Witold Piotrowski „Witos”

Archiwum Historii Mówionej

Witold Piotrowski, [rok urodzenia] 1925, w czasie okupacji pseudonim „Witos”, od maja 1942 roku członek konspiracji w Armii Krajowej – wtedy już Armia Krajowa, od lutego 1942. Najpierw w Dywizjonie [Szwoleżerów], z racji kontaktów moich najbliższych kolegów z ławy szkolnej – Janusza Albrechta, pseudonim [„Janosik”] (zginął 17 sierpnia), jego brata ciotecznego Leszka Szulca – dostaliśmy się do szwoleżerów. Po tragedii z pułkownikiem Albrechtem (ci którzy znają tę historię, [wiedzą, że] aresztowany szef sztabu pułkownik Albrecht został zwolniony dla nawiązania kontaktów z kierownictwem AK, oczywiście nigdy do tego nie doszło i popełnił samobójstwo). Matka Janusza wymogła na poruczniku „Góralu”, jednym z dowódców Szwoleżerów, że nie będzie brał Janusza do akcji w tragicznej sytuacji śmierci ojca. Przyrzekł to jej, ale nas zaprowadził do „Baszty”. Tak trafiliśmy do pułku „Baszta”, do kompanii K1.
W czasie okupacji, chłopcy siedemnasto-, osiemnasto-, dziewiętnastoletni, przechodziliśmy szkolenie. Braliśmy udział w akcjach takich pomocniczych, jak transport żywności do magazynów, przewóz amunicji. Dosłownie pomocnicze akcje. Nie braliśmy niestety udziału w żadnych akcjach Kedywu. Staraliśmy się o dostanie do podchorążówki. Też byliśmy trochę za młodzi. Tak że przeszliśmy szkołę podoficerską. Tak nas zastało Powstanie.

  • To może zaczniemy od początku, co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września 1939 roku byłem w drugiej klasie gimnazjalnej, w Brześciu nad Bugiem. Odwiedziłem matkę w Warszawie i 1 września, już w czasie wojny, wróciłem do Brześcia. Tam zastało mnie wezwanie harcerskie na łącznika. Byłem wtedy bardzo dumny, a że przedtem zabrano mi rower, w ramach mobilizacji, jako łącznik mogłem sobie wybrać najlepszy rower z magazynu. Po kilku dniach spędzonych w twierdzy brzeskiej, skierowano nas, trzech łączników, do straży pożarnej. Wtedy nie było żadnych telefonów komórkowych, jak straż pożarna jechała do pożaru, w czasie bombardowania, łącznik rowerem zasuwał za wozem strażackim i w razie czego, zostawał wysyłany z wezwaniem pomocy dalszych wozów, czy coś w tym sensie.
Tam [w Brześciu] zacząłem kontynuować szkołę, trzecia klasa, pogoniono nas nawet na sławetną defiladę, która kilkakrotnie była pokazywana w telewizji. Radziecko-niemiecka defilada z okazji rewolucji październikowej, która się odbywała w Brześciu. Na trybunie stali oficerowie niemieccy i radzieccy, między innymi szkoła też musiała iść. Staraliśmy się hałasować jak najbardziej i iść nie w nogę. Czołgi sowieckie, które brały udział w defiladzie, dwa razy okrążały, dla zwiększenia masy.
W grudniu wuja mojego, inżyniera rolnika, wtedy jednego z szefów Izby Rolniczej w Brześciu nad Bugiem, ostrzegł dawny pracownik, że za dwa dni zostaniemy wywiezieni. W związku z tym, w ciągu godziny spakowaliśmy się. To znaczy babcia, wuj, który był samotny wtedy, i ja. Wyjechaliśmy do Białegostoku, do kuzynów. Tam wuj nawiązał kontakty, żeby przejść przez granicę. Już była między strefą sowiecką, a niemiecką granica na Bugu w tym rejonie. W grudniu 1939 roku przeszliśmy przez „zieloną granicę”, przez zamarznięty Bug. W grudniu, tuż przed Bożym Narodzeniem, wróciłem do Warszawy.
W Warszawie trzeba było kontynuować naukę. Dostałem się do gimnazjum. W tym gimnazjum, kolegowaliśmy się właśnie z Januszem Albrechtem, Leszkiem Szulcem, dwoma braćmi Mareszami, synami majora Maresza, który w Dywizji Podhalańskiej był wtedy zagranicą. Obydwaj zresztą, w czasie okupacji jeszcze, jeden do obozu trafił, drugi zginął nie wiadomo gdzie. Dostaliśmy się do konspiracji w maju 1942, właśnie do Szwoleżerów. Dzięki kontaktom Janusza Albrechta z porucznikiem „Góralem” Tyszkiewiczem, jednym z dowódców szwoleżerów. Po śmierci pułkownika Albrechta, z całej tej znanej historii z szefem sztabu pułkownikiem Albrechtem, po popełnieniu przez niego samobójstwa, matka Janusza wymogła na Tyszkiewiczu, że nie będzie kontynuował współpracy, z Januszem, z jedynym [jej] synem. „Góral” musiał dać obietnicę w tej sytuacji, zaprowadził nas do „Baszty” i od tego czasu byliśmy w „Baszcie”, w kompanii K1. Najpierw było to C5, później K1. Zmieniały się bardzo kryptonimy kompanii.
W czasie okupacji przechodziliśmy szkolenie. Szkolenie podoficerskie. Produkowaliśmy z kolegą, Jerzym Krukiem, pseudonim „Gawron”, moim najbliższym przyjacielem obok Janusza, sprzęt radiofoniczny. Tak zwane brzęczyki do lauki, sygnalizacji Morse’a. W związku z tym, że Jurek był bardzo pomysłowym chłopakiem. Produkowaliśmy te brzęczyki dla licznych kompanii. Wtedy nawet byliśmy dosyć wprawni w sygnalizacji, w nadawaniu alfabetem Morse’a.
Coraz bliżej Powstania. Udziału, niestety, w jakichś poważnych akcjach dywersyjnych nie braliśmy. Drobne akcje z ramienia pomocy, przewozu, likwidacji jakichś zaszłości po aresztowanych, takie historyjki. Dwa tygodnie przeszkolenia w lasach kampinoskich. W 1944 roku zostaliśmy zmobilizowani cztery dni przed Powstaniem, 28 lipca. Skoszarowani, cała drużyna, na Mokotowie, w mieszkaniu naszego sekcyjnego, Jurka Koseckiego, pseudonim „Rawicz” – ranny dwukrotnie w Powstaniu, zginął w Stutthofie później, po Powstaniu. Dostał się do koncentraka. Dla ciekawości powiem, że dowódcą naszej drużyny, 7. Drużyny, 4. plutonu w kompanii K1, był plutonowy podchorąży „Irka”, Rajmund Kaczyński, tatuś braci Kaczyńskich. Podchorąży „Irka” był ranny pierwszego dnia Powstania, na Służewcu. Rykoszet rozbił mu dłoń. Nie miałem już więcej z nim kontaktu. W czasie powojennym, po powrocie do kraju, gdzieś tam, raz czy dwa, spotkaliśmy się na jakimś koleżeńskim spotkaniu.
W każdym razie cztery dni byliśmy skoszarowani przed Powstaniem. Na zmianę osłanialiśmy magazyn broni na Zagościńcu. Zagościniec to wioska, w tej chwili trudno pomyśleć, że to mogła być wioska, na Mokotowie, za Dworcem Południowym kolejki dojazdowej. W tej chwili to jest centrum Mokotowa, można powiedzieć. Tam czyściliśmy broń i osłanialiśmy ten magazyn. Byliśmy dumni, bo mieliśmy broń potężną.

  • Co to była za broń?

W magazynie były pistolety maszynowe, część karabinów, pistolety, ręczne granaty. Szykowaliśmy to dla kompanii. Jak 1 sierpnia już, przed południem, cała kompania zgrupowała się na Zagościńcu, nam młodziakom, pistolety maszynowe zabrano, bo tego było bardzo niewiele. Dostali to podchorążowie, dowódcy drużyn. Zostałem z pistoletem siódemką FN i dwoma granatami – jedną filipinką małą i jedną dużą, kilogramową filipiną. Jedyny granat, którego użyłem w czasie Powstania przy ataku na Służewiec.
Kompania K1 atakowała Służewiec, koszary. Tam była jednostka SS. Udało nam się opanować cały tor treningowy i całe koszary. Wyparliśmy Niemców na trybuny. Nieudane natarcie na Okęcie innych kompanii, przyśpieszyło odsiecz niemiecką z tamtej strony, która nacierając, przegoniła nas stamtąd z ogromnymi [naszymi] stratami. Z kompanii zginęło, czy zostało rannych (kompania liczyła około trzystu osób) około połowy [stanu osobowego]. Tam „zdobyłem” w walce, ale nie strzelający, karabin maszynowy. Dowódca kompanii, porucznik „Wirski”, mnie, młodzikowi, zabrał ten karabin i zlecił obsługę, przeszkolonemu w kompanii cekaemiście, a ja wróciłem do kb, które zdobyłem zaraz w pierwszej godzinie, strzelając z siódemki.
Po wycofaniu ze Służewca, atakowaliśmy jeszcze w rejonie Mokotowa stanowiska reflektorów, które były tam zamontowane. Ponieśliśmy znów straty. Stanowiłem już tylko osłonę, nie brałem udziału w bezpośrednim ataku. Po nieudanym ataku na reflektory i znów dużych stratach, część kompanii K1 wycofała się do lasów kabackich. Grupa pewna została w rejonie Mokotowa. Należałem do tej grupy. Nie bardzo wiedzieliśmy co robić, o łączność przecież było bardzo trudno. Wtedy, zawdzięczam jakieś opanowanie sytuacji mojemu serdecznemu później koledze, Leszkowi Czajkowskiemu, pseudonim „Jastrzębiec” (nie żyje już w tej chwili), który był jednym z dowódców plutonów K2. Obok K1, K2 również atakowała Służewiec. On, fasoniarz, częściowo w mundurze oficerskim, z mapnikiem, budził ogromne zaufanie. O parę lat starszy ode mnie. Z nim usiłowaliśmy przejść do Śródmieścia przez Czerniaków. Przez Sadybę, tam atakowaliśmy kilka samochodów niemieckich. Spaliliśmy te samochody. Później przez Czerniaków, przez kościół na Czerniakowie. Usiłowaliśmy Czerniakowską dostać się do Śródmieścia. Doszliśmy tylko do Podchorążych. Tam zginął już drugi celowniczy mojego karabinu maszynowego. Mówię mojego, bo w tym rejonie się obracałem. Nie było chętnego na trzeciego w kolejce, [więc] wróciłem do tego kaemu i zostałem celowniczym kaemu.
Próbowaliśmy, nie udało nam się przebić do Śródmieścia. Byliśmy bardzo zdezorientowani. Wróciliśmy na Sadybę. Jeden z oficerów, który się tam znalazł z K2 (chyba porucznik „Witold”, ale nie jestem przekonany czy to był „Witold”) podjął decyzję: „Idziemy do lasu. Kto nie chce, wraca do miasta, ale zostawia broń.” Część kolegów zdezorientowanych zdecydowała się, że wróci do miasta, ci, którzy się zdecydowali na pójście do lasu, przebijali się. Między innymi ja. Zgromadziliśmy całą broń i przez Sadybę, Siekierki, chcieliśmy się dostać do lasu. Tam spotkaliśmy Dywizjon Szwoleżerów. Nawiązaliśmy kontakt, to już był 2 sierpnia, z Mokotowem. Wróciliśmy na Sadybę i wróciliśmy z powrotem na Mokotów. 3 sierpnia rano wróciliśmy przez pola, przez Sadybę, na Mokotów. Resztki K1 zostały włączone do kompanii K2. Od tego czasu zostałem żołnierzem kompanii K2, celowniczym kaemu. Jednym słowem – najsilniejsza broń kompanii. Byłem zwolniony nawet ze służb takich jak warty i tak dalej. Brałem udział we wszystkich patrolach, natarciach [między innymi] w natarciu na szkołę na Kazimierzowskiej. Później zostaliśmy, jako Kompania K2, odkomenderowani na południe Mokotowa. W rejon Puławskiej 142/162, Królikarni. W okresie już po Kazimierzowskiej, po natarciu na Wężyka, na Zagościniec, pilnowaliśmy południa, broniliśmy południa. Natarć dużych tam może nie było, ale były ciągłe ataki patroli niemieckich, próby podpalania, palenia, gwałcenia, rozstrzeliwania ludzi. W związku z tym, kompania obsadzała tereny niczyje. To znaczy poza naszymi liniami, a przed stałymi liniami niemieckimi. Polowaliśmy na patrole niemieckie, mając potężną broń, karabin maszynowy [MG-42]. Dowódcą plutonu wtedy i drużyny kaemu [był] podchorąży „Jim”, podchorąży plutonowy, później sierżant, pistolet maszynowy i Vis. Dwóch moich amunicyjnych, bo miałem sześciu amunicyjnych targających skrzynki z amunicja do kaemu. W takich warunkach udało nam się zniszczyć parę [patroli]. Parę to za dużo powiedziane, ale dwa [patrole] prawie całkowicie. Jeden całkowicie, jeden prawie całkowicie.
Taka wojna podjazdowa, że tak powiem, trwała jakiś czas. Później, w związku z tym, że było ciężkiej broni maszynowej, dowódca pułku, pułkownik „Daniel”, wydzielił sekcję karabinu maszynowego do dyspozycji dowódcy pułku. W związku z tym, byliśmy w stałym pogotowiu i gońcy przybiegali i prowadzili nas w rejon jakiegoś natarcia niemieckiego na wsparcie. Tak braliśmy udział w natarciach na „Pudełko od zapałek”, „Alkazar”, „Westerplatte”. To były pseudonimy powstańczych punktów oporu wzdłuż obecnej Alei Niepodległości, końcówki Alei Niepodległości. Tam się nabiegaliśmy, bo trzeba było często pod obstrzałem dotrzeć do stanowiska, wspierać kolegów, którzy byli w dużym niebezpieczeństwie, nie mogli się wycofać. Tam zarobiłem na k.w. i wojowaliśmy.
  • Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej, spotkanych w walce i tych wziętych do niewoli? Może pan coś o nich opowiedzieć?

Przyznam się, że wielu żywych nie spotykałem. Nasze wypady na tereny niczyje i niemieckie patrole miały przede wszystkim na celu zdobycie broni. Zdobycie broni dla całej kompanii, a nawet poza kompanię. Bezpośrednie spotkania z Niemcami kończyły się walką. Kilku kolegów rannych. Raczej ponosiliśmy wtedy, ta drużyna, stosunkowo nieduże straty, bo jednak byliśmy potężnie uzbrojeni. Nietypowo na Powstanie – [karabin] maszynowy, dwa KB, pistolet maszynowy na ośmiu chłopaków, granaty. Ominęło mnie w czasie Powstania to, co gnębiło większość kolegów, broni. To jest okropne wrażenie. Główne natarcie niemieckie, w końcu września, 24 września, zastało nas właśnie na tej rubieży południowego Mokotowa. Po stosunkowo krótkiej walce (co my tam stanowiliśmy za przeciwnika dla zorganizowanego natarcia niemieckiego, popartego czołgami) wycofaliśmy się na [Woronicza]. Szkoła na Woronicza, Puławska 142, tam między innymi kwaterowałem przez jakiś czas w mieszkaniu znanego aktora przedwojennego i powojennego, Węgrzyna, który nami się bardzo opiekował.
Przez trzy dni broniliśmy Woronicza, linii [ulicy] [Puławskiej]. Tam dwudziestego piątego zostałem kontuzjowany. Pocisk z działa czołgowego zwalił mnie z kolegą amunicyjnym, z piętra szkoły na Woronicza do piwnicy. Odniosłem ogólną kontuzję, potłuczenie, ranę twarzy, ale hełm, dobry polski hełm, podarowany mi przez kogoś na Mokotowie – [początkowo] miałem beret, później hełm niemiecki, jako postać, że tak powiem „kaemista”, nie pamiętam od kogo dostałem w prezencie piękny, nowoczesny już, z 1939 roku, stalowy hełm polski z orłem – ochronił mi głowę o tyle, że tylko odniosłem rany twarzy.
W wyniku tych ran i zapalenia oka, już w obozie straciłem wzrok na prawe oko. Tak że jestem ślepiec na jedno oko. Ale zostałem w kompanii. Tam, pamiętam bardzo istotny dla Powstania moment, kiedy nas wypierano z [Woronicza], kompanie się cofały na linię ulicy Ursynowskiej, Odyńca. Dowódca batalionu, major „Majster”, podchorążemu „Konradowi”[(Andrzej Bazielich)], który wtedy dowodził resztkami naszej kompanii, i mnie, jako celowniczemu ciężkiej broni, wydał rozkaz w takiej formie: „Chłopcy! To nie rozkaz. To prośba. Musicie wrócić na Woronicza. Musicie umożliwić wycofanie się pozostałych na linię Ursynowskiej.” Tam zarobiłem Virtuti.
Wyparliśmy Niemców ze szkoły na Woronicza. W nocy Niemcy nie byli skłonni do wielkiej wojny. Oni zajęli szkołę, jak myśmy się wycofali Wtedy pierwszy raz strzelałem z karabinu maszynowego na pasie spod pachy, ale nawiali. Opanowaliśmy szkołę i trzymaliśmy tą szkołę. Po północy znalazł nas tam podporucznik „Tosiek”, dowódca Kompanii K3 – „Co wy tu robicie chłopcy? Przecież wszyscy już są na Ursynowskiej.” Wyprowadził nas skarpą na Ursynowską. To było już 26 sierpnia. Nie chcę twierdzić na pewno, ale nasz opór, resztek Kompanii K2, ale między innymi i ostry ogień z mojego kaemu [przyniósł zamierzony skutek]. A była również rusznica przeciwpancerna ze zrzutów sowieckich, z której raz strzelałem do czołgu, ale czołg, stojący jakieś - warunki Mokotowa to było pole, to były ogrody – trzysta, czterysta metrów od nas. Po strzale wycofał się dalsze dwieście metrów i lał z działa i z kaemu. Po wycofaniu się na Ursynowską, w nocy z 26 na 27 września obsadziliśmy barykadę. Nie pamiętam czy to Wielicka, czy [inna]. Któraś ulica koło Ursynowskiej. Tam nas zastała [kapitulacja].
Acha, dosyć istotna sprawa. Stanowiliśmy osłonę, a zaczęła się ewakuacja żołnierzy Mokotowa do Śródmieścia kanałami. Obsadzając barykadę, stanowiliśmy osłonę tej akcji. Próby wycofania, bo część tylko trafiła do Śródmieścia. Między innymi dowódca Obwodu VI, do którego należała „Baszta”, pułkownik „Karol”. Znane z opisów, że dostał rozkaz wtedy od „Montera” powrotu na Mokotów, ale już nie wrócił. Tam nas zastała kapitulacja. Wycofano nas z barykady. Dwudziestego siódmego zniszczyłem kaem. – rozbiliśmy z kolegami kolbę, lufę (lufę się wyjmowało) – żeby nie trafił z powrotem do Niemców. I szykowaliśmy się do niewoli.
Z moich najbliższych kolegów, z którymi zaczynałem konspirację, z ośmiu kolegów, dwóch Mareszów, jeszcze w czasie okupacji, obydwaj kadeci z Korpusu Kadetów we Lwowie, synowie majora Maresza, który był w Brygadzie Podhalańskiej na Zachodzie, jeden trafił do kacetu, drugi, nie wiem co się z nim stało, przepadł. Janusz Albrecht [został] ciężko ranny na Czeczota. Dowiedziano się, że to syn pułkownika Albrechta, wzięto go do ochrony sztabu. Może by przeżył przy mnie, przy kaemie. Tam, gdzie byliśmy, dobrze uzbrojeni i w pierwszej linii, raz tylko przeżyłem bombardowanie. Bombardowanie szło [wzdłuż] linii niemieckich. On został na Czeczota ranny odłamkami granatnika i zmarł w Szpitalu Elżbietanek.
Janusz Kosacki, nasz sekcyjny, pseudonim „Rawicz”, dwukrotnie ranny w czasie Powstania (raz na Służewcu, później na Mokotowie) trafił do kacetu w Stutthofie. Tam zmarł, praktycznie został zamordowany. Najbliższy mój przyjaciel, Jurek Kruk „Gawron”, zginął 1 sierpnia. „Tadeusz”, Robert Mączyński, zginął 1 sierpnia. Tak że trudno się było najbliższych kolegów doliczyć. Moich dwóch poprzedników przy kaemie, jeden 1 sierpnia na Służewcu, drugi na Czerniakowie [zginął]. Mnie jakoś los strzegł.

  • Zanim przejdziemy do pana wspomnień z czasu po kapitulacji, to mam jeszcze kilka pytań dotyczących Powstania. Pierwsze, to czy pamięta pan jak walkę pana oddziału przyjmowali cywile, jak ludność cywilna reagowała na powstańców?

Twierdzę, że w naszym rejonie bardzo dobrze. Wobec nawet ogólnego, można powiedzieć, głodu. Na pierwszej linii nie odczuwaliśmy tego. Nam przynoszono jedzenie. Po spaleniach w rejonie obsadzonym przez Niemców i po gwałtach niemieckich, ludność wiedziała, znała naszą sytuację, że myśmy się odegrali na Niemcach raz, drugi, trzeci. Dostawaliśmy posiłki. Ratowały nas ogródki, gdzie były pomidory, trochę kartofli. Sztuczny miód, sławny z piosenek. Twierdzę, że pozytywnie. Nie zapomnę 2 sierpnia na Czerniakowie, jak usiłowaliśmy się przedostać do Śródmieścia. Czerniaków ożył. Kopano ogródki! Wyciągano broń z 1939 roku! Dołączano do nas! Witano! Flagi biało-czerwone! To był początek Powstania. Dostaliśmy się w ogień na Podchorążych i... kontrnatarcie niemieckie, trochę ta spontaniczność przycichła. Natomiast dwudziesty szósty i dwudziesty siódmy na Mokotowie, już Ursynowska, jak tam się znalazłem… Przedtem część ludności mogła wyjść (i wyszła z Mokotowa) ale część została. No, były białe flagi. Ale już w czasie, kiedy wiadomo było, że są rozmowy o kapitulacji i jest jakby, zawieszenie broni.
Natomiast jeżeli mówimy o stosunku mieszkańców, nie tylko Warszawy, to muszę opowiedzieć o jednej sprawie. Jako jeniec już, trafiłem najpierw na Forty Mokotowskie. Mówiłem przedtem, że okropne [jest] wrażenie żołnierza bez broni. Jak nas wprowadzono na Forty Mokotowskie, świeżo wykopane doły, a my bez niczego. Wielu z nas było przekonanych, że to będzie rozwałka, bo tak się to kończyło zawsze. Okropne wrażenie. Tu właśnie dlatego moje współczucie dla wszystkich kolegów, którzy nie mieli broni w czasie Powstania czy byli kiepściutko uzbrojeni.
Ale wracając do stanowiska społeczeństwa. Już jako jeniec, między Pruszkowem i Skierniewicami, jechaliśmy pociągiem, towarowymi wagonami. Wiedziałem, że część mojej rodziny jest pod Grodziskiem, w Zapolu. To jest sześć, siedem kilometrów od Grodziska. Przejeżdżaliśmy w rejonie Grodziska. Karteczki wielkości pięciu centymetrów na trzy, wyrwane z notesu. Napisałem: „Proszę zawiadomić Zapole – podałem nazwisko – że Piotrowski żyje i jedzie jako jeniec do niewoli.” Trzy takie karteczki wyrzuciłem przez małe okienko wagonu towarowego, koło torowiska. Wszystkie trzy karteczki zostały doręczone do Zapola odległego o sześć, siedem kilometrów. To świadczy o współdziałaniu społeczeństwa. […] Nie wszędzie tak było, oczywista [sprawa], ale dla ciekawości to muszę podać.

  • Mówił pan o tym, że jako celowniczy był pan zwolniony z niektórych obowiązków, takich jak warta, co pan robił w tym czasie, jak wyglądał pana czas wolny?

Czas wolny? Trudno mówić o czasie wolnym. Ponieważ zwolniony byłem z wartowania gdzieś przy różnych miejscach wojskowych, że tak powiem, ale na ochotnika brałem udział we wszystkich prawie patrolach, które w nocy wychodziły pod linie niemieckie. Jeden z pistoletów maszynowych, szmajser, zdobyty przez nas w czasie wypadów pod linie niemieckie, dostał mój przyjaciel Jurek, nazwiska nie pamiętam, ale „Sum” pseudonim. Tylko mnie dawał ten pistolet maszynowy na patrole, bo nie wypuszczał go z ręki. Zginął w szkole na Woronicza jeszcze przed głównym natarciem niemieckim. Tak brałem udział we wszystkich akcjach.
Poza tym był okres, kiedy sekcja kaemu była wydzielona do dyspozycji dowódcy pułku, to myśmy byli w stałym pogotowiu. To nas wzywali do „Pudełka do zapałek”, do „Alkazaru”, bo poszli na patrol i ich Niemcy przykryli ogniem i nie mogli się wycofać. Pędziliśmy wtedy, podprowadzano nas w odpowiednie, już rozpoznane przez kompanię, która tam stacjonowała, miejsca i pomagaliśmy. Kryliśmy ogniem wycofujących się kolegów. Tak że praktycznie wolnego czasu tam nie było. Po prostu odciążony byłem z obowiązków, nawet iść po kartofle, czy coś w tym sensie. Jedną ciekawostkę powiem, bo to może nie nadaje się nawet do opowiadania, do rejestrowania, ale [powiem]. Dwóch kolegów znalazło w rejonie Mokotowa, opuszczonym przez ludność, jakieś pomieszczenie zamknięte, niewiadomo. Otworzyli to pomieszczenie, okazało się, że tam był pięknie zaopatrzony magazyn żywnościowy – suche wędliny, jakieś soki, jakieś marynaty i tak dalej. Opuszczone miejsce, opuszczone przez ludność. Linia niemiecka i nasza. W czasie patrolu to znaleźli. Oczywista [rzecz], kompania z tego skorzystała. Po jakimś czasie ktoś przyszedł do tego magazynu no i podniósł awanturę: „Jak to?! Mój magazyn wyprowadzono!” Dowódca kompanii był w bardzo ciężkiej sytuacji, bo sam korzystał z tego magazynu. Śmiesznostka może, ale to był już okres, kiedy o żywność było bardzo trudno. Nie miał co zrobić, to zamknął tych kolesiów do aresztu, ale był nalot i ich uwolnił, bo rozbił areszt. Bomba rozbiła areszt, więc oni wyszli i dowódca kompanii nie miał problemu.
Na jednym z patroli, we wsi Zagościniec, nie brałem udziału w tym patrolu, Niemcy znaleźli świnię i zagarnęli, a nasi też byli tą świnią zainteresowani. Walka o świnię była zacięta i nasi świnię przyprowadzili. To są ciekawostki, które wykraczają poza okres walk. Trzeba powiedzieć, że na Mokotowie był czas, powiedzmy gdzieś koniec sierpnia, do połowy września, raczej zastoju, raczej walk – spotkań patrolowych, przygotowywania linii obrony. Niemcy próbowali kilka takich natarć.
  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich?

Opinia o armii niemieckiej była raczej zawsze wysoka. Pamiętam dosyć istotny moment dla mnie, kiedy zlikwidowaliśmy patrol niemiecki i trzeba było zebrać broń, zdobytą broń. Groziło to ostrzałem niemieckim, bo trzeba było być wtedy widocznym. Wyskoczyłem, pamiętam do dziś, jak zbieram dwa pistolety maszynowe, dwa karabiny. Spieszę się, bo wiem, że w każdej chwili mogę być ostrzelany, a nie zauważyłem, że jeden z rannych Niemców odbezpieczył granat. Pewno i on by zginął od tego granatu, ale ja też. Zauważył to kolega, dowódca drużyny, plutonu wtedy, podchorąży „Jim” i nie pozwolił mu użyć tego granatu. To świadczy o żołnierzu na pewno.
Mówiłem, że jako grupa specjalna wspieraliśmy inne kompanie przed natarciami. Pamiętam w „Pudełku od zapałek”, to taki budynek wysoki w Alejach Niepodległości. Wtedy był trochę wyodrębniony. Jedyny budynek wysoki, który tam stał, był nazywany „Pudełkiem do zapałek” ze względu na kształt. Pięciopiętrowy budynek. Niemcy się szykowali do natarcia z tamtej strony. Podciągnęli dwa działka. Działka okopali gdzieś w okolicy pięćset, sześćset metrów przed Alejami Niepodległości i widać było ruch, że się szykują do natarcia. Myśmy zajęli stanowisko na strychu. Miałem sześciu amunicyjnych, bo po rozpoczęciu strzelania z karabinu maszynowego byliśmy bardzo szybko lokalizowani przez obserwatorów niemieckich i lano do nas jak do kaczek. Na Puławskiej przez wiele lat po wojnie spotykałem dziury, jak mnie ganiano po Puławskiej, jak zmienialiśmy stanowisko z okna do okna. Jak tylko zmieniliśmy stanowisko, skąd przed chwilą strzelaliśmy, rozwalali strzałem działowym. Tam czekaliśmy, nie ujawniając się. Dwa działka stały w odległości pięciuset, sześciuset metrów. Wtedy leżałem przy karabinie maszynowym, przy mnie amunicyjny. Na trzecim piętrze było drugie stanowisko przygotowane i w willi obok domu stojącego, było trzecie stanowisko przygotowane. Wiedzieliśmy, już byliśmy na tyle doświadczonymi żołnierzami, że jak zaczniemy, jak pójdą serie z kaemu, to nas zaraz zlokalizują i będą rozwalać.
Siedzimy cicho, a wchodzi komenda Mokotowa. Nie jestem przekonany czy to był pułkownik „Karol”, w każdym razie wielkie dowództwo, kilku adiutantów, lornety. Spojrzeli na te szybkostrzelne działka, które stały przygotowane, okopane przez Niemców. Wódz mówi: „Co?! Działka bezkarnie na przedpolu?! Ostrzelać!!!” Głupota tego rozkazu dla nas była oczywista, ale rozkaz jest rozkazem. Posłałem ze trzy serie i z kaemem na stanowisko na trzecie piętro. Jeszcze nie dobiegliśmy do trzeciego piętra jak te szybkostrzelne działka rozwalały po kolei strych. Podaję to jako przykład dowodzenia przez zawodowych oficerów przedwojennych, a dowódca naszego batalionu, majora „Majstra”, który nie wydawał rozkazu, tylko prosił: „Chłopcy, to prośba, nie rozkaz.” Wiedział, że to jest armia ochotnicza. Wiedział jak do chłopców trafić. To tak dla ciekawostki. Nie wiem, czy powinienem o tym mówić nawet... Cholerny świat.

  • Czy w czasie Powstania czytał pan prasę?

Tak. Mieliśmy prasę. Powstały piosenki, „Marsz Mokotowa”. Markowski to był basztowiec przecież. Przychodziła prasa. Będąc na wysuniętej bardzo placówce, za parę dni miało być zorganizowane natarcie na stanowiska niemieckie i spotkałem swojego nauczyciela z liceum, profesora, chyba Nowicki się nazywał. W każdym razie w stopniu porucznika. Przyszedł, żeby namierzyć, przygotować namiary linii niemieckich dla artylerii za Wisłą, 1. Armii. Po to, żeby jak ruszy nasze natarcie, to artyleria miała ostrzelać linie niemieckie. Ciekawe spotkanie profesora ze szkoły w tych warunkach. Naturalnie poznał mnie. Przygotowali, przekazali te dane i trzy pierwsze, próbne pociski artylerii zza Wisły, myśmy wtedy stacjonowali w budzie ogrodnika. To było dwieście metrów od Niemców, w niektórych miejscach bliżej oni byli okopani. Pierwsze trzy pociski próbne objęły naszą budę. Dosłownie! Jeden dwadzieścia metrów przed budą, jeden dwadzieścia metrów z boku budy. Wstrzelali się, poprawki poszły, ale nie doszło do tego natarcia i wielkiej naszej próby odepchnięcia Niemców.
Były przecież zrzuty. Zrzuty amerykańskie, angielskie. Wielki nalot bombowców; do nas prawie nic wtedy nie trafiło. Ale zrzuty, to było chyba z linii, z Brindisi, z Włoch. Latały wtedy między innymi polskie, kanadyjskie i angielskie jednostki. Zrzuty trafiały właśnie na pas – Ursynowska, Odyńca, bo tam była zieleń. To były nocne naloty. Część tego trafiła w nasze ręce. Były zrzuty również zza Wisły, kukuruźniki. Te zrzuty były bez spadochronu, więc część po prostu ulegała zniszczeniu. Ale między innymi były karabiny o innym kalibrze. W związku z tym, trzeba było później handlować, bo to były automatyczne karabiny, radzieckie, o butelkowych nabojach, pociskach, ale również były zrzucone rusznice przeciwpancerne. To była rusznica długości, chyba dwa i pół metra, skuteczna, do lekkiej broni pancernej. Między innymi ja, bo wtedy się jakoś liczyłem w kompanii, jako ten, co nie wie jeszcze co to strach, miałem dziewiętnaście lat, i drugi, kapral „Waluś”, zostaliśmy przeszkoleni w użyciu tych przeciwpancernych rusznic, ale mieliśmy pięć pocisków tylko. Jeden pocisk ja wystrzeliłem. Mówiłem nawet już wcześniej, że wystrzeliłem do czołgu, który podjechał na jakieś trzysta, czterysta metrów, cofnął się dwieście metrów i lunął do nas.

  • Jak zapamiętał pan moment kapitulacji?

Dzień przedtem, przed kapitulacją, była próba ewakuacji, części przynajmniej, Mokotowa kanałami do Śródmieścia. Z dwudziestego szóstego, na dwudziestego siódmego byłem na barykadzie w rejonie Ursynowskiej. Stanowiliśmy osłonę właśnie tej zamierzonej akcji. Wtedy moich dwóch dobrych kolegów, rannych, moich amunicyjnych, jeden „Szczeniak” pseudonim, drugi „Struś”, Wojtek Ambroziewicz, a Jurka nie pamiętam nazwiska, wpadli do mnie, że zaczyna się ewakuacja kanałami, że oni tam porządku pilnują, że „Chodź! Idziemy do Śródmieścia!” Nie poszedłem. Zostałem na tej barykadzie. Dwudziestego siódmego rano zostaliśmy ściągnięci w rejon Szustra, Bałuckiego, chyba Szustra. Tam zbiórka. Tam zniszczyliśmy z kolegami kaem, żeby nie trafił do Niemców. Wyszliśmy, oddając resztki broni.
Poza kaemem miałem pistolet siódemkę, dwa granaty trzonkowe. Przeprowadzono nas na Forty Mokotowskie. Wspominałem, że to jeden z bardziej fatalnych momentów, jak wiedzieliśmy, że rozstrzeliwują Niemcy, jak zobaczyliśmy nowo wykopane doły. To były doły przygotowane do pochowania niemieckich żołnierzy. Z Fortów Mokotowskich trafiliśmy do Pruszkowa. Pamiętam, że już bez broni, ale byłem tylko w kombinezonie i w kurtce, którą kolega mi wyfasował gdzieś w jakiejś piwnicy. To już był koniec września. Było już i chłodno. Nie miałem czapki, a byłem w polskim hełmie, z orłem. Szliśmy do Pruszkowa, aż mój dowódca mówi: „Odłóż ten hełm, bo narazisz się jeszcze na jakieś szykany ze strony Niemców.” Pamiętam, że z żalem odłożyłem hełm, darowany mi przedtem przez kogoś na Mokotowie.
Później Pruszków. W Pruszkowie krótko. Później Skierniewice. W drodze do Skierniewic wyrzuciłem te trzy kartki, które trafiły wszystkie do rodziny pod Grodziskiem. Dwa czy trzy dni jechaliśmy do obozu jenieckiego w Sandbostel, między Bremą, a Hamburgiem. W grudniu 1944 roku z obozu w Sandbostel część skierowano do obozu w Austrii. W związku z tym, że wyznaczono do transportu mojego najbliższego wtedy przyjaciela „Strusia”, Wojtka Ambroziewicza, postarałem się, żeby mnie też na tą listę wciągnięto. Jako podoficer, nie musiałem jechać, ale wciągnięto mnie na listę i trafiłem do obozu w Markt Pongau, między Salzburgiem, a Innsbruckiem. Tak skierowano nas na jakiś czas, na miesiąc czy półtora, do robót. Jeździliśmy do Salzburga dajmy na to, po bombardowaniu oczyszczać dworzec. Linie kolejowe zasypane przez lawiny. Pamiętam, że tam, jak dotychczas, dopuściłem się jedynej kradzieży w życiu. Poszliśmy do sióstr, jakiś klasztorek był tam, gdzie odkopywaliśmy lawinę z torów kolejowych, w którą się zresztą wpakował pociąg. Wyjeżdżając z tunelu, wpadł w lawinę. Były jakieś ofiary, ale myśmy już tylko zwozili śnieg z torów. Wachmani nas pilnowali, mieliśmy posiłek, jakąś zupę „pluj” w termosie, ale pozwolili nam odgrzać zupę w sąsiednich budynkach. Okazało się, że to był klasztorek jakichś sióstr. Weszliśmy, siostry nam odgrzały zupę, ale zacząłem się tam kręcić i wszedłem do stodoły, gdzie była kupa kartofli. A to był głód! W obozie to już był głód regularny. Dzięki Bogu cieszyłem się zaufaniem przyjaciół i kolegów, więc byłem mężem zaufania do dzielenia przydziałów żywności. Kartofle nie kartofle, wagi, znane z niektórych filmów. Młodzież, może gdzieś tam widzieliście to, ale to są wspomnienia. Tam, [w stodole kupa] kartofli, miałem pumpy (spodnie zapinane pod kolanami) w pumpy napchałem ile mogłem kartofli. Później nawet chciałem pojechać do Austrii, do sióstr i powiedzieć, że im wtedy [ukradłem]. To przyniosłem do obozu i [ja i] grupa moich najbliższych przyjaciół, mieliśmy dodatek do jedzenia. Ale szedłem wtedy… Pamiętam tą kradzież dotychczas.

  • Kiedy odbyło się wyzwolenie obozu?

O tym właśnie ciekawą rzecz powiem, bo w styczniu chyba czy w lutym, do obozu w Markt Pongau trafiła grupa jeńców amerykańskich. Prosto z frontu. Często tylko w bluzach, bez niczego. W obozie był obóz angielski, francuski i rosyjski. Rosyjski to była nędza. Z pięciu tysięcy Rosjan, którzy tam siedzieli, do momentu wyzwolenia przeżyło kilkuset. To był straszny głód. Oni nic nie mieli. Nas wspomagał Czerwony Krzyż. Dostaliśmy raz czy dwa paczki Czerwonego Krzyża. Nawet dostałem raz, nie ja, ale na adres mojego przyjaciela przyszła paczka z kraju, gdzie były zmarznięte jabłka, kawałek słoniny i jeszcze coś tam. Inne paczki nie doszły. Matka nawet wysyłała, bo była korespondencja z obozu z krajem.
Ci Amerykanie trafili do obozu dosłownie bez niczego. Anglicy, którzy mieli co tydzień paczkę Czerwonego Krzyża, z margaryny robili świeczki, nie zajęli się tymi Amerykanami. Było nas kilkuset Polaków, nie potrafię powiedzieć teraz ilu, ale z zapasów polskich dostali jakieś koce, trochę żywności. Część paczek czerwonokrzyskich była zarezerwowana na wszelki wypadek dla chorych i tak dalej. Wspomagaliśmy tych jeńców amerykańskich. Biedni Polacy, nie Anglicy, bogacze obozowi. I trzeba trafu, że na początku maja obóz wyzwoliła armia amerykańska. Dowódcą dywizji amerykańskiej był brat jednego z tych jeńców. Dostaliśmy mundury, buty, żywność. To był koniec maja.
Jeszcze przed przyjściem Amerykanów była pewna swoboda. Już się z obozu wypuszczaliśmy. Pamiętam wypuszczenie się kilku kolegów i mnie, [żeby] coś zdobyć do jedzenia. Rozbity pociąg niemiecki z konserwami. Pamiętam, że załadowaliśmy na jakiś wózeczek [trochę] tych konserw niemieckich. Wsunęliśmy od razu po kilogramowej puszce mięsa. To już były dni, że wszystkie zapasy się prędko zużywało, bo wiadomo było, że to są ostatnie dni przed oswobodzeniem obozu.
Przy pomocy tychże Amerykanów zorganizowano transport do Włoch. Tak w przeciągu chyba tygodnia, dwóch. Samochody podstawili ciężarowe. Byliśmy w ogóle fantastycznie faworyzowani przez tą dywizję amerykańską. Właśnie dzięki temu zbiegowi okoliczności, że ci Amerykanie trafili do obozu i tylko Polacy się nimi zajęli. Trafiłem do Włoch przez [przełęcz Bremerską]. To był koniec maja. Tam do obozu przejściowego w San Giorgio i zostaliśmy poprzydzielani do różnych dywizji 2. Korpusu. Trafiłem do 2. Warszawskiej Dywizji Pancernej. Tak się nazywała wtedy już, bo przedtem była Brygada Pancerna, a wtedy już powstała dywizja. Do plutonu rozpoznawczego na carriersach. To są lekkie, odkryte wozy pancerne, gąsienicowe. Pluton rozpoznawczy. Zostałem, jako kapral, dowódcą drużyny takich trzech carriersów i motocyklisty łącznika.

Zostałem w kompanii szefem od gimnastyki. Budził mnie pierwszego dyżurny i podrywałem kompanię na gimnastykę. Różnie tam biegali, ale jako prowadzący ćwiczenia, prowadziłem ćwiczenia tak, że jak później doszło do zawodów lekkoatletycznych dywizyjnych, to wygrałem stówę i osiemset metrów bez żadnego kłopotu. Dowódcą kompanii był zwariowany nauczyciel, zwariowany entuzjasta sportu. Zorganizowaliśmy w kompanii drużynę siatkówki, koszykówki i dowódca kompanii mówi: „Chłopaki, wygracie, macie samochód i trzy dni urlopu.” Wygrywaliśmy przeważnie. Zebrało się dwóch podchorążych z 1939 roku i kilku kolegów. Graliśmy w siatkę i w kosza. Dobrze nam się wiodło. Jako dowódca drużyny we Włoszech mieszkałem prywatnie w willi, w zajętym pokoju. Korpus tam był przecież wojskiem okupacyjnym. Ćwiczenia się odbywały wśród winorośli i winogron.
Sierpień, dywizja w Loreto. Cała dywizja pancerna z okazji święta Wojska Polskiego, 15 sierpnia, 1945 roku jeszcze, brała udział w defiladzie na lotnisku w Loreto. Między innymi my, jako pluton rozpoznawczy, więc lekkie jednostki pancerne, otwieraliśmy tą [defiladę]. O ile wiem, to Anders się wtedy z generałem Klerkiem założył, że żaden pojazd z dywizji nie stanie na lotnisku i wygrał zakład. Polacy, chociaż między nami mówiąc, przed wojną prawo jazdy to było raczej rzadkością w Polsce. Ale tam, kursy samochodowe, motocyklowe, czołgiści przecież, znane kompanie transportowe, kobiece, fantastyczne. W tym życiu nie pozwolono mi za długo tam odpoczywać po trudach obozu. Dowódca brygady wezwał mnie i kolegę (kolegę z Kedywu zresztą, też trafił do tej dywizji, plutonowy podchorąży Kubarski) wezwał nas: „[Macie] matury, na podchorążówkę.” „Nie! Panie pułkowniku! My chcemy zostać w jednostce. Jednostka przechodzi przecież do Neapolu. Będziemy sobie mieszkać jak hrabiowie w Neapolu. Nie chcemy iść!” Ale rozkaz rozkazem.
Zostaliśmy skierowani na podchorążówkę. Musieliśmy opuścić, można powiedzieć, wypoczynkowy oddział, gdzie salutowało się tylko znajomemu oficerowi, mieszkało się prywatnie, jadało się w kompanii czy w plutonie, ale w kasynie podoficerskim. A kto jest szefem zaopatrzenia w pułku? Podoficer, sierżant. To gdzie były najlepsze warunki? W podoficerskim kasynie. Wspominam ten okres właśnie, jako bardzo urlopowy. Podchorążówka w Materze, to na południu [Włoch]. To było Centrum Wyszkolenia Armii. Tam było kilka: podchorążówka piechoty, podchorążówka artylerii. W Gallipoli, pod Bari, była podchorążówka broni pancernej. Trafiłem do podchorążówki piechoty w Materze. Podchorążówka to szkoła oficerska. W 1946 roku, nie pamiętam, kwiecień 1946 – decyzja o rozformowaniu korpusu i przeniesieniu do Anglii. Już ze szkołą podchorążych, przez Neapol, popłynęliśmy do Anglii. Wykorzystaliśmy to jeszcze na zwiedzenie Neapolu, zwiedzenie Pompei. To już urlop. Cholerny świat. […]
Przyjechaliśmy ze szkołą podchorążych ogromnym statkiem „Duchess of Bedford”, pamiętam, że jak „Batory” miał sześć tysięcy ton wyporności, to to miało szesnaście, czy coś w tym sensie. Jako szkoła oficerska, w salonach pierwszej klasy do Liverpool, w 1946 roku jesienią. Nawiązałem kontakt z krajem. Matka moja żyła. Wiedziałem, że żyje, bo miałem kontakt z obozu. Wiedziałem, że jest sama. Zdecydowałem się na powrót do kraju. Zresztą nie tylko ja. Sporo kolegów z podchorążówki zdecydowało się na powrót do kraju. Stosunki w Anglii, wiadomo było, że powstaje korpus przysposobienia. Usiłowałem dostać się na politechnikę w Londynie, ale to już było wszystko pozajmowane przez wyższe szarże. Nawet miałem tam kontakt przez moją rodzinę na politechnikę. Nie udało mi się tego kontaktu nawiązać. Wróciłem do kraju w lutym 1947 roku. Przyjechałem do Warszawy. „Pocoście chłopcy wracali?” – spotykali nas na ulicy ludzie, jak jechaliśmy dorożką z moim przyjacielem do jego rodziny, bo nie wiedziałem nawet, gdzie moja matka mieszka. Tylko wiedziałem, gdzie pracuje. W tym 1947 roku dostałem się na studia, w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Skończyłem studia w 1951 roku i już od 1949 roku pracowałem. Ożeniłem się w 1950 roku.
Muszę powiedzieć jednak parę słów. Nie tylko ja jestem na zdjęciu w Muzeum w grupie żołnierzy „Baszty”, ale moja żona, „Baśka”, która nie żyje od kilkunastu lat już – żołnierz Kedywu, uczestnik akcji „Góral” i innych akcji, sławnych akcji warszawskich, jako łączniczka. Później szyfrantka w sztabie 27. Dywizji Wołyńskiej. Nie brała udziału w Powstaniu, ale była szyfrantką właśnie tam. Była stopniem starsza ode mnie, bo plutonowy podchorąży. Pobraliśmy się na studiach w 1950 roku. Jest w grupie żołnierzy właśnie Warszawskiej kompanii 27. Dywizji Wołyńskiej. Znalazłem zdjęcie w Muzeum.
Jest również zdjęcie jej siostry, mojej szwagierki, Kaliny Rogowskiej, która brała udział w Powstaniu, w kompanii łączności, w Śródmieściu. […] Trafiłem do pracy. Nie byłem nigdy żadnym partyjnym, ani ZMP. Miałem trochę kłopotów. Największe zaczęły się wtedy, jak się chciałem zapisać do [Towarzystwa] Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Mój teść został zaraz po wkroczeniu do Warszawy wojsk sowieckich (kilka dni dosłownie) jako znany działacz organizacyjny i naukowiec współpracujący z profesorem z [Lorencem z] muzeum. Został aresztowany i wywieziony. Słuch po nim zaginął. Zginął w którymś z obozów sowieckich. Wiadomo o tym, bo jego współtowarzysz obozowy do teściowej się zgłosił i powiedział o śmierci profesora Rogowskiego. […] W pracy zawodowej, mogę powiedzieć, że nie miałem kłopotu jako akowiec. Żona moją była aresztowana. Dostała trzy lata za WiN. Przesiedziała rok. Po jej [wypuszczeniu], anulowano i zwrócono, że tak powiem, honor po jakimś czasie.
Pracowaliśmy w przemyśle spożywczym. Dzięki jako takiej znajomości języków: angielskiego, rosyjskiego (z racji pobytu na Wołyniu dobrych parę lat z wujem) i niemieckiego, wtedy tacy byli potrzebni, przeniesiono mnie służbowo [do centralnego zarządu]. Chociaż przedtem nie pozwolono pracować w Ministerstwie, ani w centrali, ale służbowo mnie przeniesiono. Tam mnie uchronił generał Księżarczyk [ówczesny dyrektor kadr ministerstwa], z którym doszło do potężnej scysji, że jak jestem potrzebny, to mnie przenosicie, a za trzy miesiące kopa w d… i mnie wyrzucie. On mi dał słowo wtedy, że nie będę miał kłopotów. Przepracowałem w tym przemyśle dobrych trzydzieści parę lat. Do żadnych wysokich stanowisk nie doszedłem, chociaż pełniłem funkcję głównego specjalisty. To było dla bezpartyjnego jedno z najwyższych stanowisk, które można było osiągnąć. Jestem inwalidą. Trochę postrzelany. Nogi. Ślepy na prawe oko. Od dobrych kilkunastu lat na emeryturze i żyję jeszcze. Wszystko.



Warszawa, 22 marca 2007 roku
rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Witold Piotrowski Pseudonim: „Witos” Stopień: kapral Formacja: Pułk „Baszta”, kompania K1/ K2 Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter