Włodzimierz Zaczyński „Dzidziuś”

Archiwum Historii Mówionej

Włodzimierz Zaczyński, urodzony 20 czerwca 1923 roku w Działoszynie, powiat Wieluń.

  • Jak pan pamięta wybuch II wojny światowej?

Mieszkałem wówczas w Warszawie na ulicy Nowogrodzkiej 27, w domu, który niestety już nie istnieje. Mój ojciec był urzędnikiem samorządowym, w związku z tym w ogóle nie mieliśmy żadnej emerytury. Rozpocząłem swój zawód, w którym sprzedawałem papierosy. Potem jeździłem na rikszy, a potem szkliłem. W międzyczasie udało mi się iść do szkoły budowlanej drugiego stopnia (Miejska Szkoła Budowlana) i zdobyć dyplom technika.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Miałem rodziców i brata, który chodził wówczas na politechnikę, dlatego żeśmy sprowadzili się do Warszawy już w 1935 roku. Chodziłem do Gimnazjum Zgromadzenia Kupców. Skończyłem trzecią klasę, jak wybuchła wojna.

  • Jak pamięta pan czas okupacji? Mówił pan, że już wtedy pan pracował.

Po prostu zmuszeni byliśmy pracować ze względu na to, że ojciec, który był emerytem, już emerytury nie dostawał. W związku z tym, ponieważ nie miałem jeszcze żadnego zawodu, to zaczęliśmy od sprzedawania papierosów – sprzedawałem w Alejach Jerozolimskich papierosy. Potem spotkałem kolegę, który szklił, i u niego szkliłem dłuższy czas. Potem jeździłem na rikszy i w międzyczasie chodziłem do szkoły (Miejskiej Szkoły Budowlanej drugiego stopnia) i zdobyłem tytuł technika budowlanego.

  • Jak pamięta pan Warszawę z czasów okupacji? Był pan młodym człowiekiem, uczył się pan, pracował…

Właściwie specjalnie Warszawy nie znałem. Mieszkałem na Nowogrodzkiej, chodziłem do gimnazjum na Prostą i ten odcinek tylko był mi znany. Ponieważ emerytura była niewielka, nam się nie przelewało, więc specjalnie dużo nigdzie nie chodziłem.

  • Ale już jak pracował pan jako rikszarz, to jeździł pan po Warszawie?

Jak jeździłem po Warszawie rikszą, tak. Cóż mogę powiedzieć o Warszawie?

  • Jak wyglądało życie codzienne?

Pamiętam bardziej Nowy Świat, kiedy już byłem w konspiracji.

  • Kiedy pan wstąpił do konspiracji?

Do konspiracji wstąpiłem na początku 1943 roku. Wciągnął mnie mój kolega z ławy szkolnej, Jasiu Wierny, pseudonim „Wojtuś”, a byliśmy w 4. kompanii Batalionu „Kiliński”, a naszym zadaniem był tak zwany Wawer, czyli mały sabotaż. Do mojego rejonu należał Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście. Naszym zadaniem było rysowanie kotwic, rysowanie szubienic, na których wisiała swastyka, pisanie Deutschland Kaputt. Może najbardziej spektakularna, o której można powiedzieć, sprawa małego sabotażu, to było powieszenie przez naszą piątkę klepsydry na pomniku Kopernika. To była o tyle trudna sprawa, że naprzeciwko była Komenda Główna Policji Granatowej, tam stał policjant z karabinem i patrzył właśnie na Nowy Świat i na Krakowskie Przedmieście. Zrobiliśmy to w ten sposób, że jeden z nas, właśnie „Wojtuś”, udawał pijanego, miał za zadanie obskakiwać go i obcałowywać – i to robił. Może zbyt intensywnie, bo dostał kolbą i miał guza, ale przez ten czas udało nam się przylepić klepsydry. To były klepsydry: cześć bohaterom Treblinki, Oświęcimia i – już po raz pierwszy – Katynia. Dowiedzieliśmy się wtedy również o Katyniu. To nie koniec tej zabawy, jeżeli można tak powiedzieć, bo czujka, która szła przed nami i miała nas ostrzegać przed tym, jak żeśmy skończyli, po prostu nie wierzyła, że nam się udało klepsydry przylepić i poszła oglądać i w tym momencie napatoczyli się gestapowcy. Hände hoch, co tam masz? Byliśmy z dziewczyną, która miała torbę, a w torbie właśnie te i inne ulotki. A ta ni stąd, ni zowąd otworzyła, powiedziała: „Papiery”. Rzeczywiście prawdopodobnie szukali tylko broni, bo włożył rękę, powiedział: Weiter – i żeśmy poszli. Pełni stresu żeśmy szli dalej.
Może jeszcze jedną taką akcję, poza oczywiście napisami, to zrobiliśmy w kinie na Nowym Świecie, kino „Majestic”. Wówczas mówiło się: „Same świnie siedzą w kinie”. Myśmy otrzymali ze zrzutów coś w rodzaju długopisów, które się wkładało do siedzeń i one po jakichś piętnastu minutach zaczęły dymić i palić. [Miałem] taki długopis, razem z tą odważną dziewczyną, która miała ulotki, siedzieliśmy w kinie i jak się kończył film, wsadziliśmy, żeby spokojnie, żeby nie trzeba było [wychodzić w pośpiechu]. Jeden był popsuty, bo zapalił się natychmiast. Niemcy więc do drzwi, chcieli zatarasować drzwi, a moja towarzyszka wstała, stanęła ma siedzeniu i krzyknęła: „Ludzie, pali się!”. Jak to wszystko runęło, tak że my razem z nimi żeśmy wyszli.
Aha, jeżeli chodzi o napisy, to robiliśmy to w ten sposób, że jeden z kolegów, „Maks”(ale nie wiem w tej chwili, jak się nazywał, pseudonim miał „Maks”, zginął zresztą w Powstaniu) był najmniejszy, najlżejszy i siedział w tapczanie. Tapczan miał wycięty kawałek dna, stawialiśmy tapczan i on rysował na chodniku, co było trzeba, [potem] braliśmy tapczan i żeśmy szli dalej. To były normalne akcje, dosyć często robione. Zresztą tak mocna była kreda, zamówiliśmy potem rękawiczki, a i tak zawsze były żółte.
Jedną z dużych akcji była akcja na (teraz nie ma) dworcu kolejowym. Kotwica, wielkości około dwóch metrów, narysowana. W tym nam trochę pomogli kolejarze.

  • Czym malowaliście kotwicę?

Tamta kotwica malowana była czarną farbą. Prawie lepikiem, tak że ona była przez bardzo długi czas. Potem, jak była zamalowywana nawet, to też przebijała. A na dole malowaliśmy kredą, taką kredą, która była prawie że nie do zmywania.

  • W jaki sposób wybieraliście miejsce, gdzie mieliście malować kotwice? Ktoś zlecał wam odgórnie miejsce, czy sami je wybieraliście?

Nie. Co jakiś czas się szło, stawiało się [tapczan], on malował, pukał, że już jest, i szliśmy dalej. Kiedyś był… Też ciekawa rzecz. Bo ojciec był, coś robił, przyszedł i mówi: „Wiecie, co widziałem? Kotwicę widziałem, namalowaną na chodniku, a kawałek dalej widziałem swastykę na szubienicy”. Nie wiedział, kto to malował.

  • Jaki mieliście teren?

Mieliśmy Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście. Ale… Też nie wiem, czy można o tym mówić, bo trochę na kolegów powiedzieć muszę. Miałem za zadanie sprzedawanie „Kuriera Warszawskiego”, który był drukowany w naszej drukarni. Tylko nadruk był „Kurier Warszawski”, a na tym był orzeł czerwony. Mianowicie miała przyjść ochrona z innego batalionu i nie przyszedł nikt. Poprosiłem kolegę, jeszcze ze szkoły powszechnej, a on wiedział, że jestem w konspiracji, no i poszedłem. Sprzedawałem to na Marszałkowskiej, niedaleko swojego domu. Jak ludzie zobaczyli, co to jest, to jak się rzucili z pieniędzmi na mnie, to mnie całkowicie otoczyli. Zresztą tych pieniędzy miałem tyle, że miałem pełną kieszeń, pełną koszulę. Kolega opowiada, że Niemiec przechodził, popatrzył, nawet otworzył kaburę, ale zamknął i wyszedł i potem się znowu wrócił. Po prostu nie przypuszczał, że nie mam ochrony. Mógł mnie spokojnie zastrzelić. Myślał, że mam ochronę, że jeżeli wyciągnie broń, to będzie pierwszy zabity. Jakoś się to udało. Ale wtedy pieniędzy nawet nie liczyłem. Ile pieniędzy mi ludzie dawali, bardzo duże nominały były też.

  • Co pan z nimi zrobił?

Oddałem łącznikowi. Wszystko, nawet nie licząc. On przy mnie też nie liczył. Co zrobił dalej? Poszła normalnie na potrzeby konspiracji. Przeważnie broń żeśmy kupowali od Niemców. No i zaczęło się Powstanie.

  • Jak pan pamięta wybuch Powstania?

Powstanie rozpocząłem na cmentarzu ewangelickim dokładnie o piątej. Tam żeśmy mieli zbiórkę, nie wiem dlaczego, Batalion „Kiliński”. Razem zresztą z „Parasolem” i z „Zośką” – oni też razem z nami byli. Mieliśmy tam trzy karabiny na całą kompanię, dwa pistolety i dosyć sporo „filipinek”, to znaczy powstańczych granatów. Odparliśmy jeden atak na Wolskiej, ale potem już nas tak gniotło, że razem z „Parasolem” żeśmy przeszli na Starówkę przez getto. Na Starówce nasza kompania, już wtedy nazwana kompanią „Osy”, bo „Watra”, dowódca kompanii, zginął pierwszego dnia Powstania. Umieszczono nas w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Moja piątka do obrony otrzymała barykadę na ulicy Zakroczymskiej między Państwową Wytwórnią a budynkami, których teraz też nie ma, naprzeciwko Cytadeli. Barykadę tą utrzymaliśmy do końca, dopóki nie zostali wszyscy wypchnięci spod Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. W międzyczasie zrobiliśmy jeden wypad na Szkołę Graficzną, która była częściowo zdobyta przez Niemców. Udało nam się to utrzymać całą noc, ale rano dostaliśmy polecenie, żeby się z powrotem wycofać. Zresztą na następny dzień znowu żeśmy ją w nocy zdobyli. Zdobyliśmy dwoma, trzema strzałami, a Niemcy walili całymi seriami. U nas trzeba było amunicję [oszczędzać]… Miałem wtedy już stena ze zrzutów i cały czas stenem, do samego zranienia przeszedłem…

  • Widział pan zrzuty?

Samych zrzutów nie widziałem. Kolega dostał zrzut i mnie po prostu przekazał, bo miał dwa czy trzy. Ale z innego batalionu, nie od nas.

  • Gdzie mieszkaliście w trakcie Powstania, na Starym Mieście?

Gdzie mieszkaliśmy? Spałem pod barykadą. Nieraz się udało w domu przy Zakroczymskiej, bo tam wszyscy ludzie siedzieli w piwnicy, to można było się przespać. Ale raczej trudno było. Mieliśmy polecenie pilnowania barykady i zawsze ktoś był na barykadzie. Mieliśmy dosyć duży ostrzał z Cytadeli, bo to właśnie było naprzeciwko Cytadeli, ale trzymaliśmy barykadę do końca. Raz tylko jeden z kolegów dostał – i to tak, że mu głowę urwało. A tak to nikt nie zginął poza tym. Ale głowę mu urwało tak, jakby mu ktoś obciął. Z czołgu dostał.

  • Jak wyglądała kwestia wyżywienia?

Na Starówce, na Zakroczymskiej, mieliśmy bardzo dobre wyżywienie, dlatego że Niemcy w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych mieli magazyny, w których były czekolady lotnicze, był chleb, tak że głodni nie byliśmy nigdy. Potem dopiero, na Śródmieściu, to było zupełnie co innego.

  • Mówił pan, że spał pan czasami w piwnicach z ludnością cywilną. Jak pan pamięta ludność cywilną?

To jest też ciekawa sprawa, bo na początku byliśmy traktowani jak bohaterzy, a pod koniec mówili nam: „Idźcie stąd, bo jak pójdziecie, to się skończy bombardowanie”. Nastroje były bardzo różne. Ale po przejściu z Wytwórni Papierów Wartościowych jeszcze żeśmy walczyli o prawie każdy dom, tylko Niemcy przeważnie palili domy, więc trzeba było się przesuwać z miejsca na miejsce. Ponieważ myśmy nie skończyli podchorążówki… Okazało się, że szefem podchorążówki był właśnie porucznik „Osa”, który był potem naszym dowódcą – najpierw plutonu, a potem kompanii. Po jednej z akcji, zresztą udanej, gdzie nam się udało odbić przy kościele Najświętszej Maryi Panny, dostaliśmy tytuł podchorążego, mimo że tej podchorążówki nie skończyliśmy.

  • Jakie były nastroje wśród samych Powstańców? Jak to się zmieniało z czasem?

Byliśmy do końca wierni ojczyźnie. Żeśmy przysięgali i to dla nas było najbardziej istotne, żeby walczyć. Po to żeśmy się decydowali.

  • Co było dalej?

Potem kanałami żeśmy przeszli… Zresztą razem też z „Radosławem” przeszliśmy na Śródmieście. Wyszedłem razem z innymi przy ulicy Wareckiej.
  • W którym miejscu pan wchodził do kanału?

Nie bardzo znam Starówkę, ale jeden z naszych oficerów był… Nie wchodziliśmy w głównym kanale, bo już tam byli Niemcy, po prostu domy… Nie bardzo pamiętam, jak się nazywała ta ulica, ale w każdym razie jeden z oficerów był inżynierem wodno-kanalizacyjnym i znał wejście do kanału. Co prawda ten kanał był bardzo niziutki, tak że musieliśmy pierwsze metry robić na klęczkach, ale potem żeśmy weszli do normalnego kanału.

  • Jak długo pan szedł?

Chyba około trzech godzin. Dlatego że cały czas trzeba było uważać i wolno iść. Chodziło się przecież po trupach, bo Niemcy rzucali granaty już do kanałów, tak że trzeba było bardzo wolno iść. A ten, który mnie wciągnął [do konspiracji] (to zresztą mój kolega ze szkoły, a potem już w budowlance), to był ranny w nogę i prawie że mi wisiał na plecach, więc oprócz tego, że miałem przewieszonego stena i dwieście sztuk amunicji, nic reszty nie można było zabrać, bo kanał był tak wąziutki, że plecak trzeba było zostawić, dlatego to posuwanie było bardzo wolne. Zresztą, przed nami, na noszach, był dowódca „Parasola”, bo był ranny.

  • Jak pan wspomina ten kanał?

To jakby człowiek już był w grobie. Przecież chodziło się i po trupach… Nie chciałbym już drugi raz tam wchodzić. Dlatego jak jestem w muzeum, to nie wchodzę do kanałów. Ale wyjście było bardzo przyjemne, bo jak żeśmy wyszli (pomogli nam wyjść, bo jednak zmordowani byliśmy tym kanałem), to patrzyłem: kwiaty w oknach, szyby w oknach, gdzie jestem? Przecież Starówka to była kupa gruzów, jednego domu nie było. Tak że wyjście było przyjemne. Od razu poszedłem do domu na Nowogrodzką. Taki brudny, jak rodzicie mnie zobaczyli, jak matka zaczęła obcałowywać, to potem nie mogli się domyć po tym wszystkim. Byłem w łajnach. Ale mimo że nie było wody, od razu współlokatorzy przynieśli wodę, przynieśli jakieś jedzenie, bo z jedzeniem było strasznie na Śródmieściu.

  • Pana rodzice cały czas tam mieszkali?

Rodzice byli cały czas. Wyszli oczywiście razem ze wszystkimi, przyszli do mnie do szpitala, bo już wtedy byłem ranny przecież i wyszli ze wszystkimi. Właśnie strasznie żałuję, bo na Starówce, co prawda marny aparat fotograficzny miałem, ale mieliśmy zdjęcia. Miałem zdjęcie i w panterce, i ze stenem na barykadzie. Zamiast wyciągnąć kliszę, to cały aparat żeśmy zostawili gdzieś w piwnicy i oczywiście zginął. Bo wszystko zginęło, wszystko potem szabrowali.

  • Czy pana brat też brał udział w Powstaniu?

Mój brat nie brał udziału w Powstaniu. Mój brat był cały czas z rodzicami, no i trochę donosił żywności również dla Powstańców. Z jakiegoś browaru nosili żywność.

  • Gdzie pan dostał zakwaterowanie po przejściu do Śródmieścia?

Potem chwilę byliśmy razem z „Parasolem” w Alejach Ujazdowskich, potem dano nam odcinek między Muzeum Narodowym a BGK. To były ruiny, jeszcze chyba z 1939 roku, Ministerstwa Komunikacji. Tak że z jednej i z drugiej strony mieliśmy olbrzymi obstrzał. W każdym razie musieliśmy się mocno pilnować i cały czas… Nawet żeśmy zdobyli… To był Nowy Świat 6. Na tyłach Nowego Światu była wypalona szkoła pożarnicza, zajęta przez Niemców. Myśmy ją odbili, na dachu siedziałem ze stenem, udało nam się… Niemcy byli tak zaskoczeni, że nawet jednego strzału nie oddali. Wszyscy poszli do niewoli albo chyba ich pięciu było, a dwóch zostało zastrzelonych na miejscu. Placówkę tą żeśmy utrzymali do końca i właśnie w tej placówce, kiedy był atak czołgów z Muzeum Narodowego, byłem ranny. Zostałem ranny. Ostrzeliwałem z okienka swoim stenem żołnierzy niemieckich, idących za czołgiem i zamiast, powiedzmy, wyskoczyć wcześniej, tak jak kazałem swoim żołnierzom, to tą serię chciałem do końca oddać. Było to pięć sekund za późno. Jak złożyłem stena i szedłem, to w tym momencie wybuchł szrapnel. Jestem mocno poharatany, miałem czternaście dziur, palce powyrywane, obie nogi przestrzelone. Tak że nie mogłem nawet o własnych siłach iść do szpitala, a najbliższy szpital był na Mokotowskiej. Byłem niesiony na drzwiach, jak się nieraz w telewizji widzi, w 1970 roku.

  • Kiedy to było?

Z trzynastego na czternastego września. W nocy.

  • W jakim szpitalu pan był?

To były szpitale polowe. Mokotowska 55. Parter był zajęty na szpital, a wyżej mieszkali normalni ludzie. W ogóle jak już się skończyło Powstanie, byliśmy już wtedy uznani za kombatantów, więc nas transportowano tak jak niemieckich żołnierzy rannych – ja i kolega, który miał przestrzelone płuco. Miałem zostać, bo lekarze powiedzieli, że nie ma sensu nas brać, bo nie przeżyjemy podróży. U mnie ręka, miałem rozwaloną (przestrzał), nabrzmiała. Jeszcze przed tym lekarz mi powiedział, że trzeba rękę obciąć. Akurat przyszli koledzy do mnie i powiedziałem: „Nie pozwólcie obciąć. Jestem technikiem budowlanym, muszę mieć rękę, bo jak będę rysował inaczej?”. To stanęli i nie puścili. Lekarz mówi: „Muszę mu odciąć, bo zginie”. Jeden wyciągnął parabellum, powiedział: „Nie puścimy”. – „No to jak chcecie”. Po przyjeździe do Niemiec [trafiłem do szpitala]…

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądał szpital.

To były normalne mieszkania. Przychodzili do nas lekarze i nie było specjalnego szpitala. Przecież nie ma szpitala na Mokotowskiej. Po prostu z mieszkań byli wykwaterowani ludzie i był zrobiony szpital. Dlaczego żeśmy zostali zabrani? Bo jak była ewakuacja, to przyjechał ciężarowy samochód, zresztą wszystkich po kolei brali i rzucali na samochód i nas też tak zabrali. Przywitanie w Niemczech było takie, popatrzyli: „»Dzidziuś«, ty tu? I ty żyjesz!”. Tak mnie lekarz przyjął, który… A ten sam lekarz, po pięciu miesiącach, powiedział: „Mogę ci powiedzieć, żeś uciekł grabarzowi spod łopaty, bo wczoraj jeszcze nie byłem pewny – mówi – jak z tego się lała ropa”.

  • W jakim szpitalu w Niemczech pan był?

To był Zeithain, to był szpital w Zeithain. To prawdopodobnie były obozy jeńców rosyjskich. W każdym razie był przygotowany w ten sposób (było pełno pluskiew), że zanim żeśmy przyjechali, po prostu odkazili wszystko. Tak że jako tako było. Tylko żeśmy mieli wszy, to jest normalna sprawa. Niektóre sanitariuszki nasze, w tej chwili jeszcze żyjące, przypominają sobie, że głupio im było, bo w chustkach były, wszy je gryzły, a wstyd było się drapać. Nie było nic takiego, żeby można było niszczyć te insekty.

  • Jak długo pan tam był?

Stamtąd dostaliśmy… Mnie to nawet za wcześnie, przetransportowali nas do Mühlbergu – to był obóz dla wszystkich. Byli tam Francuzi, Anglicy, byli Amerykanie, Serbowie byli. Było to dwanaście kilometrów od szpitala, od Zeithain. Ponieważ niosłem… Jakiś tobołek miałem, to poruszył mi się [odłamek]. Okazało się, że nie wszystkie odłamki mi wyciągnęli. Poruszył mi się odłamek i zaczęła mi puchnąć ręka i ropieć. To jest też ciekawa rzecz, bo byli tam francuscy lekarze (młodzi), którzy po skończonej akademii medycznej podpisywali kontrakt z Niemcami, że na rok jadą leczyć jeńców francuskich, ale nie tylko. Ale podpisywali ten kontrakt w ten sposób, że im nie wolno było wracać. Musieli tam być jak normalni jeńcy. Wziął mnie francuski młodziutki żołnierz i mówi: Ein bisschen schlafen. Zobaczył to. Bardzo byli mili. [Mieli] bardzo ładną aparaturę, bo po prostu podłożył pod rękę i zobaczył, że odłamek jeszcze tam siedzi. Byłem zdziwiony, bo do tej pory wszystko było robione na żywca.
Wrócę do tego, jak mi na żywca wyciągano odłamek w Zeithain z prawej ręki. To jest miejsce bardzo unerwione i bardzo bolesne. Leżałem obok starszego pana, dla mnie starego, bo miałem dwadzieścia lat, a on czterdzieści. Paliliśmy papierosy w ten sposób, że miałem paczkę papierosów, a on ode mnie brał. Było to w ten sposób, że na pół żeśmy dzielili i akurat był ostatni papieros, wtedy kiedy miałem odłamek wyciągany. Przywieźli mnie całego spoconego, bo wtedy jeszcze nie chodziłem, wyciągam papierosa, pokazuję i mówię: „Ale to jest ostatni papieros”. Myślę sobie – nie dam mu, przecież mnie tak boli. Schowałem sobie i myślę: „A, masz! Znaj dobre serce”. Wypalił i mówi: „Dziś ty już mnie kupiłeś”. Patrzę, a on spod pryczy wyciąga walizkę pełną papierosów i mówi: „To wszystko jest teraz do spółki”. A to był majątek, to był majątek. W każdym razie rozchorowałem się na biegunkę, zresztą na Starówce miałem biegunkę, to mi kanałami przynieśli lekarstwo ze Śródmieścia, to za sto papierosów kupił ryż, który potem żeśmy podjadali. Żeby nie to, to bym się przejechał. Bo tam wyraźnie powiedzieli: „Mamy leki na rany, ale nie mamy na choroby wewnętrzne”. Jak mi to francuski lekarz wyciągnął, to na izbę chorych przeszedłem. No i wtedy to już było po paczkach. Mieliśmy papierosy. Palę papierosa. Przychodzi Niemiec. Żeby to powiedział normalnie, ale zaczął się drzeć: Auflug… der polnische Schweine – żeby zgasić papierosa. Żeby powiedział normalnie, to bym zgasił, ale tak: leżą Francuzi, leżą Anglicy, leżą Amerykanie, bo to duża izba, to tutaj akowiec będzie… Zaciągnąłem się i dmuchnąłem mu w nos, a on za kaburę. Był tam sanitariusz (Serb), jak on za kaburę i otwierał kaburę, to Serb złapał pogrzebacz do pieca, bo tam taka koza była, i stanął za nim. Ten się obejrzał, zobaczył, że jest pogrzebacz, zapiął kaburę i poszedł. Zresztą na drugi dzień wywalili jego i mnie. Mnie z tą ropiejącą raną – o mało się nie wykończyłem, no bo przecież… Pytam: „Bardzo ci dziękuję – mówię – ale jak to jest? Ty partyzant, ja partyzant. Ty, co prawda biały, ja czerwony, ale z tym samym żeśmy walczyli…”. Jego też wywalili stamtąd.

  • Dokąd pana wywalili?

Normalnie do obozu, z izby chorych. Na izbie chorych były wszystkie leki, bandaże, a tu już nic nie miałem, jak mnie wyrzucili. Gdy człowiek ma dwadzieścia lat, to organizm wytrzyma wszystko. Jakoś przetrzymałem.
  • Jak wyglądały warunki w obozie?

Spaliśmy na pryczach. Nawet opiekę mieliśmy lekarską bardzo dobrą, bo to byli wszyscy nasi lekarze i profesorowie… Mnie na przykład [leczył] tam profesor Loth z akademii, bo razem z nami poszli, ten szpital zrobili. Jedzenie było marne i dzięki papierosom żeśmy sobie co drugi dzień jedną porcję dokupywali. Bo byli tacy, co woleli palić niż jeść. Potem, jak już pierwsze paczki przyszły, to już było zupełnie przyzwoicie, bo w każdej paczce było sto papierosów, był dżem, jakieś mięsne konserwy, śliwki. W każdym razie było fantastyczne jedzenie, takie że jeden z nas zjadł wszystko naraz i się przejechał. Nie wytrzymał chłopak, tak że… Bo po głodówce, jak takie jedzenie było…
Ale też w 1945 roku, chyba na miesiąc przed zakończeniem wojny, zostaliśmy wytransportowani (cały obóz) na strefę amerykańską. Tu może też ciekawostka. Mianowicie, jako eskorta szli Niemcy, ale staruszkowie. Zresztą to chyba było na froncie wschodnim. Obok mnie, jak żeśmy szli, szedł chyba taki koło siedemdziesiątki z wąsami, tak podobny do mojego ojca, że coś niebywałego. Widzę, że niesie karabin, skrzynkę z amunicją i się pochyla zupełnie już na tym, to mówię, a znałem wtedy język niemiecki: „Daj, to ci pomogę”. No to dał tą skrzynkę. Żeśmy jeszcze ponad kilometr szli, a on dalej – pod tym karabinem. Mówię: „Daj karabin”. – „Ja wiem… ”. – „No daj, przecież idziemy do Amerykanów, to i tak…”. – „To my z wami do Amerykanów?”. Oddał mi karabin, sam się schował. Reszta zobaczyła, myślała, że zaczyna się rozbrojenie i po te karabiny – oni chętnie oddali. Bez jednego strzału, wezwani do Amerykanów. Bali się ruskich przecież, bo tam by ich rozstrzelili. Tak żeśmy doszli, przez Łabę przeszliśmy na drugą stronę.

  • Co było dalej?

Co było dalej? Jeszcze potem ostatnie odłamki znowu mi wyciągali. Nas zakwaterowali w… Taka miejscowość, już nawet nie pamiętam. To były poniemieckie koszary i po wyciągnięciu ostatniego odłamka zdecydowałem… Może trochę pomógł sen, bo śniło mi się (mieszkaliśmy na Nowogrodzkiej), że moja matka jest na schodach kościoła Świętego Aleksandra i żebrze. Na drugi dzień się zapisałem do Polski, do powrotu. Zwłaszcza że był oficer stąd. Okazało się, że również akowiec, który nas namawiał na powrót. Jeżeli chodzi o akowców, to już był szczery i powiedział nam: „Nie zwyciężymy ruskich, jeżeli chodzi o wojnę, jeżeli chodzi o… Ale musimy zachować polskość, musimy zwyciężyć umysłowo. Każdy na wyższe uczelnie”. Mimo że mi proponowano, miałem dyplom technika przecież, i Londyn, i Brukselę na politechnikę i po czterysta dolarów stypendium – wtedy to był duży pieniądz, bo co to dzisiaj jest czterysta dolarów – jednak zdecydowałem się przyjechać. Spotkałem rodziców pod Wieluniem w jakiejś małej miejscowości, ojciec tam pracował w gminie. Od razu, jak wróciłem do Warszawy, kolega miał mieszkanie przed MDM-em na Koszykowej, stamtąd od razu zdałem na politechnikę.

  • Od razu z Niemiec wrócił pan do Polski, do Warszawy?

Do Polski. Wróciłem do Warszawy. W Warszawie zobaczyłem, że nie ma domu, nie ma rodziny, to się dowiedziałem poprzez znajomych, że moi rodzice mieszkają pod Wieluniem. Pojechałem na drugi dzień. Jakie to wrażenie, człowiek w nocy, o dwunastej w nocy przyjeżdża, jakieś manele ma i domu nie ma. Noc pełna. Ale jakoś to wszystko przeżyłem. Zgodnie [z tym, jak] nam powiedziano, że [trzeba iść] na wyższą uczelnię, poszedłem, zdałem na politechnikę. W 1951 roku skończyłem Politechnikę Warszawską. Zacząłem budować.

  • Jak pan pamięta Warszawę, po powrocie?

Oj, kupa gruzów. Oczywiście. Tak że to w ogóle…

  • Zaczął pan też studiować, więc życie się odradzało. Jak to wyglądało?

Budowaliśmy to w ten sposób, że… Nikt nie myślał wtedy o pieniądzach. Na samym początku, jako student Politechniki Warszawskiej, to przecież różowe rzeczy… Od razu, jak tylko poszedłem na odbudowę, jak tylko mi się skończyły pieniądze, to musiałem przerwać studia, bo mi nikt nie pomagał – musiałem iść budować. Nagromadziły się egzaminy i projekty, to trzeba było przerwać… Dopóki ostatnie pięćdziesiąt groszy na bułkę nie wydałem, to znowu się uczyłem. I tak przez pięć lat. I tak szybko skończyłem magisterium, przez pięć lat.
Pierwszą robotę, jaką miałem, to miałem budowę pierwszego osiedla na Żoliborzu, na ulicy Żeromskiego – trzy domy. Oficjalnie byłem zastępcą kierownika, bo to młody inżynier. Co prawda robiłem dyplom z mechanizacji i organizacji budownictwa, więc byłem bardzo poszukiwany, bo nie było takiego przed wojną… Od razu mnie zostawiono, ale płacono jako zastępcy kierownika, mimo że byłem sam kierownikiem. To były cztery domy. Tych osiedli budowałem… Nawet nie wiem ile. Nieraz żona mi przypomina: „O, a tutaj z małym Jankiem do ciebie przyjeżdżałam”. – „A co?”. – „Budowałeś, to twoje domy są”. Wybudowałem bardzo dużo. Może z tych znanych, to „Dom Chłopa”, Teatr Wielki, główne osiedle między Złotą, Srebrną, Miedzianą – to była kupa gruzów, „dziki zachód” się nazywało. To była najtrudniejsza robota.

  • Dlaczego najtrudniejsza?

Bo kupa gruzów była, a dosyć duże osiedle i dosyć trudne domy, bo miałem sześciopiętrowe budynki. Tak zwanym ślizgiem… W każdym bądź razie tanio i szybko się robiło. A od dwudziestu lat jestem już na emeryturze – działka, ryby…

  • Czy chciałby pan jeszcze coś dodać na temat Powstania albo pana losów po Powstaniu?

Wydaje mi się – ci, co z nami byli („Parasol” i „Zośka”), to nie – że mieliśmy przede wszystkim za mało broni. To, co nas wygnietli na Woli, to gdybyśmy mieli wtedy trochę więcej broni, bo już nie mówię o czołgach, bo to było niemożliwe, to byśmy to dłużej utrzymali. A tak to co? Trzema karabinami, dwoma… Po prostu trzeba było ustępować z miejsca na miejsce, zwłaszcza że czołgi waliły, domy się paliły w kółko. Trochę nieprzemyślane to było, ale człowiek przysięgał [wierność Ojczyźnie]. Dla nas było ważne, żeby była Polska.

  • Ma pan jakieś miłe wspomnienie z Powstania?

Miłe? Chyba miłych to nie bardzo. Człowiek cały czas był w walce, bez przerwy.

  • A najgorsze?

Najgorsze, oczywiście poza ranieniem, to było po wyjściu z Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, kiedy bez przerwy trzeba było opędzać się od Niemców, którzy ze wszystkich stron atakowali, a dowódca: „»Dzidziuś«, weź swoich ludzi i odbij tamten dom”. Albo: „»Fred«, weź pięciu ludzi…”. Bo drugim podchorążym, który bez przerwy też był w akcji, był „Fred”. Było to o tyle niemiłe, że tak byłem w ogniu, tak mnie bolały oczy, jak się cały czas biłem, że położyłem się, sanitariuszki zrobiły mi okład na oczy i zasnąłem. Czy o mnie zapomnieli? Obudziłem się, a dom się palił. Ale jeszcze zdążyłem przeskoczyć przez ogień.

  • Skąd się wziął pana pseudonim?

Byłem najmłodszy w drużynie. A poza tym Dzidek mnie nazywali w domu, więc żeby było podobnie, to też „Dzidziuś”.






Warszawa, 17 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Włodzimierz Zaczyński Pseudonim: „Dzidziuś” Stopień: kapral podchorąży [wg biogramu] Formacja: Batalion „Kiliński”,4. kompania „Watra-Osa” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter