Niemcy, [więc] ci uciekali, a z drugiej strony Sowieci. Niestety, ale Sowieci w nocy atakowali, czołgi tłukły po wsiach, po domach. Oni w płytszym miejscu przez Bug się przeprawili i mój tata postanowił wracać, bo co ma robić. Tam iść, czy tu iść? Postanowili wracać przez posterunki niemieckie. Ojciec myślał, że będą internowani czy coś takiego – nic podobnego, Niemcy widząc polską policję przepuszczali ich. Oni [szli] z karabinami, z bronią. Wrócili do Warszawy. Każdy z policjantów poszedł do domu, mój tata przyszedł. Wszyscy wracali. Mojego ojca z bratem długo nie było, dwa tygodnie, może dłużej i martwiliśmy się, czy oni w ogóle żyją. Była straszna radość jak się ojciec pokazał. Mieszkaliśmy na piątym piętrze na ulicy Smoczej. Brat krzyknął z podwórka, to radość była niesamowita, wrócili.
Później tata zaczął pracować dalej w policji, jako że Niemcy kazali wszystkim policjantom stawić się w komisariatach. Ojciec [zastanawiał się] co robić, ukrywać się znów? Na razie widzi, że Niemcy represji nie stosują w stosunku do policjantów polskich. Teraz zachodzi pytanie: dlaczego Niemcy faworyzowali [policjantów]? Na co liczyli? Na współpracę? Może nie bardzo. Wydaje mi się, że oni musieli mieć łącznika z narodem gnębionym, a Polakom to było na rękę, bo w wielu wypadkach w komisariacie jednym czy drugim, mimo że tam był zawsze niemiecki oficer, ale byli [polscy] policjanci, można było się zwrócić w pewnej sprawie do policjanta z taką czy inną prośbą. Natomiast do Niemca nikt by się nie zgłosił, bo by się bał, a poza tym trzeba było dobrze znać język niemiecki. To trwało. Zaczęły się łapanki, rozstrzeliwania i tak dalej... Chodziłem do szkoły, to było gimnazjum i liceum ślusarsko-mechaniczne.

  • Pan miał dopiero trzynaście lat?

Jak już Niemcy weszli, to natychmiast się zgłosiłem po szkole powszechnej z kolegą i innymi do szkoły do liceum mechanicznego, bo nie było innego, a Niemcy [to] tolerowali, uważali, że wychowają robotników. Chodziło się do szkoły przez kilka lat aż do Powstania, to była szkoła, która dawała prawo technika mechanika, dobre to było. Szkół ogólnokształcących nie było, była tylko handlowa szkoła na ulicy Poznańskiej, do której chodziły [moje] koleżanki. Miało się kontakty z koleżankami. Natomiast tutaj chodziliśmy, to było na ulicy Chmielnej, to była szkoła kolejowa, ona do dzisiaj istnieje.

  • Chmielna 88?

O! Tam były normalne wykłady, a prace fizyczne, warsztaty mieliśmy na ulicy 11 Listopada. Tam się człowiek douczał technicznych rzeczy, a tutaj były normalne godziny lekcyjne. To trwało przez cały czas aż do Powstania.

  • Miał pan dwóch braci, jakie nosili imiona?

Straszy „Drohojemski I” – Tadeusz Jerzy. Drugi, starszy ode mnie dwa lata, Leszek Stanisław – „Drohojemski II”, a ja trzeci najgorszy. Tak to wyglądało.

  • Tadeusz „Drohojemski I” – jego fotografia jest w tej chwili uwidoczniona na wieży Muzeum Powstania Warszawskiego.

Tak, ku mojej radości. Nie ulega wątpliwości, że to [był] przyjemny moment jak spojrzałem i zdziwiłem się „Wybrano to? Bardzo ładnie”.

  • Czym zajmowali się bracia?

Właściwie prawie niczym, średni troszkę handlem. Najstarszy próbował pracować – były zakłady kolejowe na Woli – w zasadzie po to, żeby mieć legitymację, że się pracuje. Jak mnie zaczepili, to mogłem się tłumaczyć, że chodzę do szkoły, uczeń. Drugi brat chodził do gimnazjum Konarskiego, to było na Lesznie, on potem przerwał naukę. Najstarszy brat chodził do Władysława IV.

  • Na Pradze?

Tak. On nawiązał kontakty z kolejarzami. W zasadzie trzon zgrupowania „Gurt” wywodził się z braci kolejarskiej. On tam stopniowo, pomalutku nawiązał kontakty i zaczął działać w podziemiu, już w 1940 roku, już wtedy. Nie wiedziałem o tym, dowiedziałem się znacznie później.

  • W pewnym momencie wciągnął pana?

Tak, ale to już był styczeń 1943.

  • Jak to panu zakomunikował, pytał pana o zdanie?

Stopniowo, powiedział: „Słuchaj, jest działalność, są grupy bojowe działające w podziemiu, chciałbym żebyś ty…”. Na ulicy Złotej przysięgę odbierał porucznik, już nie pamiętam jego nazwiska, z której to Złotej potem wychodziliśmy do Powstania. Chodziłem razem z nim [roznosić] gazety, trzeba było [wziąć] całą teczkę gazet. Ktoś musiał najpierw sprawdzać drogę, którą się szło, którą on szedł. W bramie była wymiana teczek, nie wiadomo kto w bramie. Stopniowo mnie wciągał.
Znacznie później, kiedy on był w polskiej kryminalnej policji... To jest długa historia. A dlaczego? Nie pomogła legitymacja, że pracuje w warsztatach kolejowych. Złapali go na Nowym Świecie razem z kolegą. Mój tata mówił, że ten kolega to był syn przedwojennego komunisty. Mój tata znał go. Ten komunista mojego taty strasznie nie lubił, jak wszystkich polskich policjantów, ale to było nieważne. Mój brat się nie przejmował tym, kim był ojciec kolegi. Złapali ich, [zawieźli] na Pawiak. To był rok... wtedy, kiedy były duże łapanki. Oczywiście karteczki dostawaliśmy, które oni zrzucali z samochodu, że wiozą ich na Pawiak. Z Pawiaka, już nie pamiętam czy była wiadomość, chyba była, że ich wywożą do obozu, do Majdanka. Nie bardzo pomógł sam fakt, że ojciec był w policji. Mnie się wydaje, że oni powinni troszkę tolerancyjniej rodziny traktować. Jako to, on tu służy w policji na waszych usługach, a wy rodzinę chcecie wykończyć w ten czy inny sposób? Tata mój chodził do władz, dostał papier. To już trwało ze dwa tygodnie. Chciał żeby oni w jakiś sposób zadziałali. Papier dostał, pojechał z moja mamą po dwóch tygodniach do obozu. Na szczęście to były początki zakładania obozu w Majdanku. Niemcy byli skorumpowani, na początku za pieniądze można było wykupić ludzi.

  • Brat został wykupiony?

Czy to zadziałał papierek, polecenie władz w Warszawie... Niezależnie od tego [daliśmy] pieniądze, żeby wykupić kolegę. Wykupili chłopaka, tak że razem przyjechali do Warszawy. Pan komunista był mojemu ojcu strasznie wdzięczny podobno, ale to już nieważne. [Brat] wrócił ciężko chory, jako że tam nic nie dostawali do jedzenia, aby mieć wodę – to tylko śnieg topili i sobie pili. On był dosyć anemiczny, szczupły, na zdjęciach też jest chudzielec. Wrócił chory, leżał przeszło tydzień. Wobec tego, że jego koledzy z warsztatów wiedzieli, że przecież ojciec jest w policji – tam prawdopodobnie byli też o nastawieniu lewicowym ci młodsi, różni ludzie – to zaproponowali bratu, żeby z ojcem spowodował, żeby jego też przyjęli do policji. Mój tata miał wśród oficerów w policji bardzo dobrych przyjaciół, wiedział, że oni działają w podziemiu. To była zupełnie inna grupa tamci i ci, każdy działał na własną rękę. Oni mówili do niego „Tatuńciu”. Bardzo był lubiany. Powiedzieli: „Będziemy się starali jakoś go wcisnąć”. Pisali pisma do Krakowa, pismo później nosiłem, ono mnie raz uratowało. Po jakimś czasie przyszło pismo, że przyjmują go do polskiej policji kryminalnej tak zwanej Kripo. On miał dyżury w jednym komisariacie, w drugim, oczywiście polskim. Zajmował się złodziejaszkami, kryminalistami pośrednimi. Dzięki temu swobodnie chodził ze swoją własną bronią, bo nie dostał służbowej. To był chłopak zawsze bardzo elegancki, zawsze buty z cholewami pięknie wyczyszczone, ubranko. To było charakterystyczne, że większość młodych chłopaków, którzy należeli do konspiracji, chodziła w butach z cholewami, może nie większość, ale bardzo wielu. On się potem czuł bardzo pewnie i dał mi papierek, na którym było napisane, że przyjmują go na okres, już nie pamiętam, do polskiej policji kryminalnej.

  • Jakieś zadania mu powierzono?

AK? Oczywiście. Chodziło o to, że wtedy spokojnie mógł roznosić paczki gazet, dokumentów, odpowiednich rozkazów. On się nie bał. W każdej chwili wyciągał legitymację i ok. W pewnym momencie jeździliśmy na Dworzec Główny, żeby kupować broń u Niemców, którzy wracali z frontu wschodniego. Oni byli wynędzniali. Bali się, mimo że brat pokazywał, że jest [z] kryminalnej policji, ale Polak. Nie wiedzieli – może to gestapo, też się bali jak nie wiem. Nie udawało nam się kupować broni, choć mieliśmy chęć. To znaczy ja stałem zwykle gdzieś z boku. Brat bardzo szybko nauczył się niemieckiego, którego uczył nas Żyd, to był anglikanin, znany sprzed wojny. Mieszkaliśmy w tym samym domu. Bardzo fajny facet, on uczył angielskiego, niemieckiego mnie i drugiego brata też. Nie bardzo chciałem się uczyć, ale brat bardzo szybko się uczył. To mu się przydało. On się absolutnie nie liczył z Niemcami, nawet jeżeli miał z nimi spotkanie, on był bardzo nerwowy i agresywny, uważał że się nie musi bać i koniec.
Miałby raz wpadkę. Rozpracowywał konfidentów. Potem mi opowiadał, że wtedy niewiele owało. W jednym z komisariatów wszedł do oficera niemieckiego do pokoju. Każdy oficer niemiecki urzędował w komisariatach. Rozmawiał o czymś z Niemcem, potem on go przeprosił, że na chwilę musi wyjść i zostawił listę konfidentów. [Brat] wiedział, że to konfidenci, orientował się i zaczął przepisywać sobie nazwiska. Ileś tam przepisał, ale usłyszał, że wraca ten oficer, więc schował [listę], ale chował w popłochu. Niemiec spojrzał na niego i na listę. To był moment – czy nie zechce go rewidować, wpadka byłaby pewna. Udało się. Podziękował, wyszedł i tak dalej. Miał służby i tu i tam. Próbował rozpracowywać, gdzie w komisariatach, czy nawet któryś z polskich policjantów nie zanadto się angażuje, nie ulega tak bardzo Niemcom. To trwało do Powstania. Oczywiście w czasie Powstania zgłosiliśmy się... Zresztą dwa dni wcześniej byliśmy na zbiórce, bo było już ostre pogotowie, ale zostało odwołane – to są znane szczegóły.
  • 1 sierpnia, godzina „W” pozostała panu w pamięci?

Oczywiście tak. Ciekawe, zawsze sami kisiliśmy kapustę na zimę. Znaczy ja, bo bracia nigdy nie chcieli parać się tą robotą. Kupowałem kapustę, pożyczałem szatkownicę, kapustę w beczkę i było co jeść, jako że w ogóle niewiele było do jedzenia. Przyjechał łącznik na rowerze i powiedział: „Natychmiast zgłosić się na Złotą”. Tam mieliśmy swoje miejsce bardzo utajnione, bo mieszkanie, w którym mieliśmy trochę pochowanej broni pod podłogą, w piecu, nigdzie nie było zarejestrowane. Brat średni był [w mieszkaniu], starszego nie było. On już poszedł na zbiórkę, natomiast średni powiedział: „To jeszcze muszę iść do zegarmistrza [po zegarek]”. Zegarek dał do naprawy. Mieliśmy przygotowane plecaczki w szafie. Tam były ze dwie puszki, buteleczka wódki to musiała być, jakżeż to bez wódki, mydło, szczoteczka, trochę bielizny, to wszystko. Mama nasza jak to zobaczyła, to mówi: „Co wy tu trzymacie w szafie?”. „Mamo, [na] bombardowanie”. Między nami mówiąc, to całymi nocami później Rosjanie bombardowali, w Warszawę tłukli jak nie wiem, noc w noc.

  • O którym okresie pan mówi?

Tuż przed Powstaniem, mniej więcej 1942, nie, 1943, 1944. Nikt się nie kładł spać, okna się otwierało. Zimno, mróz jak diabli, nie ma czym palić, ale trzeba było okna otwierać, bo szyb już nie nadążyłem wstawiać. To były przykre chwile. Nie da się ukryć – człowiek miał pietra, bomby lecą, obok dom zburzyli, gdzieś drugi zburzyli. Oni mówili, że podobno chcieli bombardować miejsca stacjonowania oddziałów niemieckich, ale to niejednokrotnie bywało tak, że budynek Niemcy zajmowali na koszary, a dalsze budynki już mieli Polacy. Nie mówię o dzielnicy tak zwanej niemieckiej, Szucha nie Szucha, tam gdzie wszystkich Niemców folksdojczy, reichsdojczy trzymali. Zgoda, gdyby tam bombardowali, a oni bombardowali trochę na ślepo. To były nieciekawe momenty. Na drugi dzień z kolegami swoimi, przyjaciółmi, chodziliśmy, oglądaliśmy zgliszcza, zabitych, rannych. To już było drugie przejście, najpierw Niemcy potem Rosjanie.

  • Wróćmy do godziny „W”

Plecak pod rękę, w tym momencie odwiedził mnie kolega [Ryszard], który [był] potem na Mokotowie. Nie mieli tam możliwości obrony, [owało] broni, Niemcy podpalili budynek, [w którym się bronili i wszyscy zginęli]. To mi mówił jego starszy brat po wojnie, którego potem maltretowało UB, pokazywał mi połamane palce, ale to już druga historia. [Wziąłem] plecak i schodzę z Ryśkiem na dół. Brat średni poszedł po zegarek. A ja jeszcze mówię: „Chodź napijemy się”. Obok była sodowiarnia tak zwana. Weszliśmy tam. Do właściciela mówię: „Niech pan da oranżadkę”. Pamiętam jak on mówi: „A co, już?”. To było charakterystyczne, bardzo wielu ludzi się orientowało, ale Niemcy też się orientowali, wiedzieli, że się szykuje Powstanie, tylko nie bardzo wiedzieli chyba dokładnie, o której godzinie. Podejrzewam, że wiedzieli którego dnia.
Z plecakiem [szedłem] na Złotą, Grzybowska róg Żelaznej, kawałek pieszo. Chodziły niemieckie patrole, Niemcy, Mongołowie – tacy skośni, dranie. Jak myśmy szli, o dziwo masa młodzieży, to był potok młodzieży, wszyscy gdzieś lecą. Niemcy się patrzyli, zgłupieli. Nie zaczepiali nikogo. Rany Julek, teraz to dopiero będzie heca, oni nic, szli, przyglądali się. To był potok młodzieży! Każdy leciał w swoją stronę. Rzeczywiście na Złotą przyszedłem, większość kolegów już była zgrupowana. Najstarszy brat już był na miejscu, już szykowali broń, czyścili, smarowali, ruch. Wpada mój średni brat. Słychać strzały na ulicy. Dozorcą tego domu był ojciec „Kurów” jednego i drugiego, [pan Kucharski]. Było ich trzech: pierwszy, drugi, trzeci „Kur”. Ojciec był najstarszy, to był chyba pierwszy „Kur”, był dozorcą, on się doskonale orientował, zawsze był na posterunku, wiedział czy czasem nie będzie obławy, czy Niemcy nie wpadają. Nota bene mieliśmy wyjścia do piwnicy.
Opowiem jak to było, jak dalej wyszliśmy. Tu się okazało, że jechał niemiecki samochód z żołnierzami i [chociaż] jeszcze nie było piątej, jeszcze nie było sygnału, ale ktoś nie wytrzymał i serią ich rozłożył, zatłukli Niemców. Już słyszymy na mieście mnóstwo huków i strzałów. Człowiek nie wiedział jak to będzie wyglądało, mówili nam – kilka dni. Na kilka dni się wzięło puszki konserw i to wszystko. Schodzimy na dół, grupa ze trzydziestu chłopaków, do piwnicy i piwnicami… Pięknie to wszystko było schowane, a wszędzie były przejścia od domu do domu. Potem przez całe Powstanie życie było tylko pod ziemią.

  • Kto był autorem tego? Kto to robił?

Grupy naszych starszych kolegów. Na ulicy Złotej półtora roku wcześniej przysięgę odbierali. Człowiek jak mówił te słowa, to drżało serce, poważnie to wyglądało: odpowiedzialność, że zdrada grozi śmiercią. Wreszcie wychodzimy na podwórze już od strony Chmielnej. Mieliśmy cały odcinek opanowywać od Żelaznej, od Towarowej do Nowego Światu, ale tę stronę Alej, a tamta strona do kogoś innego należała. Ulice Śliska, Pańska to był dosyć duży rejon Śródmieścia, to był właśnie rejon działania naszego zgrupowania. Wychodzimy na podwórko, tłum ludzi na podwórku, bo nie wszyscy wiedzieli co się dzieje, ale słyszą strzały – może obława? Obławy były bardzo częste. Patrzą na nas, w ogóle nie wiedzieli czy mają uciekać, chować się, jeszcze opasek na rękach nie mieliśmy, dopiero później [były] wydane. Wychodzimy na podwórko obładowani bronią, o ile broń była. Idziemy Chmielną. Pamiętam, że z początku ludzie krzyczeli, kwiatki rzucali nam. Mówię do brata: „Aby nie w doniczce”. Śmiałem się. Jeszcze brat mnie pytał: „Boisz się?”. „Jeszcze nie wiem na razie”. Walą, strzelają jak nie wiem. Na Chmielnej był hotel „Astoria”. Niemcy tam sobie zrobili dom publiczny dla swoich żołnierzy. Cały ciąg domów był na Chmielnej, myśmy [je] nazywali „Domy pod cegiełkami”. Ciągnęły się do samej Marszałkowskiej. Po drugiej stronie była restauracja „Żywiec” na rogu Alej i Marszałkowskiej, też mieliśmy [ją] w swoich rękach, do czasu. Biegniemy w stronę „Astorii”. Z drugiej strony jechał wózek z amunicją. Skąd oni go ciągnęli – nie pamiętam. Zamelinowany mieli. Jak wpadaliśmy do bramy Chmielna 67, 65, wózek im się przewrócił, [amunicja się] wysypała, bo pod krawężnik wjeżdżali, zaczęli zbierać. Niestety Niemcy z „Astorii” zaczęli strzelać, od razu jeden dostał, to był pierwszy zabity od nas chłopak, któryś był ranny.
Później zaczęło się normalne życie powstańcze na tym odcinku. Do czasu było względnie spokojne. Oczywiście „Astoria” została po paru dniach zdobyta i budynki też opanowane, tak że mieliśmy przez dłuższy czas [je] w swoich rękach. Budynki były vis á vis baraków Dworca Pocztowego, jak był nazywany, a za nim był dopiero Dworzec Główny, tunele linii średnicowej, w których to tunelach już Niemcy cały czas siedzieli. Nie udało się opanować, aczkolwiek mieliśmy za zadanie opanować dworzec... Niemcy tam siedzieli, a my tutaj. To trwało, czasem [była] wymiana ognia, do czasu dopóki broni się nie zebrało, dopóki...

  • Jaką pan miał broń?

Miałem Visa od taty.

  • Jak dużo miał pan nabojów?

Miałem woreczek nabojów i woreczek różnych granatów: rosyjskie, polskie i sidolówki tak zwane, których się bałem, dlatego że trzeba było wyrwać sznurek i strumień ognia leciał z tego. Człowiek nie wiedział czy mu w ręku nie wybuchnie, on szkody wielkiej nie robił, tylko huk. To były tak zwane granaty zaczepne, zresztą niemieckie też były, na trzonkach. Obronne miały stalową koszulkę, robiły wielką krzywdę. Były angielskie granaty. Miałem po kilka sztuk, trzeba było pilnować, bo koledzy kradli. To nie było wesołe. Zresztą jedną rzecz wziąłem – zabrałem wszystkie, jakie miałem zdjęcia rodzinne sprzed wojny, z okupacji, bo wychodziłem z założenia, że wszystko będzie do zdobycia, ale tego już się nigdy nie odzyska, nie będzie drugich takich zdjęć.

  • Ocalił je pan?

Ocaliłem, mam stertę. Po wojnie rozdawałem kolegom, znajomym i tak dalej, bo nikt nie miał zdjęć, które robiliśmy nawet w czasie okupacji. Miałem kilku kolegów i koleżanek, z którymi się przyjaźniliśmy, ufaliśmy sobie. Między nami mówiąc, to do mnie przeważnie przychodzili, bo u mnie było bezpiecznie, bo to było mieszkanie policjanta. Robiliśmy takie hece, że hej. Człowiek się wygłupiał. Jak widział na dole, że przyszedł Niemiec z Mongołami, to Mongołom język pokazywał. To głupki byli, my się ich nie baliśmy. Udało nam się założyć telefon, co było prawie rzeczą niemożliwą, nie wolno było zakładać, ale za pieniądze się założyło. Pracownik z telefonów, budynek, który do dzisiaj istnieje...

  • Na Nowogrodzkiej?

Nie na Nowogrodzkiej.

  • Dzielna?

Tak, to ten budynek, który potem Polacy zdobyli. Telefon nam wciąż ktoś wyłączał, dzwoniliśmy do faceta, on go włączał bez przerwy. To był dobry kontakt. Jak do mnie mieli przyjść koledzy, to mniej więcej wiedziałem, gdzie łapanka jest, gdzie jest niebezpieczna dzielnica, ulica. Jednak to bardzo dużo dawało, był kontakt z tatą i tak dalej.

  • Wróćmy do Powstania.

Trwały walki na tym odcinku z Niemcami, którzy z początku tak bardzo nas nie atakowali. Natomiast niemieckie samoloty... Byliśmy zadowoleni z tego tytułu, że byliśmy tak blisko Niemców, pięćdziesiąt metrów. Trzeba było tylko obserwować ich ruch, czy czasem nie próbują atakować. Były porobione specjalne strzelnice, worki z piaskiem i tak dalej.

  • Wasz obszar był przeogromny, gdzie byliście usytuowani?

Na samej Chmielnej, na pierwszej linii. Wszyscy ludzie byli w piwnicach, w ogóle ludzi usuwało się z mieszkań, oni nie mieli tam co robić, nie mogli siedzieć z nami. To było obstawione. Wciąż nasi przełożeni wysyłali [nas] na odpowiednie miejsca dyżurowania, wtedy dawali albo karabin zwykły, parę sztuk naboi, albo Stena, a czasami pepeszę. Broni było niewiele, trzeba było przekazywać jeden drugiemu. Natomiast była grupa bojowa, w której między innymi był mój brat, [gdzie] prawie wszyscy mieli pistolety automatyczne, ale oni chodzili na różne wypady. Do czasu było względnie spokojnie.

  • Czy ciągle był pan z braćmi?

Tak, oni byli w tej samej kompanii, ale w innych plutonach. Wszyscy razem byliśmy skoszarowani mniej więcej w jednym miejscu. Tam było nasze dowództwo, tam mieliśmy swój cmentarz, do którego co dzień się kogoś dokładało...

  • Tam pana brat został pochowany. Kiedy on zginął?

28 sierpnia.
  • W jakich okolicznościach?

Poszli na wypad na ulicę Grzybowską, tam była fabryka, nie pamiętam czego, coś tam wyrabiali. Oni atakowali i niestety granat ręczny się rozerwał między nim i jego kolegą. Też dwaj bracia tam byli i mój brat. Z tym, że jeden z braci zmarł od razu na miejscu, był tak ciężko ranny, a mój brat leżał parę godzin i krwawił. Niestety, sanitariuszki nie mogły go zabrać stamtąd, bo był straszny obstrzał. Dopiero jak Niemców odsunęli dalej w głąb, wtedy dopiero go zabrały sanitariuszki i odtransportowały na Śliską do szpitala. Potem dostałem wiadomość, że on jest w szpitalu. Po parunastu godzinach zawiadomili mnie, że brat nie żyje. Był przytomny, jeszcze rozmawialiśmy. Mazał palcem po ścianie, wie, że matka płacze, więc udawał, że nic takiego nie jest. „Prawą ręką przecież będę strzelał”, pewnie był w szoku. Niestety, jak poszedłem na obiad z kolegą na wspaniałą kaszkę – „pluj”, to zawiadomili, że on nie żyje. Jak wróciliśmy [do szpitala], to leżał przykryty [prześcieradłem] w trupiarni. Mama wzięła jego pierścioneczek. Pierścionek do dzisiaj mam na pamiątkę, oczko wyleciało, cieniutki, mały. Odzyskałem jego pistolet, a niełatwo wcale [było], miałem dwa, już trochę bezpiecznej było. Nabojów miałem woreczek, miałem dużo magazynków, nosiłem to ze sobą cały czas łącznie ze zdjęciami, nic więcej. A, przepraszam! Jeszcze nosiłem puszkę cukru, cukru mieliśmy w bród. Nie było co jeść, to cukier się wsuwało. O dziwo, po Powstaniu bardzo dobrze wyglądałem dzięki temu, że jadałem cukier. Glukoza! Kiedyś kolega nie wiem skąd wytrzasnął całą bańkę rycyny. On popijał rycynę. Mówi: „Słuchaj, napij się. Ty wiesz jak to trzyma przy życiu?”. Mówię: „Rycyna, przecież to ohyda”. „Weź troszkę soli i wypij”. Wypiłem raz kieliszek, nie było takie straszne, ale więcej nie chciałem.
Raz dowiedzieliśmy się, że na ulicy przy obecnym hotelu „Warszawa”, [przy] placu Napoleona, w podwórku, jest olej. Z dwoma kolegami wzięliśmy bańki i poszliśmy. W podwórku były wielkie banie z olejem, ale olej był podgrzany, bo domy się paliły. Podgrzany olej śmierdzi jak pokost. Przestrzeliłem beczkę, wzięliśmy ze dwie bańki oleju. Po drodze jeszcze żandarmeria [oczywiście polska] chciała to zabrać, bo myśleli, że szabrujemy. Mówimy: „Skąd, my idziemy na naszą kwaterę, zanosimy do kuchni”. Puścili nas.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie, sami musieliście zdobywać?

Nie, byli ludzie, którzy się zajmowali dostarczaniem, przeważnie ze zbiorów Haberbuscha – w piwnicach były ogromne zapasy jęczmienia do piwa. Opowiadał mi kolega, że kiedyś się z Niemcami spotkali, bo z drugiej strony tam Niemcy przychodzili, buszowali. Jak się zobaczyli z daleka, to jedni uciekli w jedną, drudzy w drugą stronę – bardzo humorystyczny moment, których było niewiele. To był niełuskany owies. To tak wyglądało, że jak rozgotowali, to bez przerwy się pluło łuski. Ale było coś innego, czasami kucharki robiły w kotłach zacierki na wodzie, jak mąkę zdobyły, to robiły zacierki. Wszystko byłoby dobrze, gdyby zacierki nie były nadziewane muchami. Much były miliony. To fruwało, jak odkryła klapę to muchy też się topiły. Niektórzy jedli, a ja nie mogłem.

  • Zdobyty olej przydał się na coś?

Oddaliśmy, ale trochę dla siebie [odlało się w butelkę]. Mój kolega mówi: „Chodź do moich znajomych, to oni nam coś usmażą”. Tak się stało. Butelkę oleju czy dwie zanieśliśmy, pani nam usmażyła racuchów. Po miesiącu głodówy, racuchy – jaka to była pycha. Poza tym cały czas kaszę [jedliśmy]. Mieliśmy stołówkę. Dostawialiśmy tylko karteczkę na obiad, nie ile kto chciał. Dziennie dostawialiśmy osiem deka chleba ciemnego i kaszę, a resztę jak ktoś gdzieś zdobył, to proszę bardzo. Kombinowali chłopaki, niektórzy mieli znajomych i tak dalej.

  • W Śródmieściu to kłopot, bo nie było żadnych ogródków...

Nie było ogródków, nie było, skąd. Stopniowo było coraz gorzej. Ludność cywilna tylko zajmowała piwnice. Jak się przechodziło przez piwnice był spokój, ale już po miesiącu ludność cywilna – nie ma się czemu dziwić – coraz bardziej wrogo była nastawiona. „Zachciało wam się! Smarkacze! Gówniarze!”. Różne epitety. Mieli rację trochę, nie ma się co dziwić, ludzie ginęli. O ile akowców zginęło osiemnaście tysięcy, to prawie dwieście tysięcy zginęło ludności cywilnej – jaka jest proporcja.

  • Zapłacili wielką cenę…

Wielką cenę... Czy to było potrzebne, to już jest inny temat, na to lepiej się nie wypowiadać.

  • Pamięta pan akcje, w których pan uczestniczył?

Tak. Po śmierci mojego brata, dwa dni później, drugi został ranny, też na Śliskiej leżał, potem go na ulicę Pierackiego zabrali. Niemcy bez przerwy próbowali zbombardować szpital. Potem już nie miałem kontaktu z bratem. Był moment, że moją mamę zawiadomili, że drugi brat leży w punkcie opatrunkowym. Mama tam poszła i stwierdziła, że on leży przykryty prześcieradłem i się nie rusza. Była przekonana, że nie żyje. W pewnym momencie zobaczyła, że noga się rusza, odkryła go, on oddycha, nieprzytomny, ale oddycha. Miał strasznie rozwalone plecy. Rodzice często chodzili, póki mogli go jeszcze odwiedzać na Pierackiego, ale tam Niemcy coraz bardziej naciskali.
Potem brat opowiadał [po wojnie], że szpital [na] Pierackiego Niemcy zbombardowali, podpalili. Tam było bardzo wielu ciężko rannych, którzy nie mogli się zwlec z łóżka, tak jak i brat. Na szczęście część szpitala jeszcze się nie paliła, a potem esesmani wpadli. Jeszcze przedtem ojciec tam był. Ojciec był w mundurze z opaską i z bronią. Moja mama nie mogła dotrzeć do brata. Dyrektor szpitala prosił ojca, żeby się przebrał w ciuchy cywilne. Nie było [to] łatwe, mój tata nie był wysoki, ale był gruby, ważył ze sto kilo. Coś mu tam znaleźli, przebrał się w ciuchy cywilne. Broni się pozbył. Jak Niemcy tam wpadli po kilku dniach, to tych którzy nie zginęli, znaczy wszystkich cywilów, personel szpitala, od razu zabrali, ale nie rozstrzelali ich, tylko wywozili pociągami EKD w stronę Milanówka i innych miejscowości, bo potem tam jednak rannych wozili.
To już był okres taki, kiedy Niemcy troszeczkę zaczęli inaczej postępować, już nie rozstrzeliwali wszystkich masowo, tak jak to było z początku na Woli i w innych miejscach. Tak że brata też wywieźli do Milanówka. [Z rodziny zostałem sam]. Mój szef kompanii Marian Czarny, niestety zmarł niedawno, w Anglii cały czas przebywał, przyjeżdżał do Polski jak wielu kolegów na 1 sierpnia... Nie wiadomo gdzie [jest] ojciec. Poszedłem do komisariatu, pytam się policjantów: „Gdzie jest mój tata?”. „Poszedł do brata, nie wrócił, matka też nie wróciła”. Moja mama przeniosła się do komisariatu, tam mieszkała. Nie mogła na Żelaznej, bo tam już Niemcy podchodzili.

  • Został pan i matka?

Nie, nie było już nikogo, bo matka poszła na Pierackiego i nie wiadomo gdzie się podziała. A moją mamę, ojca, innych cywilów, personel lekarski też już zagarnęli Niemcy i wywieźli do Pruszkowa do obozu. Ojciec tylko [wiedział], że brat jeszcze żyje.

  • To był jeszcze sierpień?

28 sierpnia już jeden brat zginął, a drugi dwa dni później został ciężko ranny i leżał w szpitalu. W połowie września nastąpił dla nas, na naszym odcinku, najgorszy czas, dlatego że kurczyła się obrona różnych rejonów w Warszawie i Starówka, natomiast zostało Śródmieście. Nota bene Śródmieście zostało do samego końca. Też się kurczyło, obszar był coraz mniejszy, ale był. Niemcy skupili swoją uwagę na tym obszarze i coraz częściej zaczęli nas atakować. Staraliśmy się ich za bardzo nie zaczepiać, dlatego że broni było niewiele, trzeba było oszczędzać. Ale w pewnym momencie wyszły czołgi niemieckie z Nowogrodzkiej, wychodziły koło „Polonii”. Byłem akurat na posterunku na piątym piętrze jak zobaczyłem lufy, same kółeczka, mówię do kolegi: „Niedobrze Jurek, spadamy na dół”. Nie zdążyliśmy na dół, a już pociski uderzały w górne piętra. Szybko telefon do dowództwa, że nadjeżdżają czołgi. Jeszcze znacznie przedtem, Niemcy wysyłali na nas tak zwane goliaty, to były małe, pięćsetkilogramowe czołgi. Dziwnie to wyglądało, myśmy [takich] nigdy nie widzieli...

  • Bezzałogowe…

Tak i wjechał w Marszałkowską tu do nas, do Chmielnej, do narożnika. Widzieliśmy, że druty ciągnie za sobą, a dopiero [około] stu metrów dalej jechał czołg, który nim kierował – falami radiowymi, mieli swoje sposoby. Dojechał do barykady do budynku – to był trzypiętrowy budynek – i wysadził go w powietrze łącznie z barykadą. Na szczęście tam nie było nikogo z chłopaków. Cały dom usiadł. Potem wysłali drugiego „goliata”, którego koledzy unieruchomili, rzucili kotwice i zahaczyli o druty, przerwali druty. Niemcy się wycofali, czołg potem też się wycofał. Nie było możliwości zlikwidowania go, zresztą był za daleko. Oni potem zaczęli ostrzeliwać nasze budynki, cały szereg budynków na ulicy Chmielnej. Budynki zaczęły płonąć, nie było czym gasić. Trzeba było szybko ludzi, cywilów, którzy byli w piwnicach, ewakuować na drugą stronę ulicy Chmielnej. Ulica miała dwadzieścia metrów, dwadzieścia pięć szerokości, wąska. Tam mieliśmy też worki z piachem, barykady odpowiednie i czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków. Słyszymy, jak wpadają do budynków.
Nie mówiłem jeszcze o tym jak wyglądały służby na barykadach. Budynki były częściowo spalone, to były dwupodwórkowe. Jedno podwórko było nasze, w bramie do drugiego podwórka był olbrzymi stos mebli, tam się budowało barykadę, a Niemcy od strony wykopu średnicowego wchodzili do tamtego podwórka. Humorystyczna sprawa, ale oni tam potrafili kraść meble, pewnie krzesła dla siebie. Słyszeliśmy szum, rumor. Siedziało się spokojnie i cicho czekało na dalszy rozwój wypadków. Natomiast pełne napięcia były nocne warty, człowiek siedział na krześle cicho, czekał czy z klatki schodowej szkop nie idzie. Był wypadek, słyszałem jak łazi po piętrach. Wyleciałem na ulicę, zawołałem brata i grupę dobrze uzbrojoną. Oni wpadli z latarkami, szumu zrobili, ze Stenów zaczęli tłuc i słychać było szum, jak uciekają. Niemcy się trochę też bali chyba. Zresztą tam byli Mongołowie czy „ukraińcy”, licho wie co.
W pewnym momencie przyszedł generał „Monter” do naszych oficerów. Miał pretensje, że oddało się budynki, że trzeba stanowczo, odbić te budynki. Jeśli Niemcy uderzą na tę stronę, do Śródmieścia wpadną i koniec. [Oczywiście zorganizowany był kontratak]. Byłem w trzeciej grupie. Pierwsza poszła, która była najlepiej uzbrojona. To było nieciekawe z tego powodu, że gruzy były gorące, one się paliły, waliły. Zostały ściany szczytowe, spojrzało [się] – pięć pięter ściana kamienicy, człowiek się nie tyle bał Niemców, ile ściany, że go zasypie. Po wizycie „Montera” nasze dowództwo postanowiło zadziałać.

  • Kto był pana dowódcą?

Porucznik „Stach”. Byli różni: sierżant Marian „Czarny”, „Kur II” też sierżant, kapitan Bukłowski, później awansował na pułkownika. Cały szereg starszych kolegów, czy nawet oficerów przedwojennych, tak jak właśnie Bukłowski.

  • Wypad był organizowany przez porucznika „Stacha”?

Tak, porucznik „Stach”. Pierwsza grupa wdarła się możliwie daleko, oczywiście było całkowite zaskoczenie Niemców, nie przypuszczali, że znajdzie się grupa wariatów, która [ich zaatakuje].

  • Jaka to była pora dnia?

Noc, fatalnie było. Noc, nie było nic widać. Wypalonymi dziurami trzeba było się czołgać. Po jakimś czasie okazało się, że tamci ochłonęli, wzięli [naszych] w krzyżowy ogień, trzeba się było wycofywać. Huk granatów i tak dalej. Ale wciąż się patrzyłem na niebo, czy się nie wali ściana piekielna. Oczywiście nic z tego kontrataku nie wyszło. Potem na drugą noc powtórnie. Znowu się powtórzyła historia. Koledzy mówili, że wtedy podobno Niemcy wołali – „A gdzie wy tu idziecie idioci?”. Nie wiem czy to jest możliwe, ale kto wie. To byli „ukraińcy” albo „własowcy” i znali polski język. Nie wiem jak to było dokładnie. Nie udało się. Wycofując się oni już zaczęli z drugiej strony z boku, z jednej strony bramy, otaczać i nie można było się wycofać. Ten, kto mógł, to wyskoczył.
Później my stoimy, wąska ulica, ale przeskoczyć nie można, bo cały czas ogień. Koledzy krzyczą z pięter „Granatami!”. Do kolegi, pseudonim „Komik” – jeszcze żyje, starszy ode mnie parę lat – mówię: „Tadek, co tu robić?”. „Rzucaj granaty!”. Miałem granaty, ale najpierw rzuciłem „sidolówki”. Ogień półmetrowy leci, człowiek ma pietra, czy mu nie wybuchnie. Mówi: „To weź drugie”. A mi drugich było szkoda – angielskie granaty takie jak polskie były, jajka potężne. Jak ucichło, chłopcy zaczęli strzelać z okien do bram do Niemców, „ukraińców”, to my wtedy przeskoczyliśmy. Jeszcze pyta się mój bezpośredni dowódca Kucharski: „Ranny?”. „Gdzie tam ranny? Jeszcze żyję”. Mało w nocy, później w dzień kazali atakować. To w ogóle niemożliwością było. Na szczęście, (moje szczęście), moja grupa nie poszła za pierwszą grupą tak zwaną uderzeniową. Tamci w biały dzień weszli w gruzy. Niemcy już byli przygotowani, zaczęli z granatników strzelać, bo pociski przez gruzy przelatywały. W pewnym momencie słyszymy potworny huk, ściany się zawaliły, przygniotły kilkanaście osób. Tam były sanitariuszki, kilku kolegów. Tragedia, mówię: „O raju, ale mi się udało”. W biały dzień zaczęliśmy ich odkopywać. Akurat trochę słońca było w tym dniu.

  • Czy udało się kogoś uratować?

Jeszcze nawet żywych, już w tej chwili nie pamiętam imion czy nazwisk, pseudonimów. Wiem, że wyciągnęli, ale kilka osób zostało w gruzach. Po wojnie dopiero nastąpiła ekshumacja tych osób, leżą na cmentarzu. Mamy cmentarzyk swojego środowiska, swojego zgrupowania, ale moi bracia tam nie leżą. To znowu inna historia, to już dalszy ciąg.
Niestety Niemcy zaczęli nas tam bardzo mocno gnieść. Ostrzeliwanie z jednej, z drugiej strony, czołgi podjeżdżały, tłukły potem w spalone gruzy, bo najpierw jak domy się paliły, jeszcze Niemcy byli w domach. Pamiętam jak staliśmy [z] jednym kolegą, pseudonim „Bałtyk” [na] pierwszym piętrze w oknach i widać było Niemców jak biegają po mieszkaniach, jeszcze nie wszystkie się paliły. Pamiętam kolega rąbnął raz, drugi. Wychylił się wielki chłop, może to „ukrainiec” był, strzelił do niego, ten padł, chyba dostał. Jak ogień tam doszedł, to tam wybuchy były broni, granatów, zresztą słychać było niemieckie wołania o pomoc Hilfe! Hilfe! Sanitäts! i tak dalej. Jednak tam dostało kilku przy ostrzale. Domy się spaliły, gruzy po dwóch dniach ostygły i Niemcy zaczęli już tam urzędować. Wiadomo, jest otwór po oknie czy po drzwiach, oni tam przechodzili, żeby ich nie było widać, porozwieszali wszędzie chodniki, dywany. Mogli swobodnie chodzić, a strzelać nie było do kogo. Do chodnika? Do dywanu? Do kołdry? To były momenty nietypowe. Oni w pewnym momencie wołali do nas zaciągając: „Chodźcie do nas! My tu mamy wszystkiego! Jedzenia!”. A chłopaki u nas jak chłopaki – a wy tacy nie tacy, to wy chodźcie do nas. Przyleciał oficer: „Z kim rozmawiacie?”. „Panie kapitanie z »ukraińcami«, czy z Niemcami”. „Co wyście zwariowali?”. Były humorystyczne momenty.
W międzyczasie, jak jeszcze żył brat jeden i drugi i moi rodzice byli na Śliskiej – trochę się cofam – miałem nieprzyjemny przypadek, chciałem ich odwiedzić. Oczywiście przechodziło się pod jezdniami, piwnicami, wszędzie były przebite otwory, nie było specjalnego problemu. Warszawa była potem ostrzeliwana między innymi pociskami z dział kolejowych. To były wielkie pociski, pocisk miał powiedzmy pół tony. One stały za Towarową. Działo [na lawecie kolejowej] strzelało raz na kilkanaście minut. Słychać było pocisk. Jak byłem z kolegą na służbie, na którymś piętrze, mówię: „Jurek posłuchaj”. Słychać było jak huczy „huuuu” i nagle bryła wielka przeleciała. My obserwowaliśmy kilka pocisków i na szczęście prawie żaden nie wybuchł. Podejrzewam, że to były akcje sabotażowe w Niemczech, w zbrojeniówkach. Przecież tam pracowali Polacy, Ukraińcy, Włosi, licho wie, nie wiadomo. Było dużo niewypałów. Przechodząc chciałem wejść do jednego z podwórek, chciałem rodziców odwiedzić [na Śliskiej]. Mundury mieliśmy czarne, chyba kolejarskie, czapki jednakowe. Usłyszałem dziwny szum. Cofnąłem się za murek w sieni i to mi uratowało życie. [Gdy] pocisk uderzył, natychmiast zrobiło się ciemno. Absolutnie [nie] było nic widać. Zupełnie jakby [się] zamknęło oczy w dodatku w nocy. Po jakimś czasie słyszę, że w piwnicy duszą się ludzie, gazy. To nie były gazy, tylko amoniak piekielny. Widziałem o tym, że trzeba [wziąć] chusteczkę, żeby filtrować powietrze. Miałem wodę kolońską, na ślepo nalałem do chusteczki i tak oddychałem. Pachnie mi to, dusi. Koło mnie stał facet, on nie zdążył się schować. Impet powietrza uderzył [nim o ścianę i go zabił]... Od pocisku pięciopiętrowa kamienica, na szczęście z boku trochę, do parteru zleciała. Otwór był niewielki, wyczołgałem się na podwórko. Już powietrze było nieco przerzedzone, zacząłem oddychać. Spojrzałem na siebie – [byłem] całkowicie jednolitego koloru beżowego [od] pyłu. Miałem tylko trochę krwi z boku na rękawie. Spojrzałem, w strachu, że oberwałem. Okazało się, że to ten facet, [który stał obok]. Impet powietrza go zabił, jak go uderzył o ścianę, to go roztrzaskał, prawdopodobnie głowę. Oczywiście nie poszedłem do rodziców, wróciłem się na kwaterę. Wszedłem, mówię [do] kolegi: „Jurek daj mi szczotkę”. A ten spojrzał się w lustro i zaczął się idiota śmiać. Nie zapomniałem mu tego. „Gdzie ty byłeś?”. Mówię: „Udało mi się, ocalałem”. Oczyściłem się, [ale] dopiero na drugi dzień do rodziców poszedłem. Jeżeli chodzi o czasy okupacji, to miałem parę zdarzeń bardzo niebezpiecznych.
Potem wytrwaliśmy do końca mimo wszystko. Niemy próbowali się przedostać na naszą stronę, ale my przede wszystkim bramy mieliśmy pozamykane, worki z piaskiem, dalej w podwórkach druga linia obrony, były porobione wykopy. Stało się na schodach i czekało, czy oni wpadną czy nie. Brama była zamknięta na grube łańcuchy. Oni próbowali bramę wyważyć, rzucali granaty. Pamiętam, że sobie ustawiłem swoje granaty na schodach, pistolety trzymałem przygotowane. Jak wpadną, to będziemy strzelali. Zobaczymy, kto komu dołoży. Nie mogli się jednak dostać do bramy i zrezygnowali. Potem przyszli chłopcy z bronią maszynową cięższą. Tak się złożyło, [że oni] poszli na wypad, a my mieliśmy niewiele broni do obrony. Przyszli i dopiero wtedy odetchnęliśmy z ulgą. To już później trwało do samego końca. Nie dali oni nam rady, a my tym bardziej nie daliśmy rady ich wypędzić. Tak jak powiedziałem, kurczyła się obrona, po tamtej stronie już padło bractwo i tylko my zostaliśmy.
  • Jak wyglądał koniec?

Było zawieszenie broni w pewnym momencie. Nie pamiętam którego dnia, to wszędzie jest opisane. Była dziwna sytuacja, że człowiek bał się wyjść na zewnątrz, na ulicę. W spalonych częściach Niemcy, „ukraińcy” siedzieli na naszej byłej barykadzie. Teraz tak – wyjść, pokazać się, niby jest zawieszenie, ale licho wie, czy oni będą [je] respektowali. Okazało się – tak. Chodziliśmy trochę niepewni, oddychaliśmy z ulgą, że nareszcie [jesteśmy] na zewnątrz, nie w piwnicy. Po przerwie, po zawieszeniu broni, niestety nasze dowództwo jeszcze wtedy nie podpisało kapitulacji, nie zgodziło się, oni chcieli nas już całkowicie zniszczyć. Ustawili po tamtej stronie Alej swoje piekielne ryczące „szafy”, czy „krowy”, jak kto woli. Dźwięk uruchamiania pocisków działał najbardziej na nerwy, bardziej niż same wybuchające pociski. Ryk – już człowiek wiedział, że pociski będą leciały. Zapalające pociski były piekielne, to była taka substancja, że jak troszkę polało przy wybuchu, to się paliło i było nie do ugaszenia. Nie wiem, co to było, nafta nie nafta, jakiś inny zajzajer . Zaczęli straszliwy obstrzał i z czołgów...
Pamiętam noc, z kolegą Jurkiem na drugim piętrze naprzeciwko pocztowych baraków, obserwowaliśmy, bo tam Niemcy czasem czołgali się w naszą stronę. Nie wiem po co. Liczyli na to, że się do nas dostaną. A skąd! My mieliśmy tutaj ciężki karabin maszynowy, tak zwanego Maksima. Trudno było pociski [ładować], trzeba było kule nabijać w taśmy, na stole wciskałem kule, a starsi koledzy walili z „Maksima” w Polonię. Z Polonii bardzo dużo było ostrzału. Śmiałem się, że po wojnie na Polonii pełno dziur było po naszym „cekaemie”, później trochę połatali. Szkoda, że zdjęć wtedy nie porobiłem.
Właśnie, zdjęcia. Miałem stary aparat, którym robiłem zdjęcia. Robiłem bratu, który nie żyje, jednej koleżance, koledze. Miałem trochę zdjęć i – trudno to nazwać akcją, ale [z] momentami, w których wiadomo było, [że] czołgi jechały z daleka. Porobiłem dużo zdjęć - dwie rolki taśmy. Niestety człowiek głupi, bo przecież one były niewywołane. Nawet gdyby ktoś przy mnie to znalazł, jakby otworzył i tak by prześwietlił i koniec. Nie mogę ich odżałować, trochę byłoby zdjęć do uzupełnienia. Taśmy, swoje dwa Visy, aparat fotograficzny, naboje, schowałem u znajomych w piwnicy, w [jakiejś dziurze]. To już się działo po kapitulacji, to było piekielnie niebezpieczne. Miałem kurtkę niemieckiego czołgisty, spodnie też, wojskowe buty angielskie. Byłem widoczny, a Niemcy już chodzili swobodnie. Chciałem gdzieś jeszcze schować pistolety. Schowałem pistolety zawinięte w szmaty, to wszystko przepadło, potem Niemcy przyjeżdżali z ludźmi do Warszawy i rabowali, może Polacy zrabowali. Pistolety nieważne, tylko zdjęcia. Nawet jak ktoś znalazł, to rozwinął taśmę, prześwietlił, koniec, na tym się skończyło.
Nie wiedziałem, czy drugi brat żyje, wiem, że [był] ranny, że szpital na ulicy Pierackiego zdobyli Niemcy, nie wiem co z ojcem z matką... Teraz perspektywa: czy z oddziałami pójść do niewoli, czy z cywilami. Różnie mi radzili znajomi, koledzy: „Słuchaj, z cywilami nie wiadomo, do obozu wezmą, będą może mordować, strzelać, a wojsko będą inaczej traktowali”. Mówię: „Tak, to jest argument, ale ja chcę szukać swoich rodziców”. Tak się stało. Pożegnałem się jak oni wychodzili. Dostałem parę dolarów żołdu, odprawa śmieszna była, ale była, pożegnałem się. Poszedłem do swojego kapitana. On powiedział: „Jak ktoś chce, to się zgłaszajcie, bo muszę dać Niemcom całe listy tych, którzy wychodzą”. Skreślił osoby, które nie poszły. Oni wymaszerowali, smutno mi się zrobiło. Ze znajomymi na drugi czy trzeci dzień wymaszerowaliśmy w stronę Pruszkowa.

  • Nie było żadnych problemów z wyjściem? Jak potraktowali pana Niemcy...

Jak cywilów, pędzili wszystkich. Cała droga do Pruszkowa [była] obstawiona. Co kilkadziesiąt metrów stał Niemiec i pędził do obozu. Strzelali do tych, którzy chcieli uciekać. Zwłaszcza jak zapadał wieczór, to strzelali. Nie miałem bagażu, w ogóle byłem prawie boso i nago, kapocinę starą miałem i to wszystko. To był ostatni dzień wymarszu cywilów, ewakuacji. W połowie drogi do Pruszkowa, wieczór zapadał, kolumna była rzadsza, Niemcy coraz mniej obstawiali szosę, też mieli chyba dosyć. Stał Niemiec, myśmy się zatrzymali, znajomi postawili walizkę. To było małżeństwo, jedna koleżanka z siostrą, parę znajomych osób. Zauważyliśmy, że Niemiec robi uniki, odwraca się, młody dosyć był, odchodzi, patrzy się na nas, znów odchodzi. Licho wie, chce, pozwala nam odjeść czy nie? Nie wiadomo jak się zachowa. Wreszcie wyjął papierosa, zapalił. Widzę, że odchodzi dalej, ciemno się robi i my czmychnęliśmy do najbliższej chałupy. Ziemianki chłopi mieli, takie na kartofle. Gospodarz mówi: „Tam się schowajcie”. A tam już była gromada ludzi. Siedzieliśmy do rana w ziemiance, zimno jak cholera. Ucichło już, nie ma ludzi, nie idą szosą. Na drugi dzień powiedziałem: „To idę szukać rodziców”. Moja mama wiedziała, że z kolegami, koleżankami jeździliśmy w czasie okupacji do Nowej Wsi, kierunek na Komorów. Tam było spokojnie. Na wsi znajomi mieli rodziny. Żeby trochę odetchnąć, to jeździliśmy [w niedzielę]. Moja mama spotkała się z ojcem w Pruszkowie [...].

  • W jakich okolicznościach wyszli rodzice?

Z ulicy Pierackiego. Ojciec poszedł zobaczyć ciężko rannego brata, mama też, ale każdy osobno. Ojca zagarnęli osobno i mamę. Wieźli ich pociągiem do Pruszkowa, w Pruszkowie się spotkali, z Pruszkowa wieźli cywilnych ludzi do obozu do Wrocławia, wtedy [tak] zwanego Breslau. Wobec tego, że były to zwykłe wagony towarowe, bydlęce, eskortowali ich Niemcy, bachnschutze. To byli starzy ludzie. Polacy to zmyślny naród. Skombinowali wódę. Jak im dali popić, to oni powiedzieli: „Do diabła, idźcie wy wszyscy do pioruna”. Trzy wagony ludzi, których wieźli, wszystkich wypuścili. Jak oni potem za to odpowiadali, to nie wiadomo. Ludzie rozpierzchli się. Dobrze, ale to Kraków. Rodzice mieli dolarówki złote, pierścionki. Mój tata, jak już zaznaczałem, był w armii carskiej, był bardzo waleczny. Był dowódcą baterii, został ciężko ranny, w szpitalu, wyleczył się, poszedł znów na front na własne życzenie, drugi raz był ranny. Ojciec miał odznaczenia Świętego Jerzego, to były najwyższe odznaczenia carskie wojskowe, miał brązowy, srebrny i złoty – prawdziwe dukatowe złoto, nawet drut był złoty. Tenże krzyż, do dzisiaj nie mogę go zapomnieć, piękna rzecz była, ojciec sprzedał u jubilera, musieli coś jeść. Moja mama oczywiście wraca pod Warszawę, jeszcze Powstanie trwało.
Wrócili do Milanówka. Tam rodzice mieli znajomych. Moja mama robiła wypady bliżej Warszawy. W momencie, kiedy padło Powstanie, mama jeździła do Ożarowa, bo tam wszystkich akowców zawozili. Parę tysięcy ludzi pytała, krzyczała, czy nie znacie [i tak dalej...]. Oczywiście [nas] nie znalazła, [ale] i tak szukała. To już było po kapitulacji, aż wreszcie [dotarła] do Nowej Wsi. Mój tata nie wierzył [że mnie znajdzie]. „Przecież on nie żyje, człowieku, kogo ty chcesz szukać?”. Moja mama [była] uparta. W międzyczasie znaleźli ciężko rannego brata w Milanówku. Chodziła po szpitalikach wołała i wreszcie usłyszał, kolega, [który] był w Powstaniu, Tadek Wojewoda, pseudonim „Orlicz”. Pewnie żyje, ale wiele lat nie widzieliśmy się. Zawołał „Pani Depczyk, Leszek żyje”. Radość! Potem mama powiedziała do mojego taty: „A widzisz! Już znalazłam jednego, teraz drugiego będę szukała”. Istotnie na stacji w Nowej Wsi spotkała moją koleżankę, która wiedziała, że jestem.

  • Wiedziała, że pan uciekł?

Razem wychodziliśmy z rodzicami [koleżanki] i innymi znajomymi. Ona mówi: „Pani Depczyk, Wiesiek żyje, jest u znajomych koło chałupy”. Stałem koło chałupy i tak się zastanawiałem: „Co mam dalej robić?. Gdzie mam pójść?”. Tak sobie myślałem: „Coś trzeba jeść. Do chłopa pójdę, będę gnój odwalał, wszystko jedno, w gospodarstwie się przyda jeszcze jedna para rąk”. Tak sobie kombinowałem: „Może jutro pójdę dalej po wsiach”. A tu mama idzie. To były chwile! Mama mówi: „Jedziemy do Milanówka do znajomych”. Tam byliśmy ileś tam dni, ale Niemcy poszukiwali, zwłaszcza warszawiaków. Ci znajomi powiedzieli: „Słuchajcie, nas nie ruszą, bo my tu mieszkaliśmy, ale za wami chodzą”. Była policja niemiecka, żandarmeria.
W tymże mieszkaniu mieszkała ochrona kolei niemieckiej, mundurowa. Proszę sobie wyobrazić, że oni z nami rozmawiali na dość przyjacielskiej stopie. Jak tamci zaczęli walić do drzwi – w kuchni była klapa, jak to zwykle do piwnicy – oni wszystkim, ile było osób, kazali wejść do piwnicy, postawili stół na środku, siedzą. [Żandarmi] weszli, pytają się o warszawiaków... Oni: „Nie, keine Warschau”. Poszli. Jak oni poszli, odsuwają stół. „Wychodzić!”. „Zaraz, bo może jeszcze są”. „Nie ma, wychodzić”. Było niebezpiecznie. W związku z tym postanowiliśmy wyjechać. Pojechaliśmy na wieś do nieznajomych osób do Rogowa pod Łodzią, niedaleko tak zwanej granicy Generalnej Guberni, do sołtysa. Niemcy później dawali polecenie, nakaz, przetrzymywania warszawiaków, żeby gdzieś ich lokować. Mieli [takie polecenie]. Ulokowali nas u siebie w domku, w jednym pokoju. My tam wegetowaliśmy, coś niecoś pieniędzy było, bo się sprzedało pierścionek czy coś. Tak wegetowaliśmy, aż weszli później Rosjanie. Sołtys miał dwóch chłopaków w naszym wieku, zaprzyjaźniliśmy się.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy?

Nastąpił taki moment, że już Rosjanie zaczęli podchodzić. Niemcy uciekali w popłochu, szosą waliły samochody, furmanki, potem przez pola. Był taki moment, że ucichło wszystko, artylerii nie słychać, cisza. Nagle [pojawili się] Niemcy, ale pojedynczo, pieszo, niektórzy na rowerach. Uciekali w takim popłochu, że zostawili rowery u naszego sołtysa i uciekali. Po paru godzinach słyszymy czołgi, ale rosyjskie. Wyskoczyłem z bratem. Mój brat był półżywy [od odniesionych ran]. Ruscy to Ruscy, nawet kobiety były też skośne, choroba jaki wygląd był! „Gdzie wy jedziecie?”. „My na Łódź jedziemy!”. Tyle broni porzuconej po rowach, sprzętu! Karabin w rękę i jedziemy. Weszliśmy na czołgi, wariaty. Trzy czołgi były. Podjechaliśmy kawał drogi. Na czołgach siedziało mnóstwo młodych chłopaków ze wsi, każdy z karabinem, pistoletem, licho wie co. Nagle z lasu Niemcy [zaatakowali]. Tam była artyleria, trochę ich stało. Jak zaczęli tłuc, to myśmy spadli z czołgów. Mówię do brata: „Leszek trzeba mieć fioła, co matka powie i ojciec? Żeśmy zwariowali, jeszcze nam mało!”. Rowem z powrotem uciekliśmy, czołgi pojechały dalej. Na drugi dzień się okazało, jak przyjeżdżały następne samochody sowieckie, że Niemcy zupełnie rozbili czołgi, trzy czołgi pojechały bez żadnego wstępnego rozeznania. Weszli Rosjanie.
Mój tata, jak powiedziałem, był dosyć tęgi, a ciemniaki Ruscy uważali, że każdy gruby to jest kapitalista. Przyszedł młody szczeniak, enkawudzista do chałupy, już był pijany. Z tatą siedzieliśmy. Tata [był] ubrany w bonżurkę, wyglądał jak stary hrabia, gruby. Ten się zaczął przyczepiać do ojca: „Z was to jeszcze coś będzie”. Pokazywał na mnie i brata. Ale wskazał ojca: „Ty jesteś burżuj, ja ciebie »zastrelu«!”. Wywija pepeszą, zabije pijany wariat. Mówię: „Tato, ty pryskaj stąd, tam gdzie są oficerowie”. [Powstał] sztab. Mówię do brata i do chłopaków: „Słuchajcie, jego trzeba będzie zlikwidować. Trzeba dać w łeb, zakopie się go [i] koniec. Kto go będzie szukał?”. Z takim nastawianiem byliśmy. On gadał, a mój tata poszedł dalej do wsi. Mój wujek z Warszawy też uciekał. Tam był sztab w chałupie, oficerowie.

  • Rosyjski sztab?

Tak. To byli starsi panowie. Jak się potem okazało, to byli oficerowie carscy. Nie wszystkich Stalin wykończył, niektórych zostawił, żeby żołnierzami rządzili trochę.

  • A ojciec umiał się porozumieć.

Ojciec wspaniale [mówił] po rosyjsku. Jak tam poszedł i powiedział, że tu jeden chce strzelać, ściągnęli go za łeb i szybko go odsunęli, powiedzieli, że na front go wysłali. Przedtem jeszcze, jak mój tata był w chałupie, siedział z wujkiem, rozmawiali sobie i z gospodarzami, Rosjanie rozkładali mapy, coś oglądali i po rusku gadali. Ojciec się specjalnie nie interesował o czym mówią, nic [się] nie odzywał. Wreszcie oni pytają się po rusku gospodarzy – Kto zdies chaziaj? „Kto tu jest gospodarz?”. Tamci gospodarze ani me, ani be. A wy kto? Ojciec po rusku, że z Warszawy. Konsternacja, bo teraz pytanie, jak to oni ostrożni, a może szpieg i słyszy o czym my tu mówimy. Ojciec zaczął tłumaczyć, co i jak, oni uwierzyli. Jak mój tata potem z nimi sobie popił, jak zaczął śpiewać piosenki ruskie (też parę ich znam od swojego taty), jak powiedział kim był i jakie miał krzyże, to oni powiedzieli: „Szmaciarze, łachudry, NKWD”. Z ojcem pożegnali się bardzo przyjemnie, sympatycznie. To byli oficerowie, inna kultura, to była inteligencja.
Przyszli ruscy, inni żołnierze. Myśmy poszli w stronę granicy Generalnej Guberni, tam były opuszczone stodoły, Rosjanie nawet zabierali krowy, konie, Niemcy zostawili. Mój brat miał zegarki, ale zepsute, w ogóle niechodzące. Mówi do Ruska, żeby dał konia i wóz, bo my chcemy do Warszawy wracać. A ten mówi: „Dawaj zegarek”. Brat pokazał, że on nie chodzi, ale to trzeba nakręcić. To ciemnota była, oni wtedy nie mieli zegarków. Wziął zepsute zegarki i dał konia z wozem.
Brat przyjechał koniem i mówi: „Jedziemy do Warszawy”. Jechaliśmy, tylko że koniowi nie było co dawać jeść. On biedny już nie miał siły. Było ponad dwadzieścia stopni mrozu w nocy. Kapotkę [mieliśmy] z bratem na spółkę. Raz on kładł się na wozie, słomą przykrywał, a ja zakładałem (kapotę damską zresztą), a drugi raz on. Moi rodzice szli pieszo. To ładne kilometry były w stronę Warszawy. W nocy doszliśmy zziębnięci do chałupy, ogrzaliśmy się trochę, koń dostał garstkę owsa. Na drugi dzień rano pojechaliśmy w stronę Bielan. Tam moi wujkowie mieszkali, ciotka, wujek. [W] mieszkaniu [nie było] ani futryny ani drzwi. Dom stał, ale szyby ani jednej. Mróz jak diabli. Co tu robić? Pozasłanialiśmy czym było. O dziwo, z kuchni wujek wyciągnął swój pistolet, my go mieliśmy jakiś czas, ale później trzeba było się [go] pozbyć. Napaliło się w kuchni resztkami, ugrzało. Co dalej robić? Koń i wóz – gdzie my go mamy trzymać? Był piekarz, to powiedział, że nam da worek mąki za konia. Ucieszyliśmy się, będzie miało konisko gdzie stać, a my co jeść. Oszukał nas, bo dał sfałszowaną mąkę z otrębami, piorun go wie [z czym], ale i tak się zjadło. Wracamy do Warszawy. To nie było proste, na razie chcieliśmy zobaczyć, co tu się dzieje. Jak mój tata się zjawił...

  • Który to był miesiąc?

W imię Ojca i Syna... Nie wiem, zupełnie nie pamiętam. [Chyba luty].

  • Zima?

To już było trochę później, [ale mróz dwadzieścia stopni]. Mój tata się zgłosił do domu, który [stał], gdzie mieszkaliśmy. Dozorca, z którym bardzo dobrze żyliśmy, na bardzo dobrej stopie, orientował się kto my jesteśmy, tylko powiedział „Panie Depczyk, niech pan tu się nie pokazuje, tu było NKWD, byli Rosjanie, przyjechali łazikiem z polskimi oficerami, szukali [was]”. Jak ojciec to usłyszał, więcej się nie pokazaliśmy, dopiero po kilku latach. W mieszkaniu było wszystko, zostawiliśmy ubrania, wszystko łącznie z meblami.

  • Dom ocalał?

On stoi, w tej chwili same gruzy, ale ściany stoją, już tam nikt nie mieszka. Kto tam szybko zamieszkał? Milicjant, trzy rodziny, bo tam były trzy pokoje, bardzo ładne mieszkanie po właścicielu, po gospodarzu, bo gospodarzem był Żyd. My się zamieniliśmy z nim. Jak robili getto tam gdzie my mieszkaliśmy, to kazali nam się wyprowadzić, zamienić z Żydem. On opuścił mieszkanie. Dwukrotnie tak było: ze Smoczej na Chłodną się przeprowadziliśmy obok kościoła, który stoi do dzisiaj, później tam zrobili część getta, najpierw było małe getto, potem duże getto i kazali znów się przeprowadzić. Z gratami [przenieśliśmy się] na ulicę Żelazną, na której byliśmy do końca, do Powstania.
  • Co zrobiliście, żeby ojciec nie natknął się na NKWD?

Nic specjalnego. Po jakimś czasie postanowiliśmy pojechać, trochę mieliśmy znajomych w Radości pod Warszawą. Przed wojną do Radości, Falenicy, Józefowa przeważnie Żydzi jeździli na lato, bo powietrze, mikroklimat. Pojechaliśmy tam i u jednej pani znaleźliśmy [lokum] – domki drewniane, właściwe na lato, ale był piec w mieszkaniu. Ona nam wynajęła jeden pokój, z werandą, małą kuchnią, to już było coś. Mebli nie było, [tylko] dwa stare żelazne łóżka, sienniki i kocyki. Tak się mieszkało.
Był tam fajny lokal w budynku murowanym, blisko stacji, który był pusty. Postanowiliśmy otworzyć restaurację, knajpkę. Do knajpki przychodziła milicja na bimber, niedaleko był posterunek. Oni nie chcieli wódki tylko bimber, bo tańszy był. Kanapki się robiło. Po jakimś czasie ktoś nas też wsypał. Przychodzili prowokatorzy. Mieliśmy stare radio. Mówi do mnie i do brata: „Nastawcie Londyn”. „Tatusiu, facet [chce] Londynu”. „Dobrze, dobrze, nastawię mu”. A potem „Wiecie co, tutaj w lasach to jest partyzantka, mogę was skontaktować”. Frajer! Głupiego prowokatora mieli, w ten sposób chcieli podejść. Dwukrotnie przychodził. Ojciec powiedział: „Powiedz mu, że jak się nie przestanie wygłupiać, to pójdziemy zaraz na posterunek na milicję”. Ucichło na parę dni, a potem brat dostał wezwanie do Warszawy do Ubezpieczenia Rządu. Mam kartkę, przepustkę z pieczątką Ubezpieczenie Rządu. O co chodziło? „Jeżeli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nie powiesz nazwisk dowódców AK”... [Przecież wiedzieli o nas dość dużo].

  • Nie zmieniliście wtedy nazwiska?

Nie. My nie znaliśmy nazwisk. [Zagrozili, że] w ciągu czterdziestu ośmiu godzin całą rodzinę [aresztują]. Brat przyjechał i mówi jak wygląda sprawa. W międzyczasie na tereny odzyskane na zachodzie kraju wyjechały moje ciocie, bo nie miały gdzie mieszkać w Warszawie, wszystko zburzone. Wiedzieliśmy, że one są w Cieplicach – kurort teraz jest bardzo fajny. Mama mówi tak: „Natychmiast uciekajcie”. Nie płaciło się za pociąg, na gapę wszyscy jeździli, towarowe wagony były. Spakowaliśmy się i z samego rana wyjechaliśmy. Podróż trwała prawie trzy dni, wiadomo, pociągi stały więcej niż jechały.

  • Ojciec, brat i pan?

Nie, ja i brat, matka i ojciec zostali. Chcieli zlikwidować knajpkę. W rezultacie, dwa, trzy dni później do nas przyjechali. W mieszkaniu nie było co zostawiać, powiedzieli tylko gospodyni, że wyjeżdżają, niech mieszkanie stoi. Ona trzymała przez ładnych parę lat mieszkanie w chałupie, sama zajmowała mieszkanie obok. Płaciliśmy jej grosze komornego. To było w porozumieniu z sołtysem. On wiedział, że warszawiaków przede wszystkim trzeba lokować. [W Cieplicach] było łatwiej, było dużo poniemieckich domów, mieszkań.
[W] domku, w którym zamieszkaliśmy – trzeba było dostać przydział na mieszkanie – jeszcze Niemcy mieszkali. Potem [Niemcy najęli] górę, a sami na dole mieszkaliśmy. Starzy Niemcy byli. Potem nastąpiło wysiedlenie Niemców. Trzeba było szukać pracy. Zahaczyłem się w urzędzie miejskim w Cieplicach. Praca była, zawsze parę groszy się zarobiło. Później chodziłem na szkolenia, na kurs administracyjno-prawny, dwuletni. Nie skończyłem go, już nie zdążyłem. To było bardzo ciekawe, zresztą przydało mi się później. Ojciec zdobył pracę w sanatorium w Cieplicach, a moja mama zajmowała się raczej handlem. Od Niemców kupowała, Niemcy się pozbywali, dużo rzeczy przywoziła do Warszawy, sprzedawała, tak, żeby łatać koniec z końcem.
Mój brat, ciężko ranny, niewiele co mógł robić. Drobne kostki wyciągał jeszcze parę lat po wojnie, był ciężko ranny. Później zaczął się zajmować inwentaryzacją budynków. To tak wyglądało, że nie było planów państwowych budynków, Niemcy poniszczyli, trzeba było wszystko dokładnie wymierzać, rysować plany, tak jak budowlane teraz się robi. Tym się dorabiało ze znajomymi, jeden był inżynier budowlany i przy nim się trochę pracowało, kreśliło i się zarabiało parę złotych. Miało się mnóstwo znajomych. Tak to trwało. Coś się gubię, bo mojego brata do wojska powołali, mnie też, miałem wezwanie, ale pojechałem nie tam gdzie trzeba. Zamiast jechać do Wrocławia, to pojechałem z grupą do Żagania. Okazało się, że mnie tam nie ma. Jak wróciłem do Jeleniej Góry do RKU, to powiedzieli „Człowieku, ty powinieneś gdzie indziej jechać”. Już wtedy byłem niepotrzebny. Powiedzieli mi: „Na razie nie [będziesz powołany]”. Udało mi się, nie byłem w wojsku.
Był moment, że kazali się ujawniać. Powiedziałem, że nie mam z czego się ujawniać. Jeszcze wcześniej, już teraz zupełnie nie mogę skojarzyć w jakim momencie, [brata] wzięli do wojska, chyba do Otwocka, do szkoły oficerskiej. Byłoby pół biedy, gdyby nie to, że to były oddziały broni ciężkiej, moździerze. On potem powiedział: „Kazali mi podstawkę do moździerza [przenieść]... Ledwo się schylałem, żeby buty zapiąć”. On króciutko był i uciekł z wojska, zdezerterował. Przyjechał później do domu, do Cieplic. Już zaczyna mi się to troszeczkę mylić datami. Powiedział, że musi się ujawnić z uwagi na to, że zdezerterował, żeby się nie czepiali. Od tego momentu zaczęły się prześladowania.

  • Dotknęły tylko jego, czy was także?

Jego, wiem dlaczego. Znaczy, na razie nie wiedziałem. Jego z uwagi na dezercję, aresztowali go, zarzucali mu, że był w policji kryminalnej. O dziwo, mojego ojca się nie czepiali. Nie wiedzieli? Nie wiem. Oni coś wiedzieli, ktoś coś mówił, [że] policja kryminalna. Widać pomylili brata z tym, który [zginął]. W związku tym mój tata przyjechał do Warszawy do pułkownika Bukłowskiego, który pracował w „Locie”. To [był] nasz jeden z dowódców. Mówi: „Panie pułkowniku jest tak i tak, syna...” „Którego?”. „Tego”. „Ale przecież on nie był w kryminalnej policji”. Nie był, ale był ten, który zginął”. „Inaczej zrobimy, wydam mu zaświadczenia, że on był w policji kryminalnej z ramienia AK, że on się trudnił tym, tym i tak dalej. Tamten nie żyje, nie ma o co walczyć”. Tak się stało. Mam te papiery przez notariusza [potwierdzane] i tak dalej. Ojciec przywiózł [papiery] do Jeleniej Góry do „ubowców”, pokazał i zwolnili go. Później nastąpił gorszy okres, większe aresztowania.

  • Pana nie dotknęły nigdy represje?

Nie.

  • Kiedy w końcu wróciliście do Warszawy?

Ja wróciłem...

  • Tylko pan?

Tak, wróciłem w 1950 roku. Powiedziałem: „Nie da rady, nie wytrzymam, wilka do lasu ciągnie”. Jeszcze zdopingowało mnie, że [na] mieszkanie [w Radości] było wielu chętnych, którzy nie mieli mieszkania. Gospodyni do nas pisała: „Jeżeli nie wrócicie, to mieszkanie przepadnie”. Wiedziałem, że jeżeli nie wrócę, to na ulicy będę. W związku z tym powiedziałem do rodziców: „Jadę sam”. Ojciec miał znajomych mimo wszystko w Warszawie, ktoś tam pracował w tak zwanej „Mincówce” w PKPG. Po znajomości skontaktował się. „Niech przyjedzie, coś mu się wykombinuje”. Przyjechałem, złożyłem papiery, dokumenty. [W tym dniu] byłem potwornie chory, miałem wysoką temperaturę, miałem [guz] w gardle, nie mogłem mówić. Oni by mnie w ogóle nie przyjęli, gdyby nie to, że miałem kolegę...
Pracowałem później w Jeleniej Górze w surowcach mineralnych i w starostwie powiatowym, chodziłem na kontrole podatków. W restauracjach właściciele powinni płacić podatki, oni nie płacili, więc chodziło się na kontrole. W międzyczasie, jeszcze w Cieplicach jak pracowałem w zarządzie miejskim, ewakuowaliśmy Niemców. Byłem w grupie ewakuacyjnej. Chodziliśmy, spisywaliśmy potem meble, rzeczy, które Niemcy zostawiali. To szło do tak zwanego urzędu likwidacyjnego – Obwodowy Urząd Likwidacyjny. Potem gdzieś to szło, do PCK, czy biednym rozdawali, nie wiem. Jeszcze w surowcach mineralnych w Jeleniej Górze [pracowałem]. To była grupa, wtedy wszędzie się organizowały grupy „zetempowców”. Nie należałem do ZMP, ale miałem kolegę, który był przewodniczącym, bardzo fajny kumpel między nami mówiąc. Jak pojadę tam bezpartyjny, nie ZMP, to mnie nie [przyjmą]. Mówię: „Heniek, daj mi zaświadczenie, legitymację, że jestem z ZMP na dwa tygodnie wstecz”. Dał mi legitymację. Jak składałem papiery to [byłem z] ZMP. Nigdzie się tam potem nie angażowałem [i] nie zapisywałem się do grupy „zetempowskiej”, a tam tylko [byli] ZMP i partyjni. Z dwoma kolegami pracowałem w [administracji, gdzie] zajmowaliśmy się kartografią. Wreszcie nas wezwali. Powiedzieli: „Niestety, niepartyjni, nie „zetempowcy” to nie mogą tu pracować”. W 1952 roku, niestety, zwolnili nas. Miałem też znajomych w WNT – Wydawnictwach Naukowo-Technicznych na Mazowieckiej, one są do dzisiaj.

  • Chciałabym prosić o podsumowującą refleksję na temat Powstania, jak to pan widzi po latach?

Niejednokrotnie zastanawiałem się nad tym. Wypowiedzi, różne książki, tyle autorów – sprzeczne są [wnioski], czy warto było poświęcać tyle ludzi, całą Warszawę. Gdyby Warszawa nie była później systematycznie palona... Tęsknię za Warszawą, jaka była, nie za taką, jaka jest. Dla mnie [dzisiejsza] Warszawa jest obca, to jest zupełnie obce miasto. [Wtedy] ludzie się znali, z jednej i z drugiej kamienicy, wszyscy sąsiedzi. Teraz nikogo się nie zna, nawet na mojej klatce schodowej nie utrzymuje się żadnych kontaktów. Takie jest życie, zupełnie co innego. Domy, dziwne szklane domy to nie dla mnie, dla młodych ludzi tak. Oni w tym teraz rosną, będą żyli. Jak widzę starą kamienicę przedwojenną i w dobrym stanie to mnie się chce [płakać. Mam trzech synów i córkę]. Jeden z moich synów mieszka w Szwajcarii od kilku lat, służbowo tam był przeniesiony. Dobrze mu się powodzi, mieszka z synową, córką, która kończy szkołę. Z żoną tam dwa razy do roku jeździliśmy. Jak chodziłem z żoną po Lozannie, nie ma starej chałupy, wszystko nowe, wiadomo bogaty kraj, nie był zniszczony i domy piękne. Z zachwytem patrzyłem. Mówię: „To mi przypomina domy w Warszawie”. Aczkolwiek nie wszystkie były takie piękne.
Jak na to patrzę? Sam nawet nie wiem, jak. Bo z jednej strony młodzież czekała na tę chwilę, czekała na odwet, chęć odwetu była niesamowita. Z drugiej strony, tak jakby za cugle konia się siłą trzymało, aż się zerwie. Znowuż tamci na Zachodzie, nasi [przedstawiciele], licho wie czy oni nie popełnili błędów. Odnośnie Ruskich wiadomo było co chcieli Rosjanie, chcieli żeby Niemcy wybili Warszawę, wytłukli inteligencję, która została, oficerów. Oni się bali tego. Nam mówiono, przed samym Powstaniem, że Powstanie się skończy, będzie kilka dni, my w pełnym uzbrojeniu dostaniemy umundurowanie, wiemy, że idą oddziały Berlinga i pójdziemy razem na Berlin. Huzia na Józia, frajda była, tu padają zabici, ale my żyjemy. Okazało się to wszystko błędem. Jak dzisiaj na to patrzę? Szkoda mi Warszawy, szkoda mi ludzi, którzy stracili życie, moich braci, kolegów, koleżanek.

  • Ale Warszawa im coś zawdzięcza.. Najważniejsze jest to, że następne pokolenia chcą znać waszą prawdę, czego wy dokonaliście i za to wam dziękują.

Gdyby nie lata okupacji sowieckiej, „ubowskiej”, „enkawudowskiej” zupełnie inaczej by tu wyglądało życie, na pewno nie byłoby w takiej biedzie i nędzy. Jednak odrzucili pomoc amerykańską, Sowieci naciskali, Niemcy nie. Niemcy wiedzą że żyją, jeden z najbogatszych krajów. A my co? Jesteśmy biedakami i nędzarzami. Obawiam się, że jeżeli będziemy się dalej kłócili z Sowietami, których przecież nie kocham i z Niemcami, których też nie kocham... Ale teraz młodzież rośnie, niedługo ich przestaną obchodzić powstania. My pamiętamy poprzednie powstania udane i nieudane. Powiedzą: „Dosyć, my teraz żyjemy”. Już nie ma wojny dzięki Bogu. Trzeba współżyć i z jednymi i z drugimi, nie zawsze się da. Mamy dowód Katynia – z jednej strony człowiek się oburza, a z drugiej chciałby z nimi współżyć. Jak? Na jakiej zasadzie? Z Niemcami też różnie bywa. [Jednak dziś – nikt z nami Powstańcami już się nie liczy, a żyje się nam emerytom coraz trudniej].

Warszawa, 7 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Wiesław Depczyk Pseudonim: „Drohojemski III” Stopień: kapral podchorąży Formacja: zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter