Wiesław Zakrzewski „Gryf”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Wiesław Zakrzewski, urodzony 3 stycznia 1929 roku Warszawie, pseudonim „Gryf”. Stopień strzelec, z oddziału 442 Pułk Dzieci Warszawy.

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku, prze wybuchem wojny?

Chodziłem do szkoły powszechnej numer 15 imieniem Legionów w Warszawie na Pradze [ulica] Kawęczyńska 2. Po skończeniu szkoły w 1943 roku zdawałem egzamin do gimnazjum mechanicznego, bo innych nie było. Trzecie Miejskie Gimnazjum Mechaniczne w Warszawie ulica Konopczyńskiego 4. Wtedy dostałem się do pierwszej klasy.

  • Proszę sobie przypomnieć jeszcze sobie może coś z dzieciństwa jeszcze przed właśnie wybuchem wojny.

Wspomnienie z dzieciństwa, to wojna jest oczywiście. Jak wojna we wrześniu się zaczęła, to, przepraszam bardzo, ale się strasznie cieszyłem, że będzie dopiero wesoło. Do pierwszej bomby. Jak spadła, to już zmiatałem do piwnicy szybciutko i miałem wojny pierwszego dnia dosyć. W każdym razie, pomagałem kopać rowy przeciwczołgowe wojsku, przy zajezdni tramwajowej przy Kawęczyńskiej, przeciwczołgowe.

  • To było w trakcie wojny?

Tak, wojna już trwała i ja właśnie z kolegami w tym samym wieku pomagaliśmy. Wszyscy na ochotnika kopali.

  • Czym jeszcze zajmował się pan w trakcie okupacji przed Powstaniem?

Po skończeniu szkoły, Trzeciej Miejskiej Mechanicznej właściwie i wstąpieniu właśnie w tym roku 1943 do konspiracji, właśnie wtedy byłem zaprzysiężony, i chodziłem na różne odprawy, na ćwiczenia, to było w lokalu na Śniadeckich tam zbieraliśmy się. Szkolenie wojskowe, ‘bronioznawstwo’.

  • Mieszkał pan cały czas tam na Kawęczyńskiej?

Tak, na Kawęczyńskiej 15. Po takich spotkaniach konspiracyjnych dostałem zadanie, żeby obserwować na dworcu Warszawa Wschodnia pociągi niemieckie odchodzące na Wschód i powracając ze wschodu. To były pociągi z wojskiem niemieckim. Chodziło o numery i jak one kursowały i szpitalne pociągi, które przywoziły takich pobitych Niemców, po szpitalach lokowali, i tak dalej, tutaj nawet w Polsce. W budynku Szychta na Wybrzeżu Kościuszkowskim właśnie tam był szpital, gdzie z dworca bezpośrednio ich wozili. Odmrożone ręce, nogi, straszne rzeczy i ja byłem potrzebny do sprawdzania tych transportów.

  • I komu pan przekazywał te informacje?

Te informacje przekazywałem panu… kapral, on podobno był z dwójki, tylko że ja nie mogłem o tym wiedzieć, dopiero później, w czasie Powstania dowiedziałem się. Dwójka to jest kontrwywiad przedwojenna nasza [organizacja], i on właśnie tam pracował i to dla ich celów było zbierane dla ich celów konspiracyjnych. Aż do Powstania… właściwie to szkolenie… rzecz polegała na szkoleniu, raz tylko w czasie… nie pamiętam, jakiś zamach na jakiegoś Niemca był, który dał się Polakom we znaki, nie pamiętam jak on się nazywał, my mieliśmy wystawione placówki osłonowe, informacyjne. Bez broni, my byliśmy za młodzi na to żeby nam dali jakąś broń, ale byliśmy w tak zwanej obstawie. A później 30 lipca, akurat wakacje [były], leżałem w domu, byłem trochę chory bo się najadłem wiśni za dużo, i ktoś zadzwonił do mieszkania. Byłem z mamą, mama otworzyła i zobaczyła jakiegoś starszego pana, który pytał się o Wiesława. O mnie. Ale mama mówi, co to za pan, taki starszy kolega no i dopiero wstałem, zobaczyłem kto to, a to był ten dowódca „Ratur”. I powiedział, że jest mobilizacja, że zacznie się Powstanie. Musiałem mamie wtedy powiedzieć. Mama nie wiedziała, o tym że jestem w konspiracji jakkolwiek domyślała się, bo czasem znikałem z domu nie tłumacząc się gdzie. A byłem jeszcze trochę za młody więc mama się domyślała.

  • I to był pana wybuch Powstania. To był pana początek Powstania.

To była mobilizacja, na punkt zborny, żeby się stawić na Elektoralna 14 w Warszawie. Ale z uwagi na to, że ja byłem chyba pierwszy zawiadomiony dostałem zadanie zawiadomienia pozostałych kolegów gdzie mają się zgłosić. I to było bardzo niewdzięczne, dlatego, że później się okazało, że ci którzy przeżyli to znaczy ja, a ci których zawiadamiałem i ich mamy wiedziały o tym, że to ja zawiadamiałem, tak jak bym ja tego winien był temu. Miały pretensje później, że ja przeżyłem, a tamci poginęli. Rola łącznika nie była, do dzisiaj jest jeszcze taka nie przyjemna. W każdym razie, w ostatnim momencie przedostałem się przez most Kierbedzia. 1 sierpnia rano i zgłosiłem się na Elektoralną 14, na punkt zborny gdzie już tam prawie wszyscy byli. Zaczęło się po południu chyba przed piątą. Przed piątą już tam rozbili Niemców na Elektoralnej, jakiś samochód, i zaczęło się Powstania. Nas rzucono na Plac Żelaznej Bramy i Hale Mirowskie. Hale były zaopatrzone w żywność dla Niemców i deputaty dla Polaków, konserwy, bardzo dużo wódki było na przydział dla tych co odstawiali tam coś, bardzo dużo. Tego trzeba było pilnować, żeby nasi też nie korzystali z tego, więc nas tam poustawiano. Z bronią nie było za ciekawie. Mieliśmy granaty filipinki, jakieś jeszcze tam trzonkowe kilka, ale to wszystko, tam niektórzy mieli pistolet, dwa.

  • I to był początek Powstania, a proszę powiedzieć w trakcie Powstania gdzie i kiedy pan walczył?

Zacznę od Hali Mirowskiej, gdzie zdarzył się pierwszy taki przypadek, który zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Dlaczego? Dlatego, że widząc, do Placu Żelaznej Bramy, co się dzieje przede mną tam, zobaczyłem, ze mój dowódca, ten właśnie kapral „Ratur” z dwójki, zatrzymał jakiegoś człowieka i legitymuje go. Popatrzyłem, nuda, nie było co specjalnie robić. Bo to nie była pierwsza linia frontu, obsadzone były ulice, narożniki, żeby w razie czego żeby zawiadomić dowództwo. W pewnym momencie ten wylegitymowany pan szedł w moim kierunku, a ja z nudów jakoś tak zatrzymałem go, nie wiem pokazać mu ważność jakąś czy co, nie wiem. W każdym razie zatrzymałem go, pan będzie łaskaw zatrzymać się, on mówi, że już tam był legitymowany, ale mówił to takim głosem i akcentem obcym i ja wtedy mówię, dobrze, że pana wylegitymowano, ale ja chcę zobaczyć tu. A dlaczego pan mówi takim głosem, pan nie jest Polakiem? On mówi – ja Polak jestem, moja matka była Polką a ojciec Niemiec, ja w poznańskiem mieszkałem. Nie wiedziałem, co dalej tam specjalnie mówić, ale widzę, że tam idzie patrol składający się z trzech ludzi, patrol taki, który właśnie ścigał tych folksdojczów, różnych ukrywających się gołębiarzy i nadszedł na ten moment właśnie do nas i pyta się – co jest? Ja mówię, że ten pan tak właśnie mówi, że mama Niemka, ojciec Polak i tak po niemiecku, a w tym momencie podszedł ten kapral „Ratur” i przysłuchuje się właśnie naszej rozmowie. Poprosił na bok dowódcę tego patrolu i zaczął z nim rozmawiać i mówi, że on mu przypomina gestapowca z Alei Szucha, który więził go. I jego wykupili tego „Ratura” za pieniądze, od Niemców. Ale on mówi, że jemu on przypomina tego gestapowca, jako że był w cywilu i opaskę miał, tylko nie na tej ręce na której trzeba. I ten dowódca patrolu odwraca się, wyciąga pistolet i do tego Niemca mówi: „byłeś oficerem SS w gestapo!”, a on mówi: „Nie! Byłem tylko podoficerem!”. No i daje strzał, upadł i koniec. W moich oczach i przeze mnie, bo tak by poszedł, jak ja bym go nie zatrzymał to by poszedł. I teraz Boże kochany, czy to moja wina? Ja bardzo to przeżyłem. Ale od razu dostaję rozkaz, żeby ściągnąć mu buty, bo miał takie oficerki. Jezus Maria, nie chcą zejść, robiłem jak automat wszystko, ale przeżyłem strasznie, bo musiałem zaprzeć się nogą o niego i ściągać mu te buty. Okropna rzecz.

  • I to było wszystko przy Hali Mirowskiej?

Przy Hali, na rogu ulicy Mirowskiej, była taka ulica Mirowska, krótka. Tak jak jest Zimna, Solna, Mirowska. Nie ma tej ulicy, zabudowana w tej chwili jest przy Hali. No i teraz jak rozebrali tego człowieka, rozebraliśmy właściwe, i patrzymy a on ma SS wydrukowane na przedramieniu, pistolet miał na ramieniu. Niemiec okazuje się, tak, wszystko się zgadza. To było takie zetknięcie się moje z tą nagłą śmiercią tego człowieka. Później wzięli nas do Sądów na Lesznie, tam, no i tam była akcja w Sądach. Stamtąd z Leszna już Niemcy następowali na ulicę Chłodną już do Elektoralnej zbliżali się i myśmy wycofali się do Banku Polskiego na Stare Miasto, Bielańska, Hipoteczna. I tam przez kilka dni, trzy, cztery może, mieszkaliśmy w stajniach, gdzie konie trzymał SPIS. To była firma taka, ocet przeważnie produkowali i przy Banku Polskim stajnie mieli, i myśmy w tych stajniach nocowali, kwatery mieliśmy. Później przeniesiono nas. Braliśmy [udział] w akcjach Bank Polski, Arsenał tutaj przy tym, później przeniesiono nas na Długą 20 na kwaterę, skąd brano nas do akcji w różnych kierunkach. Raz była to Wytwórnia Papierów Wartościowych i Kościół Najświętszej Marii Panny na Skarpie Nadwiślańskiej. Niemcy atakowali i od dołu i od wytwórni z tym że wytwórnia przechodziła z rąk do rąk. I właśnie wtedy kiedy już było źle, to nasz obwód rzucano na pomoc tym walczącym tam. Wytwórnia, Kościół Najświętszej Marii Panny, ulica Wójtowska, Zakątka, tutaj w ten rejon. Cały czas kwaterowaliśmy na Długiej 20 i któregoś dnia, przed kwaterą naszą wystawiano warty i ja stałem na takiej właśnie warcie, co dwie godziny były zmiany. Już po odstaniu swojej części tych dwóch godzin warty, przyszedł kolega do mnie zmienić mnie. Ponieważ mieliśmy ten karabin służbowy jeden, hełm jeden, ładownicę, więc ja musiałem jemu przekazać to. To był kolega Strzałek Wacław, pseudonim „Grom”, z mojej klasy, z mojej drużyny rówieśnik. I dałem jemu karabin, który sobie przewiesił przez ramię i zapinał ładownicę. Zdjąłem hełm i mówię - weź załóż hełm. A on mówi, nie weź ten hełm, nie on inaczej powiedział, powiedział nocnik, nie chcę jego, weź sobie, ja go nie chce, bo to był upał, sierpień. Ja mówię, a gdzie ja będę z nim będę chodził i założyłem mu na głowę i odwróciłem się, do widzenia. A jemu na oczy spadł ten hełm, tak mocował się z ta ładownicą, nie bardzo mu szło, ja się odwróciłem, zrobiłem kilka kroków do bramy. W tym momencie uderzył pocisk, transformator był przed bramą i w ten transformator uderzył pocisk i ten kolega właśnie leżał. Tuman kurzu. Ja się cofnąłem zobaczyć co się stało. Leżał na ziemi i hełm obok. Obok ale zgnieciony, właśnie dołek w tym hełmie od odłamka a on dostał drugi odłamek w płuca. Zanieśliśmy go do szpitala, to znaczy do piwnicy bo Długa 16/18 no i tam został poddany operacji. Ciekawa historia była właśnie z tym przypadkiem tego kolegi, dlatego że chciałem go odwiedzić któregoś dnia, a ponieważ najłatwiej było w niedziele, bo w niedziele Niemcy świętowali, odpoczywali, nie bombardowali, samoloty na Okęciu stały nieczynne, więc ja tego dnia chciałem jego odwiedzić. Poszedłem, to gdzieś tak było koło dziesiątej rano, zszedłem do piwnicy, wszedłem do niego, gdzie leżeli ciężko ranni na różnych materacach, a on za drzwiami leżał też. On miał łóżko. W każdym razie usiadłem na brzegu tego łóżka i rozmawialiśmy i w pewnym momencie zdawało mi się, że słyszę jakiś… warkot. No warkot? To może czołg, i tak dalej… Ale jakiś niepokój poczułem i tak nie bardzo wiedziałem czy mam wyjść czy… i mocno się przysłuchiwałem co to jest i w końcu stwierdziłem że to jednak samoloty. I w tym momencie mówię, słuchaj, ja przyjdę do ciebie później. I wstałem, wyszedłem na korytarz piwniczny, a on chciał mi jeszcze coś powiedzieć, on wstał mówi zaczekaj, zaczekaj i wyszedł za mną i w tym momencie uderzyła bomba i cały to właśnie pomieszczenie zostało zasypane aż po sufit gruz. Wszyscy ci ranni, którzy byli, przysypało ich, my zaczęliśmy ich odkopywać, ale to było nie było możliwości. Na jednym rannym się stało a drugich trzeba było odgrzebywać rękami. Tak, że tam w zasadzie wszyscy poginęli.

  • Czyli panu dwa razy darowano życie?

Dwa razy.

  • A proszę powiedzieć, jak panów w walkę przyjmowała ludność cywilna, ci z którymi państwo się spotykali a którzy nie byli związani z walką?

Entuzjastycznie. Fantastycznie. To naprawdę trudno powiedzieć, to chyba drugie przeżycie takie to była „Solidarność”. Tak tylko z tym można porównać. Fantastycznie, ale do czasu.

  • Dlaczego do czasu?

Dlatego, że już czym dłużej… ludzie nie wytrzymywali. I my, i ludność cywilna widzieliśmy, że przegramy tę sprawę, bo sąsiedzi nasi niestety stali i przyglądali się tylko temu jak my giniemy, a nie pomagali, nie wiedzieliśmy co to znaczy. Jeszcze takie przeżycie. Któregoś dnia mieliśmy akcję w getcie, na wysokości ulicy Bonifraterska – w stronę Nowolipek i Stawki. Szliśmy jednocześnie po umundurowanie na Stawki i tam spotkałem swojego kolegę ze szkoły, który w innym oddziale był, w „Orlętach”, ale w tym samym zgrupowaniu co ja tylko że inny oddział, „Orląt”. I później ten właśnie kolega… Jego właśnie na warcie spotkałem w getcie, przywitaliśmy serdecznie i tak dalej. Dlaczego mówię o tym? Dlatego, bo on później prowadził ten czołg na Kilińskiego, „Czambo” nazywał się. Zygmunt Sarła pseudonim „Czambo”. Właśnie dlatego mówię o tym, no bo później on zginął. Ja, wtedy zostaliśmy wezwani, nasza drużyna, właśnie na pomoc do Wytwórni Papierów Wartościowych. To był 13 sierpień i my już kwaterowaliśmy w pałacu Krasińskich wtedy z „Parasolem”, szliśmy do Wytwórni Długą i zobaczyliśmy ten czołg właśnie i zaczęliśmy się strasznie cieszyć i podeszliśmy do tego czołgu. Ale bardzo krótko byliśmy przy nim, bo dowódca miał inne zadanie, musieliśmy iść do wytwórni szybko, i wyszliśmy. I poszliśmy tam A wracaliśmy w nocy i widzieliśmy szczątki, i to właśnie zrobiło na mnie wrażenie. I ten kolega, który kierował tym czołgiem zginął.

  • A wróćmy jeszcze do tej rzeczywistości poza walką, czy pamięta pan jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania? Żywność, ubranie, noclegi?

Właśnie, jak to wyglądało. Żywność, troszkę z początku tej żywności było, bo ludzie mieli, i zaopatrzenie było, bo ze Stawek mieliśmy sporo, była żywność w Halach Mirowskich, to stamtąd też się coś wzięło. Ale bardzo dużo zostało tej żywności tam, bo żeśmy nie zdążyli zabrać tego wszystkiego. Trochę właśnie tak myślałem, że po co zostawiać to tam, dawać ludności poprzednio, która przychodziła to nie dawali, tylko oddziałom takim na zlecenie specjalne. Zamiast to rozdać wszystko ludziom, za wyjątkiem wódki. W każdym razie zaopatrzenie na Starym Mieście, jeśli chodzi o żywność, było jeszcze zupełnie dobre. Mało tego, jeszcze wina było od Fukiera dużo, czerwonego jako lekarstwo, przydzielane, ale dużo było. Już później pod koniec Starego Miasta, już było wszystko poburzone i wyczerpało się wszystko, to myśmy właśnie z Wytwórni Papierów Wartościowych przynosili wielkie paki wszystkiego. Tam były sardynki, tam były magazyny lotnicze niemieckie i czekolady lotnicze, papierosy „Juno”, Garbaty. Pamiętam jak dzisiaj, bo wtedy zacząłem palić, jako harcerz, ale rzuciłem. W każdym razie żywności stamtąd przynosiliśmy sporo. Czekolady lotnicze, takie były odżywcze specjalne i co tylko [było] możliwe, to zaopatrywaliśmy nasze oddziały. Pamiętam taki właśnie moment jak szliśmy właśnie w Wytwórni, na kwatery i byliśmy obładowani tymi wiktuałami i na długiej ulicy przy Freta, młoda matka z dzieckiem, takim może rocznym płakała, stała, że nie ma co mu dać jeść. Wtedy pamiętam zaczęliśmy wyciągać te czekolady, porozpuszczane, miękkie bo mieliśmy w kieszeniach, ale one później się zrobiły twarde jak gdzieś położyć. I daliśmy tej pani dużo tej żywności właśnie, nie wiem czy ten dzieciak mógł tak jeść, to co żeśmy dali, ale czym chata bogata. Mleka nie mieliśmy… a nie, mleko było w proszku, tylko, że my żeśmy tego mleka nie brali specjalnie myśmy inne… sardynek dużo braliśmy, bardziej może odżywcze.

  • Proszę powiedzieć, czas wolny jakiś jak już się znalazł, to co pan robił?

Czas wolny… właściwie rozrywek tam nie było żadnych, właściwie odwiedzaliśmy ewentualnie innych kolegów w oddziałach. Do mnie przyszedł kolega z „Parasola”, z tego samego domu co mieszkaliśmy przed wojną, on był w „Parasolu”, a ja w tym innym oddziale. I on spotkał właśnie tego kolegę, który ranny w płuca był w piwnicy, i przechodził przez piwnicę i spotkał jego i dowiedział się, gdzie ja jestem. I myśmy właśnie po akcji z Wytwórni spali. I ktoś mnie budzi, że ktoś przyszedł do mnie i okazało się, że to właśnie ten kolega z „Parasola”, Majtek. No i też dostał czekoladę roztopioną.

  • Czyli dobrzy znajomi pamiętali o sobie i się wspierali.

Tak.

  • A ciekawa jestem czy słuchał pan radia, czytał pan prasę?

Prasę. Tak! „Biuletyn Informacyjny” powstańczy, tak! A radia to nie było tam specjalnie gdzie słuchać bośmy nie mieli odbiorników specjalnych, a elektryczności nie było, przecież, bo jak bombardowali, to jedynie radiostacja na bateriach, ta nasza „Błyskawica” pracowała, a tak to nie było możliwości. Z początku to tam, ktoś miał radio to tak, ale myśmy nie słuchali, nie chodziliśmy na audycje jakieś. Tylko „Biuletyn”, to czytaliśmy regularnie.

  • I taki Biuletyn był przynoszony do pana oddziału i wszyscy czytaliście? Tak?

Tak. Łączniczka przynosiła.

  • Ile egzemplarzy?

Po parę. Kilka sztuk. To jeden przeczytał dawał drugiemu, to się nie wyrzucało tego tylko krążyło po różnych…

  • Potem rozmawialiście na ten temat?

Tak, rozmawialiśmy, gdzie ten poszedł, ten. Wiedzieliśmy gdzie kto dostał przydział, czy żyje czy nie żyje. Ja już pochowałem, opłakałem takiego kolegę z konspiracji, który poszedł – jego drużyna poszła na barykady na Senatorską - Miodową, Kapucyńska tutaj w ten rejon i dowiedziałem się właśnie, że cała drużyna zginęła. Miałem jego zdjęcie i napisałem nawet, że zginął dnia tego i tego, tu i tu. A po wojnie, teraz w 2001 roku przyjechała jego siostra z Francji, znalazła nas, oddział na cmentarzu 1 sierpnia i dowiedziała się, że ja mam tą fotografię, i czy to jest ten Wojtek, ten kolega. Ja mówię, że tak, ona mówi, że on nie zginął, że przeżył Powstanie, wywieziony był do Austrii i w kamieniołomach tam dopiero jego wykończyli. A ja myślałem, że zginął tutaj… Bo takie informacje były, bo cała drużyna poszła, a on przeżył.

  • Ale informacja jednak prawdziwa dotarła w końcu.

Myśmy byli właśnie do osiemnastego byliśmy u „Gozdawy”, a później z „Gozdawy” i z innych oddziałów… U „Gozdawy” to był… batalion składający się z różnych ugrupowań, na przykład „Orlęta”, „Jeżyki” – to wszystko „Gozdawa”, tak samo i nasz ten pluton. I 18 sierpnia została wydzielona kompania do dyspozycji grupy północ, do pułkownika Wachnowskiego, do jego dyspozycji, kompania szturmowa i nas do tej kompanii włączono. I już do końca Powstania byliśmy w dyspozycji dowództwa, gdzie trzeba było, to nas tam posyłano. Byliśmy wtedy w ogrodzie Krasińskich na Barokowej, na pozycjach, tam odbywały się walki i już na zakończenie Powstania, już wszyscy czekaliśmy do wejścia do kanału, całą naszą… właściwie nie całą naszą drużynę, a pięciu nas, dowództwo z takim kapralem Jackiem, który też świeżo do nas był przydzielony, nie znałem go specjalnie, z karabinem maszynowym, wymontowanym z tego samolotu, który spadł Liberator, na Placu Krasińskich, co go Niemcy zastrzelili, wymontowaliśmy karabin maszynowy i zestrzeliliśmy go. I nas pięciu wysłano do Pasażu Simonsa, zbombardowanego, tam około trzystu osób zginęło poprzedniego dnia. To jest między Arsenałem i ten Pasaż Simonsa przylegał. I myśmy to musieli utrzymać. A to był już trzydziesty pierwszy i nas z kolejki do kanału wyciągnięto i tam posłano. Utrzymaliśmy w pięciu to do rana. To już była taka czujka, bo wszyscy już właściwie wyszli kanałami a były te oddziały, te jednostki, które utrzymywały… żeby Niemcy nie myśleli, że już wszyscy poszli, więc myśmy… Ale Niemcy zorientowali się i zaczęli atakować. Wysłali Goliata w naszym kierunku. Kto? Nie wiem kto. Jakim cudem to się stało, że go odcięli? Nie wiem jakim cudem, bo widziałem jak szedł ten Goliat od Arsenału ale nie doszedł, ktoś przeciął. Czy ręcznie… Czy odstrzelił… Nie wiem, nie potrafię tego powiedzieć. W każdym razie ten on nie doszedł. I ten sierżant Jacek… sierżant Jacek [nie kapral], postanowił wycofać się, że my nie damy rady, przecież nie utrzymamy tego w pięciu i do kanałów musimy też wejść. Dał rozkaz żebyśmy się wycofali. I przez Ogród Krasińskich, z tyłu Długiej, wycofaliśmy się do kanału, zeszliśmy się 1 września, weszliśmy do kanału i wyszliśmy na ulicy Wareckiej. I tu się kończy Stare Miasto.

  • Czy mógłby pan opowiedzieć o swoim najgorszym wspomnieniu z Powstania?

Najgorsze… wszystkie były bardzo złe, ale najgorsze w sensie niebezpieczeństwa?

  • Takie, które pan najbardziej przeżył, psychicznie, fizycznie?

No to chyba przeżyłem takich chwil sporo, ale żebym teraz miał przeprowadzać gradację, która bardziej… Może w ten sposób: jak wyszliśmy z kanału, zaprowadzono nas na ulicy Moniuszki do dowództwa. Zostawiono nas na ulicy a nasze dowództwo zgłosiło się do dowództwa śródmiejskiego, gdzie nas zakwaterować? Myśmy czekali na ulicy gdzie było uprzątnięte szkło w pryzmy poukładane tak jak śnieg przy krawężnikach, to takie stosy tego szkła nagarniane. I myśmy tak stanęli sobie na ulicy Moniuszki, tuż przy PZU obecnym, i w pewnym momencie słyszymy jakiś gwizd, huk… I łup! Patrzymy coś po ziemi sunie od Marszałkowskiej w stronę Placu Powstańców, [Plac] Napoleona wtedy… i zatrzymało się. Okazało się że to jest Berta, a myśmy się rzucili na twarz obok tej pryzmy tego szkła. Więc gdyby ta Berta wybuchła, to my byśmy byli w ogóle naszpikowani, tym szkłem, to jest w ogóle nie do przeżycia. Jak sobie później uświadomiliśmy to co to było, to było przeżycie okropne i szczęście, ze nie wybuchło. Drugie to takie było szczęście, że na ulicy Złotej… Dostaliśmy skierowanie Złota 21 (w tej chwili Pałac Kultury tam jest), na kwaterę, to był budynek w studniach. Ja się szybko oczyściłem z tych nieczystości kanałowych i dowództwo wysłało mnie na drugą stronę Złotej, po zupę. Tam byliśmy zaprowiantowani, to były sądy tam kiedyś, Złota 22, po drugiej stronie, czy 24 już nie pamiętam... W każdym razie dali mi wiadro i jako pierwszy… Dlaczego ja byłem pierwszy? Ja miałem ciotkę na Złotej, więc spieszyłem się zobaczyć, co się z nią stało. Szybko się oporządziłem i byłem gotów. Jak zobaczyli, że jestem gotów, to mnie wysłali po zupę. Ja z tym kubłem wyszedłem z bramy i przechodziłem przez jezdnię. Po drodze… już jestem na środku jezdni słyszę szafę nakręcaną czyli w Śródmieściu mówili „krowa” na to. Ale ja się tego nie bałem i myślę sobie - o nakręcają, a niech nakręcają. I doszedłem może trochę dalej niż połowa jezdni i w pewnym momencie huk… podmuch… i mnie rzuciło o ścianę budynku, tę gdzie szedłem. I raz, drugi raz wiedziałem, że sześć razy i skakałem ponad parter chyba, tak mnie rzucało, taki podmuch był. Ale byłem w hełmie i liczyłem ile razy już wybuchło, i szósty – dobrze, to już mówię w porządku. Jakoś się zaczynam podnosić i cegła mi spadła, na ten hełm właśnie, rozbiła się. I zataczając się… zacząłem pluć krwią… i wracam do tej bramy skąd wyszedłem. Usiadłem na stopniu takim, mieszkania dozorcy gdzie się wchodziło, usiadłem… i z oddechem źle. Myślałem, że mi rozszarpało to. I w pewnym momencie słyszę, że „Puciata” nie żyje. Okazało się, że koledzy, którzy zmęczeni byli poszli… to było na trzecim piętrze, zrobili sobie posłanie pod oknem i spali. I ten kolega Franciszek Sokołowski, pseudonim „Puciata”, usłyszał przez sen tą „szafę”. Zerwał się i chciał iść do przedpokoju. Złapał za klamkę drzwi do przedpokoju i w tym momencie dostał taki odłamek jak ręka w nerki. I trup na miejscu. Okazuje się, że ten podmuch, te wszystkie pociski, uderzyły w podwórko. W tą studnię. Ale przez bramę przeleciał ten podmuch i mnie dlatego rzuciło ale mnie się nic nie stało, poza tym że tam miałem jakieś krwawienia, widocznie tkankę jakąś porozrywało… coś tam było. W każdym razie po godzinie, dwóch już nie krwawiłem. Bo to było rzeczywiście takie… A drugie takie nieprzyjemne bardzo, to już jak w Śródmieściu byliśmy i przeniesiono nas na południową stronę Alei na ulicę Wiejską, na kwaterę. I tam akcję mieliśmy tak: YMCA, Senat, i Sejm to był nasz rejon działania obronnego. Po pewnym czasie przeniesiono nas na róg Nowego Światu i Alei, między Muzeum Narodowym i BGK. Do końca utrzymaliśmy ten odcinek. Tu gdzie Dom Partii stoi teraz, to właśnie był nasz teren działania. Szpital Świętego Łazarza tam przy Książęcej, to był ten odcinek. To już zakończenie Powstania bez mała, mamy pozycję zajętą z widokiem na Muzeum i widzę, że z Muzeum Narodowego Niemcy byli tam, i z BGK też i wszystko najeżone lufy w naszym kierunku. My do nich a oni do nas. A tam były ogrody i były pomidory, rosły pomidory i dojrzałe na krzakach i ani Niemcy nie zbierali ani my, bo się baliśmy i oni nas a my ich. Dojrzewały sobie a myśmy się smakiem obywali. I w pewnym momencie ja widzę, że coś mi się rusza w tych krzakach pomidorów… Za chwilę widzę biała chorągiewka macha. Więc mówię, poddają się? Bo biała chorągiewka to jest poddanie… Był taki sierżant obok i mówię: „Panie sierżancie, poddają się”, a on popatrzył… W pewnym momencie widzę, że wyłania się postać jakiegoś oficera, Niemca… ale z białą chorągiewką… nie wolno strzelać… I on się zatrzymał i po ukraińsku, Ukrainiec, woła do nas, żeby ktoś wyszedł na pertraktacje. I nie ma nikogo. Mnie się zrobiło tak wstyd, że tamten wyszedł, a od nas nie ma nikogo, kto by mógł z nim [rozmawiać]… Bali się wyjść… i ten sierżant się bał wyjść… I wtedy wyszedłem ja. Doszedłem do tego oficera, a on zobaczył mnie, widzi, że młody chłopak i pyta się, czy nie ma oficera? I dopiero wtedy jak zobaczył ten sierżant, że mi się nic nie stało, a ja patrzyłem na te Muzeum, i tylko te lufy tak chodziły za mną, wiec mówię: „Boże kochany, można dostać [kulkę]… przecież nie wiadomo, czy oni tego Niemca wypuścili może na wabia… mogli.” Czy karę śmierci dostał tam u nich, to – idź tam, ich można o wszystko było podejrzewać, przecież oni takie wyprawiali oszustwa, że… W każdym razie, ten sierżant jak się zorientował, że mnie nie zabili jeszcze, to on wyszedł za mną i zaczął z nim rozmawiać. Więc ja mówię, nie mam co tu robić. Na wszelki wypadek wpadłem [na pomysł] i do tego Niemca mówię: „czy można zebrać pomidorów?” A on mówi, że tak, „a czy oni też mogą?” „Tak.” No i ten krzyknął tam do tych swoich i wyskoczyli na to pole. I ja z jednej strony, tylko ja nikt więcej i z tamtych dwóch wyskoczyło Niemców, i w hełmy zaczęli zbierać. A ja mówię w hełm, co to jest i zdjąłem panterkę, ścisnąłem i te pomidory do panterki. Jedną panterkę podałem na pozycję, wysypcie i oddajcie powrotem. Drugą wziąłem tak samo… rzuciłem. I jeszcze chwilę postałem przy tym sierżancie, oni tam rozmawiali i proponowali żeby się poddać że już kapitulacja będzie, żeby już nie walczyć. Ja wtedy wycofałem się na tą pozycję swoja. Ani jednego pomidora nie zjadłem. Nic nie zostawili. To był taki drugi… to wrażenie z tych okien, takie ogromne nerwy. Ale wstyd mi było za tych starszych moich kolegów, którzy nie poszli. Może to była z mojej strony głupota, nie wiem… Ale to był honor.

  • Proszę powiedzieć, bo mimo takich ciężkich przeżyciach też od strony psychicznej bardzo, a jakieś najlepsze przeżycie z czasów Powstania, z tych dni powstańczych?

Pierwsza miłość. To była łączniczka, która zaplątała się na Starym Mieście i w czasie Powstania dostała się do naszego oddziału. No i sympatia, wielka sympatia, ale taka… Nalot był akurat, a myśmy całowali się na strychu. Ale tylko [całowali]… i wspomnienia. A później po wojnie spotkaliśmy się i nie było żadnych uczuć.

  • Proszę powiedzieć, jak już się Powstanie skończyło to do maja 1945 roku, co się z panem działo, gdzie pan był wtedy?

Po kapitulacji wzięto nas do obozu do Ożarowa, popędzili nas tam do fabryki kabli. I szczęśliwie się tak ułożyłem, w fabryce kabli, że w myjni się położyłem i na czerwono wyszedłem… To nie puszcza. Jeszcze z Powstania miałem takie szelki niemieckie, SS nosiło takie szelki, no i pas. I Niemcy na drugi dzień dali nam grochówkę, każdy z czym miał, to podchodził, żeby naleli, bo oni nie dawali nic. Jakieś puszki nie puszki kombinowało się, i podchodziło się do kotła tego. I wtedy ja podszedłem z jakąś puszką i Niemiec mi nalał, a drugi mnie z tyłu złapał za te szelki i pistolet wyciągną, że za chwilę mnie zastrzeli, dlaczego ja mam te szelki, skąd ja je mam. Żeby zdjąć natychmiast. Zdjąłem to, zupa się wylała, poszedłem. Oddałem szelki, ale życie uratowałem. Nie wiem ile tam nas trzymano w tym Ożarowie już nie pamiętam. Chciałem uciekać, bo możliwości ucieczki były po drodze. Ale nie miałem gdzie pójść. Bałem się, że będę krążył gdzieś, bo nie wiedziałem jakie są tutaj stosunki na wsi. Poza tym mówię, jestem razem z kolegami to już pójdę do końca. Nie uciekłem, ale myślałem o tym. Zapakowano nas do pociągu jak śledzie i wywieziono najpierw do Kostrzynia, obecne nasze koło Szczecina, Kistrzyń tak zwany… i stamtąd… myśleliśmy że do obozu, ale oni chcieli nas zgładzić, tylko nie wiem dlaczego się tak nie stało. Zapakowali nas ponownie w jakieś wagony wywieziono nas do Berlina. W Berlinie był nalot akurat, kołysało się wszystko na dworcu i wywieziono nas do obozu, taki był międzynarodowy obóz w Sandbostel, to był Stalag X B czy XI B już nie pamiętam. I tam trzymano nas za drutami. Głód i wszy. Dosłownie straszne wszy były. I tam trzymano nas… dwa miesiące chyba, i było powiedziane, że kto z młodzieży chce jechać do Szwajcarii, że Szwajcaria wystąpiła o młodocianych, żeby internować w Szwajcarii, że oni nas młodocianych wywiozą do Szwajcarii. I zgłosiło się ludzi tam fura tych młodych. Ja myślałem też o tym. Tutaj taka nędza, a w Szwajcarii… Ale znowu przeważyła jakaś spójnia z kolegami starszymi i powiedziałem nie, nie jadę. Jak oni nie jadą to ja też nie. No i tam grupę tych kilkuset powstańców wywieziono. Ale nie do Szwajcarii, jak się później okazało, tylko do Tunelu, Nora czy coś takiego, w góry Harzu i tam ich wszystkich [zabito]. Jeden czy dwóch zostało tylko. Ale już było tak źle w tym obozie Sandbostel, że następna propozycja, która wyszła od Niemców, to była tak zwana komenderówka do pracy, bo myśmy tam właściwie nic nie robili. Czasem brali do pracy w polu gdzieś tam, to był teren taki jak pustynia, i do Hamburga do pracy. I ja się wtedy zgłosiłem i wywieziono nas do Hamburga, do obozu jenieckiego. I w tym obozie już, jak pracowaliśmy, bo nas brano… Rano przychodzili tacy „stojacy”, jak myśmy ich nazywali i zapotrzebowanie: dwudziestu do roboty takiej, po zbombardowaniu, to kanalizacja, to wodociągi, to ulica sprzątanie, różne. Brano nas właśnie do takich robót. I to już było dużo, bo już tak - można było handlować, już z Niemcami można było się dogadać. Oni byli biedni, już mieli inne serce, oni już podkładali nam kanapki, przygotowywali żeby nam… I myśmy w zasadzie mieli już tam dobrze, dlatego że dostawaliśmy paczki amerykańskie i to już był pieniądz. Tam była kawa neska, papierosy, czekolada, cuda. A Niemcy tego nie mieli. Na przykład za puszeczkę [małą] neski, to się dostawało dziesięć bochenków chleba. To fantastycznie! I wtedy się role odwróciły. Myśmy palili papierosy amerykańskie, tak jak Niemcy kiedyś palili i rzucali, to pety zbierali tacy [nałogowi] palacze. Tak teraz my paliliśmy, połowę wypaliliśmy rzucaliśmy połowę, a resztę zadeptywaliśmy, żeby nie podniósł taki [Niemiec]… Zemsta. Bo oni tak robili właśnie.

  • Tam, do kiedy pan był?

Tam byłem do 1945 roku, do lutego. Popędzono nas w stronę Dani, jak już Amerykanie się zbliżali, popędzono nas do Husum. Pięćdziesiąt kilometrów dziennie robiliśmy. Do obozu w Husum… to był obóz… Francuzi tam byli i my. Brano nas do pracy na lotnisku w Husum, gdzie próbowano ten najnowocześniejszy, pionowy startujący samolot, ten myśliwiec niemiecki. Tam byliśmy już do końca, do kapitulacji Niemiec w zasadzie. Później zaczęły się tam troszkę takie… z naszej strony… Byli też u nas uciekinierzy z więzienia z Mokotowa, przestępcy, którzy zaczęli bardzo dokuczać Niemcom. Tam też do morderstw dochodziło. I nas Anglicy, za karę, wysiedlili na wyspę Sylt. Byliśmy tam na tej wyspie i organizowano wyjazd do Australii. Kto chce do Polski, niech jedzie do Polski a kto… Na Sylcie objęliśmy w posiadanie koszary marynarki niemieckiej z hydroplanami włącznie. Wszyscy koledzy nasi z tych oddziałów walczących normalnie w konspiracji, za wyjątkiem bandziorów tych właśnie, dzięki którym przyjechaliśmy na ten Sylt, a między innymi to był taki… pseudonim „Apollo” sobie obrał, dlatego, że trzeba przyznać, był bardzo przystojny, a był największym mordercą, gwałcił i zabijał. I właśnie zabił kilka osób w tym Husum… to znaczy nie w samym Husum tylko na wsiach. Podpalili też dom i nie pozwolili wyjść ludziom z niego. W każdym razie to byli ci z więzienia z Rakowieckiej, z Mokotowa, którzy w czasie Powstania uciekli.

  • Czyli zdarzali się ludzie którzy wcale…

Którzy nic nie mieli wspólnego, a później się panoszyli. W każdym razie jego złapali później i on odbywał karę. Anglicy czy Amerykanie, już nie pamiętam kto, ale jego złapali, bo później jeszcze podrabiał marki niemieckie i handlował. I tam został złapany... Później już nie wiem, bo myśmy nie mieli kontaktu z nim. Na tym Sylcie… właściwie same ćwiczenia, same wojskowe rzeczy, ale to nudne wszystko i człowiek już miał dosyć tego wszystkiego. Zastanawiałem się, co my tu robimy więc albo wracać, albo jechać gdzieś, więc zaproponowali Australię. Ale w między czasie na tę wyspę Sylt, przyleciała eskadra lotników polskich. Dywizjon 302, 303 i jeszcze tam jakiś… trzy dywizjony były. Przyjechali na ostre strzelania tam. Traktowali tą wyspę jako wyspa Robinsona, niezamieszkała, przecież tam znakomite wypoczynkowe [tereny] były. Westerland, to stolica tej wyspy, pięknie nad morzem północnym położone plaże. W każdym razie, przylecieli ci lotnicy i jak się dowiedzieli, że tu są Polacy to się z nami skontaktowali. Przychodzili do nas… Obóz kobiet był na tej samej wyspie, tylko że na końcu i one przyjeżdżały do nas, my do nich, zabawy były urządzane. Ja się dogadałem z takim jednym z lotników, który znał mojego ojca. Mój ojciec był w Warszawie w czasie wojny w 1939 roku a później uciekł, jak się kazali zgłaszać wojskowym do rejestracji Niemcy, ojciec poszedł na Węgry i przedostał się do angielskiej armii. W szkole lotniczej był. I u niego [u tego lotnika] ojciec wykładał, Czesław Zawistowski się nazywał. I on pyta się: „co ja tu robię?” Więc ja mu mówię, że chętnie bym się stąd wyrwał. I on mówi: „dobrze, zrobimy w ten sposób, że jak będziemy wylatywali, bo my mamy pociągiem dowieziony…” bo to połączenie było lądowe nasypem kolejowym, tak że to niecałkowicie wyspa, bo jak połączona to już półwysep. W każdym razie on mówi, że „jak będziemy jechali to zabierzemy się razem, ale do samolotu nie mógł, tylko pociągiem ze sprzętem i samochody.” I tak rzeczywiście zrobiliśmy. A dołączył do mnie taki kolega, starszy ode mnie Andrzejczak Roman.

  • Pan wyjeżdżał z wyspy pociągiem wraz z lotnikami?

Tak. Wyjechaliśmy do miejscowości Alhorn, z wyspy Sylt, samochodem wyjeżdżaliśmy z Romanem Andrzejczakiem na lotnisko w miejscowości Alhorn, to jest Niemcy północne, i tam zostaliśmy… właściwie bez żadnego przydziału jakiegoś, tylko jako kombatanci powiedzmy. Z tym, że później musieli nas zgłosić na stan, żeby wyżywienie dostać i umundurowanie. Zgłoszono nas, tam major Breng był wtedy dowódcą i on pozwolił nam tam na pobyt, dwa czy trzy miesiące. W każdym razie traktowaliśmy to jako przejściowe. Dlaczego? Dlatego, że dowiedzieliśmy się, że można jechać do Frankfurtu nad Menem, do kwatery Eisenhauera i tam przyjmują ochotników na wyjazd, na okupację Japonii. Warunki były nie do odrzucenia, bo brali na przeszkolenie na rok do Singapuru, na przeszkolenie i język i później na sześć lat okupacji już w Japonii w stopniu oficera. Za pobyt dostawało się oficerską pensję normalnie a za układ… pięćdziesiąt sześć tysięcy dolarów i obywatelstwo jeśli chce to amerykańskie. Więc takie były dla nas widoki… fantastyczne. Myśmy z tego lotnictwa… po pewnym czasie, jeździliśmy do Oberlangen do tych naszych akaczek, tam odwiedzaliśmy je. Po pewnym czasie pojechaliśmy do Frankfurtu, i tam zgłosiliśmy się do tej kwatery Eisenhauera i zapisaliśmy się na listę. Wieczorem poszliśmy do kasyna amerykańskiego i spotkaliśmy naszych rodaków z łodzi podwodnej, od Andersa, od Maczka, w tym kasynie. Bardzo sympatycznie spędziliśmy czas, dostaliśmy w hotelu miejsce, nocleg i w rozmowach z tymi naszymi Polakami powiedzieliśmy im, że chcemy jechać na okupację Japonii, że się zapisaliśmy. A oni zaczęli nam odradzać. I na mnie troszkę to podziałało. Nie wiem co w domu tu się dzieje? czy matka żyje, czy nie? Bo ojciec wiem że żyje… to znaczy czy żyje to nie wiem, bo nie miałem z nim kontaktu w każdym razie wiedziałem, że żył. Już zaczęłem się łamać. Byłem młody chłopak, szesnaście lat… Co prawda okupacja zrobiła ze mnie osiemnastolatka, ale mimo wszystko za młody byłem jeszcze i tęskniłem za Warszawą. Te przeżycia powstańcze też w jakiś sposób zadziałały, że się tęskniło za każdym kamieniem tutaj. I wyszliśmy z tego kasyna, z tym właśnie Andrzejczakiem i on tak zażartował, mówi słuchaj, a może wrócić do Warszawy… A ja mówię: „wiesz co – tak! Tak! Wracamy do Warszawy.” On się spojrzał, nie… no ja żartuję, a ja mówię, a ja nie. „Naprawdę?” „Naprawdę.” I poszliśmy na kwaterę do tego hotelu, i jakiś kapitan od Andersa, ja i ten Andrzejczak nocowaliśmy, ja miałem zwyczaj, że pistolet zawsze sobie wyciągałem i pod poduszkę chowałem a ten kapitan zdjął pas, mundur i powiesił na krześle, no sami swoi przecież. No i położyliśmy się spać, a ten Andrzejczak jeszcze poszedł do kasyna. Rano się budzimy, kapitan szuka pasa z pistoletem, nie ma. Munduru nie ma, ja swojego też nie mam, taki wyjściowy, wszystko zgarnął i dał dyla.

  • Andrzejczak?

Tak. Z Legionowa Andrzejczak. Roman Andrzejczak.

  • I już więcej go pan nie widział?

Nie. I wtedy poszliśmy na żandarmerię i z żandarmerią goniliśmy go do granicy włoskiej. Na dworzec… pytaliśmy się czy widzieli… ale nie znaleźliśmy go. I wtedy ja zostałem sam we Frankfurcie i pamiętam jechałem gdzieś na kwaterę, tramwajem, późno wieczorem. Patrzę siedzi taki chłopiec z osiemnaście lat i tak się przygląda na mnie. W pewnym momencie wstaje i po polsku do mnie mówi. Oj rodak. Skąd pan? Ja z Warszawy. Ale kiedy pan [przyjechał]? Teraz przyjechałem dwa dni temu. Okazuje się, ze facet przeprowadzał przez granicę ludzi, którzy chcieli wyjeżdżać z Polski i ja się jego pytam. Panie jak w tej Warszawie jest? Łapią? Bo słyszałem, że wysyłają na niedźwiedzie i w ogóle. Czy gorzej jest jak za okupacji? Nie mówi, gorzej nie jest. Ja w końcu myślę sobie nie ma co. Jadę do Warszawy. I teraz transport, znaleźć transport, który zawiezie mnie tam. Dowiedziałem się, że w Norymberdze jest obóz, w którym zbierają się właśnie wszyscy chcący wracać do Polski. Wsiadłem w pociąg i zająłem sobie miejsce przy oknie w pociągu pierwszej klasy, i zaraz za mną weszło chyba piętnastu esesmanów, takich potłuczonych trochę… Ale jeszcze to widać było te ich mundury, dystynkcje prawda bez żelaznych krzyży… I oni tak patrzyli na mnie, ja na nich. I miałem troszeczkę stracha. Przypuszczam, że jak by było odwrotnie, jak byśmy u nas byli to byśmy chyba takiego załatwili. Oni jakoś mnie darowali. Dojechałem do Norymbergii i to już była noc. Pytam się o ten obóz, więc mówią mi, że trzeba iść tam kilka kilometrów przez las. No i poszedłem. Doszedłem. Idę, idę, ciemna noc, nic nie widać, szosa prowadzi. Patrzę szlaban jest, lasek jakiś i wychodzi wartownik i mówi: Jezus Maria! [ja mówię] Co się stało? Panie, pan tu przeszedł?! No jak to? Panie przecież tu mordują! Kto morduje? Murzyni! Polacy mieli na pieńku z murzynami, bo murzyni ci, wojska amerykańskie, zaczęli bardzo źle się zachowywać z kobietami, prawie jak Niemcy. Dla nich to było przeżycie z białą kobietą i robili, co chcieli. Polacy wstawili się za tymi Niemkami i była między nimi walka. I oni właśnie Polaków mordowali, a ja szedłem przez ten las w nocy. Ale szczęśliwie. W tym obozie byłem ze dwa tygodnie zanim uzbierała się armia powracająca. Trzech lotników spotkałem po cywilnemu, którzy jechali do Polski po swoje rodziny. Zabrać powrotem i wracali. Ja mówię, ja też tak zrobię, ja się zamelduję matce i pojadę z powrotem z nimi. I tak się umówiliśmy. Trochę tam majątku nazgarniałem, dwa koce, papierosy, czekolady, trofea wojenne, skarby… i tym pociągiem przez Czechosłowację do Polski. Ale jak wjeżdżaliśmy do Czechosłowacji to już byli Ruscy. Jak zobaczyłem tych ruskich na granicy w Czechosłowacji, to ja chciałem wysiadać, powrotem wracać. Brudni, umorusani, te karabiny na sznurkach, te furażerki powycierane, brudne powijacze jakieś straszne. To wojsko ruskie… bo ja ich nie widziałem wcześniej. Boże kochany! Ja chciałem powrotem wracać, ale jakoś nie wróciłem. Przyjechaliśmy do Międzylesia na punkt repatriacyjny i tam wydano nam dowody takie tożsamości i po sto złotych, na wydatki takie, że pić się chce czy coś. I pamiętam jeden pączek w Częstochowie kupiłem to dwadzieścia złotych kosztował. W każdym razie dojechaliśmy do Warszawy i tam zostało mi jeszcze z tych pieniędzy z sześćdziesiąt złotych czy coś takiego, tamtym kolegom też coś zostało, bo nic za to specjalnie kupić nic nie można było. Wysiadamy z pociągu. Znaleźliśmy się na [stacji] Warszawa… przy dawnym Dworcu Głównym róg Alei i Marszałkowskiej. Ruiny! Patrzymy… Jezus Maria…

  • A czy pamięta pan jaka to byłą data mniej więcej?

To był październik 1945 rok. Mam tu jeszcze tą kartę repatriacyjną z tego Międzylesia tam jest data. W każdym razie wysiedliśmy i stanęliśmy na rogu… a to była jakaś jedenasta w nocy… Ja na Pragę, drugi też na Pragę a trzeci gdzieś poszedł na Złotą chyba. I my stoimy na rogu z tymi walizkami i podjeżdża taksówka. Podjeżdża taksówka – Panowie dokąd? Na Pragę. Tak? Proszę bardzo. To ja za te walizki plecak mam na plecach, wstawiłem do samochodu, mówię Czesiu teraz ty wstawiaj. Odwracam się do niego a ten taksówkarz dał gaz i poszedł. Największe przeżycie. Płakać mi się chciało, że ja wróciłem tutaj i taki łobuz od razu majątek mój. Tak jak powiedziałem czekolada, papierosy, dwa koce, na plato żeby uszyć sobie bo nie było z czego. I zostaliśmy, ja z tym plecaczkiem i on uratował swoje [rzeczy]… Szliśmy przez most pontonowy… do Targowej doszliśmy, wsiedliśmy w tramwaj, który do zajezdni na Kawęczyńską zjeżdżał, a on mieszkał na Siedleckiej, a ja na Kawęczyńskiej czyli po drodze nam to wszystko było. W nocy dojechałem do domu. Pukam do drzwi, słyszę psa. O, mówię, to już się zmieniło, piesa nie było… Ale słyszę kroki babci. Babcia – kto tam? Więc ja mówię, że to ja. Babcia – O Boże! Oni myśleli, że ja zginąłem. Już mnie ciotka po zębie poznała i pochowali mnie. Ekshumacja była i ciotka po zębie mnie na Starym Mieście poznała. No i otworzyła babcia i już po śnie. Ciotki nie ciotki, bo to popalone, to wszystko na tej Kawęczyńskiej mieszkało. Matki mojej nie było akurat w Warszawie, była w Opolu, nic nie wiedziała. Dopiero jak miała wrócić, to ja musiałem się schować, żeby matkę przygotować, żeby matka nie przeżyła raptownie, bo coś może się stać. No i tak rzeczywiście się stało.Po powitaniu z matką, takim szczególnym, bardzo przeżyłem tą swoją śmierć. W każdym razie ciotka wycofała się z tego zęba, że to bardzo podobny był… Od razu do szkoły poszedłem. Mówię nie ma co siedzieć. Ponieważ to był październik…

  • Postanowił pan zostać w Warszawie ?

Musiałem coś robić. Bezczynnie, za dużo czasu straciłem, więc, co będzie to będzie, ale do szkoły muszę się zapisać. Wtedy zapisałem się do szkoły, do Liceum Kolejowego, bo tam tylko mogłem się dostać. Ale mnie to wcale nie interesowało. Na Chmielnej 88. To dobra szkoła techniczna, ale kolej mnie nie bardzo, ale budownictwo. Z tym, że to klasa przygotowawcza do liceum była. Więc tam poszedłem do szkoły. Na drugi rok od razu przerzuciłem się do pierwszej licealnej do Państwowego Liceum Budowlanego, Hoża 88. W roku 1950 skończyłem i w 1951 zdawałem na architekturę i matematykę. Rozwiązałem trzy zadania na pięć i nie bardzo wiedziałem jak ugryźć ostanie, ale nie było możliwości porozumiewania się. Ale człowiek myślał sobie, że może ktoś po drodze coś pomoże gdzieś powie coś. W każdym razie wyszedłem z sali do toalety. I wyszedł taki drugi jak ja też. I w tej „świątyni dumania” zaczęliśmy rozmawiać ze sobą. Kolega zrobił już, tak zrobiłem te trzecie a tego nie i ja mówię ja zrobiłem trzy pierwsze a tego nie. I w tym momencie, otwiera się loża i wychodzi w białej koszuli, w czerwonym krawacie „pilnowacz” i [mówi] - koledzy się porozumiewali w sprawie egzaminu. I obu nas wywalono natychmiast. Nie ma żadnego odwołania. Nic. I rektor i dziekan. Koniec egzaminu, do widzenia. Spakowałem się, cześć. Ale zawód mam swój, taki sam. Więc coś trzeba robić, bo żeby w tym samym charakterze mniej więcej gdzieś się zaczepić. Więc historia sztuki. Więc zdałem na historia sztuki.

  • Proszę powiedzieć, czy był pan w jakikolwiek sposób represjonowany?

Byłem. To właśnie na początku powiedziałem, że zgłosiła się do mnie pani, matka kolegi, która właśnie dowiedziała się, że ja wróciłem i chciała zdaje się jakąś rentę dostać za syna, który zginął w Powstaniu, Cwalina Mieczysław – „Jastrząb” pseudonim. Właśnie ja jego wyciągnąłem, a matka nie chciała go puścić, cała awantura była o to wtedy. I ta pani, później jak ja przyjechałem, jak mnie zobaczyła że ja żyję to mnie nawymyślała, że ja go wyciągnęłem na Powstanie, i ja żyję, a on nie. I prosiła, żebym ja potwierdził, że on brał udział w tym Powstaniu, potrzebne było jej to do jakiegoś zasiłku. Ja jej to podpisałem. Wtedy okazało się, że się już zainteresowali mną panowie z UB. I okazało się również, że byli to moi koledzy ze szkoły jeszcze. Taki Golczuk nazywał się, Sylwester Golczuk, ubowiec, który powiedział mi: „Ja cię załatwię.” A nic na mnie nie miał, ja nic nie wiedziałem, dopiero się później dowiedziałem się, że jest ubowcem. Ale to było takie straszenie. Zaaresztowali rzeczywiście kilku kolegów, ale mnie jakoś nie ruszali jeszcze. Dopiero później starali się [mnie] nakłonić do współpracy. Takie luźne propozycje, ale zdecydowane odmowy z mojej strony, że ja nic nie zrobiłem, i nie będę nic robił, ja się nie nadaję, za nerwowy jestem na te sprawy, nigdzie nie należałem do żadnego ZMP, całe studia przeszedłem bez przynależności do tych organizacji młodzieżowych różnych. Nic. I któregoś dnia… na Krakowskim… jakaś awantura przy Dziekance była. Ja przechodziłem akurat i… on się Cieślak nazywał, student, jakąś kobietę, koleżankę tam zaczął szarpać, i ja się wtrąciłem, zabroniłem, żeby nie bił jej. I w tym momencie do mnie podeszło dwóch i zaprowadzili mnie na Bednarską do komisariatu. A muszę powiedzieć, że ja nawiązałem kontakt z ojcem, który był w Stanach już, przeniósł się z Anglii do Stanów. I stamtąd przysłał mi na próbę w liście dolara. I napisał mi „synu, przesyłam ci na próbę czy w liście przejdzie, dolara. Jak będzie dobrze przyślę więcej”. To ja mu odpisałem, żeby się nie wygłupiał, jak ma przysłać, to niech przyśle na bank a nie w liście, bo ten przeszedł, a jak będzie więcej to nie przejdzie po prostu. Wiem, że otwierają listy, kradną i tak dalej. Jak mnie zatrzymali, ja miałem tego dolara, włożyłem do kieszonki koszuli. Tak chodziłem, przecież dolar to nie żaden pieniądz, i zapomniałem o nim nawet. Wtedy jak mnie zatrzymali to zrobili rewizję i znaleźli tego dolara. Uuuuu! Od razu na dół, do więzienia, do aresztu. I do domu. Rewizja. Poszarpali książki, grzbiety, szukali tych dolarów. A już miałem… Ożeniłem się w 1951 roku. W 1952 roku to było… to już później to było… w 1955 coś takiego, w każdym razie chłopak mój mówił, syn. Był w łóżeczku. A mieszkałem na Pradze, w jednym pokoju, ze sklepu sobie zrobiłem, bo jak się żeniłem to nie było gdzie mieszkać, więc sobie jedne pokój zrobiłem i mieszkałem tam. I jak oni przewracali to mieszkanie do góry nogami to syn krzyczał „Proszę nie ruszać książek! Tatuś tego nie lubi!”. W kuchni, przewracali ruszty w kuchni, szukali wszędzie tych dolarów. W końcu usiedli i zaczęli przeglądać korespondencję od ojca, i znaleźli to potwierdzenie, co ja powiedziałem im, że w tym liście... I wtedy już o to mnie nie oskarżali o handel i tak dalej, o kontakty z zagranicą, tylko zaproponowali mi wtedy tą współpracę. Ja powiedziałem, że dziękuję bardzo. Dolara nie oddali.

  • Wrócę do tematyki powstania i do czasów wojennych. Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś czego wydaje się panu że nikt inny nie powiedziałby? Coś przekazać od siebie.

Czego ktoś inny by nie powiedział? Żeby drugi raz było coś podobnego to bym poszedł.

  • Po tych sześćdziesięciu latach patrzy pan na Powstanie, to jak pan to wszystko ocenia.

Że było konieczne i gdyby jeszcze raz miało być, to bym poszedł jeszcze raz.
Warszawa, 6 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska
Wiesław Zakrzewski Pseudonim: „Gryf” Stopień: strzelec Formacja: Pułk "Dzieci Warszawy" Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter