Wiesława Ambroziewicz „Joanna”

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę podać pani przynależność do oddziału?

Jak dawno należę?

  • Tak.

To się zaczęło chyba w 1941 roku. [Najpierw] byłam w Sodalicji Mariańskiej i potem automatycznie wszystkie przeszłyśmy do Sanitarnej Służby Kobiet. Zaraz, w bardzo krótkim czasie, przekształciło się [to] w Armię Krajową, gdzie należałam już od 1942 roku. Jedna z pierwszych grup, które powstawały, to powstała u nas. W naszej grupie, na razie, było nas osiem. To były moje najbliższe koleżanki. Spotykałyśmy się przeważnie w moim mieszkaniu, [to] znaczy w mieszkaniu moich rodziców, na ulicy Oknicka 11 mieszkania 2, na Nowym Bródnie.

  • Może zaczniemy najpierw od czasów przed rokiem 1939, co pani wtedy robiła, jak wyglądało pani życie?

Co robiłam? Chodziłam do szkoły. Z szóstej klasy, w 1938 roku, zdawałam do gimnazjum miejskiego na Rozbrat – zdałam. Rok chodziłam do gimnazjum. Potem przyszła wojna i wszystko się przekształciło w szkoły handlowe. Skończyłam szkołę handlową, a na kompletach robiłam ogólnokształcące gimnazjum. Cztery klasy zrobiłam na kompletach, a potem, już w 1945 roku od razu poszłam do szkoły. Zrobiłam maturę po wyzwoleniu, w 1946 zdałam maturę. Potem na rok poszłam na psychologię, ale w międzyczasie wyszłam za mąż i skończyły się moje studia.

  • Kiedy zetknęła się pani z konspiracją? Czy to było już w czasie nauki?

Sodalicje Mariańskie też były konspiracyjne. Dopiero w 1942 roku zaczęłam, już była Armia Krajowa. Jak tylko się zaczęła okupacja, 1939 rok, to ja od razu założyłam z koleżankami grupę tajną, ale to my byłyśmy same sobie. Mój ojciec był przed wojną legionistą, to był ochotnik od urodzenia. Był „murmańczykiem”, był „hallerczykiem”, był jeszcze w II Pułku Piechoty. Przeszedł wszystkie możliwe jednostki, gdzie tylko można było się [zaciągnąć]. Jak tylko ci się rozwiązali, czy gdzieś przemaszerowali, a formował się następny pułk, to tata tam zaraz szedł.

  • Jak wyglądała pani organizacja? Czym się panie zajmowały, pani i pani koleżanki?

To była raczej sanitarna sprawa, przechodziłyśmy przeszkolenia sanitarne. W czasie okupacji, u Przemienienia Pańskiego, dostałam się na praktykę. Przez [okres] około trzech miesięcy miałam w szpitalu praktykę, jeszcze z drugą koleżanką, Janeczką - razem byłyśmy w grupie. To nam jednak dużo dało. A bez przerwy zajmowałyśmy się roznoszeniem gazetek, zresztą mnie zaraz zrobiono pracę, uczyłam się, ale i pracowałam w ośrodku zdrowia na Poborzańskiej. Stamtąd miałam możliwości zaopatrzenia grupy w materiały opatrunkowe. Stamtąd wynosiłam, to znaczy dostawałam, bo tam była doktor... Szłam [i mówiłam]: „Jestem od doktor Rzeki” i dostawałam ogromną paczkę gazy, belkę gazy. Ciężko było wynieść całą belkę, albo watę, czy bandaże, czy coś. Przenosiłam to wszystko do siebie, do domu, a ojciec to chował. Co się dało: eter, spirytus, czy inne, to się zakopywało. Tam była komóreczka na drzewo, opał, dawniej były takie komórki przy różnych domach. No to się zakopywało do ziemi płynne rzeczy, trzeba było [je] chować odpowiednio. Nawet na strychu miałam zrobioną skrytkę, później się wszystko cudownie paliło. Ale dużo było tych materiałów, opatrunków różnych...

  • Czy pamięta pani moment, w którym wybuchło Powstanie? Pamięta pani jak do tego dochodziło?

Bardzo pamiętam. To była [godzina] chyba dziesiąta czy jedenasta, przyszła moja komendantka, bo przeważnie te zbiórki były w moim mieszkaniu, bo [było] bezpieczne wejście. Powiedziała, żeby natychmiast dziewczynki wszystkie pozawiadamiać, [o] godzinie 14 mamy już być wszystkie zebrane. Zaraz człowiek nogi za pas i powiadomiło się koleżanki. My wszystkie czekałyśmy. O czwartej przyjechała Teresa, to była nasza komendantka i Natalia - ona była raczej komendantką, chyba na całe Bródno, na kilka punktów, była wyższa troszkę rangą. Powiedziała, żebyśmy czekały. Teresa mnie o godzinie czwartej zabrała i poszłyśmy razem na Bródno, na ulicę Budowlaną. Na Budowlanej już było więcej dziewcząt - jak ja i dostałyśmy potwierdzenie, że Powstanie rozpoczęte. Z tą wiadomością przemaszerowałam przez Bródno, bo to od Budowlanej to spory kawałek, oczywiście do grupy z powrotem. Idąc po drodze już spotkałam mojego ojca, który stał przy kościele z rączką w kieszeni, bo miał zawsze broń w domu, tata też należał... więc powiedział: „Już mamy szkopów w szkole”. Tak wyglądało nasze rodzinne porozumienie się. Bo oni od razu gdzieś Niemców złapali i momentalnie ich uwięzili w szkole, na ulicy Bartniczej.Potem wróciłam do grupy. Na razie siedziałyśmy i czekałyśmy, co dalej będzie się działo. Na razie nic się nie działo. Część dziewcząt wyszła na boisko szkolne, tam miałyśmy przydział przy szkole, inne czekały. Potem zaczęły się nasze wyprawy różne. Zaraz drugiego dnia trzeba było przenieść meldunek na Brukową, do „Anioła”. To, z koleżanką drugą, właśnie Janeczką Szyszkowiec, zgłosiłyśmy się, bo my zawsze byłyśmy na ochotnika. No i [po]szłyśmy na Brukową. Z Bródna wcale nie było tak łatwo przejść, bo tam przecież wszędzie byli Niemcy. My to Bródno dobrze znałyśmy, bo tu mieszkałyśmy, więc od razu trzeba [było] bocznymi ulicami przez dziurę wejść na cmentarz. Cmentarzem między grobami sobie przejść i znowu wyjść przez dziurę. I hen, poszłyśmy gdzieś tam, daleko, przez pola, przez kartofliska aż na Targówek, ale to taki daleki Targówek, aż do Radzymińskiej wyszłyśmy, bo innej drogi nie było. Później z tej Radzymińskiej, Ząbkowską nie można było przejść, [ale] tam na Ząbkowskiej chłopcy byli zorganizowani wspaniale. Jak powiedziałyśmy takiemu chłopakowi: „Słuchaj jak tu trzeba przejść, bo musimy [iść] do Targowej”. [To były] takie cwaniaczki, ale tacy mili chłopcy, naprawdę, honorowi tacy. No i prowadzili nas z podwórka na podwórko, różnymi „przechodniakami”, tak, że nawet paru metrów nie szłyśmy ulicą. Tak mieli zorganizowane na tej Ząbkowskiej, że i piwnicą się przechodziło i gdzieś tam do dołu się wchodziło, tak dostałyśmy się do samej Targowej. Na Targowej wychodzimy, a tu idą Niemcy, [...] wzdłuż ulicy oni szli, w poprzek znaczy. Ich było ze trzydziestu chyba. Stanęłyśmy, no i nie wiemy, co robić. Oni oczywiście na nas: Halt!. Co z nami zrobią? Zabiorą czy... my takie byłyśmy szczuplutkie, takie dziewczyninki, że widocznie nie uważali nas za groźnych wrogów. Powiedziałyśmy, że idziemy babcię [odwiedzić], bo nasza babcia chora. Koleżanka znała kilka słów po niemiecku, mówi: Krank, krank. Puścili nas, tylko żeby nas więcej nie zobaczyli. Doszłyśmy na ten punkt, opowiedziałyśmy, że Niemcy... Jak przekazałyśmy ten meldunek, to potem musiałyśmy wracać z powrotem. Na razie nie można było, trzeba było czekać do godziny trzeciej, bo podobno o trzeciej oni się zmieniali. Przychodzili inni, a tamci szli już sobie odpocząć, ci Niemcy właśnie, żeby drugi raz tych samych nie spotkać w powrotnej drodze, bo mogło tak się zdarzyć. Z powrotem nam się udało przejść tak, że na godzinę w pół do dziewiątej wieczorem byłyśmy z powrotem już na Bródnie. To trwało cały dzień, to był kawał drogi, a jak jeszcze trzeba było tam obchodzić do Radzymińskiej, po różnych kątach, piwnicach no to zeszło. Cała grupa na nas tam czekała, nie wiedzieli czy wrócimy, a my wróciłyśmy. Oprócz tego miałyśmy dyżury przy szosie modlińskiej. Tam się zapisywało transporty, które przejeżdżały[...], żeby wiadomo było co wiozą, z czym te samochody mogły być, jakie materiały wiozą Niemcy.

  • Prócz tego była pani jeszcze w służbie sanitarnej?

Tak, oczywiście. Ale my to byłyśmy raczej jako łączniczki. Wszędzie nas wysyłali, gdzie tylko trzeba było iść, to znaczy, my same chciałyśmy iść.

  • Mówiła pani, że próbowała pani przedostać się na drugą stronę Wisły?

A bo my zgłosiłyśmy się, [bo] zazdrościłyśmy, że tamci walczą, a my tu nie, no nie mamy co robić po prostu.

  • Czy dużo panie wiedziały o tym, co się dzieje po drugiej stronie Wisły?

Nie, niewiele. Chociaż miałyśmy radia, usłuchało się troszkę. To było troszkę wiadomości na pewno. W każdym razie wiedziałyśmy, że tam ludzie są potrzebni, ale nie zabrali nas. Czekałyśmy całą noc, już byłyśmy spakowane, miałyśmy kontakt z [niezrozumiałe] Właśnie stamtąd dyrektorka poszła i jeszcze ktoś, a nas nie zabrali.

  • Była pani bardzo rozczarowana?

Byłyśmy bardzo rozczarowane.

  • Wspomniała pani, że były informacje przez radio, czy jeszcze były inne źródła informacji, czy były gazetki po tej stronie Wisły? Coś czytano, jak dużo wiedziano o tym, co się dzieje w Powstaniu?

Były gazetki, ale nie było dużo wiadomości, raczej więcej wiadomości było z radia, bo dużo osób miało radia i się słuchało po cichu.

  • Jak pani pamięta zakończenie Powstania? Jak ono się skończyło dla pani? Jak wyglądała pani służba w tym czasie?

Potem skończyło się Powstanie, ale były łapanki przecież. Mężczyzn zabierali z całej Pragi, z Bródna. Jak ich tam gromadzili, to też chodziłyśmy między nimi, roznosiłyśmy opatrunki, bo miałyśmy bardzo dużo tych różnych materiałów, żeby każdy miał przy sobie czy bandaż, czy opatrunek. No, bo jak mogłyśmy inaczej pomóc. Z domu nie było co wynieść do jedzenia, żeby im dać, bo sami niewiele mieliśmy. Potem ich właśnie, tych mężczyzn, [prowadzili] drogą przez Modlińską [i] tam ich zgrupowali. Szli na Dworzec Wschodni. Bocznymi drogami też na ten dworzec pobiegłyśmy: to była moja koleżanka Majka Jurkiewicz, pseudonim „Jagienka” i moja druga koleżanka Janeczka Szyszkowiec [pseudonim] „Emilka”. Pobiegłyśmy we trzy na ten dworzec, [żeby] tam jeszcze list komuś podać, czy wiadomości, bo byłyśmy cały czas, jak oni byli załadowani. Tam oprócz nas była tylko jedna stara babcia, nikt więcej. Czy nie było odważnych, czy bali się, czy nie chcieli. Żadnej matki, żadnej żony, żeby pobiegła za swoim mężem, to nie [było]. Jakiś był strach straszny wśród ludzi. My cały czas biegałyśmy od wagonu do wagonu, znajomych szukałyśmy. Jak wybiegałam z domu z koleżanką, to nic nie miałam, żeby wziąć dla tych mężczyzn. Moja mama gotowała akurat fasolę na zupę, czy coś. Doszłam do garnka, zobaczyłam fasolę, że jest miękka, to szybko: „Ty nastawisz drugiej fasoli”, przelałam przez durszlak i tę fasolę wzięłam do woreczka. To śmiesznie tak było. Później tym chłopakom dałam tę fasolę. Tak się cieszyli, a to był [tylko] woreczek fasoli ugotowanej, tylko tyle mogłam im [pomóc]. Potem cóż wagony w końcu ruszyły, już był zmrok jak ruszyły i pojechali w siną dal. My jeszcze im machałyśmy tak, żeby się trzymali, dodawałyśmy im otuchy. Jak już ich nie było widać, to dopiero sobie popłakałyśmy i poszłyśmy do domu. Jeszcze po drodze – [wtedy] to się chodziło w drewniakach, spody były drewniane a na wierzchu paski - pasek mi się przerwał, więc skaleczyłam sobie nogę szkłem. Nie było mowy, żeby na Bródno z Dworca Wschodniego dojść bez tego drewniaka. Musiałyśmy wstąpić... jedna z naszych profesorek mieszkała na Wileńskiej. Dokuśtykałam się do niej i tam jej syn przybił mi gwoździami ten pasek, jeszcze zabezpieczył czymś innym, żeby to się nie urwało. No i poszłyśmy dalej. Wróciłyśmy do domu, to już była ciemna noc.

  • Co zapisało się pani jako najgorsze wspomnienie z tego okresu?

Z okresu okupacji?

  • Nie, z okresu Powstania. Czy jest wspomnienie, które bardziej utkwiło niż inne?

Chłopców nam sporo zabili, przecież zaraz pogrzeb był. Na cmentarzu byłyśmy, chyba trzy tylko nas było na tym pogrzebie, czy cztery, ktoś z rodziny był, to ich na razie przy bramie cmentarnej pochowali. Potem dopiero dalej do grobów rodzinnych, ale na razie tak. To było smutne wydarzenie, bo zginął mąż mojej koleżanki, która już była zamężna. Miała jedno dziecko, [jeszcze] było małe, a z drugim była w ciąży. Wojtuś urodził się dopiero 4 miesiące po śmierci ojca. Ona została sama, to pomagałyśmy jej, bawiłyśmy jej to dziecko. Zawsze miałyśmy jakaś pracę, zawsze było coś do zrobienia.

  • A wspomnienie, które uważa pani za najlepsze z okresu Powstania? Ma pani jakąś chwilę, którą pamięta pani w szczególności jako wyjątkową dobrą w tym wszystkim, co działo się?

Cieszyłyśmy się, jak jakieś sukcesy były, jak dowiadywałyśmy się, że coś tam się zdarzyło dobrego, to już tylko stale nasłuchiwałyśmy, stale czekałyśmy, że... Ale to wszystko było raczej bardzo smutne.

  • A kiedy pani udało się pierwszy raz przedostać na drugi brzeg Wisły? Już po Powstaniu?

Wyrzucili nas z Bródna na początku października chyba. Trzeba było brać węzełek na plecy, czy w rękę i w stronę Wołomina nas pognali. Osiedliliśmy się na wsi, u gospodarzy. Z nudów w torbie sanitarnej miałam zawsze druty. Nie umiałam bezczynnie siedzieć, [więc] tak robiłam chociaż coś z tej wełny i prułam, nie wytrzymywałam bezczynności. Gospodyni przyjęła nas na krótko, mówi: „Przenocujecie w tej stodole i pójdziecie panie dalej gdzieś”. Prosiłyśmy o nocleg, bo przecież nie można tak iść dzień i noc. Rano wychodzimy ze stodoły, a ona już czeka i mówi: „Panienko! Czy panienka umie zrobić na drutach sweterek dla mojej... albo rajtuzy?” Mówię: „Wszystko pani zrobię i dla pani i dla dzieci, co pani tylko by chciała”. [Niezrozumiałe] robiłam na drutach, bo w czasie okupacji, [kiedy] nie uczyłam się, [to] robiłam rękawiczki. [Mówili;] „Proszę zrób mi”, zaczęli mi płacić i później zarobiłam nawet. Na początku to się wstydziłam pieniędzy brać: „Coś ty, przecież to jest ciężka robota”. I tak to było. Uczyłyśmy się na kompletach, to każda miała przy sobie druty, czy coś, w razie wpadki, że to razem tak robimy. To było takie zwracanie głowy, ale może by i tam coś pomogło, no nie wiem. Jak [gospodyni] zobaczyła, że ja wszystko umiem zrobić, [powiedziała]: „To zostańcie panie, pani tylko z mamusią we dwie”. Bo rzeczywiście braci mi pognali, starszego zabrali Niemcy w łapance. Młodszy został na kolonii. Wysłałam go, bo byłam pracującą w ośrodku, więc dzieci można było wysyłać na kolonie. To ja swojego brata wysłałam na kolonie, gdzieś tam za Stoczek. To dziecko biedne zostało na tych koloniach. Ich tam później rozdzielili między gospodarzy i pasł krowy z chłopakiem gospodarza. Bardzo dobrze, miał już jakiś zawód, później zawsze śmieliśmy się z niego, [gdy] skończył studia, to się mówiło: „Ej krowy jeszcze umiesz paść oprócz tego.”

  • A pani ojciec?

Też był w Powstaniu, przede wszystkim. Po tym, [gdy] Powstanie się skończyło, to był w domu.

  • A kiedy udało się pani wrócić do Warszawy?

Kiedy? Jak tylko dowiedzieliśmy się, że Rosjanie już przeszli przez Wisłę do Warszawy. Moja mama z bratem, później tata go ze wsi przywiózł, wszyscy zostali u tego gospodarza. A ja na drugi dzień o świcie wyszłam. I z Wołomina to było 10 kilometrów - Ręczaje wieś, zanim ja doszłam na Bródno, to jeszcze poszłam do Warszawy, tego samego dnia. Od razu pierwszego dnia, bo musiałam zobaczyć, co tam się dzieje. Straszne to było, ale dużo ludzi szło. To się przechodzi[ło] przez most pontonowy.

  • Może pani dokładnie opisać jak wyglądało? Kiedy pani już przekroczyła Wisłę?

Jak ta Warszawa wyglądała? Strasznie wyglądała. Na razie to były palące się zgliszcza, okropne, okropne. To było chyba najbardziej wstrząsające moje wrażenie, jakie mogłam przeżyć.

  • Nie spodziewała się pani aż takich zniszczeń?

Nie, aż takich zniszczeń nie spodziewałam się. Na razie to wyglądało wszystko strasznie. To jeszcze się paliło, ten dym gryzący, swąd, to wszystko. I te tłumy ludzkie biegnące patrzeć, czy z rodziny, czy ktoś z najbliższych ocalał. To było bardzo, bardzo smutne.

  • Czym pani zajmowała się później, już po Powstaniu?

Po Powstaniu wróciłam do swojej pracy, bo pracowałam w ośrodku zdrowia, więc dalej ten ośrodek funkcjonował. Przede wszystkim, mieszkania nie mieliśmy, bo to było wszystko spalone, zniszczone. Ale jakąś tam chatkę...Ale wujek wrócił, bo był przez Rosjan na wschód [wywieziony] i udało mu się wrócić [...] Ludzie uciekali z Warszawy, z Bródna. Jak ktoś miał rodzinę na wsi, to po prostu tam [jechał]. To te dzieci dostały mleka, na wsi zawsze łatwiej sobie [poradzić]. Właśnie tacy ludzie wyjeżdżali, po prostu kupiliśmy od nich mieszkanko. To już był dach nad głową i była podłoga i można było położyć koce, czy materac dmuchany, czy coś. Już jakoś żyć, jak już był dach nad głową. Każdy miał ze sobą koc, bo tyle tylko z domu się zabrało, bo jak człowiek idzie, to co można wziąć? Można wziąć koc, troszkę ubrania na zmianę, [ale z] jedzenia to nie było co wziąć. Na wsi, jak robiłam na drutach, to byłam rozrywana. Gospodyni była zazdrosna, to musiałam jej zrobić wszystko do ostatniej nitki wełny, ale jak już nie było jej co robić, to wtedy pozwoliła mi coś od kogoś wziąć. Za tą moją robotę miałyśmy i chleb razowy, wiejski i mleczko. Tak, że miałyśmy co jeść. Przecież darmo to nikt za bardzo nie da. Taka jest prawda, niestety. Ona miała pięcioro dzieci. I te jej dzieci bawiłyśmy z mamą, czesałyśmy, wyczyściłyśmy im głowy bardzo pięknie, bo przecież, niestety, w tych głowach nie było tak jak potrzeba. Miałyśmy kupę zajęcia. Spałyśmy w pokoju na podłodze u tych gospodarzy, ja tę podłogę codziennie myłam.

  • Jak pani zapamiętała żołnierzy stron nieprzyjacielskich w czasie Powstania? Czy stykała się pani z nimi bezpośrednio?

Moje wrażenia były ...Ci, co tam weszli na tą wieś, [gdzie] byłyśmy, to była biała gwardia, gwardziści, to było wybrane wojsko. Byli bardzo mili, bardzo sympatyczni, oni tam nic nie rabowali, nie jak opowiadają w innych miejscowościach, że jak przeszli to już po nich tylko gołe ściany pozostawały, ci byli bardzo sympatyczni. U tych gospodarzy też się zakwaterował oficer, dlatego, że zobaczył młodą dziewczynę, byłam akurat na podwórku i od razu sobie kwaterę zajął. A ci jego podwładni to na podwórku namiot rozbili. Bardzo sympatyczny był, bardzo kulturalny, zupełnie mi się sympatycznie z nim układało. Opowiadaliśmy sobie, ja im wytykałam różne rzeczy, jak mi się coś nie podobało to zaraz mówiłam. No bo co! Dlaczego nie? Pierwsze zetknięcie z Rosjanami, z wojskiem radzieckim to było zupełnie... Na tej wsi cieszyliśmy się, że oni byli, bo później ich odwołali, oni stamtąd wyjechali. Ja już poszłam do Warszawy, to mama mówiła, że straszne rzeczy się potem działy. Przez okno, przez komin gdzieś się do chałupy dostali, gdzie dziewczyny mieszkały i były nieprzyjemne historie. My miałyśmy szczęście.

  • A z żołnierzami strony niemieckiej, jeszcze z czasów Powstania, czy miała pani z nimi bezpośredni kontakt?

Nie.

  • Nie zdarzało się pani.

Nie, oprócz tego spotkania to nie. Jak szłyśmy na Stare Bródno, na Białołękę, w tamtą stronę nas wysyłali na zwiady, co tam się dzieje, czy daleko Rosjanie są, bo już oni szli stamtąd, słychać było strzały, trzeba było zobaczyć gdzie oni są, doszłyśmy aż do Ząbek, oni już za Ząbkami stali, ci Rosjanie - to wtedy właśnie z Niemcami [spotkały]śmy się. Byli bardzo grzeczni i nawet nam specjalnych trudności nie robili przy przejściu. Może oni czuli, że to już koniec, to lepiej zachowywać się poprawnie.

  • Pani żałowała przez cały czas, że nie brała bezpośrednio udziału w Powstaniu po drugiej stronie Wisły?

Bardzo żałowałam, bardzo żałowałam, ale nie było żadnych możliwości, żeby tam się dostać. Nas nie zabrali tam.

  • A jak pani teraz po latach ocenia Powstanie, czy myśli pani troszeczkę inaczej niż wtedy?

Nie, tak samo myślę. W nas coś było, my nie mogliśmy tego już w sobie pomieścić. To roznosiło po prostu człowieka, tak jak u mnie było tyle tego... Ojciec miał zawsze broń schowaną. Przed wojną też miał zawsze broń. Po prostu się przyzwyczaił, bo tyle lat był w tych różnych tam…

  • Uważa pani, że nie było innej możliwości? Była to jakaś konieczność państwa?

Mnie się zdaje, że tak.

  • Atmosfera była?

To było po prostu w ludziach. Myśmy się w ogóle tak, jak to w Powstaniu, cieszyłyśmy się, że nareszcie coś się dzieje, że już coś się zaczęło [...] Na Pradze to raz, dwa, trzy [...] tylko sześć dni na Pradze trwało Powstanie, nawet nie zdążyłyśmy wiele [zrobić]. Chodziłyśmy jeszcze na ulicę Wybrańską opatrunki robić rannym, bo na Pelcowiźnie było sporo chłopców rannych. W mieszkaniach byli pochowani, w prywatnych mieszkaniach, nie na punkcie, tylko mniej ranni, bo jak byli [poważniej ranni] to do szpitala Przemienienia Pańskiego [trzeba było ich] przetransportować, a ci mniej ranni, to tam [byli]. Chodziłyśmy zmieniać im opatrunki. To zawsze szłyśmy we trzy panienki. Byłyśmy wtedy bardzo dumne, że na coś się przydajemy. Po tych łapankach mężczyzn, zaraz zaczęły się łapanki... kobiety zabierali, wywozili. [...] Ja ze swojego mieszkania musiałam uciekać, bo to było bardzo [niebezpieczne] po prostu chodzili [niezrozumiałe], tam nie było się gdzie ukryć. Więc poszłam do koleżanki na tak zwane Stare Bródno, tam były domki jednorodzinne, ogródki. Tam ludzie mieli piwnice wykopane, żeby ziemniaki przechowywać i w piwnicy można było gdzieś się schować. Przez dłuższy czas, chyba ze trzy tygodnie, byłam u tej koleżanki, do czasu, kiedy nas z tego Bródna wszystkich wyrzucili, musieliśmy iść stamtąd. Siedziałyśmy w różnych piwnicach.

  • A wie pani gdzie wywożono z Bródna?

Chyba do Niemiec na roboty, tak więc miałam szczęście, że przez całą okupację mimo że byłam bardzo ruchliwa, nie siedząca w domu, jakoś mi się zawsze udawało. Powiem państwu szczerze, że ja codziennie kombinowałam, codziennie chodziłam do komunii świętej i na mszę rano na siódmą. I zawsze byłam…

  • A gdzie ?

Na Bródnie. Bo ja mieszkałam na Bródnie i tam jest kościół Matki Boskiej Różańcowej. Jeszcze prowadziłam sodalicje przy kościele, dużo się udzielałam. Tam byli ludzie starzy, którym trzeba było coś pomóc. Te moje dziewczynki z grupy tam chodziły, tym starym babciom sprzątały, czy coś tam robiły. To była praca społeczna. Młode dziewczyny mogły sobie pozwolić na te dwie, czy trzy godziny, żeby coś komuś zrobić i pomóc. To bardzo wyrabiało charakter. Z Marysią Okońską pracowałam bardzo długo, to była znana postać i teraz jest znana postać. Kapelanem naszej grupy był wtedy ksiądz prymas Wyszyński, to była duża grupa sodalicyjna, też tajna, w konspiracji, więc my bardzo dużo korzystałyśmy, bo to był wspaniały człowiek, a Maria Okońska też była wspaniała. A zapoznałam się z nią przez jej brata. Chodziłam do handlówki na Pragę i on tam jako lekarz został zatrudniony. Jeszcze nie miał skończonej medycyny, chyba mu tam rok czy coś owało, ale zaraz pogadankę jedną, drugą z nami przeprowadził i powyłapywał trochę dziewcząt. Między innymi mnie się udało i jeszcze trzy inne koleżanki i właśnie z Marysią Okońską zawiązałyśmy komplet i powstała nasza grupa. Później to już była większa robota, tam w Sodalicji to czynnie pracowałyśmy, miałyśmy najróżniejsze zadania, łącznie z tym, że jak były święta państwowe, to robiłyśmy specjalne lampiony, nalewałyśmy wosk. Tak się złożyło, że mój ojciec gdzieś nie wiem... Na torach kolejowych stały wagony i tam wieźli wosk, tam były całe tafle wosku. Ludzie ten wosk nosili i można od nich było [kupić], bo ojciec nie poszedł do wagonów rozkradać, ale ludzie nosili ten wosk, całe ogromne ciężkie tafle wosku. A z tego wosku - przecież nie było światła - to można było robić lampkę, świece, nalewać w coś wosk, to już się paliło. Ten wosk był dla nas bardzo ważny, można było zrobić lampy, komuś dać, użyczyć i już to była jakaś pomoc.
Warszawa, 30 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Wiesława Ambroziewicz Pseudonim: „Joanna” Stopień: łączniczka Formacja: Wojskowa Służba Kobiet VI Obwód Praga Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter