Wojciech Sowiński „Sowa”

Archiwum Historii Mówionej
Sowiński Wojciech, urodzony w Warszawie 23 kwietnia 1925 roku.

  • Jak pan zapamiętał wejście Niemców do Warszawy i późniejsze czasy okupacji?

Miałem czternaście lat, skończyłem szkołę powszechną, już byłem chłopak rozlatany. Wiedziałem, co się dzieje, bo miałem dyrektora szkoły, który był oficerem i był już powołany do wojska. Wiedzieliśmy, że coś się dzieje, bo w Warszawie były alarmy, ciemno – chodziliśmy po ulicach tylko dlatego, że znaliśmy te ulice […]. Później – pierwsze bombardowania, pierwsze strącone samoloty. Dzisiaj to jest dzielnica dużych bloków – tam spadł pierwszy samolot. Byliśmy zawsze pierwsi, bo byliśmy młodzi, zdrowi, to ganialiśmy i patrzyliśmy, co się działo. Pilot podobno zdążył się wydostać. Podobno przeżył. Ale znaleźli się fachowcy, którzy znali samolot, pokazywali, gdzie [były] bombki [ jak się nazywały (bompki)]. To już byli fachowcy. Myśmy się przyglądali. Druga bomba spadła w okolicach ulicy Kordeckiego – też byliśmy pierwsi, żeby zobaczyć, już zaczęły spadać bomby. Kopało się rowy w ogródkach i chowaliśmy się. Niedaleko upadła bomba, to tylko trochę przysypała [mnie] piachem.
Trzeba było uciekać. Uciekliśmy z całą rodziną – pomysł był ojca – na wschód (tak jak setki ludzi uciekały na wschód). Na wschodzie też przeżywaliśmy gehennę, bo już nie było co jeść. Wsiedliśmy w Wawrze. Przed Miłosną zatrzymały się trzy samochody i namawiali, żeby wsiadać do samochodu, bo jadą na wschód. Miałem starszego brata, który szybko wskoczył, podał ręce i wszyscy wskoczyliśmy na samochód. Jechaliśmy przez Mińsk, Siedlce [do Brześcia nad Bugiem]. Były [po drodze] bombardowania [miast, przez które] przejeżdżaliśmy już po bombardowaniu. Jeszcze tego samego dnia zajechaliśmy do Brześcia nad Bugiem. Wysadzili nas, patrzyłem na poborowych – dziwiłem się, [że] na nogach nie mieli butów, tylko tak jak dziś są łubianki zrobione z drewna, to patrzyłem, że ci ludzie mają takie łubianki na stopach.
Na drugi dzień rano siedzieliśmy niedaleko samochodu – [nie wiadomo] gdzie poszli żołnierze i co to byli za żołnierze (byli w mundurach). Na drugi dzień zawieźli nas do Włodawy. Z Włodawy odjechali. Podobno – tak jak później mówili – żandarmeria zatrzymała te trzy samochody. Może to nie byli Polacy – trudno powiedzieć, w tym czasie nie wiedzieliśmy. Wtedy zaczęła się „rajza”, zaczynało się wędrować. Szliśmy na wschód, do pociągu. Dojechaliśmy do Kowla i z Kowla do Włodzimierza Wołyńskiego. Jechaliśmy w wagonie [osobowym], gdzie jechał kapitan z synem i z żoną, z walizkami. Pociąg zatrzymał się między stacjami. Brat wyskoczył, [stało kilka wagonów towarowych], (wagon był towarowy, ale otwarty) i przyniósł trochę puszek – konserw rybnych. Mówi: „Rosjanie są!”. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem Rosjan. Mieli czapki z czubami. Ojciec mówi do kapitana: „Szybko. Jak już Rosjanie są, to niech pan się szybko przebiera!”. Zdążyli przebrać się, już byli cywilami. Wiadomo, że gdyby nie [przebrali się], to mogliby zginąć. Ale przeżyli.
W drodze powrotnej znów [trafiliśmy] do Kowla, z Kowla do Chełma. Przeważnie szliśmy pieszo, od stacji do stacji, bo jak pociąg przejechał kilka kilometrów, to później zatrzymał się – albo nie miał paliwa, albo nie miał rozkazu. Tak wędrowaliśmy z powrotem do Warszawy. W powrotnej drodze zatrzymaliśmy się w Chełmie. Była noc, szliśmy, było nas czworo ([dzieci:] ja i mój brat, ojciec i matka). W domu niedaleko dworca kolejowego była zakład rektyfikacji „Karpaty” – skryliśmy się w jednym mieszkaniu. Siedzieliśmy całą rodziną. W mieszkaniu już ktoś był, nocowało kilka osób. Rano inni wyszli. Budzimy się – nie znamy okolicy, wiemy tylko, że niedaleko jest dworzec. Kilka godzin nie było żadnego wojska – trochę jeszcze było wojska polskiego, bo jeszcze chodzili Polacy w mundurach. Wieczorem czy na drugi dzień już były wojska rosyjskie. Wojska rosyjskie były bardzo krótko, dzień, może dwa. Wiem, że rozmawiali z ojcem. Ojciec znał język rosyjski, bo służył w armii [carskiej]. Później był w niewoli niemieckiej. Wydostał się z niewoli, uciekali przez Słowację i wrócił do kraju. Później był w armii Hallera.
Na drugi czy trzeci dzień przyszły wojska niemieckie. Niemcy w tym czasie byli też może dzień, dwa. Zachowywali się swobodnie, było gorąco, rozbierali się, myli. Zachowywali się zupełnie inaczej niż Rosjanie – Rosjanie nie rozmawiali z ludźmi. Wszyscy uciekali na wschód – myśleli, że spotkają się z przyjaciółmi. Pierwszy raz, jak przyszli Rosjanie, to od razu pozakładali organizacje żydowskie. Okazuje się, że myśmy zatrzymali się w domu Żyda. To był jego dom, ale mieszkał w śródmieściu, na górze. Rozmawiał z ojcem, mówi: „Niech pan tutaj mieszka. W piwnicy ma pan kartofle, możecie jeść te kartofle”. Faktycznie, była cała piwnica kartofli. W tym czasie nie było chleba. Myśmy z bratem poszli [po chleb]. Kolejki ustawiały się przed piekarnią, tam gdzie sprzedawali chleb. Żydzi, ci w opaskach, zaczęli tak rządzić, że brata bagnetem wyrzucili z kolejki, a wstawili Żydówkę.

  • Co to były za opaski?

To była milicja sowiecka czy żydowska. Zachowywali się bardzo źle, [brutalnie w stosunku do Polaków]. Jak przyszli Niemcy, to ludzie zaczęli tych Żydów ganiać. Bo nawet ten [znajomy] Żyd mówi: „Panie, co te Żydy robią! Co oni robią!”. Faktycznie źle się zachowywali. Jak przyszli Niemcy, to ludzie zaczęli Żydów łapać i tłuc. Ale później Niemcy wycofali się na dwa dni i znów przyszli Rosjanie. Wtedy zaczęły się morderstwa. Zaczęli mordować tych ludzi, którzy popędzili Żydów. Po jakimś czasie znów przyszli Niemcy – widocznie między nimi taka była umowa („wy zróbcie swoje”). Jak przyszli Niemcy, to myśmy już zaczęli uciekać pieszo do Warszawy. Doszliśmy pieszo do [miejscowości] Piaski między Lublinem a Chełmem. Później do Lublina i z Lublina szliśmy torami. Dlatego torami, że może [będzie] jakiś pociąg. [Po drodze nocowaliśmy w Dęblinie. Widziałem jak grupa Żydów pracowała i śpiewała, że „Śmigły-Rydz nie nauczył nas nic, a Hitler złoty nauczył nas roboty”]. Dostaliśmy się do Warszawy. Jak przyszliśmy do Warszawy, to Warszawa już była zniszczona, spalona, mieszkanie ograbione.

  • W jakiej dzielnicy państwo mieszkali?

Na Grochowie (w tej samej dzielnicy mieszkam do dzisiaj), [na ulicy Kawczej]. Spotkałem się z kolegami, zaczynaliśmy już okupację. Już spotykaliśmy się. Nasze spotkanie wyglądało tak jak harcerzy – jak patrioci. Spotykaliśmy się, chodziliśmy na pola. Jeden z kolegów miał harcerską czapkę z lilijką.

  • Pan był w harcerstwie jeszcze przed wojną?

Tak, przedtem byłem zuchem. Jak się spotykaliśmy, to szliśmy na pola i rozmawialiśmy o tym, co się działo. Pamiętam, że było spotkanie, że Polacy zabili Igo Syma (to był aktor). Rozmawiało się, o tym, co działo się w Warszawie, na przykład jak miał przyjechać Hitler – różne były wspomnienia, niezbyt przyjemne. Chodziło się wszędzie, bo człowiek był jeszcze młody, to wszystko musiał wiedzieć. Takich młodych jeszcze w tym czasie nie bili, nie zabijali. Sprawdzali tylko, czy nie jest Żydem, bo na Żydów Niemcy źle patrzyli. Jak myśmy się spotkali, to zaśpiewaliśmy sobie „Jeszcze Polska…” i popłakaliśmy się. [Spotykaliśmy się w lecie częściej. W zimie natomiast rzadziej].

  • Czy to była już konspiracja czy bardziej spotkania koleżeńskie?

Tak, już zaczynała się konspiracja. [Ale tylko z kolegami, z którymi znaliśmy się bardzo dobrze. Bo dwóch z naszej klasy okazało się być folksdojczami. Tłumaczyli nam, że ich mama jest Niemką]. Znalazł się starszy od nas kolega, od razu jak spotkał się z nami, to mówi: „Wiecie co? Niemcy jeżdżą…”. Praca nasza, na samym początku, polegała na informacji, jakie samochody jeżdżą, gdzie? Niemcy mieli każdy samochód oznakowany. Jak jechała kolumna czy kilka samochodów z jakimiś znakami – to może być koniczynka, tygrys, lew – na drzwiach samochodów były różne oznaczenia (poza numerami). Samochodów nie było dużo – dwadzieścia czy trzydzieści samochodów przejechało Grochowską w stronę Wawra, to już była informacja. Starszemu koledze donosiło się, co się działo. Nazywał się Witek Nowakowski. Jak już byłem głęboko zaangażowany – bo już byłem w prawdziwej konspiracji – u Witka w mieszkaniu była złożona przysięga. Przychodziliśmy złożyć przysięgę najwyżej parami i rozchodziliśmy się też parami albo pojedynczo, tak żeby to nie zwracało uwagi, nawet sąsiadów.

  • W którym roku został pan zaprzysiężony?

Mam dokumenty w domu, mniej więcej, bo trudno [mi sobie przypomnieć]. [Przysięga odbywała się w domku jednorodzinnym – duży pokój przy ulicy Busolowej lub Tarczowej na Gocławiu]. Po Powstaniu też przyszedłem do domu – nic nie było. Mama spała u sąsiadki, to sąsiadka powiedziała: „Śpi pani pod własną pościelą”. Ale nie oddała. Nic nie zostało. Pamiętałem dłuższy czas, mam w notatkach, nie wiem, czy nie złożyłem tego w swoich wspomnieniach.

  • Jakie zadania spełniał pan już po zaprzysiężeniu?

[Zarówno ja jak i koledzy z drużyny wykonywaliśmy polecenia wydane przez Witka]. Po zaprzysiężeniu zbieraliśmy broń, bo nad Wisłą było zakopane bardzo dużo broni. Przynosiło się to na Gocław. Wtedy Gocław to były ostanie budynki przed Wałem Miedzeszyńskim, już nie było nic, tylko pola. [Broń] przynosiło się najczęściej do Witka, a Witek już dalej – można było przewieźć z miejsca na miejsce. Przewoziło się te rzeczy pod wskazany adres.
I ćwiczenia. Po jakimś czasie Witek był w drużynie egzekucyjnej. Pracował w elektrowni – na rogu Wybrzeża Kościuszkowskiego i Dobrej były biura elektrowni i pracował tam przy czternastym okienku. Był starszy od nas. Spotykaliśmy się na odprawie – raz czy dwa razy w miesiącu. Był instruktor, mieliśmy różnego rodzaju zadania. Musieliśmy poznać regulamin piechoty. To był granatowy podręcznik – jak katechizm – były tam wszystkie zadania wykonywane w wojsku przed wojną (jak salutować, jak zachować się, zmiana warty – wszystkie te rzeczy były podane w regulaminie).

  • Gdzie odbywało się nauczanie?

[Najczęściej odbywały się w domkach jednorodzinnych, ale też] w mieszkaniach. Tam gdzie były warunki, to przychodził instruktor i prowadził z nami zajęcia. […] Najważniejsze – jak znało się dowódców, to nie wolno było kłaniać się na ulicy, tylko trzeba było przechodzić tak, jakby się nie znało człowieka. To dla samego bezpieczeństwa. Witek był starszy, to był skierowany do podchorążówki, a ja i kilku kolegów skierowani byliśmy do szkoły podoficerskiej. O tym się nie mówi. Nawet nieraz Kaczyński mówi, że były szkoły podchorążówki, ale były też podoficerskie. Byliśmy skierowani do szkoły podoficerskiej. Było nas sześciu, ale szkołę podoficerską skończyło tylko trzech. Trzech instruktor odrzucił. Nie wiem, ile był z nami – teraz to trudno [określić], ale kilka miesięcy. Było dużo różnych zajęć, jak na taką szkołę podoficerską. Między innymi nawet trzeba było wiedzieć, jak się wchodzi do lokalu, jak trzymać nóż i widelec przy jedzeniu, bo już podoficer musiał te wszystkie rzeczy znać, tak że o tych sprawach na szkoleniu w szkole podoficerskiej była mowa.
  • Czy była też nauka strzelania?

Tak. [Ale przed nauką strzelania zapoznawaliśmy się w czasie zajęć. Należało rozebrać broń i ją złożyć. Tak było i z innym sprzętem wojskowym]. Myśmy wyjeżdżali [w okolice] Celestynowa. Tam spotkałem swojego nauczyciela ze szkoły zawodowej. To było strzelanie – nie było dużo pocisków, to dwa czy trzy i to w takich miejscach, tak byli rozmieszczeni, żeby w razie czego uciekać – [wiedzieć] którędy i w jaki sposób. Ale nic się nie działo w tym czasie, bo tak dużo tych spotkań nie było. Spotkałem tam swojego nauczyciela matematyki, widocznie był w podchorążówce. Palili papierosy. Jego dowódca powiedział, że kto pali, żeby zrobił zbiórkę, ile potrzeba papierosów. Zrobił zbiórkę: „Odlicz!”. Zameldował dowódcy tych, którzy stali w szeregu. Ale on też palił, a nie miał papierosów. [Tamten] mówi: „To jak to? Nie. Tak zrobiłeś, to nie będziesz palił papierosów. Chyba, że ci ktoś da”. Bo zameldował, ale nie podał siebie. Powinien zameldować i powinien podać wszystkich plus siebie. Później zaczęli śmiać się z niego. Niektóre spotkania były śmieszne.
Jak skończyłem tę szkołę, to [było] dwóch kolegów – już dorastaliśmy, byliśmy w takim wieku, że oni mieli sympatie – i jeden z kolegów miał sympatię, dziewczynę, z którą chodziłem do szkoły. Nie była ładna – widocznie jemu się podobała. [Kolega] namawiał, żebyśmy zrobili napad na Niemca. Przedstawił to w takich kolorach, ale to był napad. Mówię: „Słuchaj, dowództwo musi wiedzieć, gdzie idziemy z bronią w ręku…”.

  • Co było celem napadu? Zabranie broni?

Nie. Celem napadu była grabież. Dowiedziałem się już później, bo nie poszedłem. Namówił kogoś innego i poszedł kto inny. Było trzech, czterech – poszli i zrobili napad. Nie zabili nikogo, tylko ograbili. Zabrali ciuchy… Nie wiem. Słyszałem później, po miesiącu czy dwóch, że bardzo szybko zostali aresztowani. U jednego, Galińskiego, była służąca ze wsi, znała Niemca. Powiedziała Niemcowi, że przynieśli coś – widocznie musieli mówić, skąd to wzięli. Powiedziała, aresztowali jednego, przyjechali do drugiego, aresztowali. Mieli [ich] rozstrzelać. Było [obwieszczenie] (Bekanntmachung) vis-à-vis Ordynackiej (zawsze były te [obwieszczenia]), że zostali rozstrzelani, ale nie zostali rozstrzelani, bo jeszcze pisali listy z Wału Nadatlantyckiego. Rodzice jednego z nich widocznie musieli mieć kontakt z Niemcami, że nie zostali rozstrzelani, tylko wywiezieni na Wał Nadatlantycki, coś budowali. Jeszcze siostra jednego mówi: „Żyje” – bo jeszcze pisał stamtąd listy. Ale po Powstaniu już ich [nie spotkałem]. Widocznie tam zginęli – albo od bombardowania, albo zostali tam zgładzeni. Jeden z tych kolegów był przypadkowo wypuszczony z Pawiaka. Dowiedziałem się, że przyjechał do domu, nie zdążył się dobrze wyspać i Niemcy go zabrali z powrotem, bo widocznie pomyłkowo był zwolniony. Jak patrzyłem na [obwieszczenie], to było, że tam zginął – Edward Stępień. Ja byłem na Pawiaku dwa dni.

  • Dlaczego pan znalazł się na Pawiaku?

Jechałem z pracy, z kolegą. Miałem Ausweis, pracowałem w straży, w mundurze (w Powstaniu też chodziłem w mundurze).

  • W straży pożarnej?

[Byłem sanitariuszem w szpitalu dzieciątka Jezus na oddziale chirurgicznym, a koledzy w Szpitalu Maltańskim (tego szpitala już nie ma). To była służba sanitarna]. Tak. Myślałem, że jak mam Ausweis, to mnie nie ruszą, a nawet nie sprawdzali Ausweisu, tylko do budy. Budy stały vis-à-vis Kawczej. Ktoś zawiadomił brata (miał sześć czy siedem lat), przyszedł, to z daleka widział, że tam jestem. Miałem jeszcze ze sobą „Biuletyn Informacyjny” (dwa czy trzy). W budzie, na wysokości bazaru, zdążyłem włożyć to w but. Tak zajechaliśmy na Pawiak. Na Pawiaku, jak wprowadzali do cel, to bili. Jak mnie chciał kopnąć, to uciekłem z tyłkiem i mnie nie kopnął. Później nas wywozili na wschód – prawdopodobnie do Majdanka, w tamtą stronę. Po drodze ktoś otworzył wagon – ktoś musiał otworzyć z zewnątrz. Kto był sprawny, wygimnastykowany, to kto chciał, to wyskakiwał. Już w celi, w więzieniu na Pawiaku niektórzy płakali. Handlowałem ciastkami. Ojciec kolegi robił kruche ciastka, to rozwoziłem ciastka po sklepach (tak samo handlowałem wódką). Miałem ze sobą ciastka i od czasu do czasu po jednym zjadałem. Jak nas wywozili, to kto chciał, kto czuł się pewniejszy, to wyskakiwał. Przecież myśmy nie wiedzieli, gdzie nas wywożą. Niemcy strzelali, ale było ciemno, noc, to strzelali prawdopodobnie na wiwat. Strzelali, jak uważali, że może kogoś trafią. Już wiedziałem, że jeden z kolegów z Witolińskiej zginął – nie wiem, czy z tego wagonu, czy z innego, czy ktoś otworzył kilka wagonów. Widocznie kolejarze, jak [robili] coś na stacji – może już na Wschodnim (bo wozili na Wschodni) nie zamknęli, a ktoś próbował i otworzył? W każdym razie udało się jakoś.

  • I piechotą pan dotarł z powrotem?

Tak – do Karczewa, do kolejki – ciuchci. To już blisko. [Okolice warszawy znałem bardzo dobrze, jeździłem na rowerze, handlując artykułami żywnościowymi. Jeździliśmy drogami wiejskimi, było bezpieczniej. Znałem wielu sołtysów, którzy kierowali na kwatery, żeby się przespać, dlatego wyjeżdżaliśmy tak, żeby noc spędzić na wsi – kolację mielismy z łowy, a chodziliśmy zawsze głodni].

  • Jak pan wspomina Żydów w tych czasach?

[Żałowałem ich, ale nie miałem na to wpływu.
Wcześniej na tej trasie, którą wracałem z transportu, Żydzi mnie okradli i wyskoczyli z ciuchci. Wiozłem kaszę jaglaną. Popłakałem się].
Mieszkałem na Kawczej, vis-à-vis mieszkał Pioruński. Pioruński był komisarzem – stopnie w policji [były] takie jak dzisiaj. Nosił broń – normalnie, [nawet] jak pracował w ogródku, to miał kaburę, każdy mu zazdrościł, że mógł się przynajmniej pogimnastykować. Mieliśmy też broń różnego rodzaju na tych spotkaniach. Do nas przychodził instruktor – miał papiery, że jest Ukraińcem, tak że mógł mieć ze sobą broń. Przynosił i ćwiczyliśmy – bez naboi, musieliśmy rozebrać, składać. (Później też tak uczyłem swoich [żołnierzy]. Dostałem sekcję po skończeniu [szkolenia] i też musiałem tak samo robić). Pioruński – jego nazwisko jest w kościele, miał czterdzieści dziewięć lat, jak go rozstrzelali.
Nosiliśmy paczki do getta. Z początku do getta można było pójść, ale to był tylko dzień, dwa czy trzy – krótko. Starsi ode mnie koledzy wyskakiwali [z tramwaju] do getta, handlowali w getcie i wskakiwali z powrotem, bo tramwaj jeździł Chłodną, Żelazną. Później już nie było wolno. Nosiłem [Pioruńskiemu] paczki, on za to mi płacił (nie tylko mnie, bo miałem kilku takich kolegów jak ja). Nosiło się paczki – czekaliśmy na Siennej, w bramie, od podwórka, a on nosił do getta, było wejście. Przychodził do nas, brał paczki i znów nosił. Ktoś musiał go – albo gestapo, albo żydowski policjant, albo polski – [sypnąć], prawdopodobnie. Nie wiem za co, ale aresztowali go i rozstrzelali. Tyle widziałem Żydów, taki miałem kontakt z Żydami.

  • Chciałam zapytać o życie codzienne z czasów okupacji. Pracował pan w straży pożarnej – czy często jeździł pan na akcje gaśnicze?

Nie. Jak była akcja, to wiadomo – czy tramwaj się wywrócił, czy coś [się stało], to trzeba było [jechać]. Ale ja byłem sanitariuszem. [Na ulicy Polnej mieliśmy spotkania informacyjne związane z wypadkami]. Byłem na kursie w szpitalu Dzieciątka Jezus. Wchodziło się od Nowogrodzkiej, pierwszy pawilon chirurgiczny. Byłem szkolony jako sanitariusz. Pracowałem jak najdłużej, bo dawali jeść. Jak pracowałem miesiąc, to chciałem jeszcze drugi miesiąc. Były siostry zakonne. Byłem przy wszystkich operacjach. Jak była operacja, wbijali gwóźdź, to niosłem jedną i drugą płytę, włączali prąd – zdjęcie – nosiłem niżej, przynosiłem, patrzyli, czy gwóźdź idzie dobrze, czy źle. I – opatrunki. Były długie sale, byli ciężko chorzy – jak na chirurgii. Byli tacy, którzy już nie chodzili, mieli odparzenia. Kiedyś przywieźli jednego – też nie wolno było, ale… To zrobiłem, też niepotrzebnie, bo przywieźli człowieka – po jakiejś akcji – tak naszpikowanego [pociskami]… Tyle miał pocisków, ale był przytomny – powiedział, gdzie mieszka, żeby zawiadomić rodzinę. Poszedłem zawiadomić rodzinę, a tam ktoś mi powiedział, pod tym adresem, że on nie zna takiego. Później zorientowałem się, jak powiedziałem kolegom. „Po cholerę tam chodziłeś!”. Jak przyszedłem na drugi dzień rano, to już nie żył. Nie można go było uratować, bo był tak postrzelany. Moja praca polegała na… Jak najmniej pracy, bo trzeba było [spotykać] się z kolegami, więcej siedzieć w domu jak w pracy. Tylko że trzeba było.

  • Kiedy pan dostał własną sekcję, którą przygotowywał pan do Powstania?

Po skończeniu szkoły podoficerskiej, która się nazywała Szkoła Młodszych Dowódców, to było na początku 1944 roku]. Dostałem sekcję i z nimi miałem zajęcia, takie same zajęcia. Miałem książkę (i skrypty) wydaną w czasie okupacji. Książkę trzymałem w komórce. Książka była pułkownika… ten pułkownik później był generałem. Była to topografia, tereny. Myśmy z topografii mieli jak najmniej zajęć, bo myśmy mieli walki uliczne. Przerabiało się przede wszystkim walki uliczne, żeby znać dobrze okolice. Niektórzy koledzy narzekali, bo [na przykład] z Grochowa był przydzielony na Mokotów. Nie znał ulic, nie wiedział gdzie, którędy uciekać. Dużo ginęło właśnie przez nieznajomość terenu. Poza tym trzeba było mieć już wyczulony słuch – skąd pociski. Wtedy wiedziało się, że jak słyszy się pocisk, to już jest dobrze, bo przynajmniej ten pocisk już przeleciał. Najgorszy jest ten pocisk, którego się nie słyszy.

  • Jak wyglądały zajęcia z topografii? Czy jeździł pan z kolegami do innych dzielnic?

Wszystko po mieszkaniach. [Ja z kolegami nie jeździłem. Koledzy jeździli parami i dzielili się z nami informacjami. Ale nie wiedzieli, co zwiedzać, bo nie wiedzieliśmy gdzie będziemy. Spotkania odbywały się między innymi Pradze]. Raz bazylika na Pradze, drugi raz na koniec [linii] 24, [chyba ulica] Księcia Janusza – tam gdzie było najbezpieczniej. Albo Gocław. Gocław to były pola.

  • Czy mieli panowie zajęcia terenowe, że chodziliście po mieście i poznawaliście [okolicę] czy tylko z mapy?

[Nie było żadnych zdjęć, żadnych notatek, tylko wszystko na pamięć]. Trzeba było znać ulicę, bo sama mapa to jeszcze nie wszystko. Trzeba było dobrze mapę rozpracować. Teraz są sztabówki, a przedtem można było tylko pójść i popatrzeć jak, którędy, gdzie. Przecież w Powstanie przeprowadzali ludzi do Śródmieścia i dalej. Ode mnie – „Pchełka” – poszedł na urlop, to trafił z ulicy Przemysłowej aż na Żelazną. Przyszedł z urlopu, przyniósł mi ryngraf od kolegi, który mieszkał na Żelaznej. Tak że to też przeprowadzali tacy, którzy znali każde przejście.

  • Czy wiedział pan od początku, że przygotowuje się do Powstania?

Tak, bo myśmy już chodzili na punkty. Krótko przed Powstaniem już się o tym mówiło. To nie były takie informacje, jak by się teraz mówiło. O godzinie „W” nie wiedziało się nigdy. Byliśmy nawet na punkcie, ale nie było co jeść, to trzeba było pójść do domu. Przecież myśmy na punkcie jedli kostki – kawę z cukrem. [Były] takie w wojsku – nie wiem, czy w niemieckim wojsku, skąd były te kostki. Zjadło się kostkę czy dwie, ale to nie było jedzenie, trzeba było jeszcze pójść do domu i coś zjeść, kawałek chleba. Ze wszystkim było krucho.
  • Kiedy został pan przydzielony do „Kryski”?

Już w Powstanie. Byłem na Przemysłowej. Miałem pójść na Ochotę. Byłem na Przemysłowej na obiedzie […] – pierwsze strzały. Może to było krótko przed Powstaniem (z zegarkami nie było tak jak dzisiaj, że każdy [miał]). Już byli zabici i byli ranni. Coś już zaczęło się dziać. Już była jakaś akcja, zatrzymali samochody. Samochód wiózł kilku Francuzów do roboty, bo byli tutaj w niewoli. Niemcy poddali się, samochód został, ci ludzie zostali. Zaczęło się coś dziać. Jeszcze nie było takiego dowództwa, że już tutaj jest dowódcą ten czy tamten. Pierwszym dowódcą był kapitan „Sęp”, jak mówi… Trudno mi powiedzieć, to historia może ocenić, bo nie znałem dowódców. Dowódców poznawało się dopiero po jakimś czasie – drugiego, trzeciego dnia. Pierwszego czy drugiego dnia to widziałem hrabiego Ledóchowskiego w mundurze. Później zabił go „Sęp”. Później już „Sęp” był w mundurze. Jak zostałem dowódcą drużyny, to porucznik „Janek” (czy „Janusz”) kazał mi zrobić zbiórkę. Musiałem zrobić zbiórkę i zameldować jemu. Już wiedziałem, jak się melduje. Nie zameldowałem tak jak mój nauczyciel, tylko podałem ilość żołnierzy i siebie też. „Dobrze, to jesteś dowódcą drużyny”. Tak się zaczęło. Później trzeba było od razu rozstawić posterunki. We wspomnieniach podałem, ile posterunków, gdzie rozstawiałem posterunki, bo w międzyczasie zachodziły zmiany, powiększaliśmy swój teren na Powiślu. Z początku było tylko do „Blaszanki”, później zajęliśmy bloki BGK, tak że teren powiększał się.

  • Czy na początku sierpnia walki były ciężkie? Czy trzeba było walczyć o każdy dom? Czy Niemcy łatwo oddawali teren?

Na początku nie, dlatego jak słyszę o bohaterstwie, to… Były momenty, gdzie faktycznie… Może na Starówce, może gdzieś takie były, gdzie walczyło się o każdy [dom]. Tu się walczyło – jeżeli o każdy dom, to nie tak, że trzeba było przykładać plastik do ściany rozbijać i zajmować. Po prostu każdy oddział starał się opuścić [budynek] we właściwym czasie. Tak jak Niemcy uciekali, tak samo i myśmy uciekali. Kilku zabili, to już nie było co bronić. „Bronek” był ranny, stracił oczy, mówi: „Dobijcie mnie, nie widzę nic!”. Cały pokrwawiony. Nikt go nie chciał dobić, bo jak zabić kolegę, jak przed chwilą razem z nim strzelaliśmy do nieprzyjaciela? Dlatego że dostał akurat po twarzy, to go dobić? Wtedy trzeba było wycofywać się. Brało się pod rękę i wycofywało się. To były ciężkie walki, ale…

  • Czy walki i wymiana ognia toczyły się na ulicach czy strzelali także z domów?

[Po kilku dniach Niemcy też zajęli takie stanowiska, z których strzelali, na przykład z kominów. My nie byliśmy im dłużni, też mieliśmy bardzo dobrych strzelców]. Z domów, z ulicy, z okien. Układało się lusterka, patrzyło się, czy ktoś idzie, czy nie idzie – to jeżeli chodzi o dzień. W nocy wystawiało się jak najbliżej takich miejsc, gdzie ewentualnie można było nieprzyjaciela albo zaatakować, albo zastrzelić – tak rozstawiało się posterunki. Moje zadanie, jako dowódcy drużyny – musiałem całą noc chodzić po posterunkach, żeby nie spali. [Generał] Świerczewski – jak żołnierz zasnął, to Świerczewski go zabijał. Tak przynajmniej słyszało się o nim, że zabijał żołnierza, jak [ten] spał. A ja musiałem chodzić. Jak był jeden, co zawsze spał, to musiałem z nim wystawiać jeszcze dwóch.

  • O jakim Świerczewskim pan mówi?

O generale Świerczewskim. Podobno zabijał ludzi – jak ktoś zasnął na posterunku, to zabijał (dlatego dawało się przykład).

  • Czy byliście dobrze uzbrojeni?

Nie bardzo. Ale mieliśmy kilka gatunków karabinów: Lebele, Berrtery i mauzery. Do każdego gatunku była inna amunicja]. Miałem dwa pistolety. Z początku miałem walthera, a później fm-kę. Waltera dostałem od kolegi, który właśnie zastrzelił „Gwiazdkę”. Zabił go przypadkowo, bo to przecież był wypadek. Miałem nowiutką fm-kę, rok [produkcji] 1944. Zajmowałem bloki BGK. Przeprowadzałem rewizje u Niemców, folksdojczy. Niemców już nie było, pouciekali, ale zostały rodziny. Na przykład – co meldowałem – był dzieciak i babka. Powiedziała, że mąż jest… Widziałem, bo [były] zdjęcia. Jak przychodziliśmy, to zdjęcie, książka i na książce… „Co to jest?”. Heil Hitler! To już dzieciak powiedział, to wiadomo było, że to folksdojcze. W stojącym zegarze znalazłem broń i amunicję – właśnie fm-kę, który nosiłem ze sobą.
Zajmowałem kwaterę na blokach BGK. Zająłem blok i musiałem wysiedlić dyrektora fabryki „Philipsa”. To był obcokrajowiec, jego Niemcy nie ruszali. Miał żonę, służącą, był u niego zastępca dyrektora. Jak Niemcy wycofali się, jak zająłem ten dom, to czwarta nad ranem... Musiałem [dyrektora wysiedlić], dostał miejsce na tyłach, ale powiedziałem, że wszystko, co jest w domu, będzie nieruszane, może zawsze przychodzić i wziąć to, co będzie chciał. Spotkałem go po Powstaniu. Jak zobaczył mnie, to pokazał tylko palec na ustach. Był w towarzystwie. Tylko do mnie, żebyśmy nie mówili nic. Widocznie zbierał materiały z urzędem bezpieczeństwa – to, co rozkradli czy wywieźli [z fabryki „Philipsa”], zbierał te materiały. Nigdy więcej nie miałem z nim kontaktu.

  • Jakiej był narodowości?

Holender. [Ale musiał być zorientowany, że mnie strzegł].

  • Chciałam zapytać o wypadek, o postrzelenie „Gwiazdki”. Kto to był?

To był jeden z tych, którzy zatrzymali pierwszy samochód, byli tam więźniowie francuscy. Było kilku Francuzów i chyba Francuzka. Francuzów spotkałem po Powstaniu. Wszystkich obcokrajowców, Francuzów, Turków wywozili po Powstaniu do Częstochowy i z Częstochowy byli rozsyłani do swoich krajów. Francuzi mnie poznali. Byłem dowódcą, nie musiałem wszystkich znać, ale oni mnie wszyscy znali.
Jak zginął „Gwiazdka”? Przynieśli broń z Mącznej. Na Mącznej była rusznikarnia, gdzie naprawiali karabiny, produkowali granaty – kawałek pospawanej rurki, materiał wybuchowy, lont. „Filipinki” – różnie nazywały się te granaty. Nie zawsze były dobrze spawane – rzuciło się i nie wybuchł. Tak samo i niemieckie granaty – też nie zawsze wybuchały. Przynieśli broń i kapral „Kajtek” (później szukał śmierci i znalazł śmierć, po powrocie napisałem na jego grobie: „Tu był »Sowa«” –[koledzy, którzy przezyli] już wiedzieli, że żyję). [„Kajtek”] sprawdzał [dostarczona broń, gdyby karabin] strzelał w górę, [to by strzelił Panu Bogu w niebo, a on trzymał karabin lufą w dół] i rykoszetem zabił „Gwiazdkę”.
Piszą w książce, że „Gwiazdka” zginął u mnie na blokach, a na blokach zginął żołnierz „Maksa”. Kilka dni przed wybuchem „goliata” przyszedł oddział ze Starówki czy ze Śródmieścia. [Człowiek], który tam był, mówił, że zna tę sprawę – mam w książce, że „Maks” był w Armii Ludowej. Nie miał pseudonimu „Maks”, to był żołnierz „Maksa”. Żołnierz, który tam wisiał, miał taką czapkę jak mieli Rosjanie, z czerwoną gwiazdką. Jak Niemcy zaczęli atakować, to byłem u siebie – tam gdzie miałem kwaterę, na pierwszym piętrze (nieraz jak przechodzę ulicą Rozbrat, to patrzę na te okna). Podjeżdżał czołg i podnosił lufę na wysokość mniej więcej mojego okna. Szybko poleciałem wyżej, na strych. Na strychu wszędzie były posterunki i strzelali do Niemców. Jak czołg był uszkodzony, gąsienica była zerwana, krążył, to filizjerzy też krążyli wokół tego czołgu. Chłopaki z góry strzelali, ale do chłopaków też strzelali. „Maks” był ranny w rękę, zabrali go do szpitala. W międzyczasie jak podjechał czołg, to drugi czołg zaczął go wyciągać. W międzyczasie puścili „goliata”. „Goliat” wybuchł od strony Rozbrat i wysadził bramę. Nie wjechał do środka bramy, tylko na początku bramy i wysadził cały trzypiętrowy dom. Zahaczył nogą o dach ze stropem i tak wisiał.

  • To był ten żołnierz od „Maksa”?

[Tak, wisiał jeszcze w zimie]. Od „Maksa”, a nie „Gwiazdka”, tam już „Gwiazdki” nie było. Poza tym tam gdzie stali w tym czasie Francuzi, już byli Niemcy. Kilka osób ode mnie zginęło, bo myśleli, że jeszcze zdążą przelecieć do następnego budynku. Zostali zastrzeleni, bo już Niemcy zlikwidowali drużynę „Newady”. Od Łazienkowskiej do Przemysłowej był [plutonowy] „Newada”, a od Przemysłowej do połowy domu stałem ja, od połowy domu już [podporucznik] „Kret”. Takie były posterunki. Już tam „Newady” nie było, już ludzie wycofywali się (niektórzy nad Wisłę, niektórzy przepłynęli przez Wisłę). Na przykład mój dowódca, [podporucznik] „Sas”, to nie wiem, czy mógłbym policzyć na palcach, czy kiedyś był u mnie na blokach. Był wtedy u mnie, jak zajmowaliśmy ten teren. A ponieważ ładnie śpiewał, był towarzyski, to więcej przebywał w dowództwie na Czerniakowskiej.

  • Czy Francuzi też walczyli po stronie powstańców?

Tak, normalnie podłączyli się, tak jak „Gwiazdka” podłączył się do jakiegoś oddziału. Czy był u [plutonowego] „Byczka” [ochotnika z czynnej służby], czy w innej drużynie – nie wiem. U mnie nie był, tak że nie mogę nic powiedzieć o ludziach, którzy byli w innych drużynach.

  • Czy w pana drużynie był ktoś innej narodowości?

Byli Słowacy. […]. Ze Słowakiem… jest zdjęcie. […]

  • Czy miał pan bezpośredni kontakt ze słowackimi podoficerami?

Tak. Nie mogę przypomnieć sobie pseudonimu tego Słowaka. Nawet jak jest jakaś uroczystość, to ten pluton Słowaków… [Dowódcą tego plutonu Słowaków był podporucznik „Stanko”].

  • Czy dobrze mówił po polsku?

Dobrze, normalnie, bo to byli ludzie, którzy prawdopodobnie tutaj mieszkali, żyli. Dowódca plutonu Słowaków był fotoreporterem. Miał pluton Słowaków, a miał tyle samo ludzi co ja. Ja miałem drużynę, a on miał pluton. Znało się tych ludzi po imieniu. Tamaradze – to pamiętam, bo to takie niespotykane imię. Był z zawodu fotografem. Spotykałem go nieraz na ulicy, miał kawiarnię, każdy jakoś musiał żyć.
Miałem z nim przygodę. Zajmowałem po nim posterunki na blokach BGK.
W 1963 roku spotkaliśmy się na Chmielnej, bo tam był ZBoWiD. W tym czasie jeszcze żył „Kryska”, „Tur”, żyło dużo oficerów, „Sas”. Poszliśmy tam z „Sasem”. Poszliśmy tam na pierwsze piętro, patrzę – on jest. To już 1963 rok, „Sas” pyta się „Stanki”: „Poznajesz?”. – „Poznaję”. Przypominam mu: „Jak zajmowałem posterunki, to pan zawadził stenem o rurę, strzelił pan i ranił pan »Matkę«”. – „O rany! To nie ja!”. Wszyscy w śmiech, i „Kryska”, i wszyscy oficerowie zaczęli się śmiać. Nie przyznał się do tego. [Powiedział]: „To mój zastępca” – już się nic nie odzywałem. To właśnie taki przypadek. Mógłby i zabić przecież. Źle zabezpieczył Stena. […]

  • Wspominał pan o Żydzie, który brał udział w Powstaniu.

Właśnie u „Maksa” był Żyd, „Bolesław” (też przeżył). Ten Żyd miał Parabellum – kawał gnata. Prosił wszystkich, żeby go zabić. Nikt nie chciał go zabić. Jak spotykaliśmy się po wojnie: „Popatrz, jak byśmy zabili tak tego Żyda, to byśmy siedzieli. Karę śmierci byśmy dostali za Żyda”. On też się nie zabił. „Przecież masz swój [pistolet]. Możesz sam się zabić”. Nie chciał sam się zabić, chciał, żeby jego zabić.

  • Dlaczego?

Niemcy atakowali, codziennie coś się działo, to chciał, żeby jego zabić. Nikt go nie chciał zabić i jakoś przeżył. Pytałem się „Maksa” czy „Bolesław” żyje. Żyje, utrzymują ze sobą jakiś kontakt. Z „Maksem” jakiś czas utrzymywałem kontakt, ale po dziesięciu czy piętnastu latach, z początku nie. Słyszałem od kolegów, że jest w UB czy w milicji, komendantem milicji. Był w Armii Ludowej, tak że z nimi nie miałem kontaktu.

  • Jak układały się stosunki z Armią Ludową podczas Powstania?

Nie było żadnej różnicy. Był podporucznik „Stach” – Paszkowski. [Podobno pomagał niektórym akowcom. Jednego znałem, był moim żołnierzem]. Ponieważ byłem na blokach BGK, to miałem wszystko. Kto co chciał – z kolegów, którzy mieszkali – to każdemu mogłem dać, były szafy pełne różnych ubrań. W jednym pokoju były same aparaty radiowe. Fachowcy mogli sobie z tego coś zrobić. Była żandarmeria, to co kto chciał – zgłosiłem. Miałem [bardzo] dużo konfitur. Najbardziej smakowały mi konfitury z agrestu, najwięcej jadłem agrestu. Niemcy umieli te rzeczy robić, wszystkiego było bardzo dużo. Oddawałem te rzeczy do szpitala, bo co z tym robić? A wódek ile było! O rany! Też się piło.

  • Chciałam zapytać o życie codzienne w czasie Powstania. Czy nie było problemów ze spaniem, z wodą?

Były, dlatego narzekam na tych, co napisali… Ja nie miałem żadnych problemów. Wiadomo, że nie chodziłem spać w piżamie, tylko spało się w tym, w czym się chodziło. Z myciem też były kłopoty, ale myśmy mieli wodę w kaloryferach albo musieli przynieść Niemcy. Tu nie mieliśmy żadnego problemu, bo była Wisła, gorzej było w Śródmieściu, bo trzeba było pompować. Ze spaniem też nie było specjalnie problemów. Miałem taki problem, że gdziekolwiek chciałem spać, to musiałem powiedzieć gdzie. Przecież trzeba było przynajmniej się zdrzemnąć, bo człowiek szedł i spał. Nie spało się nigdy tak, żeby się człowiek rozebrał – chyba że jakaś dziewczyna była, to co innego. Wtedy to trzeba było. Miałem już przecież dwadzieścia lat. A byłem taki chłopak dość… Podobałem się. Dziewczyny rzucały się, bo to mundur, dwie belki, żołnierz polski. Polacy są patriotami, tak że te pierwsze dni były bardzo przyjemne. Później – wiadomo, trzeba było mundur ściągać i zakładać ciuchy nie wiadomo jakie. Spodnie miałem [powyżej pasa], musiałem zawinąć.
  • Jak wyglądały kontakty męsko-damskie?

Oj! Były bardzo przyjemne. Wiedziało się, że żyje się raz i krótko. Dziewczęta były sympatyczne. Do mnie przyszła „Borsza” – od „Stacha”. „Stach” był oficerem Armii Ludowej. Później nawet pobili się z Moczarem o stanowiska w komitecie centralnym. „Stach” nawet pomagał kolegom z Armii Krajowej. Chciał, żebym do niego przyszedł. Przez kolegów [dowiedział się] – „»Sowa« żyje”. Bałem się przyjść do niego. Przysłał „Borszę”, bo nie mieli gdzie spać, a ja miałem wszystko – materace, kołdry czy pierzyny – nie wiem, co wtedy było potrzebne do spania. U mnie na blokach było wszystko, Niemcy [szybko] zostawili – jeszcze paliło się cygaro – nie brali rzeczy. Mnie było [to] niepotrzebne. Zbierałem krawaty. Miałem chyba ze sto krawatów. Nie wiem, czy chodziłem w krawatach czy nie, ale miałem bardzo dużo krawatów. […].

  • Mówił pan o dziewczynie.

A, dziewczyny były bardzo sympatyczne. Właśnie przyszła do mnie „Borsza” i została. Przyszła z żołnierzami, żeby zabrać, to dałem to, co chcieli, ile mogli unieść (bo trzeba było – nie tak jak ktoś napisał, że przychodził na bloki tak sobie meldować. Nie było dojścia. Trzeba było wpuścić i wypuścić, to tylko żołnierz mógł decydować, kto mógł do mnie przyjść albo ode mnie wyjść). Zanieśli to, a „Borsza” została. Dopiero na drugi dzień poszła. A to była ładna dziewczyna.
Miałem brata, był u mnie starszym strzelcem. Starszy brat, przystojny chłopak… Przed wojną kończył szkołę handlową. Miał w szkole zajęcia przysposobienie strzeleckie].
Po Powstaniu osiedliliśmy się w Częstochowie. Nie wiem, ilu nas wyskoczyło [z pociągu], ale pociąg nie jechał z [dużą] prędkością, tylko można było pozwolić sobie na takie skoki. Ale widocznie Niemcy lekceważyli, bo większość ludzi z Czerniakowa wywieźli pod Piotrków Trybunalski albo pociąg stanął w okolicach Częstochowy i kazali wszystkim opuszczać wagony. Tak że do Oświęcimia to tylko wywozili chyba z początku – może ze Starówki czy z innych dzielnic. Niektórzy żołnierze z Mokotowa – jedni trafiali do obozów jenieckich, a inni do obozów koncentracyjnych. Tak że trzeba było mieć w życiu trochę szczęścia.
Wiedziałem, że nie zginę, bo krótko przed Powstaniem, jak wypuścili Cyganów z obozu, to chodziła Cyganka i wróżyła. [To było] w parku Paderewskiego. Było nas pięciu, siedzieliśmy na ławce. Wróżyła. Nie chcieliśmy, ale przyczepiła się. Mieliśmy parę groszy i zaczęła każdemu wróżyć. Mnie wywróżyła, że będę żył długo, osiemdziesiąt dwa lata, że będę za granicą, będę bogaty. Ale nie przewidziała, że będą lekarstwa – żyję już dłużej. Bogaty nie jestem. Za granicą byłem, bo byłem na wycieczce w Berlinie, jak pracowałem. To tyle co byłem za granicą. Tak że trochę trafiła. […].
Tak że wiedziałem, że nie mogę zginąć. Były bombardowania. Ze łzami słuchałem, że nie żyje, bo jak był wypad na Port Czerniakowski, dużo chłopaków zginęło, „Sęp” był ranny, „Rozy” był ranny, a ja nie byłem ranny. A byłem w pierwszej linii. Z tyłu za mną koledzy mówili, że ja nie żyję. „»Sowa« już nie żyje” – bo tam tylu chłopaków leżało. Od tych chłopaków, którzy zginęli przed nami, braliśmy broń. Niemcy później wycofali się, też tam leżeli, to się od nich brało broń. Leżałem blisko, między pomidorami, bo tam rosły pomidory. Nie widzieli mnie. Ja też ich nie widziałem, bo odległość była taka, że tylko słyszałem, jak mówili. Łzy zakręciły mi się w oczach, że tak o mnie mówią. A ja żyłem, tylko nie mogłem nic powiedzieć, bo słyszałem przede mną Niemców. Ale walki ustały, przestali strzelać, Niemcy wycofali się. Wycofujemy się. Słyszałem, jak wycofywali się z tyłu, to i ja rakiem zacząłem się wycofywać. Jak wyszedłem za dom, wycofałem się, to żyję. „To musisz iść do »Rozego«, bo »Rozy« leży ranny na »Blaszance«”. Poszedłem i wtedy wypiłem, pierwszy raz w życiu, alasz. Upiłem się, dość dużo musiałem wypić.
Później były naloty. Tyle było różnych akcji – takich, gdzie była strzelanina. Do nas strzelali i myśmy strzelali. Słyszeliśmy, jak ludzi mordują na stadionie, ale to [było] w nocy. Słyszeliśmy tylko głosy. W tamtą stronę strzelało się, ale wiadomo było? Czy wystraszyło się Niemców, czy ktoś uciekł? Nie wiadomo było. Po prostu – strzelało się, już przestało się słyszeć jęki, krzyki – przestawało się strzelać. Ale Niemcy strzelali, mieli więcej broni i amunicji.

  • Czy wzięliście jakichś jeńców do niewoli?

Tak. To było właśnie nieszczęście, że... Nie miałem u siebie Niemców w mundurze. Jak miałem oficera inspekcyjnego (taki jest dyżur), to chodziłem wszędzie. Byłem w areszcie. Odwiedzałem wszystko – wolno mi było, bo miałem specjalną przepustkę. Byłem w areszcie – w szlachtuzie, gdzie rzeźnik miał [rzeźnię], siedzieli Niemcy w mundurach, oficerowie i nie oficerowie. Ale już pobici, pokrwawieni, muchy chodziły po twarzy. Popatrzyłem na nich, zamknął i dalej poszedłem zwiedzać – to tu, to tam. Obszedłem swój rejon i na tym kończyła się moja służba.

  • Czy miał pan kontakty z dowództwem Armii Krajowej?

[Tylko w sprawie „Kajtka” po wypadku z postrzałem Francuza „Gwiazdki”]. Mogłem mieć tylko bezpośrednio ze swoim przełożonym.

  • Czy mógłby pan przypomnieć?

Moim [ostatnim] bezpośrednim dowódcą był podporucznik „Sas”.

  • Jak pan go zapamiętał?

Zapamiętałem go w czasie akcji, razem ze mną zajmował bloki BGK. Później nie przebywał ze mną w pierwszej linii, bo tu było najniebezpieczniej. Bezpieczniej było w dowództwie. Mówiłem, że ładnie śpiewał. Oficerowie nie walczyli. Może w innych organizacjach, na innych frontach, to może dowódcy jakoś walczyli. W Powstanie dowódcy nie walczyli w pierwszej linii, tylko walczyli żołnierze. Przede wszystkim żołnierze. I z żołnierzami musieli być podoficerowie. Dlatego jak robią zdjęcia i wszędzie gloryfikują tylko oficerów, to mnie to się nie bardzo podoba, bo przecież wiem jak… Jeszcze ja to nic, ale miałem kolegów, którzy byli na Mokotowie czy w innych [miejscach], to jeszcze gorzej wyrażają się o oficerach. Tak że nawet gdyby był wywiad z takimi, to ośmieszaliby oficerów. Ja też mogę tak powiedzieć, bo były takie sytuacje, gdzie oficerowie sobie popili i chodzili tacy nabuzowani, a to przecież też była wojna. Byłem świadkiem, ale to ułamek, to jest normalne życie. Oficerowie byli dowódcami, ale co mogli dowódcy zrobić, jak z taką siłą Niemcy uderzali, gdzie żołnierze musieli opuszczać budynek. Musieli opuszczać pokoje – coraz dalej i dalej – a oficerowie nie byli przecież w pierwszej linii, tylko dowodzili.

  • Chciałam zapytać o historię z hrabią Ledóchowskim i z „Sępem”.

W tym czasie, jak to miało miejsce, to byłem na „Blaszance”. Miałem wolne, albo byłem w pogotowiu. W tym czasie na posterunku, gdzie wchodzili do Ledóchowskiego, chyba „Byczek” był dowódcą drużyny. To był przedwojenny plutonowy, mniej więcej w wieku mojego ojca. Też przeżył Powstanie, to był dobry fachowiec. W Powstanie mówi: „Słuchaj, »Sowa«, co robimy? Czy bierzemy legitymacje Armii Ludowej i zakładamy opaski? Bo to już front się zbliża. Nie wiadomo, co z nami będą… Wiadomo, co oni robią z akowcami”.
W tym czasie on miał posterunki. Przechodzili do Ledóchowskiego. Do Ledóchowskiego wszedł – wersji jest kilka – „Sęp” ze swoją obsadą (zawsze miał dwóch czy trzech oficerów, kręcili się koło niego). Weszli do Ledóchowskiego. Słyszałem – nic więcej nie mogę powiedzieć, tylko to, co słyszałem w czasie Powstania – że Ledóchowski był ranny i zabił go „Sęp”, rannego. Podobno tam była jeszcze ranna sanitariuszka – nie wiem. Słyszałem tylko, że był ranny. [Jedna wersja to, że miał pieszą akcję jako dowódca − nieudaną – zginęło kilku żołnierzy, natomiast druga, że „Sępowi” podobała się hrabina. Takie wersje krążyły]. Później przechodziłem przez [kwaterę] Ledóchowskiego, nie było innego wejścia do bloków, tylko przez teren Ledóchowskiego. Były tam piękne mieszkania, okręty w szklanych [gablotach] – to był bardzo dobrze utrzymany dom, pałacyk Ledóchowskiego. Był hrabią. Niemcy do niego przychodzili i odchodzili – w tym czasie, jak był ranny. Teraz był pogrzeb koleżanki z Powstania, miała osiemdziesiąt lat, tylko jedna długi czas żyła i tylko z nią utrzymywałem kontakt telefoniczny, bo nie chodziła już kilka lat. Na jej pogrzebie też była koleżanka z Powstania. Ta [koleżanka], która zmarła, zapisała się do zgrupowania „Kryski” po Powstaniu, a ta [druga] nie. Moja druga sanitariuszka też nie zapisała się do zgrupowania „Kryski”, po Powstaniu nie chciała – to jej nie odpowiada. Tak samo jak ja – zgłosiłem się do zgrupowania „Kryski” bardzo późno. Jak dawali kombatantom dziesięć dni urlopu, to wtedy zgłosiliśmy się, kilku kolegów. A tak – po co się afiszować? Żeby nas pozamykali? Nawet nie ujawnialiśmy się, nie mówiliśmy nic, że…

  • Ale jaką historię usłyszał pan od tej koleżanki?

Od tej koleżanki słyszałem o kolegach, którzy nie byli, a teraz są działaczami. Ona tam się urodziła i wychowała, to znała wszystkich. I ci koledzy z Powstania, którzy byli u mnie – u mnie też [była] zbieranina, miejscowi ludzie, [ochotnicy, nawet] złodziej. Jak Niemcy uciekali, to wszystkie zamki były pozamykane. Uciekali, ale drzwi pozamykali. Ale u mnie był taki, że wszystkie zamki otwierał. Tak że co chciałem, to był taki rudy i mogłem wszystko mieć, ale mnie nie było potrzebne, bo tam nie mieszkałem. Tylko krawaty miałem. Krawaty mi się podobały, to brałem krawaty.
Tak że ta właśnie koleżanka, która była na pogrzebie, to [w czasie Powstania] roznosiła zupę. Też była przecież – nie żołnierzem, nie w mundurze, ale pracowała, to też była odpowiedzialna praca. Musiała tę zupę zrobić, ludzie musieli coś jeść. […]. [Najczęściej była pomidorowa z makaronem. Bo podobno na terenie były magazyny z makaronem].

  • Czy słyszał pan o desancie berlingowców?

Tak, słyszałem, ale w tym czasie już mnie nie było w Warszawie.

  • Kiedy dla pana skończyło się Powstanie? W jakich okolicznościach?

Dla mnie Powstanie skończyło się, jak wybuchł „goliat”. Byłem przysypany i byłem tak pokancerowany, że wszyscy myśleli, że już jestem [martwy]. A ja byłem pokrwawiony, pokaleczony, bo z pierwszego piętra spadłem na parter, ale razem z gruzami. [Spadłem] od strony podwórka. Od strony ulicy – tam wybuchł „goliat” – słyszałem tylko jak jęczeli. Od pierwszego [piętra] przechodziłem po strychu, żeby zejść na dół do klatki schodowej. Na pierwszym piętrze chciałem wejść – przy oknie, bo wszędzie były posterunki – „Kapralu, nie ma miejsca”. I dzięki Bogu. Nie było miejsca. Wiadomo – okno i ściana, zaraz przy oknie. Stali tam, nie było już miejsca dla mnie, żebym coś zobaczył z jednej czy z drugiej strony (bo przecież z jednej strony ostrzeliwali). [Schodziłem] do klatki schodowej. W tym czasie, jak wybuchł „goliat”, byłem przysypany. Nie tak tragicznie, tylko byłem pokancerowany, byłem cały pokrwawiony.

  • Czy odkopali pana?

Nie! Ktoś jeszcze był. Z tej strony – od „Kreta”. Odgrzebali mnie, też musiałem się jakoś ruszać [i krzyczeć].

  • Czy trafił pan do szpitala?

Nie. Nie było tam szpitala. [Przeszedłem] tylko na tyły, do ostatniego bloku. Ale – organizm zdrowy… [Posterunki zaczęły zajmować oddziały „Radosława”. A ja z cywilami wycofywałem się na tyły ulicy Okrąg i stamtąd próbowaliśmy uciekać na Saska Kępę. A ja z księdzem jeszcze próbowaliśmy do kościoła. To był jego pomysł].

  • Czy długo trwała rekonwalescencja?

Do wyjścia, [a potem jeszcze jakiś czas po Powstaniu. Pierwszy przyzwoity opatrunek zrobiono mi w Milanówku]. Wojska już nie było. Ten Słowak nazywał się „Stanko”, był podporucznikiem. Ksiądz, [którego] jest tu kaplica – Stanek. Wycofałem się przy pomocy kolegów, i [ksiądz] chciał, żeby iść [z nim] do kościoła na Łazienkowską. [Szliśmy we trójkę” „Pchełka”, ja i ksiądz. Doszliśmy do ulicy Przemysłowej i już wojska nie było. Ja się przebrałem, a ksiądz się wrócił do ulicy Okrąg skąd przyszliśmy]. Poszedł do kościoła. On by żył, tylko przez głupotę albo nieświadomość… – nie powinien mieć czapki wojskowej. Żeby był tylko jako ksiądz… Miał też opaskę. Jego Niemcy złapali w tym czasie – ja zdążyłem się przebrać, a on miał czapkę i [opaskę], i dlatego Niemcy złapali go i powiesili. Żeby był tylko księdzem – nie wiem, bo esesmani przychodzili z księżmi, zabierali rannych i odnosili do szpitala. Ksiądz to ksiądz. Ale jak on był ksiądz i nosił opaskę i czapkę, to widzieli. Nie wiem, czy to byli „ukraińcy”, kto akurat mógł go aresztować czy złapać i powiesić. To jeszcze było przed przyczółkiem. To musiało być przed przyczółkiem, bo to przecież była kwestia kilku godzin.
  • A pan przebrał się w cywilne ubranie?

Normalnie, tak jak każdy inny, miałem chustkę na głowie.

  • Czy pan wyszedł w ludnością cywilną?

[Tak. Jeden Niemiec sprawdzał czy jest ślad odbicia od karabinu. Tych co mieli ślady – zabijali. Ja nie miałem śladu]. Z ludnością cywilną, bo ludność cywilną od razu wyprowadzali do pociągu i pociągiem na zachód.

  • Z którego dworca pan wyjeżdżał? Z Zachodniego?

Z Zachodniego (nazywali to kiedyś Czyste, Zachodni). Z tamtych okolic. Wszystkich tam prowadzili, do wagonów i od razu wywozili.

  • W jakim wagonie pan jechał? W towarowym?

Nie, osobowym.

  • Dokąd ostatecznie pan trafił?

Pociąg, [którym] jechałem, jechał wolno – tak jakby się zatrzymywał. Myśmy wyskakiwali. Z początku doszliśmy do Milanówka. W Milanówku miałem znajomych. Odszukaliśmy znajomych przed kościołem. Chciałem się gdzieś podłączyć, ale nie mogliśmy już dalej jechać, bo tam znów były łapanki. Spotkaliśmy znajomego, spaliśmy u niego jakiś czas na strychu, ale też nie było żadnych warunków. Ponieważ [przedtem] pracowałem w szpitalu Dzieciątka Jezus na Nowogrodzkiej, to tam [też] był szpital i poszedłem do tego szpitala. Spotkałem siostrę, która mnie poznała. Mówi: „Pracować tu, to tylko dół wykopać i zakopywać nogi, ręce – bo musieli amputować – ale spać nie ma gdzie”. Dała mi tylko witaminy, żeby zaspokoić głód. Trzeba było uciekać dalej.
Nie wiem, ilu nas wyskakiwało, ale myśmy się trzymali z bratem. Brat leżał w szpitalu ze znajomym z Częstochowy – „Pojedziemy tam”. Pojechaliśmy do Częstochowy. W Częstochowie po jednej stronie ulicy szedłem ja, po drugiej brat i szukaliśmy tego nazwiska. [Brat] wiedział, że [znajomy] mieszkał na ulicy Warszawskiej. Mieszkał nie na ulicy Warszawskiej, tylko obok, znaleźliśmy go. Do wyzwolenia już byliśmy w Częstochowie.

  • Jak pan zapamiętał wyzwolenie?

Tragicznie. Miałem buty z cholewami. Niewiele owało, by mnie zabili, bo kogoś już zabili. Powiedzieli, że to jest germaniec, i go zastrzelili. Ale ludzie tam krążyli, powiedzieli ruskim, że nie jestem germańcem, że jestem Polakiem. Ale jeden but już mi zdjęli, tylko [ruski] nie mógł założyć buta, bo miał bosą nogę, nie mógł wciągnąć buta na bosą nogę. Wyrzucił but. Już później nosiłem inne, długie spodnie. Tak wspominam ruskich, jak tylko przyszli. Od razu chcieli mnie zabić, dlatego że miałem buty. Jednego zabili, już leżał chłopak. [Ruskich bałem się więcej jak Niemców].

  • Wspominał pan, że w Częstochowie znaleźli się Turcy.

[Do Częstochowy zwozili wszystkich obcokrajowców, a Turków można było poznać po specjalnych czapkach]. W Częstochowie była wszelka swołocz. Zacząłem tam handlować z Żydami, z Francuzami. Trochę znałem francuski. Uczyłem się łaciny, miałem kolegów, co znali francuski, też się uczyli, to tak piąte przez dziesiąte – już w handlu mogłem się z nimi dogadać. Mam nawet zdjęcia w [ubraniu], które kupiłem. Nie miałem się w co ubrać, kupiłem od Francuza (bo dostawali paczki) marynarkę francuską z paskiem. Byli Turcy, mieli specjalne czapki. Byli tu w niewoli i też tam byli zlokalizowani. Były niezniszczone szpitale, to Rosjanie chodzili w piżamach po ulicach – ci, co już mogli chodzić. Francuzi też byli gdzieś zlokalizowani, ale później już wyjeżdżali (po kilku dniach wyjeżdżali). Poznałem Żydów, którzy przeżyli, to też ci Żydzi źle wyrażali się o Żydach z Rosji. Zwłaszcza po wypadkach kieleckich. Mówili, że przez Żydów z Rosji muszą stąd uciekać, bo ich mogą tu zamordować. „Co oni robią? Wszędzie – UB – Żyd, w milicji Żyd, na wszystkich stanowiskach Żydzi. Musimy uciekać, bo ci Żydzi tu mordują Polaków, a przecież Polacy nas ocalili”. I ci Żydzi powyjeżdżali, ale jeszcze z początku można było z nimi handlować.

  • Czym pan handlował?

Wszystkim, co się dało. Miałem marynarki, spodnie – co można było kupić i sprzedać, bo niczego przecież nie było. Jak już trochę znało się język, to było łatwiej zahandlować.

  • I zdecydował się pan na powrót do Warszawy?

Tak. Cały czas się o tym myślało, tylko tu nie było gdzie wracać. Trzeba było uzbierać parę złotych, żeby znaleźć jakieś lokum. Wszystko było zniszczone, spalone. Mieszkałem na Osieckiej, mieliśmy komórkę. W czasie okupacji handlowałem (tak jak i wszyscy handlowali) i dzięki temu, że handlowałem, to cała rodzina żyła. Jeździłem dobrze na rowerze, woziłem ciężary. Brat handlował skórami. Myśmy mieli zakopane w piwnicy skóry. To był towar chodliwy i drogi. [Brat] dawał to szewcom na Pradze. Sprzedawało się ten towar na bazarze Różyckiego. Jak myśmy wrócili, to w mieszkaniu nic nie było. Globus, zegar – to wszystko, co było w mieszkaniu do zabrania, to sprzedali, zniszczyli. Jak myśmy to odkopali z bratem (rodziny jeszcze nie było), to jak zobaczyli, to myśmy dużo pieniędzy za to wzięli. Wszystko sprzedaliśmy – część [w Warszawie], część w Częstochowie (w Częstochowie mieliśmy już lokum). Czekaliśmy tylko, bo mieliśmy jeszcze rodzeństwo, [które] było wywiezione do Niemiec, do Heidau (to jest koło Gliwic). Często byliśmy w Warszawie, po jakimś czasie dowiadujemy się, że idą nasi. Wyszliśmy na spotkanie. Brata miałem dzieciaka. Jak myśmy zaczęli się kłócić z bratem, to więcej pyskował po niemiecku, ja [go nie] rozumiałem. Ganiał tam z dzieciakami niemieckimi, to nauczył się niemieckiego. Nawet nie wiedział, że mówi po niemiecku.

  • W jakich okolicznościach było wywiezione pana rodzeństwo?

Po Powstaniu. Wszystkich z Warszawy wywozili [z Czerniakowa] po Powstaniu. Tylko że z Powiśla dużo wywieźli pod Piotrków Trybunalski, w okolice Częstochowy. Nawet tam szukałem rodziny, bo mówili, że są tam rodziny z Czerniakowa. Pytałem się – byli z [Przemysłowej, Solca, z różnych [ulic Warszawy], ale akurat mojej rodziny nie było. Później [chorowałem], trzeba było znów do szpitala, bo to ropiało, chcieli mi amputować nogę. Ale wtedy zaczęła już [pokazywać] się penicylina, już można było [się] wyleczyć. [Ja urodziłem się na Czerniakowie, tak jak moja cała rodzina. Dziadek był bardzo bogaty. Niemcy zabrali mu sto koni i podobno zwariował, ale podobno się wyleczył. Ojciec urodził się na ulicy Przemysłowej, mama na ulicy Szarej i dlatego na obiad przyjechałem na Przemysłową].

  • Chciałam zapytać o warunki w szpitalu powstańczym, w punkcie sanitarnym, na który pan trafił.

Tylko opatrunki. Tacy, którzy nie mogli chodzić, to leżeli na ulicach. Niemcy jak zajmowali [niektóre ulice], to jeden ze zdjęcia mówi, [kolega, który przeżył z mojej drużyny], że obok niego zabijali. Jego nie zabili. Później przyszedł ksiądz z Niemcami, zabrali go i wywieźli do Krakowa. Dużo [osób] z Powstania leżało w Krakowie, część w Milanówku. Zależało to od wielu rzeczy, no i od szczęścia. W życiu najważniejsze jest szczęście.

  • Wspomniał pan o księdzu Stanku. Czy zapamiętał pan też innych księży?

Nie bardzo. Był ksiądz, który odprawiał msze [w pierwszych dniach Powstania na terenie fabryki „Blaszanka”].

  • Gdzie odprawiał msze?

W przejściu. był stół. Ludzie młodzi przyrzekali sobie wierność – taką uczuciową wierność, że po Powstaniu, jak przeżyje się… Ja nie byłem taki wylewny. Miałem sympatie, dziewczyny, ale żebym obiecywał, że po Powstaniu pobierzemy się, to nie. [Byłem jeszcze „zielony”. Dziewczęta były bardziej odważniejsze i zdecydowane]. Spotkaliśmy się z kilkoma dziewczętami z tamtego okresu, miłe były te spotkania, powspominaliśmy sobie dawne czasy. Ale to przeważnie już były mężatki. Jak dzwoniłem do jednej, to: „Słuchaj, dzwoni do ciebie jedenastoletni” – bo nie widzieliśmy się jedenaście lat. Widocznie powiedziała w redakcji, że nie widzieliśmy się jedenaście lat, to jak zadzwoniłem – „dzwoni do ciebie jedenastoletni” – to już wiedziała, kto dzwoni. [Była dziennikarką, pracowała na ulicy Poznańskiej, ostatnio na Żoliborzu. Wychodziła do kawiarni i do pracy].

  • Czy był pan świadkiem powstańczego ślubu?

Byłem świadkiem, ale nie byłem na weselu, tylko z okna wypiłem. Faktycznie żenili się, to dałem im tylko prezenty – to, co chcieli, bo przecież miałem wszystko. Miałem te możliwości. Na przykład [też] w Powstanie ożenił się, jak opowiadał] Jeziorański, ale to nie było takie huczne jak na Powiślu. Na Powiślu, gdzie żenił się ten chłopak […], to akurat było przejście między [numerem] 23 i 25, bo po stronie Przemysłowej można było przejść do domu, gdzie można było przejść na stronę parzystą. „Newada” stał po tej stronie, od Łazienkowskiej do Przemysłowej, na Rozbrat. Tam do dzisiaj jest mieszkanie, gdzie przeprowadzałem rewizje. [Na ulicy Łazienkowskiej była Rektyfikacja. Mieliśmy beczkę wódki. Nazywaliśmy ją berberucha]. Mieszkał tam jakiś doktór niemiecki, ale też nikt go nie ruszał, bo był doktorem. Myśmy go nie ruszali, on nie uciekał z Niemcami, tylko miał zaufanie czy wiedział… Co mu mogą zrobić Polacy? Jest doktorem. Tam mieszkała też Niemka, gdzie przeprowadzałem rewizję, [skąd] miałem pistolet. […]. Domu Ledóchowskiego już nie ma. Wszystko jest przebudowane […]. [Miejsce], gdzie miałem kwaterę jest, ale dom z tyłu, gdzie mieszkał Holender, już był pusty (może już teraz jest rozebrany, bo byłem kilka lat temu).
Mam wspomnienia jak ze swoim dowódcą „Sasem” pojechałem samochodem [w 1974 roku], mówi: „Ty wiesz co, »Sowa«? Jak tu przyjeżdżam, to ciarki po mnie przechodzą”. Ja częściej [tam bywałem] – miałem kolegów, trochę inaczej to odbierałem. Poza tym jest tam już przebudowane, nie ma miejsc, gdzie się przebywało.

  • Czy miał pan kontakt z „Kryską” podczas Powstania?

Tak. Nawet śmieszne było spotkanie, wszyscy się śmieli, nie tylko ja. Był pogrzeb (może oficera) i z „Sasem” byliśmy na tym pogrzebie – dół wykopany na podwórku. Był „Kryska”, „Tur” – kilku oficerów. W tym czasie Niemcy strzelali dużymi pociskami [od strony] Pruszkowa. Pocisk jak leciał, to słyszało się. To był olbrzymi pocisk. (Taki pocisk leżał na Czerniakowskiej, siedziałem na tym pocisku – jeszcze był ciepły, jak siedziałem. Jeziorański mówił, że też na tym pocisku siedział, ale ja na pewno wcześniej siedziałem, bo siedziałem kilka godzin po tym, jak był niewypał). Jak był pogrzeb, to tylko jeden mój dowódca padł („Lotnik! Kryj się!” – wydawało się takie rozkazy). Nikt nie wydawał takiego rozkazu, a mój dowódca padł. Wtedy – tu pogrzeb, ale każdy śmiechem wybuchł, bo to tak śmiesznie wyglądało. Przecież jesteśmy już tak osłuchani, tu pocisk leci i tylko jeden z uczestników tej uroczystości padł. Uśmiechnęliśmy się.
Tak to bliższych kontaktów nie miałem. Nie przychodził, bo żeby pójść do mnie z dowództwa, to był kawał drogi. Po Powstaniu widziałem się z „Kryską” kilka razy. Źle zrobiłem, że nie starałem się, tak jak „Maks” – wszystkich awansował po Powstaniu. U niego wszyscy teraz są kapralami. Tak samo słyszałem, że awansowałem w Powstanie, ale tylko słyszałem – nikt mi o tym oficjalnie nie powiedział. Może jest w dokumentach. Jeżeli [mówią], że jakieś dokumenty są, tylko nieprzejrzane – jak będą dokumenty, to wtedy będzie wiadomo, co się działo. Dlatego to, co napisałem, to tylko [moje] wspomnienia. Wspomniałem i o Ledóchowskim, o tym, że „Gwiazdka” zginął wcześniej i w innej sytuacji. Nawet byłem wzywany (nie tylko ja) do dowództwa, czy ukarać sprawcę, czy nie. Ale za co? Chłopak młody, zamiast [inaczej] repetować [broń]… W Iraku tak samo zginął żołnierz czy dwóch przez to, że koledzy manipulowali z bronią (też chyba nic mu nie zrobili, może siedział kilka dni w areszcie). Ale to był wypadek.

  • Czy ma pan wspomnienie z Powstania, które można uznać za radosne?

Poza kolegami, z którymi spotykałem się po Powstaniu, sympatycznymi kolegami, to nie. We Wrocławiu spotkałem się z „Newadą”. Myśmy mieli spotkania… Śmiesznych specjalnie nie było dużo. Wesołych nie mieliśmy specjalnie. Śpiewali o mnie. Ci, co nie mieli gdzie spać, to spali na „Blaszance”. Tam można było spać, bo kiedyś to była fabryka. Śpiewali o mnie piosenki. Był u mnie żołnierz, kompozytor, lubił śpiewać i śpiewał o mnie na melodię „Raduje się serce, raduje się dusza”, tylko dobierał sobie słowa (o „Byczku”, o mnie, niektórych kapralach). To piosenka, która nie nadaje się do śpiewania – „A nasz kapral »Sowa« to jest chłop morowy, kobieciarz z niego zawodowy”, bo miałem ładne, sympatyczne dziewczęta, to tak o mnie śpiewali. O „Byczku” śpiewali: „Nasz plutonowy »Byczek« po terenie lata… i struga wariata” – czy coś w tym rodzaju. O jednym tak śpiewali, o drugim tak śpiewali. I właśnie na tę melodię. Nie wiem, czy [ten żołnierz] przeżył, czy nie. Tak że w Powstanie słyszałem o sobie piosenkę, ale po Powstaniu już nie.

  • Jak pan ocenia Powstanie?

Sytuacja była taka, że już nie można było dłużej wytrzymywać. Zbrodnia polegała na tym, że Rosjanie tak się zachowali, jak się zachowali. Bo żeby Powstanie było uzgodnione… Przecież Zachód dawał nam pomoc. Pomoc często trafiała do Niemców. Żeby samoloty mogły lądować w Mińsku Mazowieckim i tam odlatywać, to by ich tylu nie zginęło, a tak to ginęli po drodze. Ale to nie jest wina dowództwa z Powstania. To różnie interpretują, że to było potrzebne, ale Niemcy codziennie mordowali setki ludzi. Łapali na ulicach i mordowali. Przed Powstaniem, codziennie mordowali. Teraz, jak patrzę na to z perspektywy lat, to widzę, że powinni przynajmniej zrzucać na Niemcy ulotki, że będą karani za te morderstwa. Dlaczego tego alianci nie robili? Jak zrzucali bomby, to razem z bombami mogli zrzucać takie ulotki. Były obozy – mogli przecież zrzucać desant na Oświęcim czy na przykład na Majdanek, żeby tych ludzi uratować wcześniej. Można było takie desanty zrzucać. Ale nie ja byłem w dowództwie alianckim. Okazuje się, że Sikorskiego też zabili – i jedni, i drudzy. Nie wiadomo kto. But teraz tylko badali, nie chcą jeszcze dopuścić do tego, żeby badać faktycznie, czy tam nawet Sikorski leży. A można. Jakby rząd był mądry, to by to zrobił bez pytań rodziny. Była opowieść o generale, który objął dowództwo po Sikorskim. Anders. Był aresztowany w Wiązownie, był na Łubiance i z Łubianki był wypuszczony. Teraz wyszła książka, którą słyszałem przez radio, bo te rzeczy podają za pięć dwunasta w nocy (tak jak dzisiaj czy wczoraj podawali proces WiN-u). Dlaczego nie podają tego w dzień ani nie publikują w gazetach? Bardzo ciekawe – o Andersie. Miałem do niego dużo sympatii, a teraz, po tej książce, troszeczkę straciłem, bo okazuje się, że ożenił się, a był żonaty. Dziewczyna Bogu ducha winna, bo tak samo ratowała życie, ale to była Ukrainka. Córka mu wygarnęła wszystko. […]

  • Czy jak by pan znów miał dziewiętnaście lat – czy poszedłby pan do Powstania?

Jak bym miał dziewiętnaście lat i byłbym taki mądry jak wtedy, to bym poszedł. Wtedy to byłem patriotą, a teraz, jak już patrzę na tych naszych polityków, to nie wiem, czy warto być patriotą. Ale jestem. Na razie jestem. Mam swoje ideały, swoich sympatyków – oczywiście w PiS-ie. Bo nie wiem, jak ludzie mogą patrzeć na to wszystko i głosować za tymi ludźmi, bo to jest coś okropnego. Jak patrzę i słucham – to, co mówią, to przecież to jest… Dla normalnego, zdrowego człowieka to się w głowie nie mieści, co się wyprawia. Kłamią [i obiecują].


Warszawa, 28 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Wojciech Sowiński Pseudonim: „Sowa” Stopień: dowódca drużyny, kapral Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter