Władysław Matkowski „Brzoza”

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Władysław Matkowski, pseudonim „Brzoza”, urodzony w marcu 1922 roku. Przed wojną zamieszkały w dzielnicy Nowe Bródno przy ulicy Białołęckiej. W Powstaniu w Zgrupowaniu „Chrobry II” oraz w dyspozycji Komendy Okręgu Warszawskiego.

  • Proszę powiedzieć, czy pana zdaniem wychowanie w szkole, wychowanie w rodzinie wpłynęło na postawę gotowości oddania życia za ojczyznę?

Wychowanie w szkole, w rodzinie, w Kościele miało bez wątpienia wpływ, ale jeśli mi wolno podkreślić, to chyba największy wpływ miała ówczesna literatura, którą młodzież bardzo się interesowała. Wychowałem się – poza oczywiście Sienkiewiczem – także na takich książkach, które były moimi ulubionymi książkami, jak Gąsiorowskiego, jak Przyborowskiego, jak Meissnera. Te książki bardzo kształtowały wyobraźnię i postawę młodych ludzi. Nie należałem do młodzieży bardzo sprawnej fizycznie. Bardzo bolałem nad tym, że jak dobierano zawodników do szkolnych zawodów, czy to w piłkę nożną, zawsze zostawałem tym ostatnim albo też w ogóle pomijanym, ale chciałem jednocześnie jakoś to wyrównać innymi cechami i miałem bardzo dobre wyniki w strzelaniu na strzelnicy sportowej w parku Agrykola. Byłem uczniem gimnazjum, które nosiło imię pułkownika Leopolda Lisa-Kuli. To młody bohater, młody oficer, ulubiony oficer marszałka Piłsudskiego, który zginął w wieku dwudziestu trzech lat, a na wojnę ruszył, kiedy miał siedemnaście lat. Nawet nasz hymn szkolny nawiązywał do postaci pułkownika Lisa-Kuli. Ponadto moja szkoła na Nowym Bródnie była pod szczególną opieką 36. pułku piechoty i najpierw pułkownik Czadek, dowódca tego pułku, a potem, kiedy zastąpił go pułkownik Karol Ziemski (to późniejszy zastępca „Montera” w czasie Powstania), opiekowali się tą szkołą.

  • Jak wyglądała taka opieka?

Opieka [polegała] przede wszystkim na tym, że na wielkim terenie przylegającym do szkoły, który był własnością wojska, wojsko pomogło urządzić stadion sportowy, jeziorko. Tam było bagno, więc zbudowanie tego jeziorka osuszyło jednocześnie teren, a dla nas latem było cenną rozrywką dla kajaków, a zimą ślizgawką. Poza tym urządzano nam często na Agrykoli zawody strzeleckie. Był taki plakat znany przed wojną: „Ćwicz rękę i oko”. Przepraszam, może ten fragment wyrzucimy, bo już nie mogę sobie [przypomnieć], ale był to taki bardzo znany plakat, zachęcający do ćwiczeń przygotowania wojskowego. Raz w tygodniu były wykłady hufca Przysposobienia Wojskowego z bardzo dużym programem obejmującym cały zakres służby wartowniczej. Na tym głównie polegała ta opieka ze strony 36. pułku piechoty. Jak wielką wagę przywiązywano wówczas do wychowania fizycznego może świadczyć fakt, że w 1938 roku odwiedził naszą szkołę marszałek Śmigły Rydz. Odwiedzał ją prezydent Stefan Starzyński, ponieważ ta szkoła była szkołą miejską i oczkiem w głowie prezydenta, ponieważ była wysuniętą placówką w dzielnicy kolejarskiej, w najbiedniejszej dzielnicy Warszawy. Wychowanie było bardzo patriotyczne w duchu kultu marszałka Piłsudskiego. To podstawy szkolne do 1 września, kiedy wybuchła wojna.

  • Jak pan zapamiętał dzień 1 września 1939 roku?

Z wielu rzeczy, których dzisiaj absolutnie już nie pamiętam, ten dzień jakoś wrył mi się w pamięć, ponieważ pierwszą rzeczą, jaką uczyniłem po wysłuchaniu w radiu komunikatu, że to wojna, to udałem się do szkoły. Szkoła rozpoczynała się nie 1 września tego roku, tylko miała się rozpocząć 3 września. Ale pobiegłem do szkoły w nadziei, żeby się czegoś dowiedzieć. W szkole był już dyrektor szkoły Stefan Świętorzecki. Meldowałem się tam również i 2 września. A trzeciego dnia wojny dowiedziałem się, że mamy się udać na ulicę Jagiellońską, na punkt zborny Przysposobienia Wojskowego. Oczywiście stawiłem się tam. Stamtąd przeszliśmy do centralnych magazynów zaopatrzenia Przysposobienia Wojskowego na ulicy Łazienkowskiej. Na ulicy Łazienkowskiej dostaliśmy umundurowanie. Umundurowanie składało się przede wszystkim z butów, płaszcza, pasa głównego. Pod spodem mieliśmy zwyczajne drelichowe, cienkie mundury Przysposobienia Wojskowego.

  • Czy ta organizacja młodzieżowa była obowiązkowa?

To była obowiązkowa służba – Przysposobienie Wojskowe. Bardzo ważne, bo starsza młodzież harcerska przechodziła do hufców Przysposobienia Wojskowego.

  • Co się działo później, jak już byliście umundurowani?

Przeszliśmy bardzo intensywny marsz. Pamiętam, że w miejscowości Cegłów pod Mińskiem Mazowieckim dowódca batalionu, major Jan Gorazdowski powiedział, że ktokolwiek chce, może wrócić do domu; pozostaną tylko ci, którzy chcą iść dalej. „Od tego momentu jesteście żołnierzami Wojska Polskiego, podlegacie prawu wojskowemu”. Pewna ilość, niewielka zresztą, odeszła, wróciła do Warszawy. A myśmy bardzo intensywnym marszem [szli], stale bombardowani przez Niemców, wielokrotnie w ciągu dnia był alarm: „Lotnik, kryj się!” – strzelały samoloty niemieckie. [zatrzymanie nagrania]
Ten samochód odstawiłem na punkt zborny do Łazienek. Tam mi powiedziano – dosłownie w formie prośby – czy nie mógłbym odstawić tego samochodu do pułku w Radomiu. To było już wieczorem. Byłem uszczęśliwiony, że mnie obdarzają takim zaufaniem.

  • Pan miał wtedy prawo jazdy, tak?

Tak, już miałem od dwóch lat prawo jazdy. Pojechałem do Radomia. W Radomiu miałem zdać ten samochód i wrócić, ale któryś z oficerów zaprowadził mnie do dowódcy pułku, pułkownika Gwidon Kamińskiego, który mi powiedział: „Chłopcze, czy możesz zostać dwa, trzy dni, bo akurat nie mam kierowcy?”. Więc znowu byłem uszczęśliwiony i przez dwa czy trzy dni – już nie pamiętam dokładnie – woziłem tym samochodem pułkownika, księdza i rabina na nocne przysięgi wojskowe w lasach, utajnione przysięgi wojskowe poborowych. Potem pułkownik znalazł żołnierza z prawem jazdy i powiedział: „Jak chcesz, możesz wracać do domu”. Wystawił mi bilet wówczas na tak zwaną torpedę do Warszawy i wróciłem do Warszawy, bo mówiłem, że jestem członkiem Przysposobienia Wojskowego, w każdej chwili mogę dostać powołanie.

  • Teraz wróćmy do urwanej opowieści.

Cegłów się chyba nazywała ta wieś. Tam zresztą przeszliśmy bardzo silne bombardowanie stacji kolejowej w Mińsku, bo to było tuż obok. Ruszyliśmy dalej na Białą Podlaską. W Białej Podlaskiej ogromne wrażenie zrobiły na nas samoloty ze sterczącymi w górę ogonami, bo silnik jest cięższy od całego kadłuba i sterczały te ogony spalonych samolotów.
Potem jeszcze dalej w szeregach [szliśmy] do Brześcia. Ten marsz był o tyle utrudniony, że pełno było uchodźców na drogach. Uchodźcy ci niechętnie odnosili się do oddziałów szeregów zwartych, bo ich zdaniem przyciągało to bombardowanie, co nie było pewnie pozbawione racji. Jednocześnie dostaliśmy wprawdzie żołd, ale mieliśmy jednak już pewne trudności z wyżywieniem. Żywiliśmy się tym, co nasze zaopatrzenie zdołało gdzieś na miejscu zorganizować, [na przykład] jakiś chleb. Pamiętam tylko, że dostawałem dosyć duży przydział papierosów, których nie paliłem. Za te papierosy czasem udało się gdzieś na wsi dostać kawałek chleba, ale już było to bardzo trudne.
Doszliśmy do Brześcia. W Brześciu załadowano nas do pociągu. To była ogromna różnica, bo te marsze były bardzo intensywne. Wyruszyliśmy przez Kowel do stacji, która się nazywała Antonówka, to jest stacja kolejowa przy Sarnach. Tam szczęśliwi, bo przyjechaliśmy tam – to pamiętam, 16 września – że możemy w tych pociągach odpocząć. Zwłaszcza że stał tam także i pociąg pancerny polski i 135. pułk pułkownika Tabaczyńskiego.

  • Nie pytaliście, dlaczego tak daleko odchodzicie od Warszawy?

Nie pytaliśmy z jednego prostego powodu, że w wojsku jest bardzo trudno pytać. Cała filozofia wojska polegała na tym: odpoczynek pół godziny, siadać, stać, idziemy. Ale od sierżantów można się było cokolwiek dowiedzieć. Taka ogólna opinia panowała, że jedziemy do ośrodków zapasowych na szkolenie, bo byliśmy wprawdzie po przysposobieniu wojskowym, ale do pełnego wyszkolenia żołnierskiego jeszcze nam wiele owało. Byliśmy materiałem na żołnierzy, którzy mieli następnie uzupełniać ubytki w istniejących formacjach wojskowych.
Nagle pociąg ruszył w kierunku na południe. Nie bardzo wiedzieliśmy, dokąd jedziemy dalej. Po iluś tam kilometrach pociąg się zatrzymał i dostaliśmy rozkaz opuszczać pociąg. Była to duża grupa wojska, ponieważ 135. pułk liczył prawdopodobnie koło półtora tysiąca ludzi i nasz batalion jak ruszał z Warszawy, to wiem, że liczył osiemset sześćdziesięciu żołnierzy. Tam już było na pewno trochę mniej, bo pod Cegłowem kilkudziesięciu chłopców ubyło, tym niemniej była to spora grupa. Ruszyliśmy w kierunku na miejscowość Maniewicze i po drodze kilkakrotnie nad nami przelatywały samoloty z czerwonymi gwiazdami. Ale o ile psychicznie byliśmy przygotowani do walki z Niemcami, o tyle do walki z Rosjanami w ogóle psychicznie przygotowani nie byliśmy. To było całkowite zaskoczenie. Pierwsze samoloty, jak się pokazały z gwiazdami, to niektórzy koledzy rzucali czapki do góry, że Rosjanie idą nam na pomoc. Zauważyłem tylko, że w stosunku do PZL 14, naszego myśliwca, te samoloty z gwiazdami miały o wiele większą szybkość.
Największym przeżyciem było bombardowanie. Schwyciły nas te samoloty pod dużą, rozległą wsią o nazwie Gródek wołyński (nie mieszać z Gródkiem Jagiellońskim) i tam na otwartej przestrzeni zrobiono nam straszliwą jatkę. Zdałem sobie sprawę z tego, że nie chodziło o pozbawienie siły bojowej jednostki wojskowej, chodziło o wybicie ludzi do cna, do końca, ile się tylko dało. Latały nad nami w kółko. Wtedy miałem hełm na głowie, hełm, który zresztą, jak to się wojskowym żargonem mówi, wyfasowałem wcześniej i poczułem – ponieważ wieś sąsiednia paliła się już od końca do końca, wytworzył się bardzo silny prąd powietrza – silny gwizd w głowie. Nie wiedziałem, co to jest. Zdjąłem hełm, żeby zobaczyć, czy nie jestem ranny. Jak zdjąłem hełm, to przestało gwizdać. Jak zobaczyłem hełm, [okazało się, że] kawałek żelaza, odłamek granatu naciął bok hełmu i zrobiła się tam szczelina, i to tak przez tę szczelinę gwizdało. Zagrzebaliśmy wtedy około dwustu zabitych. To ogromna liczba, jak na niewielką przecież jednostkę wojskową. Nawet później czytałem, że generał Rückeman mówił o tym, że dowiedział się, że kolumna Tabaczyńskiego poniosła bardzo duże straty. Generał Rückeman to był dowódca Korpusu Ochrony Pogranicza. Początkowo jemu podlegaliśmy, ale generał Rückeman został mianowany dowódcą w dniu wybuchu wojny i przybył do Pińska w zasadzie w tym momencie, kiedy już musiał zbierać stanice i pozostałe jednostki, ponieważ sytuacja się tam wytworzyła taka, że dowódca IX Okręgu, generał Kleeberg, któremu cały ten teren podlegał jako administratorowi wojskowemu, wykonał wręcz wzorowo plany mobilizacyjne i wysłał jednostkę KOP-u i wszystkie jednostki z tamtego okręgu na zachód. Tam pozostały ośrodki zapasowe i obsadzone stanice graniczne. Generał Kleeberg w tym czasie już organizował, zgodnie z nakazem Wodza Naczelnego, tak zwaną zaporę przeciwko zagonowi pancernemu Guderiana od północy, od Prus Wschodnich, a generał Rückeman organizował wszystkie pozostałe jednostki, żeby je wycofać po 17 września. Tym dwóm generałom zawdzięczam, że nie trafiłem do niewoli radzieckiej.
Szliśmy bardzo intensywnym marszem, przeprawiając się przez Styr, Stochód, przez rzeki Wołynia, aż do Bugu. Przez cały ten czas byliśmy atakowani przez pododdziały Armii Czerwonej, przez dywersantów ukraińskich, białoruskich. Co krok widzieliśmy bramy udekorowane, z napisami po niemiecku z jednej strony i po rosyjsku z drugiej strony. Z jednej strony: Zdrastwuj, germanskaja armija, a z drugiej strony [tekst niemiecki], prawda. To był marsz niesłychanie uciążliwy, ponieważ szliśmy cały czas niezwykle morderczym, forsowanym marszem, a to dlatego, że generał Kleeberg zbierał wszystkie swoje jednostki zawodowe i między tymi grupami, które organizował generał Rückeman i Kleeberg, było osiemdziesiąt kilometrów różnicy. Dwa dni morderczego marszu i myśmy po prostu gonili (wówczas jeszcze nie samodzielną) Grupę „Polesie” generała Kleeberga.
Przeszliśmy Bug pod miejscowością Opalin, z tym że ja tego przejścia nie pamiętam. Miałem gorączkę chyba ze czterdzieści stopni, ponieważ tam pod Gródkiem w czasie bombardowania jakiś oficer, bo się troszkę zrobiło zamieszania, rozkazał mi iść z sobą. Zebrał grupę żołnierzy i wyciągaliśmy jeszcze [zapasy] amunicyjne ukryte w płonących stodołach. Trzeba było tę amunicję wyciągnąć i doznałem silnego oparzenia ręki, na które w tamtych warunkach w ogóle nie zwracałem uwagi, ale płaszcz był już dosyć brudny i ciągle ten mankiet infekował ranę. Dostałem bardzo silnej gorączki, szedłem. Już ostatnie odcinki to nawet dowódca plutonu – wówczas porucznik Aleksiejew – kazał mi od czasu do czasu przysiąść gdzieś na jakimś wozie taborowym. Ale na ogół jednak szedłem z tym ciężkim karabinem.
Po przeprawieniu się przez Bug sytuacja – jak gdyby dosłownie w jakimś filmie – radykalnie się zmieniła. Pierwsza rzecz, zobaczyłem znak Czerwonego Krzyża. Poszedłem, zapytałem, czy nie mają kawałka białej szmaty czy coś, żeby to opatrzyć. Tam jakiś młody lekarz-oficer natychmiast się tym zajął. Oczyścił ranę, obandażował. To było tak zdumiewające, że działa jakiś punkt sanitarny, jakaś organizacja, że jest czysta woda do przemycia rany. Tak że to ogromnie podnosiło na duchu. Od tej chwili bardziej poczuliśmy się znowu wojskiem podlegającym rozkazom, a nie tylko grupą, która goni w morderczych marszach. Do tego niektóre przestrzenie uprawne na Wołyniu były ogromne. Myśmy szli często na przełaj i jak przyszło przechodzić przez głębokie bruzdy w poprzek, a nie wypadały one w nogę, to trudno sobie nawet wyobrazić, jak morderczy jest taki marsz.
  • Czy pan brał udział w ostatniej bitwie…

Dostaliśmy rozkaz – kierunek Parczew, potem Czemierniki nad Tyśmienicą. W nocy 1 października przekraczaliśmy Tyśmienicę po zbudowanym w nocy moście przez saperów. Nas w Czemiernikach podporządkowano dywizji „Brzoza” wówczas pułkownika Ottokara Brzozy-Brzeziny. Ale z nami przeprawiała się także kawaleria dywizji „Zaza” Podhorskiego. Skierowano nas zaraz po przejściu Tyśmienicy do miejscowości Talczyn i tam już 2 października rozgorzała bitwa, która przeszła do historii jako bitwa pod Kockiem, a de facto toczyła się na przestrzeni dwudziestu pięciu [kilometrów] – troszkę nawet więcej – między Kockiem a Wolą Gułowską i Krzywdą.
Brałem udział w walkach na odcinku wsi Wojcieszków koło Adamowa. Najczęściej wykonywałem funkcje łącznika i zwiadowcy, a to z bardzo błahego powodu, wszyscy moi koledzy dostali buty wojskowe, a ja miałem batiowskie, turystyczne trampy, na kilka dni przed wybuchem wojny ojciec mi kupił, bardzo wygodne i już trochę dochodzone, i sierżant Brzozowski pozwolił mi zostać w tych butach. W związku tym należałem do bardzo nielicznych, którzy mieli nogi niepokrwawione. W związku z tym jak przychodziło na postoju jakieś zadanie związane z pokonaniem jakiegoś odcinka drogi, to prawie byłem pewien, że na mnie wypadnie. Ostatniego dnia, 5 października byłem właśnie łącznikiem do pułkownika Brzozy-Brzeziny. W lesie były tabliczki, drogowskazy wielkości [dziesięć na czterdzieści centymetrów] z napisem „Brzoza”. Brzoza-Brzezina, czyli dowództwo. To dla mnie było bardzo ważne, bo kiedy znacznie później, na pierwszym przysięgowym zebraniu zapytano mnie nagle o pseudonim, a ja nie byłem przygotowany, to nagle sobie przypomniałem te tabliczki z napisem „Brzoza” i powiedziałem po prostu „Brzoza”. Tam dostałem zalakowane koperty do przeniesienia do majora Gorazdowskiego. Przeniosłem je i jeszcze major Gorazdowski kazał mi czekać, to już był drugi dzień, kiedy nic nie jadłem. Pamiętam, że w tej izbie chłopskiej, gdzie czekało nas kilku łączników, z różnych zresztą jednostek, znalazłem trochę soli w solniczce i po prostu jadłem tę sól. W rozkazie – okazuje się – było zalecenie, żeby ten młodzieżowy batalion, bo już było postanowienie o kapitulacji, nie poszedł do niewoli i wskazana była droga, którędy mamy przejść front. Wówczas dowódca mojej kompanii, bo były trzy kompanie w batalionie, kapitan Stefan Sauter zebrał tych, którzy się czują na siłach, żeby przejść przez front.
Ruszyliśmy w kierunku na Żelechów. Największą trudnością było przejście bardzo otwartej przestrzeni, przez którą przebiegała droga, a na drodze, jedna za drugą, setki niemieckich ciężarówek, które szły na splendowanych światłach i po tej przestrzeni siały ogniem karabinów maszynowych, tak na ślepo, bo to była noc. A myśmy czekali na jakąś przerwę i skokami grupy, plutony, jeden za drugim, przeskakiwały tę drogę. Jeden z moich kolegów został lekko ranny, draśnięty zaledwie, nawet ja mu opatrywałem nogę tak zwanym opatrunkiem osobistym, a wspominam o tym tylko dlatego, że po przejściu już do Warszawy spotkałem jego ojca i pytałem się: „Co robi teraz Rysiek?”. Ten ojciec mi powiedział: „Zmarł zaraz po przyjściu do domu na tężca”, bo to draśnięcie było zakażone.
Doszliśmy z bronią w ręku w okolice miejscowości Wiązowna i tam nam powiedział sołtys, że w koło są Niemcy, już nie ma żadnych walk: „Nie macie co iść, zakopcie broń”. I myśmy te ostatnie karabiny zakopali. Z płaszcza zdjąłem pas pod spód, jak się płaszcz wojskowy luźno nosi, to człowiek wygląda jak zupełna – znowu używając żargonu wojskowego – łajza, a nie jak żołnierz. Ale jedną rzecz zachowałem i mam do dzisiaj, to bagnet. A bagnet zachowałem nie dlatego, że byłem bohatersko nastrojony do walki, tylko dlatego że wysyłając nas poza linię frontu, dano nam po dwie puszki konserw i do tych konserw bez bagnetu absolutnie dostać się nie było można, więc ten bagnet był bardzo ważny. Na pasie pod płaszczem miałem ten bagnet.
Drogami szło już tysiące uchodźców, wracających z tak zwanej rajsy, jak się to wtedy mówiło, uciekinierów z Warszawy. Kapitan Sauter, z tych kilkunastu nas wówczas, zatrzymał mnie przy sobie i kazał się do siebie zwracać: „Panie profesorze”, a tam od tego sołtysa dostał jakąś cywilną kurtę. Zresztą poszedł potem jednak do niewoli, zgłosił się do niewoli. Oczywiście się jeszcze ciągle myliłem, stawałem na baczność, salutowałem i mówiłem: „Panie kapitanie”. Doszliśmy do Warszawy.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Do Warszawy wróciłem, wiem, że była to niedziela. Musiało to być chyba około 8–9 października. Rodziców zastałem żywych, ale mieliśmy takie dwa domy, parterowe zresztą, skromne, ale między nimi ogródek. Ten drugi dom, w którym mieszkaliśmy, [został] spalony, więc oczywiście w niesłychanie prymitywnych warunkach tam mieszkaliśmy.
11 listopada tego roku mój kolega Zygmunt Puterman, nieżyjący już dawno, powiedział mi: „Słuchaj, będziemy obchodzić dzień 11 Listopada, zbieramy się tu i tu, i będzie jednocześnie przysięga konspiracyjna”. To było na ulicy Siedzibnej, na Nowym Bródnie. Z ludzi, którzy byli, znałem kilka osób. Jak tylko wszedłem, to [rozpoznałem] kolegów z tego gimnazjum. Pierwszą osobą, którą poznałem, był ksiądz Józef Woźniak, wikary kościoła Matki Boskiej Różańcowej na Bródnie. Był jakiś pan, który się przedstawił, że jest porucznikiem Wojska Polskiego i że przyjmie od nas przysięgę w Służbie Zwycięstwu Polski. Wówczas złożyłem tę przysięgę i właśnie Zygmunt Puterman jak gdyby wybił się tam bardzo, bo był bardziej aktywny wśród nas, i powiedział: „Słuchajcie, najważniejszą rzeczą jest zabranie broni z Golędzinowa. Na Golędzinowie była duża jednostka obrony Warszawy, która przed kapitulacją zakopała tam coś. Nie wiemy co, trzeba to zbadać. A najważniejsza rzecz, to Niemcy bardzo szybko się o tym dowiedzą, więc trzeba to przenieść w jakieś inne miejsce”. Pamiętam, że aż do mrozów, które ścisnęły ziemię tak, że nie można było kopać, myśmy stamtąd wygrzebywali. Niestety trafiliśmy nie na najbardziej przydatną broń, bo na skrzynki z granatnikami, do wyrzutni granatników. Ale jednak był tam cenny materiał wybuchowy i kazano nam nosić, zapewne do paru punktów, ale punkt, do którego ja nosiłem, był na Bródnie i nie mogę sobie już przypomnieć, jak nazywała się taka mała uliczka, do której to nosiłem pod pazuchą.

  • Nie miał pan żadnych wątpliwości co do tego, że należy w dalszym ciągu walczyć z Niemcami czy wstępować do konspiracji?

Proszę pani, gdyby człowiek się specjalnie wtedy zastanawiał i rozważał, może byłaby to albo jakaś zasługa, albo [coś]. Nie było na ten temat żadnych rozważań. Był jakiś automat, który nakazywał robić pewne rzeczy, zwłaszcza że robiło się to w gronie kolegów, wobec których czuło się pewną solidarność grupy, prawda.
Potem zostałem wezwany do takiego domku na przedmieściach Bródna. To się popularnie nazywało góry, tak na końcu, takie piaskowe wydmy. Tam stały domki i tam, skądinąd znany mi – bo w tej dzielnicy myśmy się prawie wszyscy znali – Zygmunt Tomaszewski, wtedy już się przedstawił jako „Dybiak” i organizował już komórkę konspiracyjną, w której wydawał pewne polecenia. Ta komórka miała jakiś kryptonim, ale ja wtedy tego kryptonimu nie znałem. Już na pierwszych szkoleniach, prawda, wielokrotnie podkreślano, że podstawową zasadą jest wiedzieć tak mało, jak to tylko możliwe. Wiedzieć tylko to, co jest absolutnie niezbędne. Dlatego nikt się z nami nie dzielił informacjami, jaką grupę stanowimy, komu podlegamy, jaka jest struktura tej organizacji. Nic z tych rzeczy nie potrafię powiedzieć. Oczywiście potem wiele czytałem. Wiele lat później ukazała się monografia tej grupy. Czytałem tam swoje nazwisko, prawda, między innymi, ale wtedy tego wszystkiego nie wiedziałem.

  • Na czym polegała pana działalność konspiracyjna?

Proszę pani, dostawałem najrozmaitsze zadania. Na przykład, że mam iść w osłonie jakiejś grupy, która miała jakieś zadanie, ale ani nie wiedzieliśmy, jakie to zadanie. Wiedzieliśmy tylko, na czym polega nasza funkcja, mamy osłaniać z bronią w razie pojawienia się Niemców.
Jedną z akcji, która trwała troszkę dłużej, była akcja palenia niemieckich samochodów ciężarowych. To wyglądało w ten sposób, że dostaliśmy coś w rodzaju cegły, kształtu cegły, tylko to było znacznie mniejsze, to były jakieś opiłki metalowe, urządzenie samozapalające, które polegało na tym, że z boku był otworek. Dostawało się rurkę z miękkiego ołowiu, która z jednej strony była osłonięta niebieską, z drugiej strony czerwoną żelatyną i w środku była szklana fiolka. Rzecz polegała na tym, żeby poruszyć ołowianą rurką, aż pęknie, ten płyn się wyleje i wówczas włożyć na godzinę naprzód. W zależności od tego, czy chciało się wywołać pożar szybciej czy później, to albo stroną czerwoną, albo niebieską wtykało się w ten otwór i trzeba było to gdzieś w tej ciężarówce umieścić. Po umieszczeniu trzeba było spisać numer, to znaczy zapamiętać, a potem zameldować numer tej ciężarówki.

  • Ile pan spalił ciężarówek?

Tylko jedną mi się udało. Potem mieliśmy takie zadania, że mieliśmy chodzić i obserwować na przykład ulicę Podskarbińską na Grochowie. Miałem obowiązek przez godzinę, bo co godzinę trzeba było [się] zmieniać, żeby nie zwrócić większej uwagi i meldować wszystko, co się na tej ulicy w ciągu tej godziny dzieje. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, po co to robimy, ale wkrótce okazało się, że zostały tam spalone ogromne składy przed rozpoczęciem ataku na Związek Radziecki i potrzebne było pełne rozpoznanie. Takie akcje żeśmy robili aż do momentu, kiedy dostałem przydział do szkoły, ale podoficerskiej, nie do podchorążówki, ponieważ miałem dopiero małą maturę. Przerwa w nauce. Zresztą zupełnie wyraźnie zalecali, żeby się uczyć i zrobić maturę, ale wtedy nie miałem matury i rozpocząłem, to zresztą nawet jest opisane w monografii, skończyłem tę szkołę podoficerów.

  • Gdzie się odbywały zajęcia?

Głównie na ulicy Julianowskiej, na Nowym Bródnie, ale czasem także na Siedzibnej, czasem także na Palestyńskiej, zmieniało się. To wszystko potem należało do XII Rejonu [?? – I Rejonu?] VI Okręgu Praga.

  • Z czego pan się utrzymywał w czasie okupacji?

Jak chodziłem do szkoły, to jeszcze ciągle po trosze [byłem] na garnuszku [rodziców]. Szkoła podoficerska była zupełnie niezależna od szkoły, nie odbywała się codziennie. Najczęściej odbywała się w każdą niedzielę. Nie były to jakieś szczególne studia – nauka broni.

  • Do jakiej jeszcze szkoły pan chodził?

Chodziłem do szkoły handlowej przy ulicy Szerokiej na Pradze. Szkoła była bardzo dziwna, ponieważ pod tytułem, na przykład: „Korespondencja handlowa”, były wykłady z literatury polskiej; pod tytułem „Prawodawstwo” była tak spora ilość wiedzy prawniczej, że miałem duży zapas wiedzy, kiedy później studiowałem przedmioty prawne. Ksiądz na religii wykładał podstawy filozofii i etyki; pod tytułem „Arytmetyka Handlowa” były podstawy normalnej matematyki. Ponieważ ja zacząłem chodzić na komplety organizowane przez dawnych profesorów, ale to naprawdę nie wypalało, ponieważ zawsze były jakieś przeszkody w zebraniu się ludzi, a to łapanka, a to niemożność dojazdu. Jednakże ta regularna szkoła dawała lepsze warunku nauki, a potem tak zwane świadectwo ukończenia i to było dosyć ważne.
Wtedy właśnie, po ukończeniu tej szkoły dostałem skierowanie na praktykę do firmy „Pluton”. Firma „Pluton” była to bardzo znana firma handlująca przed wojną kawą i herbatą, prowadzona przez młodego pana Kordiana Tarasiewicza, takiego typowego reprezentanta młodej warstwy polskich przemysłowców z wielkimi ambicjami unowocześnienia polskiego handlu. Zatrudniał znakomitych architektów, żeby projektowali wnętrza sklepów, grafików, którzy projektowali opakowania, świetnie wyszkolony personel, wyżej płatny niż w innych firmach. Była to rzeczywiście bardzo nowoczesna firma z tradycjami. To taka ciekawostka, że ja byłem wprawdzie praktykantem tej firmy, nic nie znaczącym, ale kiedy wchodziłem do firmy, do biura, to portier przy drzwiach kłaniał mi się wpół i mówił: „Moje uszanowanie, panie praktykancie”. Takie były wówczas obyczaje.
W czasie okupacji czytaliśmy na ogół bardzo dużo, przy karbidowych lampach, przy filujących płomykach – jak się to wtedy mówiło. Mogę powiedzieć, że to był okres intensywnego samokształcenia, niezależnie od szkoły. W firmie „Pluton” [była] grupa młodzieży – pan Tarasiewicz ściągnął właśnie młodzież i tych profesorów z SGH – którzy stracili pracę, zorganizował pracę, szkolenie pod płaszczykiem szkolenia praktykantów do pracy zawodowej. Przechodziliśmy różne stadia pracy w firmie. Dostałem najpierw przydział do księgowości, potem z księgowości do fabryki, do palarni kawy zbożowej. Chodziło przede wszystkim o to, żeby utrzymać liczny personel firmy, żeby mieli z czego żyć. Firma otrzymała także uprawnienia takiej hurtowni zaopatrzenia i mnie wówczas mianowano magazynierem magazynów przy ulicy Grzybowskiej 37. Magazyn to była cała posesja, która należała częściowo do firmy „Pluton”, ale obok był plac należący do firmy „Haberbusch i Schiele”, który zresztą miał główne browary po drugiej stronie ulicy Żelaznej, ale tam też był stary magazyn, który firma adoptowała. Tam urządziliśmy skład właśnie takich towarów i to było po kilkadziesiąt ton mąki, cukru, kasz, marmolady, faski. Ogromne ilości tej marmolady, sztuczne soki, nawet bloki topionego masła, jaja. To wszystko były bezcenne towary.
  • Czy to była żywność sprzedawana na kartki w sklepach?

Do tych magazynów przyjeżdżali przedstawiciele zakładów przemysłowych, które prowadziły stołówki dla pracowników i to było oczywiście ściśle reglamentowane i wydawane tylko na certyfikaty. Naturalnie, ilość tego towaru była pod ścisłą kontrolą i ponosiłem, jako bardzo młody człowiek, bardzo dużą odpowiedzialność.

  • Czy był tam jakiś niemiecki zarząd?

Nie. Niemiecki zarząd polegał na tym, że firma składała tam wszystkie asygnaty upoważniające do pobrania towaru i musiała się z tego wyliczyć co do kilograma.

  • Proszę powiedzieć, czy stopa życiowa pana i pana rodziny zmieniła się w stosunku do przedwojennej?

Proszę pani, mogę powiedzieć tak: rodzice mieli sklep na Nowym Bródnie. Oczywiście ten sklep w czasie okupacji handlował tylko tymi przydziałowymi towarami. Wieczorami siedzieli, kleili kartki na arkusze. Nie mogę powiedzieć, że zaznałem głodu, ale to było takie [skromne życie]. Przede wszystkim warunki mieszkaniowe były okropne, dzisiaj trudne do wyobrażenia, ale głodu nie zaznałem. Ale nie było oczywiście luksusu. Jadło się kartkową glinę nazywaną chlebem. O takich rzeczach jak wędlina czy coś człowiek musiał zapomnieć, ale jednak nielegalny dowóz mięsa z Karczewa pozwalał, że jak przychodziły święta, to zawsze był jakiś kawałek mięsa. Najgorzej wegetowali urzędnicy, którzy potracili prace, ale już na przykład kolejarze, którzy pracowali, dostawali te kartki. Powszechną [była] bieda, ale moi rodzice bez przerwy przyrównywali to do głodu z I wojny światowej i ciągle podkreślali, że o głodzie nie ma mowy, że głód to był wtedy i wtedy przeszli przez okres głodu, to co jest teraz, głodem nazwać nie można, jest to po prostu bardzo skromne życie.

  • Czy pan wiedział, że wybuchnie Powstanie?

Nic nie wiedziałem o wybuchu Powstania. Nie dostałem żadnej [informacji] na Bródnie. Ale też kiedy zaczęła się ucieczka Niemców, to wtedy dostałem polecenie z firmy. Przekazał mi to człowiek, o którym wiedziałem, że jest głęboko współpracujący z Polską Podziemną, [powiedział], że mam nie opuszczać magazynu.

  • Czy pan pamięta datę, kiedy to było?

Tego właśnie nie mogę sobie dokładnie przypomnieć. Było to kilka dni przed wybuchem Powstania, kiedy już przez most na Pragę nie jeździłem do domu, tylko nocowałem i od rana otwierałem magazyn. Ci wszyscy, którzy jeszcze mieli te Bezugscheiny, jak się to wtedy mówiło, hurmem chcieli odebrać te towary, zwłaszcza wobec ucieczki Niemców, więc okres był bardzo gorący. A ja dostałem ciche polecenie, żeby jak najbardziej utrudniać, z byle jakiego powodu, odbiór tych towarów. Oczywiście robiłem co mogłem, żeby w zwolnionym tempie [wydawać], żeby na tym magazynie zachować jak najwięcej.

  • Ale to było polecenie od tego człowieka, o którym pan wspomniał?

Tak, to było polecenie od Adama Steinborna, porucznika „Odrowąża”. On się do mnie zgłosił wcześniej. Zapytał mnie, czy jestem zaprzysiężony i powiedział mi, że wydaje polecenia, które należy traktować jak rozkazy. Powiedział to w bardzo takim nie rozkazodawczym trybie, tylko ustawił mnie to, co mam robić.
Kiedy zobaczyłem 1 sierpnia, po godzinie „W” pierwszych Powstańców – a właśnie zamknąłem magazyn, miałem przy sobie klucze – to chciałem się zorientować w sytuacji. Tej nocy niewiele jeszcze mogłem zrobić. Pamiętam, że skrzyknęliśmy się, wszyscy sąsiedzi, zaczęliśmy budować samorzutnie barykadę na ulicy Żelaznej, ale tak zwana Nordwacha była jeszcze w rękach niemieckich. Wobec tego musieliśmy zachować jak największą ostrożność. Drugiego dnia Powstania nastąpił potworny, nieprawdopodobny wybuch jakiejś amunicji, składów amunicji – myśmy myśleli, że na Krochmalnej, niektórzy mówili, że na Chłodnej, tuż obok – który powybijał szyby w całym domu. Chyba trzeciego dnia zjawił się w magazynach pan Tarasiewicz, właściciel, który dotarł do magazynów i powiedział, że magazyn ma być zamknięty i nikomu nie wolno wydawać żadnego towaru, ponieważ uzgodnił z Komendą Główną, że ten towar ma być wydany ludności po zwycięstwie Powstania. Za kilka dni ma służyć jako ten towar, który zostanie dostarczony. Ale zaraz potem zostałem wezwany na ulicę Jasną do Komendy Okręgu Warszawskiego. Tam mi powiedziano, że podlegam od tej chwili – troszkę przestawiam, bo jednocześnie działo się co innego w tym samym czasie – dowództwu, kwatermistrzostwu okręgu Warszawy, jestem odpowiedzialny za magazyn, że Komenda Okręgu Warszawskiego, nie Komenda Główna, przejmuje dyspozycję tym towarem, że wolno mi wydawać towar wyłącznie na zaświadczenia. Dostałem wtedy opaskę z literami „WP”, dostałem legitymację, na której mi wypisano od razu „Brzoza”, i od tej chwili stałem się odpowiedzialnym za te magazyny.
Między Jasną a Grzybowską była PAST-a, która była jeszcze w rękach niemieckich. Moja droga musiała prowadzić tylko tutaj, w okolicach PAST-y, więc przechodziłem tę drogę w dosyć trudnych warunkach. Jednocześnie zameldowałem się kapitanowi, on się nazywał Stykowski, używał pseudonimu kapitan „Hal”, który wykazał duże zrozumienie dla mojej podwójnej funkcji. Wtedy takiego bezpośredniego zagrożenia niemieckiego dla magazynu jeszcze nie było, w tych pierwszych dniach, natomiast przechodziły Grzybowską czołgi i ponieważ miałem garaż z samochodami firmowymi, tam było trochę benzyny, zebraliśmy butelki, ponalewaliśmy tę benzynę i przejeżdżające czołgi obrzucaliśmy tymi butelkami.

  • Kto brał udział w tym działaniu?

Ludzie, których nie znałem. Ludzie zebrani dosyć chyba przypadkowo, bo kapitan „Hal” powiedział, że moją pierwszą funkcją jest pilnowanie magazynu. Ale pilnowanie magazynu, jak akurat nie miałem [chwilowo obowiązków], to trzeba było coś [robić]. Przecież to nie było [tak], że mogłem sobie robić, co chciałem. Tak się złożyło, że w pewnym momencie przyszedł oddział, który miał zaświadczenia, chciał odbierać towar i jakiś „gołębiarz” postrzelił jednego z tej grupy, również jednego z pracowników „Plutona”. Ponieważ miałem niezłe wyniki w strzelaniu, a przedtem zapomniałem o tym powiedzieć, że kiedy mi nadawano tę funkcję i obowiązki kierowania magazynem, poprosiłem o osłonę żandarmerii i miałem takiego starszego pana z karabinem. Sam nie miałem broni i nie miałem karabinu, ale wziąłem karabin od tego żandarma i poszedłem na strych sąsiedniego domu. Wypatrywałem, z której strony ten snajper strzela i w pewnym momencie [dostrzegłem], że strzela żandarm z wieży strażackiej przy ulicy Chłodnej. Jest to odległość – jak sądzę – około dwustu metrów i stamtąd ostrzeliwuje dziedziniec naszego [magazynu], więc przymierzyłem się i zastrzeliłem tego żandarma. Upadł. Czy to wyszło na dobre magazynom, tego nie wiem, bo zaraz potem dostaliśmy serię „krów” w sąsiedni magazyn. Był jeden tak, drugi tak. W tym jednym magazynie był tylko susz buraczany, więc mało wartościowy towar, i w ten magazyn [trafili]. Trudno o tym opowiadać, bo jednocześnie działo się wiele rzeczy.
Druga strona ulicy jeszcze nie była w rękach Niemców. W jakiś czas potem – ale trudno mi powiedzieć dokładnie kiedy – po drugiej stronie ulicy ulokowali się żołnierze RONA, takiej Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii [Narodowej]. Magazyn raz jeden wpadł w ręce tych Niemców czy Rosjan, ale na jeden dzień, [potem] odbiliśmy go. W tym okresie oczywiście musiałem walczyć z karabinem, to oczywiste, ale jak nie było tego, to musiałem wydawać ten towar. Towar był taki, że zaczęto mi także dostarczać towar z innych zarekwirowanych punktów. W pewnym momencie musiałem zameldować, że muszę ustanowić swojego zastępcę, bo sam muszę chodzić, rozliczać się z Grzybowskiej na Jasną z tych wszystkich asygnat. A był czas, że miałem połówki tuszy wieprzowej na magazynie, co to można było tylko porównać do wartości żywego złota taki towar. Można sobie łatwo wyobrazić, że jakiekolwiek i, jakiekolwiek niedopatrzenia groziły mi ogromnymi konsekwencjami. To nie tylko była kwestia wrodzonej uczciwości, to także było poczucie tego, za co odpowiadam i że to jest wojna i że tu żartów nie ma.

  • Nie było nacisków, żeby wydawać zapasy?

Szalone. Dlatego ten żandarm był potrzebny. Dlatego tak potrzebna była przychylność kapitana „Hala”, bo przychodziły różne oddziały i w sposób niesłychanie agresywny domagały się wydania towarów, a ja mogłem wydać towar wyłącznie na asygnaty z Komendy Okręgu Warszawskiego.

  • Czy miał pan tam pracowników?

Tak, miałem. Normalnie miałem sześciu pracowników, ale tu zgłosiło się trzech mieszkających w pobliżu, którzy pracowali razem ze mną. Jednego z nich wyznaczyłem jako tego, który mnie zastępuje w czasie, kiedy mnie nie ma, ale trudno mi jest określić datę i nie wiem, czy dokładnie się trzymam pewnej chronologii. Ale trzeba było także ściągać te towary i na przykład – to sobie przypominam – 6 sierpnia dostałem rozkaz, żeby sprawdzić, co jest na Miodowej w magazynach firmy „Szumilin”. Przez pralnię „Asko”, przez Chłodną przeskoczyłem na Stare Miasto do magazynów. Okazało się, że tam jednak [towar] zagospodarował miejscowy dowódca. A tam nie było takich towarów jak u nas, ale każdy towar był dobry, gdziekolwiek coś się znalazło. I nic właściwie nie wskórałem, tyle że kiedy wracałem, to Chłodna została właśnie przecięta przez Niemców. Znalazłem się w takiej sytuacji: jak wrócić i zameldować swój powrót? Chcąc nie chcąc musiałem pod bardzo silnym obstrzałem, przeskoczyć Chmielną i pamiętam, że zrobiłem to na wysokości pralni „Asko”, na ulicy Chłodnej i że tam – cudem zupełnym – nie strzelali do mnie właśni koledzy. Kiedy przeskoczyłem, wyjaśniło się, pokazałem dokumenty. Więcej kłopotów nie miałem i wróciłem.
Potem dostawałem takie zlecenie, że na Siennej jest sklep, w którym są znaczne zapasy, żebym zorganizował przerzucenie tych [rzeczy]. Mnie również w pewnym sensie, nie całkowicie, podlegały tak zwane kolumny transportowe, które przychodziły po towar, ponieważ poza tym towarem, o którym mówiłem, takim bardzo cennym, to jeszcze miałem wielkie tak zwane sąsieki wypełnione luźnym zbożem. Na początku to był towar, który traktowaliśmy jako praktycznie bezwartościowy, ale potem okazał się on niezwykle cenny. Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, kiedy dostałem rozkaz rozrzucenia magazynu w dwa lub trzy miejsca, żeby nie wszystko było na jednym miejscu, zwłaszcza że druga strona ulicy została zajęta przez Niemców i trwała ciągła wymiana strzałów. Wówczas chyba koło czterdziestu ludzi było zaangażowanych.

  • Skąd pan wziął tych ludzi?

A dostałem. Przyszli z Komendy Okręgu Warszawskiego. Proszę pani, ja byłem małym człowiekiem, z tym że jakby to powiedzieć, moja funkcja troszkę narastała w toku Powstania. Na początku byłem po prostu zwykłym magazynierem, który niewiele się różnił od robotnika magazynowego. Potem obarczono mnie tym przerzuceniem towaru w inne miejsca, a była to Filharmonia Warszawska oraz podziemia restauracji „Adria”, a częściowo także pasaż „Italia”, to na Nowym Świecie, było jedno wejście od ulicy Chmielnej, a jedno od Nowego Światu. Większość moich zajęć – przynajmniej w ciągu sierpnia – to było kursowanie między Jasną, między filharmonią, „Adrią” i Grzybowską.

  • To nie było łatwe zajęcie w ostrzeliwanej Warszawie.

Łatwe nie było nic. Nie było łatwe dla mnie, nie było łatwe dla nikogo. Dla cywilów, nawet tych siedzących w piwnicach, też nie było łatwe. Proszę pani, byłem kilkakrotnie zasypywany, wygrzebywany, wielokrotnie kontuzjowany, ale to jest jak gdyby marginalna sprawa. Akurat miałem pecha, że kiedy uderzył ten pocisk w filharmonię, to właśnie tam byłem. Zginęło mnóstwo ludzi, ja ocalałem. Cuda były na każdym niemal kroku. Tak się stało, że wyżywienie dostawałem na Jasnej raz dziennie.

  • Musiał pan tam chodzić na obiad?

Nie. Albo u „Hala” dostałem coś do zjedzenia, najczęściej był to rozgotowany jęczmień polany „Hanną Romer”, żeśmy się śmieli, czyli tą firmą, która produkowała sztuczne soki, albo trochę lepsze wyżywienie, jeśli trafiłem, to miałem prawo korzystać z tej stołówki na Jasnej. W Jasną kiedyś trafił pocisk. Byli tam ranni. Później dopiero dowiedziałem się, że ranny był także podobno i „Monter”, ale tego oczywiście nie wiedziałem. Przez pewien czas ta organizacja grała – jak na dane warunki – zupełnie znośnie. Ale z czasem, po pierwsze, jednak ubywało towarów, po drugie, coraz bardziej niejasną sytuację rozkazodawczą miałem z ulicy Jasnej. Poczułem, że muszę sam być dla siebie rozkazodawcą i po prostu podejmować własne inicjatywy. Wobec tego starałem się zgromadzić, co się dało, w magazynach, nawet mydło i bielidło. A nawet, co może zabrzmi zupełnie śmiesznie, jak się dowiedziałem, że pasaż „Italia” ciągle ma wodę i łaźnię, to zarekwirowałem ileś tam kubłów, zwyczajnych ocynowanych wiaderek i kazałem kolumnie nabierać wodę i nosić do filharmonii, do piwnicy i tam zostawiać jako rezerwę wody.
Kiedy dostałem rozkaz objęcia piwnic „Adrii”, to zastałem tam sporo butelek wina. Oczywiście zamknąłem to pomieszczenie. Wino było przeznaczone wyłącznie dla punktów sanitarnych i szpitali. Proszę pani, głodowałem w czasie Powstania, siedząc na magazynach, bo po prostu głód doskwierał bardzo, bo były przecież dni, w których ani tu, ani tu już nie dostałem żadnego wyżywienia.
Jedną z akcji, które pamiętam, opisana jest zresztą w monografii, to było wymycie oddziałów, które przeszły kanałami ze Starówki. Musiałem im dostarczyć wodę, mydło i sodę do zmycia tych ekskrementów. Tam spotkałem także swoich kolegów z konspiracji, właśnie na dwunastym regionie, ponieważ ten dwunasty region troszkę się tam rozłożył. Niektórzy koledzy zostali przesłani do innych oddziałów, na przykład na Stare Miasto. I niespodziewanie z jednym z kolegów, który potem zmarł w Australii, tam się spotkałem. Nawet zupełnie przypadkowo dostałem jego wspomnienia, w których pisze, że pomocy udzielił mu jego stary przyjaciel, i nawet pisze tam „kapral podchorąży Matkowski”, ale ja nie miałem ukończonej podchorążówki, miałem ukończoną szkołę podoficerską i rozpocząłem podchorążówkę, nie miałem jeszcze prawa używania [stopnia podchorążego].
  • Gdzie znajdował się punkt mycia żołnierzy?

W pasażu „Italia” był cały szereg [lokali], na przykład wielka restauracja „Bodega” i tam była łaźnia także. Naturalnie musiałem w jakiejś mierze zabezpieczyć używanie tej [łaźni], pierwszeństwo zapewnić ludziom przechodzącym kanałami ze Starówki.
Później zacząłem nadawać sam sobie niemal zadania. Bo wie pani, mówię to, co widziałem. Widziałem ogromnie dużo, a rozumiałem bardzo mało. Nie wiedziałem, co się dzieje w Komendzie Okręgu Warszawskiego. Oficer, któremu się zawsze meldowałem, to był major, który używał pseudonimu „Kiliński”. Nie miał ten pseudonim nic wspólnego z Batalionem „Kiliński”, po prostu on podpisywał wszystkie swoje rozkazy – major „Kiliński”. Dopiero w parę lat po wojnie z materiałów o służbie prawnej Powstania Warszawskiego dowiedziałem się, że on został skazany na karę śmierci i wyrok został wykonany w czasie Powstania.

  • Za co?

Za współpracę z Niemcami, za zdradę tajemnic Powstania jeszcze przed Powstaniem. Tylko jedno mogę powiedzieć, był to człowiek niesłychanie nerwowy i rozliczenia z nim, jakieś objaśnienia wymagały dużo spokoju i dużo opanowania. Potem zastąpił go major o pseudonimie „Badacz”. Był to człowiek bardzo zrównoważony i bardzo konkretny. Ale był czas, kiedy zacząłem przychodzić i nie zastawałem nikogo z oficerów. To między innymi tak trwało. Magazyny się wyczerpywały. Zostawało najwięcej jeszcze tego zboża, które z czasem zaczęło nabierać wartości, bo jakby nie było, był to jakiś środek odżywczy. Co prawda to było zboże niepozbawione łusek, tak że nazywaliśmy je popularnie „plujka”.

  • Czyli kasza „pluj” pochodziła nie tylko z browarów Haberbuscha, ale również z magazynów „Plutona”?

Tak. Dlatego że służyła zarówno Haberbuschowi do piwa, jak i „Plutonowi” do tak zwanej kawy zbożowej. Tam na miejscu była fabryka palenia tej kawy.

  • Czy pan wiedział, co się dzieje dookoła, o walkach?

Proszę pani, oczywiście w Komendzie Okręgu Warszawskiego zawsze dostawałem jakąś prasę powstańczą. Nie zawsze był czas na to, żeby przeczytać. Czasem byłem świadkiem, proszę mi wybaczyć, ale rzeczy, których wolałbym nie widzieć. Czasem byłem świadkiem rzeczy, które robiły na mnie kolosalne wrażenie i o tych mogę opowiedzieć. Mianowicie, szedłem ulicą Jasną i nagle zobaczyłem, że idzie oddział powstańczy na placówkę pod dowództwem jakiegoś młodego dowódcy, z nim kilkunastu żołnierzy. Akurat szedłem za nimi. Doszliśmy, to było gdzieś na rogu Świętokrzyskiej chyba, nagle widzimy, stoi oddział Niemców z oficerem, grzebią zmarłego Niemca, to jeńcy Powstania. Ten oficer odczytuje coś z Biblii – tak mi się wydawało, że z Biblii, może to była jakaś książka do nabożeństwa – jakąś modlitwę, stoją ci Niemcy i grzebią tego jeńca. Nagle patrzę, że ten dowódca, chłopak nie bardzo wyrobiony, zobaczył to i nie wiedział, jak się w tej sytuacji zachować. Akurat mijał tę grupę niemiecką i proszę sobie wyobrazić, że zatrzymał – widać było u niego ogromne wahanie – oddział, podał komendę: „Baczność!” – i cały oddziałek zasalutował. Trwało to dwie, trzy sekundy, komenda: „Spocznij!” – i poszli dalej. Tego drobnego obrazka z Powstania nie zapomnę. Rozumiem wahania tego chłopaka, zupełnie nienauczonego, jak w takiej sytuacji się zachować, a jednak był to jakiś odruch żołnierskiego serca. Trwało to dosyć długo i – mówiąc szczerze – dosyć monotonnie.

  • Czy pamięta pan zdobywanie PAST-y?

Tak, ale ja w niej nie brałem udziału. W momencie samego ataku PAST-y musiałem jednak obejść dużo bardziej ryzykowną drogą, bliżej Ogrodu Saskiego, bo tu się działy bezpośrednie działania. Tam dowodzono ludźmi i nie mógł się pętać obcy.

  • Każdy wykonywał swoje zadanie?

Oni swoje. Byłem świadkiem zdobycia Nordwache na ulicy Żelaznej. Cóż, nic takiego z rzeczy do szczególnego zapamiętania nie potrafiłbym w tej chwili sobie przypomnieć. Byłem ranny, lekko zresztą, ale strzelili z działka bezpośrednio do mnie, w barykadę, pod którą musiałem przebiegać, i w tym momencie rąbnęli. Pamiętam to tylko dlatego, że jedyny środek, jaki był wtedy do zalania tej rozkrwawionej łydki, to była terpentyna i terpentyną zalałem tą ranę.

  • Nikt pana nie opatrywał?

Nie, akurat nie było nikogo do opatrunku. Gorzej, że parę razy musiałem skoczyć. Raz skoczyłem nie bardzo szczęśliwie i na obu nogach wystąpiły mi tak zwane krwiaki, sińce, obrączki sine dookoła. Absolutny drobiazg, nikt na nie nie zwracał uwagi, ja też. Bardzo wiele lat mi to nie przeszkadzało, dopóki serce dobrze pracowało, ale jak się zaczęły kłopoty krążeniowe, nogi nieukrwione, to tam się zaczęły robić rany. Takie pamiątki z Powstania, ale to są drobiazgi, które leczę do dzisiaj, zwłaszcza że były to już takie trochę niesprawne nogi. I potem cokolwiek się mi nie wydarzyło w życiu, zawsze głównie w tą lewą nogę.

  • Proszę powiedzieć, czy kontaktował się pan z ludnością cywilną?

Miałem małe kontakty z ludnością cywilną, owało na to czasu. Ale zdarzył się taki jeden z wielu różnych przypadków, że ogromna grupa uciekinierów z zagrożonej dzielnicy [znalazła się] na placu Powstańców Warszawskich obecnie, a wówczas na placu Wareckim. Ktoś mnie zapytał zwyczajnie, gdzie można tutaj coś – już nawet nie bardzo pamiętam to pytanie, o jakąś sprawę podszedł do mnie i pytał. Proszę sobie wyobrazić, że jak zobaczyli ludzie, że udzielam jakiejś odpowiedzi, to nagle cały ten tłum mnie otoczył i zaczął mi zadawać setki pytań. I ja rzeczywiście poczułem, że muszę się tymi ludźmi zająć, że nie mogę ich zostawić ot tak sobie. Zacząłem improwizować, ale wiedziałem, gdzie ich mogę zaprowadzić: do pasażu „Italia” część, część do „Adrii”, która nota bene już była mocno zbombardowana, ale było jeszcze miejsce, żeby się tam jakoś umieścić. Powiedziałem im gdzie, jakich ulic trzeba unikać. Może to bezwartościowe informacje. Dla nich w danej chwili ważne [było], że ktoś się w ogóle nimi zajął. Takich fragmentów miałem kilka, nie ten jeden.

  • Czy ci ludzie opowiadali, co się działo w dzielnicach, z których uciekali?

Nie. Tylko jedno, że Niemcy mordują wszystkich, dzieci, kobiety i przerażenie w oczach. Pyta pani o kontakty. Chyba na to pytanie mógłbym odpowiedzieć – cowieczorne modlitwy na podwórzach, przed figurami. Prawie na każdym podwórzu. Już przed Powstaniem instalowano figury, a w czasie Powstania odbywały się modlitwy wspólne. Ludzie się tam dosyć skąpo dzielili wiadomościami, bo nikt nie miał wiadomości pewnych.

  • Czy pamięta pan nastrój, jaki panował wśród cywilów?

Nastrój zupełnie inny w pierwszych dniach Powstania, zupełnie inny, kiedy Powstanie dogasało, kiedy było już niemal pewne, że Powstanie upadnie. W pierwszym momencie – proszę sobie wyobrazić – wychodzę na ulicę, z otwartego okna ktoś puszcza płytę z „Warszawianką”, wystawiona biało-czerwona flaga. To trzeba by było być ze stali, żeby się nie rozpłakać i żeby nie ulec emocjonalnemu nastrojowi. Ale zupełnie co innego, jak na ulicy Śliskiej przeszedłem straszliwe bombardowanie i zobaczyłem dziewczynę bez obu nóg.

  • Czy ci ludzie nie naciskali, żeby pan wydał im trochę żywności?

Nie. Ci ludzie to nawet nie wiedzieli, gdzie jest [magazyn]. Magazyn był trochę ukryty. Ukryty nie w ten sposób, że zakamuflowany, tylko nie był frontowy. Mało kto wiedział, że tam jest właśnie to miejsce, w którym są jakieś towary. Zresztą te towary też wymagały [obróbki]. To najczęściej byli ludzie zrozpaczeni, uchodzący gdzieś przed chwilą z wydarzeń tragicznych, koszmarnych, które widzieli na własne oczy. Po wojnie miałem przyjaciela, który mówi, że w kościele Świętego Wojciecha na Woli Niemcy zgromadzili [ludność], strzelali do wszystkich i jego ojciec go nakrył swoim ciałem i rzucił się na całą kupę ciał i on w nocy się wygrzebał spod zabitego ojca. Proszę sobie wyobrazić psychikę tego chłopaka – prawda – który się wygrzebuje na stosie ciał spod ciała własnego ojca.

  • Ale wola życia chyba była dosyć silna, bo jak słucha się opowieści z Powstania, to słyszy się wiele nieprawdopodobnych historii.

Proszę pani, zapewne tak było. Często słucham opowieści z Powstania. Zadziwia mnie jedno, zadziwia mnie to, że niemal wszyscy pomijają sprawę osobistego lęku i strachu. Ja się bałem i jakoś nie bardzo wierzę, że ludzie się nie bali. Człowiek wykonywał automatycznie pewne czynności, wiedział, że po prostu trzeba to zrobić, ale nie mogę powiedzieć, żebym [się nie bał]. Co więcej, w czasie okupacji czytałem bardzo dużo, byłem chłonny na wszystko co popadnie. Regularnie czytałem całą prasę podziemną i można by powiedzieć, że byłem chyba może trochę lepiej niż przeciętny człowiek, zorientowany w działaniach wojennych. Zresztą do dzisiejszego dnia przejawiam to zainteresowanie historią II wojny światowej. I wtedy śledziłem bardzo dokładnie ruchy niemieckich jednostek, politykę Polskiego Państwa Podziemnego, rządu londyńskiego. Po prostu to był przedmiot mojego zainteresowania. I któregoś, ale jednego z pierwszych dni Powstania, z moim szefem, wobec którego była przepaść, jeśli chodzi o rangę, ale w czasie Powstania ta przepaść zmalała, bośmy spali w jednym pomieszczeniu (nota bene spaliśmy pewnej nocy na całym nakładzie grubych książek „Dzieje papieży”, pamiętam, przepiękne wydanie) i tam był akurat spokojniejszy wieczór, rozmawialiśmy o postępach wojsk alianckich w tym czasie i o wizycie Mikołajczyka w Moskwie. I ja się założyłem – może to nie brzmi zbyt przyjemnie – z panem [Tarasiewiczem] – żyjącym do dzisiaj, ma dziewięćdziesiąt dziewięć lat, ale żyje i wspominamy ten moment często – że Rosjanie nam z pomocą nie przyjdą, na to liczyć nie powinniśmy. Co więcej, premier Mikołajczyk zamiast rozmawiać o sprawach polskich, będzie musiał rozmawiać o sprawach warszawskich. Powstanie nie jest na rękę nikomu z aliantów. Powstanie jest wielkim krzykiem narodowym narodu polskiego. I Tarasiewicz na to powiedział: „Panie Władysławie, jak zaczęli ofensywę, to muszą ją skończyć. Możemy się założyć – i zażartował sobie – o dobrą książkę, z wyjątkiem »Historii papieży«”. I to pamiętam jak dzisiaj, że postawił warunek, że nie będzie to „Historia papieży”. Ten moment – zakład czasem sobie wspominamy, ponieważ spotykamy się dosyć często. Ale naprawdę, to po raz pierwszy chyba mówię od Powstania, do pani wspominam ten fragment, podobnie jak i taki [inny] incydent, którego do tej pory nigdy nie opowiadałem.
Mianowicie, kiedy po drugiej stronie Grzybowskiej usadowili się Rosjanie z RONA, to kapitanowi „Halowi” przyszło na myśl – o czym się dowiedziałem zresztą od Tarasiewicza, który był bardziej blisko kapitana „Hala”, bo ja miałem niższą rangę – żeby posłać do nich gońca z listem. I napisał ktoś znający język rosyjski pismo, że po co my strzelamy do siebie, naszym odwiecznym wrogiem są Niemcy, a my, Słowianie, strzelamy do siebie. Nie wiem, czy dokładnie powtarzam treść, tak mniej więcej. Ale kogo tu znaleźć, żeby z tym listem do Rosjan przeszedł. I zgłosił się chłopak. Miał nie więcej chyba jak piętnaście, szesnaście lat i nazywał się tak jak znany, znakomity aktor polski, Gajos. To pamiętam, bo ten młody człowiek stosunkowo niedawno zmarł w Warszawie. I on powiedział, że on na ochotnika pójdzie. Wziął patyk z białą chusteczką. Przerwali ogień Rosjanie i przeszedł. Po naszej stronie było [rozmyślanie, czy] przepadł, czy nie przepadł. Nie wracał, mijały całe godziny. Ku niezmiernemu zdziwieniu wrócił. Wrócił – jak powiedział – odkarmiony, odżywiony i z listem, że oni zaangażowali się w walkę po stronie Niemiec i nie ma już dla nich odwrotu. Jest to mało znaczący dla historii Powstania fragment, próba jakiegoś przemówienia do braci Słowian.

  • Czy wiedzieliście wtedy, jakimi okrutnymi żołnierzami są ci z RONA?

Tak, na pewno, na sto procent. Proszę pani, każda iskierka nadziei w czasie Powstania była na wagę złota. Ludzie czepiali się każdej nadziei. Gdyby to miało przynieść w efekcie choćby nawet zmniejszenie ofiar czy coś. To nie była próba pokoju, bo to nie o tym mowa, to raczej by można było rozważać w kategorii próby rozłamu w szeregach agresora – prawda – raczej tak. Ale musiał ten list jednak odegrać jakąś rolę, widać to było po tym chłopaku, który wrócił, którego tam dobrze potraktowano, wypuszczono, że odpisano jakiś list. Mało tego, walki, chociaż niedługo zostali wymienieni, ale w czasie kiedy byli, straty jednak były najmniejsze w tym czasie. Cóż, drobny incydent z Powstania. Opowiadam chaotycznie, bo też i moje wspomnienia są jednym wielkim chaosem.

  • Czy widział pan jakieś szczególne zachowania Niemców podczas Powstania?

Nie. Nie zetknąłem się w czasie Powstania w taki sposób z Niemcami, żebym mógł albo obserwować, albo rozmawiać. Inni przeżyli takie momenty, ja nie. Po prostu w każdej wolnej chwili brałem karabin, ten właśnie jeden przydzielony na magazyn i tworzyliśmy swojego rodzaju zaporę, że tędy przejść nie można, gdyby atakowali i gdyby się gdzieś chcieli wedrzeć, to my tego bronimy.

  • O kapitanie „Halu” krążą czasem kontrowersyjne opowieści. Czy miał pan bliższy kontakt z jego oddziałem, słyszał o jakichś przypadkach zabójstw Żydów?

Nie. Proszę pani, tak mówią, ale przecież ja bym to naprawdę [zauważył], nawet mając bardzo sporadyczny kontakt z kapitanem „Halem”. Nie podlegałem mu tak bezpośrednio, żebym coś dla niego znaczył, ale on miał kwaterę na terenie Grzybowskiej 37, tu gdzie ja byłem. Obserwowałem przecież wszystkie wydarzenia. Naprawdę nie pamiętam żadnego takiego wydarzenia związanego z mordowaniem Żydów. Chyba że gdzieś się to poza zasięgiem mojego wzroku odbywało. Ja niczego takiego nie widziałem. Mogę tylko powiedzieć, że on okazywał pełne zrozumienie dla mojej podwójnej niejako roli. Dla mnie było ważne, żeby uznano mnie za żołnierza „Chrobrego II”. Tam mnie przyjęto, zarejestrowano i „Hal” rozumiał, że ja odpowiadam za ten magazyn. Co więcej, stworzył temu magazynowi pewną ochronę, prawda.
  • Wojsko, które pan widział dookoła siebie, podlegało rozkazom dowódcy?

Z tym że ja nie znam struktury dowodzenia. Nie wiem, jaka była zależność między kapitanem „Halem” a „Lechem Grzybowskim”. Było dwóch „Lechów”, jeden był kapitanem, drugi był kapitanem, „Lech” pierwszy, „Lech” drugi, trudno było rozróżnić, to jeden przyjął pseudonim „Żelazny” i bronił odcinka Żelaznej, a drugi, „Lech Grzybowski” i bronił odcinka całej ulicy Grzybowskiej do Ciepłej, Waliców, to był taki strategicznie dosyć ważny obszar. Jaką rolę pełnił kapitan „Hal” w tym układzie, to nie docierało do mnie. Przepraszam, że ja mam mało informacji źródłowych i ciekawych o Powstaniu.

  • Nas interesują pana osobiste przeżycia, one są ciekawe. Proszę powiedzieć, kiedy pana magazyn już solidnie opustoszał?

Mogę powiedzieć, że tylko zboże zostało gdzieś do połowy września jeszcze. Potem może trochę nawet ważniejsza była „Adria” i filharmonia, do której żeśmy częściowo przenieśli zapasy. Właściwie praca zaopatrzenia to gdzieś w połowie września, można powiedzieć, zamarła, bo resztę to już prawie sam sobie wydawałem rozkazy, jeśli chodzi o jakieś zaopatrzenie punktów sanitarnych w alkohol.

  • Czy widział pan zrzuty?

Tak.

  • Czy te zrzuty leżały jakoś w pana gestii?

Nie, bo to były zrzuty broni. Inny dział się tym zajmował.

  • Ale czasami zrzucano również żywność.

Tak, ale nie dochodziło to do moich magazynów.

  • Jak emocjonalnie odbieraliście te zrzuty?

Na pewno każdy troszkę po swojemu. Ja cały czas z ogromnym podziwem myślałem i miałem przed oczyma tego kapitana samolotu, który w danym momencie odchyla wolant do przodu, z całą świadomością, że to odchylenie oznacza śmierć. Ten obraz mnie prześladował i patrzyłem na te samoloty i podziwiałem, że ci ludzie idą na śmierć. To było dla mnie dominujące.

  • Jak pan odbierał to, że Brytyjczycy się tak słabo zaangażowali w pomoc?

Proszę pani, wtedy rozważałem na ten temat bardzo niewiele, bo dopływ informacji się kurczył. Coraz mniej wiedziałem. Nie wiedziałem, jakie jest posuwanie się, ale myślałem – pewnie bezpodstawnie – że muszą być i inne także przyczyny, nie tylko kwestia Powstania mogła zatrzymać ofensywę radziecką, ponieważ Powstanie, cokolwiek o nim nie powiedzieć, było zbyt małym ewenementem w skali II wojny światowej. To były takie moje rozmyślania, być może niczym nieuzasadnione, ale tak sobie wtedy myślałem, że muszą być jakieś inne przyczyny, które powstrzymały marsz wojsk sowieckich, które z taką lekkością przeszły od Pińska do Warszawy, rozbijając po drodze armię niemiecką, armię „Środek”, bądź co bądź, duże zgrupowanie niemieckie, usytuowane bardzo korzystnie, bo przecież milionowa armia niemiecka była w Budapeszcie i milionowa armia niemiecka była w Kurlandii. I tak sobie myślałem, dlaczego oni się zatrzymali? Po to, żeby się Powstanie wykrwawiło? Tak, to politycznie może być istotne, ale to nie może być główna przyczyna dla radzieckiego sztabu generalnego. To musi być coś ważniejszego. Oczywiście, że po wojnie, czytając mnóstwo literatury, zdaję sobie sprawę i dzisiaj, chyba jeśli nie wiem na pewno, to myślę, że dość blisko jestem prawdy, dlaczego.

  • Czy podczas Powstania miała pan kontakt z rodziną?

Żadnego. Wiedziałem tylko, że po drugiej stronie Wisły są moi rodzice i myślałem o nich. Ale nie miałem w Warszawie żadnego oparcia poza tymi kontaktami związanymi z wykonywaną funkcją.

  • Czy miał pan dostęp do prasy powstańczej?

Oczywiście. Dostęp do prasy powstańczej miałem wyjątkowo łatwy, bo w Komendzie Okręgu Warszawskiego mogłem zawsze, tylko nie bardzo był czas na czytanie. Ale dostęp do prasy miałem, mało [tego], do wiadomości radiowych, często nawet przekazywanych ustnie informacji.

  • Co działo się z panem, kiedy magazyn opustoszał?

Proszę pani, to jest właśnie taki [specyficzny] okres. Magazyn był pusty, ale trzeba było po pierwsze, ciągle zaglądać na Jasną, ale i tu wykonywać zadania przydzielone przez dowódcę odcinka, prawda.

  • Jakie pan miał zadania?

Zadanie było takie, jak będą atakowali, to strzelamy.

  • Czy pan widział, co się dzieje z elektrownią, w której teraz jest Muzeum Powstania Warszawskiego? To była ulica Towarowa.

Nie. [To była] Towarowa, a mój teren kończył się na ulicy Żelaznej – Chłodna, Żelazna.

  • Jakie wspomnienie z Powstania szczególnie wbiło się panu w pamięć?

O jednym takim fragmencie wspomniałem, tego oddziałku, który oddał hołd wrogowi, wrogowi przecież straszliwie znienawidzonemu w tamtym czasie. Widziałem rzeczy straszne, ale widziałem to, co widzieli wszyscy. Nic nie może się wiązać akurat z moim nazwiskiem, z moją działalnością. Setki tysięcy ludzi przeżywało to samo.

  • Jak pan przyjął decyzję o kapitulacji?

Ja się jej spodziewałem, już zdawałem sobie sprawę z tego, że to się tym musi skończyć. To był okres już takiego zmęczenia, że przyjmowało się to właściwie z wygaszonymi emocjami. Nie wiem, czy to jest odpowiednie określenie, ale po prostu wiadomo było, że trzeba będzie wychodzić i dla mnie był tylko problem, [że] musiałem się zameldować na Jasnej. Na Grzybowskiej powiedziałem: „Dla porządku muszę na tą Jasną pójść”. Poszedłem na Jasną, nie zastałem nikogo, wszyscy wyszli.
Wróciłem na Grzybowską, nie zastałem nikogo, nie wiem co robić. Do byle jakiego oddziału się przyłączyć nie mogłem, bo nikt by mnie nie przyjął. Wobec tego pozostało mi jedno, bardzo zresztą ryzykowne, bo byłem jednak młody, spróbować wyjść z ludnością cywilną. Ale trzeba było dużego szczęścia, żeby tam Niemcy, którzy przeglądali, nie wyłowili. I ja po prostu, jeśli to nazwać [szczęściem], szczęście miałem, bo przyłączyłem się do takiej grupy, starałem się wyglądać jak najstarzej i co więcej, kiedy miałem ogromnie wyostrzony instynkt, próbowałem się zorientować, gdzie, co, z której strony grozi, co zrobić, jaką decyzję podjąć, wszystko przecież zależało od tego, na co się człowiek decydował. Znalazłem się w Pruszkowie, to pierwsza rzecz, zacząłem kombinować, jak się stąd wydostać.

  • Jaką drogą dostał się pan do Pruszkowa?

Pieszo, z całymi kolumnami. Jak tylko Niemcy przeglądali, to się starałem tak umieścić, żeby mnie jak najmniej na siebie zwracać uwagi. Ale największym wydarzeniem było to, że [stały] jakieś wagony towarowe. Myślę sobie: „Spróbuję się dostać do tego wagonu”. Ale po takich skrzynkach się tam wchodziło, a przedtem Niemiec oglądał. Przede mną szedł człowiek, znacznie starszy ode mnie, czterdziestoparoletni i skarżył się na to, że jest ranny, i Niemiec mu kazał zawijać nogawkę, pokazywać tę ranę. A ja w tym czasie ominąłem tego Niemca i ku mojemu nieprawdopodobnemu zdziwieniu, bo to był podoficer, a przy wagonie stało dwóch szeregowych żołnierzy niemieckich i pomogło mi wejść do wagonu, po tych [skrzynkach], nie patrząc na to, kto [wchodzi].
Jechaliśmy, to pierwsza rzecz, śledziłem dokładnie którędy jedziemy, bo jedna mnie myśl nurtowała – jak najszybciej dostać się z powrotem do Warszawy i do rodziców, bo zostali sami. W Opocznie staliśmy bardzo długo na [stacji]. Podniósł się w całym pociągu krzyk, że za potrzebą [muszą wyjść]. Zaczęli Niemcy wagon po wagonie ludzi wypuszczać przed zagajnikiem, przed lasem. Też wysiadłem z wagonu i patrzę, że ktoś w ten zagajnik dał nogę. Myślę sobie: „Jak jemu się udało, dlaczego mnie by się nie miało udać?”. I krok po kroku, coraz bliżej zagajnika, a potem w te pędy. Jakieś strzały za mną [usłyszałem] i uciekłem, oczywiście na teren, którego nie znałem ani nie miałem żadnego punktu zaczepienia, ale byłem poza zasięgiem bezpośredniego nadzoru. To już mi dawało jakieś, złudne zresztą, poczucie bezpieczeństwa, bo po jakimś czasie wpadłem w obławę niemiecką. Ona akurat nie mnie dotyczyła, ale się tam znalazłem i zupełnym cudem udało mi się stamtąd wyrwać. Starałem się [przemieszczać] coraz bliżej Warszawy. Jak dotarłem pod Grodzisk Mazowiecki, to była miejscowość Radonie i tam wszedłem do domu, jak wchodziłem często [z pytaniem], czy nie ma kawałka chleba czy czegoś. Powiedzieli mi, że mogą mnie zatrudnić jako robotnika w fabryce przetwarzania marmolady. To przyjąłem jako dar Boży. Pozwolili mi nocować na strychu jakiegoś domu i tam doczekałem 17 stycznia.

  • Czy pan dostał żołd, jak inni żołnierze Armii Krajowej?

Dostałem złotą dwudziestodolarówkę, którą miałem cały czas przy sobie. Ale ona miała to do siebie, że wydać ją w całości nie mogłem, więc ją skrywałem bardzo skrzętnie. Przechodziła mi taka myśl w Pruszkowie, żeby może się nią posłużyć przy wydobyciu się stamtąd, ale wiedziałem, że nie mam do kogo [iść]. Dać pierwszemu lepszemu to [nierozsądne]. Tę dwudziestodolarówkę odebrali mi później ubowcy, już długo po Powstaniu.

  • Żywił się pan tym, co panu ludzie ofiarowali?

Tak. Niesłychaną pomocą były punkty RGO. Pamiętam, najsmutniejszym dla mnie czasem to były Święta Bożego Narodzenia, Wigilia, potem Nowy Rok spędzone samotnie na tym strychu. Słyszałem z chat gdzieś tam dochodzące kolędy.

  • Kiedy pan się dostał do Warszawy?

Jak zobaczyłem radzieckie mundury, to natychmiast ruszyłem pieszo w kierunku Warszawy. Przeszedłem przez Stare Miasto po gruzach katedry.

  • Jakie na panu zrobiły wrażenie te gruzy?

Kolosalne. Znając dobrze Stare Miasto, nie mogłem się zorientować, gdzie jestem i jak trafić do nabrzeża. Potem przeszedłem Wisłę po lodzie i udałem się tam, gdzie mieszkali moi rodzice na Bródnie. Rodziców nie zastałem. Nocowałem gdzieś w naszym starym domu, który nie był wtedy spalony. Oficyna była spalona, a frontowy dom był niespalony, tylko rozgruchotany. Tam przespałem [noc]. Na drugi dzień starałem się rozpytać ludzi. Mówili mi niektórzy, że rodzice moi, ponieważ tu był silny ostrzał, poszli na Targówek. Ale gdzie na ten Targówek? Nie wiedziałem gdzie, ale ruszyłem na ten Targówek. Myślę sobie: „Gdzie ci moi rodzice mogli się na tym Targówku zatrzymać?”. Przychodziło mi na myśl, że mój ojciec jako kupiec miał jakieś kontakty, więc zacząłem wypytywać w sklepie i trafiłem na rodziców. Mogłem oczywiście tam znaleźć miejsce tylko na podłodze, bo sami rodzice nie mieli na czym spać.
A później spotkałem koleżankę ze szkoły, która zaangażowała się w nowe władze. Nie wiem dokładnie, czym była, ale ona mi powiedziała: „Słuchaj, ty stąd, z Warszawy musisz uciekać”. Mówię: „To ja się muszę teraz ujawnić”. – „Niech cię ręka boska broni. Uciekaj i nie ujawniaj się. Zaszyj się, gdzie się da”. I wyjechałem z Warszawy, najpierw do Działdowa, potem do jakiejś miejscowości Lidzbark, ale nie ten znany Lidzbark Warmiński, tylko takie małe miasteczko, Lidzbark Welski. Tam spotkałem kolegę, który, jak się okazuje, dostał jakieś pełnomocnictwo do ożywienia przemysłu. Była tam – zburzona zresztą – garbarnia i on powiedział: „Mianuję cię tutaj kierownikiem tej garbarni”. Ale garbarni w gruzach. Tym niemniej zaangażowałem się w to. Ściągałem tam ludzi, próbowaliśmy odbudować tę zburzoną główną ścianę, odczyścić niektóre maszyny. Potem zaczęliśmy akcję, z namowy jednego z robotników, który mi powiedział, żeby okolicznym chłopom powiedzieć, że w zamian za skórę poubojową, my im zrobimy uprząż do wozów, do koni z takiej prawie surowej, szybko garbowanej skóry i to była pierwsza rzecz, którą żeśmy zaczęli tam majstrować. Jak się rozeszła wieść, to mieliśmy nawet dosyć dużo amatorów na zamianę tych – śmierdzących zresztą – skór, na robienie uprzęży do wozu.

  • Czy myślał pan wtedy o ustroju, który w Polsce panuje czy zapanuje?

Proszę pani, naprawdę zdezorientowanie było ogromne. Również wśród kolegów z AK, których zacząłem spotykać. Były zupełnie dwie skrajne opinie. Byli koledzy, którzy mówili: „Słuchajcie, my musimy teraz wchodzić jak najszybciej w te struktury, musimy przejmować władzę, my tam powinniśmy mieć coś do powiedzenia”. Byli i tacy, jak ta koleżanka: „Zaszyj się, jak możesz, przynajmniej na pewien czas”. I człowiek nie wiedział zupełnie, jaką decyzję [podjąć]. Rządził człowiekiem przypadek, raz ulegał takim namowom, raz takim. Wyglądało to na początku, handel rozwinął się tak, że na ulicach Warszawy mogła pani kupić każdą wędlinę, każde mięso, chleb biały. Oczy z orbit wychodziły. Do tego wszystkiego cztery funkcjonujące partie. Mój ojciec ogromnie zaangażował się w PSL i zorganizował tam miejscową jednostką PSL-u. Nota bene zapłacił potem za to, ja zresztą też, bo pewnie i to się przyczyniło, mnie pozbawiono – bez żadnego wyroku – praw wyborczych. Nie brałem udziału w głosowaniu. Na przykład było takie referendum „3 x tak”, w którym – poszedłem sprawdzić – na liście mnie nie było. Nie dochodziłem, bo po co.
  • Czy spotkały pana szykany za udział w Powstaniu?

Właściwie nie mogę powiedzieć. Byłem aresztowany w Działdowie przez UB, ale oni zupełnie nic o mnie nie wiedzieli. Aresztowany [byłem] razem z wieloma mieszkańcami miasta i obawiam się, że było to w przeddzień jakiejś akcji, takie trochę profilaktyczne, prewencyjne aresztowanie. Ponieważ po miesiącu spędzonym w piwnicy, w strasznych zresztą warunkach, bez właściwie żadnego dochodzenia mnie wypuszczono. Wypuszczono mnie z wszami – to jest inna sprawa – ale wypuszczono. Oczywiście nie było mowy o tej dwudziestce. Wtedy mi ta dwudziestodolarówka przepadła.
Mój ojciec nalegał na jedno: jak najszybciej dostać się na studia, jak najszybciej podgonić stracony czas nauki. Więc zacząłem się rozglądać, ale nie miałem łatwo. Natomiast – może będzie pani zdziwiona – funkcjonowała Szkoła Nauk Politycznych profesora Rejmana. Znana, przedwojenna, Wyższa Szkoła Administracji i Dyplomacji. Jedna prywatna wyższa uczelnia w Warszawie, płatna, ale czesne nie było jakieś niebotyczne i jeden z kolegów powiedział: „Wiesz, ja cię tam zapiszę. Jak wrócisz do Warszawy – bo ja się troszkę jeszcze tułałem poza Warszawą – to ja cię tam zapiszę”. I on mnie tam zapisał. Proszę sobie wyobrazić, że przez pewien czas były tam znakomite wykłady w dziedzinie, która mnie ogromnie interesowała: prawo międzynarodowe, międzynarodowe karne, norymberskie, prawo kolizyjne międzynarodowe, dalej stosunki międzynarodowe, historia dyplomacji. To wszystko mnie szalenie interesowało. Co prawda nie było wtedy książek, były tylko skrypty i notatki z tego okresu, ale przez dwa lata była to naprawdę niezła uczelnia. Wykładali tacy profesorowie jak Julian Makowski, świetny profesor prawa międzynarodowego. Dopiero po dwóch latach upaństwowili tę szkołę i rozpoczęła się nauka marksizmu, ale nie tylko w tej szkole, taka sama była na politechnice, taka sama na wszystkich innych wydziałach.
Tak że kiedy potem zacząłem pracować, bo o pracę nie było trudno, najpierw pracowałem w prywatnym zrzeszeniu eksporterów i importerów. Kiedy upaństwowili handel, to poprzenosili nas. Ja dostałem przydział Centrali Handlu Zagranicznego „Metaleksport”, bo znałem język angielski, więc to było wtedy poszukiwane. Dostałem się tam i personalna mówiła: „To jak to jest, towarzyszu Matkowski, to wy macie studia w akademii politycznej i jesteście bezpartyjni?” – i mnie się cisnęło na usta słowa: „Właśnie dlatego jestem bezpartyjny”, ale nie wszystko się mówiło, co się chciało powiedzieć. Powiedziałem jakąś głupotę, że jeszcze nie dorosłem do tego, że jeszcze za mało wiem. Ale po jakimś czasie jednak uznali, że nie mogę pracować w handlu zagranicznym i poprosili mnie, żebym złożył rezygnację z pracy. To złożyłem rezygnację. Do 1956 roku gdzieś mnie tam personalna z „Metaleksportu”, druga już, kolejna, nie ta pierwsza, jakoś się mną zainteresowała i powiedziała: „Powstaje tutaj taka Państwowa Komisja Etatów”. To jakaś głupota absolutna i tam mnie ona umieściła, i tam pracowałem do 1956 roku jako referent. W 1956 roku poinformowano mnie, że mogę wrócić, jeśli tylko chcę, do handlu zagranicznego, do jednej z central. To wróciłem. Zaproponowali mi centralę „Motoimport”, to przyjąłem tą propozycję.

  • Ale w życiorysach, które było trzeba wtedy pisać, pisał pan, że należał do AK?

Nie. Pisałem takie formułki, [które] sobie znalazłem i pisałem to z uporem maniaka, że pracowałem jako magazynier w firmie „Pluton”. Magazyn ten prowadziłem również w okresie Powstania, kiedy kontrolę nad magazynem przejęły władze powstańcze. I to jest [formułka] wyuczona przeze mnie na pamięć, którą we wszystkich tych [życiorysach pisałem]. Czy należałem do AK? Dostałem opaskę z literami „WP” i numerem Wojska Polskiego, więc pisałem, że służyłem w Wojsku Polskim, co nie było oczywistą nieprawdą, zawsze mogłem się z tego wytłumaczyć. I takie sformułowania figurują we wszystkich moich aktach, bliskie prawdy.


Warszawa, 12 kwietnia 2010 roku
Rozmowę przeprowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Władysław Matkowski Pseudonim: „Brzoza” Stopień: kapral, szef magazynów zaopatrzenia Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter