Wojciech Wadas „Wojtek”

Archiwum Historii Mówionej



  • Jest 1939 rok. Wybucha wojna. Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku?

1 września znaleźliśmy się w Warszawie, ponieważ zaczynał się rok szkolny. Pierwsze bomby, jakie spadły na Warszawę, to właśnie na ulicy Podskarbińskiej, na Grochowie. Pamiętam doskonale moment, ponieważ, kiedy wszyscy znaleźli się w piwnicy, słyszeliśmy huk, przytłumiony nawet – olbrzymie poruszenie, panika. Jeden sąsiad wyszedł z pokoju, bo wszyscy ludzie myśleli, że to jest gaz się wydobywa. Rzeczywiście okazało się, że następny dom był zrujnowany i niektóre z bloków były też zbombardowane. Rodzice przerażeni wrócili z pracy. W najbliższym czasie, ponieważ uważaliśmy, że będzie bezpieczniej, pojechaliśmy do Śródmieścia. Znaleźliśmy się w końcu u rodziny przy ulicy Złotej. Tam właściwie dotrwaliśmy do końca kampanii. Niesamowite naloty, oczywiście. Pamiętam głos Starzyńskiego, wspaniale podtrzymywał nas na duchu. Najgorzej był okres końcowy. Była pewna przerwa, kiedy Kuczeba starał się powstrzymać nawałę niemiecką, ale później był atak artyleryjski – nie do wytrzymania! Potem była kapitulacja. Wróciliśmy do domu na ulicę Podskarbińską.

  • Proszę powiedzieć, czym się zajmowały dzieci podczas wrześniowego oblężenia. Nie wierzę, że przez miesiąc rodzice trzymali pana w domu.

Dzieci w wieku siedmiu, ośmiu lat bawiły się w wojsko oczywiście. Dla nich była to w pewnym sensie nowość, bo złożona broń była, poza tym zrujnowane fabryki, też materiały, towary. Poza tym mali chłopcy bawili się oczywiście w wojsko, próbowali atakować, to było wrażenie zaraz pokampanijne. Oczywiście bardzo przeżyłem wkroczenie Niemców do Warszawy, kiedy, już po powrocie ze Śródmieścia... oczywiście [była] orkiestra wojskowa... Starałem sobie wmówić, że to nie są żołnierze Wehrmachtu, tylko że to nasze wojsko powinno tak właśnie maszerować. Niestety stało się inaczej. Dalsze losy – ojca nie było, bo ojciec wyszedł razem z innymi, chyba na apel Umiastowskiego. Powrócił dopiero pod koniec października, tak że jak gdyby anioł nas ochraniał, bo rodzina nie doznała szwanku. Oczywiście było dużo rannych, dużo zabitych.

  • Widział pan rannych lub zabitych?

Powiem szczerze – nie widziałem, ale na duchu nas powstrzymywał jeden z naszych kuzynów starszych od nas, miał szesnaście lat, kiedy były naloty, czytał nam Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”. Niestety chłopcy nie żyją, jeden zginął w Powstaniu bodajże, a drugi też w walce. W każdym bądź razie to były straszne czasy i straszne chwile. Pamiętam Wawer, który był bodajże w 1940 roku.

  • Był w grudniu 1939 roku.

Grudzień 1939, tak na przełomie. Ojciec już wkładał buty i kalosze. Szykował się do wymarszu. Znam to z opowiadania, ponieważ nie byłem bezpośrednim świadkiem, ale w każdym bądź razie panika była szalona. Muszę powiedzieć, że była duża solidarność w społeczeństwie, ostrzegali się wzajemnie ludzie przed łapankami, przed innymi zdarzeniami. Trzeba przyznać, że zachowaliśmy jednak pion, nieliczne tylko może wyjątki się znalazły. W ogóle życie było niebezpieczne, bo niewiadomo [było], czy i kiedy rodzice wrócą, czy ojciec wróci. Ojciec miał też zdarzenie na Moście Poniatowskiego, kiedy Niemcy zrobili łapankę. Właściwie w ostatniej chwili coś go tchnęło, że zmienił kolejkę, bo wszyscy musieli się ustawić w dwóch kolejkach. Niemcy sprawdzali. Popatrzył na ojca, przepuścił go. Tak że mieliśmy dużo szczęścia, ale czasy były ponure.

  • Proszę powiedzieć, kiedy pan poszedł do szkoły? Kiedy Niemcy otworzyli szkoły? Jak wyglądały szkoły w czasie okupacji?

Właśnie to są bardzo ciekawe rzeczy. Myśmy chodzili do szkoły numer 149, która znajdowała się przy ulicy Siennickiej. Jak Niemcy weszli, to oczywiście szkołę zajęła żandarmeria, a szkoła musiała się wyprowadzić. Oczywiście nie było transportu. Pamiętam, że, ile wtedy mieliśmy, dziewięć, dziesięć lat, mniej więcej w tym czasie, ławki żeśmy przenosili pieszo, oczywiście z przerwami, aż na ulicę... Za Wiatraczną znajdowała się bursa. Niemcy przydzielili dwa pietra na szkołę. Tak to wyglądało. Profesorowie byli znakomici, szczególnie nasz kierownik był bardzo ideowym człowiekiem, pilnował porządku aż do przesady można powiedzieć. Nie było wypadków jak dzisiaj, że uczeń sobie pozwolił na ekstrawagancję, to było niemożliwe. Tak szkoła wyglądała.

  • Niemcy zmienili program. Czego was uczono?

Powiem szczerze, nauczyciele mniej więcej trzymali się programu bezpiecznego, nazwijmy to tak. Myśmy chodzili na komplety, to znaczy były organizowane komplety: historia, polski. Były organizowane komplety przeważnie przez studentki, które też kończyły kurs w podziemiu czy jeszcze przed wojną. To się odbywało w prywatnych domach, tak żeśmy to uzupełniali. Ojciec nie wiedział, co z nami robić. Chciał nas posłać do szkoły handlowej, ale handel i my to zupełnie przeciwieństwa, raczej mieliśmy dusze artystyczne. Dzięki mamie i znajomości mamy, trafiliśmy do gimnazjum Kołłątaja przy ulicy Śniadeckich, pod przykrywką, że to jest szkoła stolarska zaakceptowana przez Niemców. Byli wspaniali profesorowie: Majranowicz, Kątek, Jus prowadził rysunki, pamiętam. Program był tak jak przedwojenny. Człowiek po raz pierwszy zetknął się z prawdziwą nauką, nie to co Niemcy nam przeznaczali, tylko arytmetyka i najprostsze zadania. W każdym bądź razie poziom był wysoki. Oczywiście łacina. Tam dopiero się zetknąłem z „Szarymi Szeregami”. Naszym patrolowym był chłopak – Andrzej Krzycki, który był w moim wieku, czyli też miał trzynaście lat. Jego rodzice byli bardzo uspołecznieni, bardzo patriotyczni, w każdym razie prawie wszystkie zbiórki odbywały się w jego domu. Przerabialiśmy cały program harcerski, przygotowawczy, teoretyczny, a niezależnie od tego, oczywiście rodzice nie wiedzieli albo udawali, że nie wiedzą, że jesteśmy w konspiracji, że jesteśmy w „Szarych Szeregach”. Ponieważ rodzice pracowali i wracali do domu późno, to ich się nie informowało. Myśleli, że grzecznie wracaliśmy do domu, a myśmy wsiadali w kolejkę i jechaliśmy do Józefowa, a tam były ćwiczenia terenowe, topograficzne, później nawet i czołgania, z tym że jeden chłopak stał na czatach. Wracaliśmy do domu, oczywiście w czasie mniej więcej, jak rodzice już znajdowali się w domu. Ponieważ nasza babcia z rodziną pojechała przed wojną do Wilna, tam spędziła okupację, z nami tylko byli rodzice, tak że obiad gotowali na następny dzień i my, znaczy brat i ja, musieliśmy to odgrzewać. Nie wiedzieliśmy, jak to robić, więc mieszało się cały czas w garnku, były różne historie. Do szkoły się jechało, nie normalnie tak jak dzisiaj, tylko po drugiej stronie tramwaju, od strony trakcji elektrycznej, czyli trzeba było mocno przyciskać się do wagonów, żeby nie oberwać w głowę, bo był straszliwy tłok wewnątrz wagonu. A to dlaczego? Bo Niemcy zajęli pierwszy przedział tuż za motorniczym, gdzie nie wolno było Polakom przebywać, a komunikacja była jedynie tramwajowa, stąd tłoki straszne. Natomiast po lekcjach często, kiedy nie było zbiórki, to nie wracaliśmy prosto do domu, tylko od Śniadeckich szliśmy Marszałkowską, Nowym Światem, Krakowskim aż do Mostu Kierbedzia i dopiero wsiadaliśmy w tramwaj. Dlaczego? Dlatego że nasze zainteresowania przebiegały w kierunku sztuki, a muzeum było nieczynne, były tylko ramy, galerie, gdzie różni ludzie wystawiali obrazy, więcej znanych lub mniej znanych malarzy. W ten sposób zapoznawaliśmy się ze sztuką, tak to wyglądało.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądała ulica, jak wyglądała Marszałkowska, Aleje, Nowy Świat, w tamtych czasach?

Oczywiście ruch samochodów był znikomy. Tylko niektóre firmy, które Niemcy potrzebowali, tak jak Wedel, to mogli mieć samochody, natomiast reszta to były pojazdy konne, platformy i riksze, bardzo dużo było rikszy. Tramwajowa komunikacja była, z tym że tak jak powiedziałem, tramwaje bardzo wolno jeździły, czasami tramwajarze zwalniali, jeżeli widzieli niebezpieczeństwo, żeby ludzie mogli wyskakiwać z tramwajów, jeżeli była łapanka oczywiście.

  • Jak wyglądały łapanki i czy często się zdarzały?

Najczęściej to było w środku okupacji, tak mniej więcej jak Niemcy prowadziły wojnę ze Związkiem Radzieckim, nasilały się łapanki, potrzebowali robotników. Łapali, zatrzymując tramwaje, zamykając ulice. Oczywiście w ten sposób znikały matki, ojcowie, nie wiadomo, co się stało. Czasami udawało się wykupić delikwenta, oczywiście za wysokim okupem. Ludzi gromadzono przeważnie przy ulicy Skaryszewskiej, gdzie przed wojną też było gimnazjum Jasińskiego. Zresztą później, po wojnie myśmy [też] uczęszczali do gimnazjum. Nawet dzisiaj jest wydzielona sala, poświęcona wszystkim ludziom zabranym z łapanek. Jest sala historyczna, tam ludzi trzymali. Często przechodząc, widziałem tłum ludzi przed budynkiem, którzy komunikowali się na odległość poprzez okna. Machali, wrzucali kartki, czy coś w tym rodzaju, tak to niestety wyglądało. To był o tyle koszmar, że człowiek nie był pewien dnia ani godziny. Muszę powiedzieć, że w Legionowie też miałem parę przeżyć w czasie Powstania Warszawskiego. Powstało Powstanie, ale trwało tylko zaledwie parę dni, przewaga była Niemców. Po zlikwidowaniu Powstania, Niemcy sprawdzali wszystkie domostwa. Pamiętam, pewnego dnia, rano o godzinie piątej, szóstej, nasz wujek (bo myśmy byli u wujka, starszy już pan zresztą) informuje, że Niemcy otoczyli jego posesję, i co robi? Nie do uwierzenia! Budynek, to był dom drewniany, nie miał piwnicy, tylko miał podpiwniczenie w wysokości, ja wiem, może pół metra, może trochę więcej, z siedemdziesiąt centymetrów, a piwnica to był tylko kwadrat wykopany, półtora metra na metr, żeby tam coś ewentualnie schować. Co robi wujek? Jest dwóch młodych ludzi. Mój ojciec to młody, jeden z Powstańców też młody chłopak, dwadzieścia lat może miał, co robi – podziwiałem jego zimną krew. Siekierką podważył dwie deski. Młody człowiek i ojciec, wślizgnęli się w szczelinę właśnie o wysokości siedemdziesiąt centymetrów pod podmurówkę i przeczołgali się jak najdalej od wyjścia. Ledwo wujek zdążył nogą zabić deski i odrzucić siekierę, walą w drzwi, wchodzi SS. Teraz pomyślałem sobie, że gdyby któryś z mężczyzn chrząknął czy zakasłał, to wszystkich by rozwalili i spalili chyba w domu. Wiem, że wtedy zgarnęli nas wszystkich, esesman oczywiście nas wylegitymował, zobaczył że to Warszawiacy. Warszawiacy – niebezpieczni. Mamę zabrali na roboty, a nam ludzie kazali wracać do domu, czyli do wujka, a myśmy nie chcieli matki opuścić, no to krzyczeli na nas: „Co wy tu robicie jeszcze? W tej chwili do domu! Co z wami będzie?”. Myśmy wrócili. Ojciec w tym czasie z młodym człowiekiem wyszli z podpiwniczenia i schowali się do ogrodu. Pytają się, co się stało. Starszy facet, którego Niemcy nie ruszali, też był na lotnisku, znajomy wujka, mówi: „A nic takiego, tylko żonę wzięli na roboty”.

  • Wróćmy jeszcze do czasów okupacji. Pan był w „Szarych Szeregach” przed Powstaniem, prawda?

Tak, tak.

  • Przechodził pan szkolenia. Proszę powiedzieć, jak one wyglądały. Na pewno brał pan udział w akcjach. Do jakich was wyznaczano?

Nas wyznaczano do zadań ostrzegania ludzi, tylko nie pamiętam, żebym kogoś ostrzegał, może to inni robili. Natomiast doskonale pamiętam, że sprawdzaliśmy w Śródmieściu wszystkie bramy, które są przechodnie, a które nie. To miało się przydać właśnie w czasie Powstania, jeżeli by zaszła potrzeba uniknięcia wroga czy wycofania się. Poza tym stemplowanie naszych kotwiczek, orzełków na skrzynkach pocztowych. Wprowadzali nas właśnie w te zagadnienia. Gdyby okupacja trwała dłużej – nie daj Boże – no to wtedy już byśmy mieli po piętnaście, szesnaście lat. Wtedy by nas szkolili po prostu inaczej, to znaczy, już był początek, ale raz tylko jeden oglądaliśmy broń czy pistolet, w każdym bądź razie dopiero wtedy by zaczęli szkolenie bojowe. Myśmy byli właściwie przygotowani do służb pomocniczych, pierwsza pomoc. Dzisiaj już niewiele pamiętam, ale pierwsza pomoc, takie rzeczy, ostrzeganie, propaganda przeciw Niemcom.

  • Rozmawialiśmy o występach w szkole. Mówił pan o Wyspiańskim. Wystawialiście państwo przedstawienia w czasie okupacji?

Tak, to nas zaskoczyło. To jest ciekawe, bo przecież jeszcze dzisiaj jest dom na Śniadeckich – nie wiem, co teraz się dzieje, w każdym bądź razie były dwa wejścia, jedna brama przejściowa. Była jedna duża sala, to się mieściło na dwóch czy trzech piętrach, już nie pamiętam. W każdym bądź razie pewnego dnia zwołali wszystkich i co widzimy – dwa stoły zestawione, to miała być scena, artyści w strojach tradycyjnych, z Księstwa Warszawskiego występowali. Okazuje się, że zagrano, nie wiem, czy całość, chyba ostatni akt albo dwa akty, „Warszawianki”. Na nas to zrobiło olbrzymie wrażenie. Jeszcze dzisiaj pamiętam drżący głos wiarusa, który raportował, co się działo pod Olszynką. Ale co ciekawe, nic się nie wydało, zespół profesorów istniał dalej, wykładali dalej. W ogóle ryzykowne było wożenie podręczników w teczkach. Podręczniki można jeszcze było dostać, to ciekawe, w księgarniach. Nie wiem jakim cudem, ale na przykład nasze klasyczne dzieła można było zawsze dostać, łącznie ze znanymi nazwiskami Borowski, Sienkiewicz i tak dalej, chociaż „Potop” był zakazany przecież. W każdym bądź razie te rzeczy można było dostać [w księgarniach] albo w antykwariatach. Myśmy się z tego uczyli, łaciny to też się uczyliśmy ze starych podręczników. Wszystko szło normalnie, ale niestety (jak się dowiedziałem po Powstaniu), nikt z profesorów nie przeżył. Wszyscy byli aresztowani i prawdopodobnie rozstrzelani.

  • Wybucha Powstanie. Czy pan był wtedy na wakacjach?

Tak.

  • Czy było widać w Legionowie dymy z Warszawy?

Oczywiście! Ale oczywiście, były dwa okropne wydarzenia, jeden to właśnie Powstanie, to straszne! Człowiek odnosił wrażenie, że jest piekło. Tumany dymu bez przerwy unosiły się do góry. Ciotka, która razem z nami była, też mieszkała na Grochowie, na ulicy Podskarbińskiej. Była na tyle odważna, że z drugą wybrały się na piechotę i dwadzieścia kilometrów odwaliły do Warszawy. Siłą rzeczy musieli przechodzić koło lewego brzegu Wisły, widzieli to bliżej. Artyleria niemiecka była ustawiona w pobliżu mostów, ostrzeliwali sobie, punkt wybrali, cały czas przecież naloty z samolotów niemieckich, nawet podobno nie było ich dużo, ale działały bezkarnie. Dotarły do domu, to trzeba przyznać, ale widziały to bliżej. Z daleka było widać straszliwy koszmar, to było nie do zniesienia. To jest jeden wypadek. Drugi wypadek, pamiętam, jak likwidowali getto w Legionowie, gdzie na tej samej ulicy, przy której miał posesję wujek, przeganiali Żydów, pędzili. To było okropne też, ale właśnie Powstanie pamiętam doskonale. Bez przerwy walą, olbrzymi dym znad miasta. Można sobie wyobrazić, co tam się działo.

W rejonie Jabłonna, Legionowo, były wystąpienia Armii Krajowej. Potem oddziały przeszły do Kampinosu.Tak, tak było!

  • Czy był pan świadkiem tych wystąpień?

Moje wrażenia, ciekawa rzecz, wujek miał posesję z jednej strony ulicy, a po drugiej stronie ulicy już było getto. Z tym że znajomi Żydkowie, to często przebywali u wujka, oczywiście nikt na co dzień nie sprawdzał, ale ogród był już w tamtym rejonie, ogród był otoczony żywopłotem. Właśnie kiedy wybuchło Powstanie w Warszawie, zauważyłem – młodzi ludzie wyciągają z żywopłotu broń. Jak to się stało, nie wiem, w każdym bądź razie byli uzbrojeni, słabo bo słabo, ale byli uzbrojeni. Przez pierwsze dwa dni była strzelanina, wkroczyły czołgi niemieckie. Wycofali się do Kampinosu, a dalej już był koniec Powstania.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądały siły niemieckie w tamtym okresie. Bardzo bronili Modlina i przepraw na Wisłę.

Myśmy byli świadkami, ale to było przed Powstaniem, wysiedlili nas po Powstaniu, czyli właściwie też było późną jesienią. Niemcy się wycofywali z frontu wschodniego i zajęli wszystkie posesje, jakie były w Legionowie, większość posesji. Zjeżdżali swoimi samochodami terenowymi, okopywali, Polaków brali do budowania bunkrów, ewentualnie dróg, które składały się ze ścinanych drzew, położonych w poprzek, żeby czołgi mogły przejeżdżać. Co zauważyłem u Niemców – czasami był motocykl z koszem, w koszu leżał trup ich oficera, którego transportowali do Berlina, do Niemiec, ich dowódca. Więc takie obrazki też były. Oczywiście już nie było takiej buty jak przedtem, chyba że były specjalne oddziały. Przeżywaliśmy gorące chwile, niebezpieczne, bo żołdacy, żołnierze, w nocy często penetrowali wszystkie osady, pomieszczenia, świecili latarkami. Myśmy byli pozamykani. Wiem, że rodzice położyli się pod łóżkami, że nikogo niby nie było, bo szukali kobiet, oczywiście, były momenty, ale nas to ominęło. W każdym bądź razie było bardzo niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie. W końcu niestety musieliśmy się wydostać.

  • Zanim pan opowie, to chciałbym jeszcze, żeby pan wspomniał 18 września, olbrzymi nalot aliantów na Warszawę. Sto dziesięć bombowców. Jak to wyglądało?

To było wspaniałe zjawisko. Myśmy się schowali, ponieważ słyszeliśmy samoloty, schowaliśmy się, nie wiedzieliśmy, kto nadlatuje. Schowaliśmy się do piwniczki, jakie często rolnicy robią, to znaczy półokrągłe elementy cementowe, przykryte ziemią i wykop w środku, to była mała piwniczka gospodarcza. Cała rodzina się schowała, ale nie słyszymy, żeby były wybuchy, więc pomału wychodzimy na zewnątrz. Widzimy niebo zasłane samolotami. Samoloty wyrzucały z siebie olbrzymią ilość folii, taśm foliowych, jak by to nazwać, były zagłuszające z folii pasemka, które blokowały podsłuch niemiecki. Natomiast rzeczywiście, nie byłem pewien, ale tak jest, były myśliwce, które latały bardzo wysoko albo bardzo nisko, w okolicy, później Niemcy na pewno strzelali do samolotów. Natomiast w momencie nalotu w Legionowie nie padł ani jeden strzał niemiecki, nie chcieli widocznie zdradzić swoich stanowisk, natomiast po przelocie oczywiście sprawdzali cały teren, czy przypadkiem nie ma zrzutów. To tak wyglądało. Ale to było imponujące! Nam się zdawało, że to już jest koniec wojny, spadochroniarze wylądują i koniec z Niemcami, no niestety. Ale rzeczywiście, co za odważni ludzie, lotnicy, bardzo odważni.

  • Proszę powiedzieć, jak przebiegało wypędzenie was przez Niemców z Legionowa i gdzie się udaliście? Ile dobytku mogliście wziąć ze sobą? Pana matki już nie było, bo matka była na robotach?

Ale wróciła. Niemcy w końcu ją puścili. Ale co się stało. Przerażeni wszyscy mówią do ojca: „Niemcy wydali apel, żeby się zgłosić, jeżeli ktoś jest z Warszawy, musi się zgłosić”. Nie chcieliśmy, żeby ojciec się zgłaszał, ale w końcu rodzina namówiła. „Lepiej się zgłoś, pójdziesz najwyżej do kopania okopów, a tak, jak cię znajdą, to cię rozstrzelają”. Uratował ojca tłumacz. Stawił się ojciec na rynku, wtedy był przecież młodym człowiekiem – [urodzony] 1906 rok, a to był 1943 rok, to miał trzydzieści parę lat. Tłumacz wytłumaczył ojca, że jest z Warszawy, ale jest bardzo chory, płuca i tak dalej, no to Niemiec pijany trochę, kazał się zwrócić ojcu do lekarza oczywiście wojskowego. Jak tłumacz miał zaprowadzić ojca do lekarza wojskowego, mówi: „Panie, niech pan szybko zwiewa i się tu nie pokazuje w tym rejonie”. Tak ojciec ocalał.

  • Jak doszło do tego, że was wypędzili?

Otóż muszę powiedzieć jedno zdarzenie. Trudno, żeby ktoś w to uwierzył, a jednak zdarzały się przypadki. Otóż jeden z żandarmów polowych, Niemiec, który był Bestwalczykiem, później się okazało, że był górnikiem. (Później, jak słyszałem, jak zało Niemcom esesmanów, to wcielali z innych formacji.) Po prostu jak gdyby chronił dom przed innymi żandarmami. Pytamy się, dlaczego to robi, bo chce dotrwać do wojny i żeby jego rodzina ocalała. Kiedy Niemcy kazali nam się wyprowadzić z pomieszczenia i doszliśmy do brzegu Wisły, tam kwaterowali, pogadał ze swoim dowódcą, oddzielono nas i schowano do bunkra. Później udawał, że nas wyprowadza z karabinem w pogotowiu. W końcu musiał się z nami pożegnać. Naprawdę to był dziwny facet, wydawało mi się, że może był, ja wiem… katolikiem? Coś takiego, to się bardzo rzadko zdarza. Czasami się zdarza, bo słyszałem, że nawet w Powstaniu Warszawskim niektórzy Niemcy, którzy trzymali wartę na obrzeżach Warszawy, przepuszczali niektórych ludzi, ale to przeważnie starsi ludzie, Niemcy. Tak że później sami dotarliśmy do Pruszkowa. Z Pruszkowa koleją do Jaworzna. Tam właśnie wkroczyli Rosjanie.

  • Proszę powiedzieć, jak przekraczaliście Wisłę, w którym miejscu? Jak to wyglądało?

To był most saperski, wszystkich ludzi przeprowadzono.

  • W którym miejscu był most?

Na wysokości Jabłonnej. Tam było mniej więcej, jak jest zalesienie w okolicach Jabłonnej, od strony Wisły, był most. Później mieliśmy też przygodę, bo mieliśmy wóz ciągniony, jeden z rzemieślników zrobił wujkowi wóz dla zabawy, dla małego, a później służył do wiezienia wszystkich naszych bagaży. Myśmy weszli, pamiętam, w ulicę, która prosto nas prowadziła do obozu niemieckiego. Jak myśmy się zorientowali, zawróciliśmy i zaczęliśmy uciekać. Usłyszeliśmy tylko niemiecki śmiech, więc mówię, że mieliśmy jednak szczęście w tym wszystkim.

  • Trafiliście państwo do Pruszkowa?

Trafiliśmy do rodziny do Pruszkowa, tam długo nie byliśmy. Znajomi mojej mamy, którzy przed wojną ze Lwowa przyjechali do Warszawy (ponieważ pan miał pracę w Warszawie, dostał pracę), mieszkali jakiś czas u nas, bo też nie było za łatwo z mieszkaniami, trudno było dostać lokal sublokatorski, więc mama doskonale znała panią. Wyszła za mąż przed wojną za, jakbyśmy to dzisiaj określili, za biznesmena, był w spółce braci, którzy prowadzili kamieniołomy w Województwie Kieleckim. W Jaworznie mieli kamieniołomy. Wapień powodował, że produkowało się wapno. Niemcy ich wyrzucili z Warszawy, bo to były okolice Kościoła Zbawiciela, to była dzielnica niemiecka, więc musieli opuścić mieszkanie, bardzo ładne zresztą mieszkanie. Znaleźli się w Jaworznie. Mama pisała list. Zaprosili nas. Byliśmy tam do stycznia, do Nowego Roku, a po Nowym Roku, pieszo. Oczywiście pani znalazła [nam] lokum w chacie zbudowanej z kamieni, bo przeważnie z kamieni ściany są budowane u nich w budownictwie, była wilgoć, było zimno, ale była piękna natura, były wspaniałe drzewa, była puszcza. To nas duchowo ratowało.

  • Proszę powiedzieć o stosunku ludności z tamtych rejonów do Warszawiaków.

Bardzo ciekawie. Nieprzyjazny. Ludność wiejska była nieprzyjazna dla Warszawiaków, bo władze, to były chyba władze RGO, władze jak gdyby, nie to że wymuszały, ale pobudzały chłopów do pomocy dla Warszawiaków. Oczywiście niechętnie się dzielili, bo za dużo nie mieli, tak że bardzo nie lubili Warszawiaków.

  • Jednak większość chłopów przyjmowała Warszawiaków do swoich domów.

Oczywiście, z tym że dużą pomoc okazywał zakon sióstr, który był w pobliżu. Zupki oczywiście były paskudne, ale za to były! Było coś do jedzenia.Jak ojciec sobie radził? Mąż pani zatrudnił ojca i mojego wujka jako operatorów lokomotywki, która rozwozi kamienie. To była też lipna praca, ale chodziło o to, żeby Niemcy nie aresztowali ich. Więc udawali, musieli pilnować, żeby było zawsze palenisko czynne, żeby płomień się palił i tak dalej, tak że to była lipna robota. Tam długo nie byliśmy oczywiście, listopad.... Nie, nawet nie cały listopad, grudzień właściwie byliśmy. Pewnego dnia, właśnie po Nowym Roku, w nocy słyszymy, że tłum wali szosą, drogą. Okazuje się, że to już była Armia Czerwona.

  • Jak wyglądał pana pierwszy kontakt z Armią Czerwoną?

Bardzo cicho szli, ponieważ buty mieli owinięte szmatami, żeby właśnie nie robić hałasu. Niemcy nie stawiali oporu. Walki nie było. Natomiast sporadyczne były wypadki, że niektóre resztki Niemców wycofywały się, uciekając przed Rosjanami. Sami widzieliśmy z okna, jak paru żołnierzy z Wehrmachtu, ale już nie pierwszej młodości, raczej starszego pokolenia, przedzierało się przez góry, żeby skryć się, żeby nie być widocznym od strony szosy, a szosą jechał wtedy czołg radziecki. Ledwo Niemiec się schował za skałami, czołg w każdej chwili mógł do nich wygarnąć, ale tego nie oglądałem. Natomiast inni oglądali, że Rosjanie okropnie się obchodzili z Mongołami, którzy przystąpili do armii Wehrmachtu. Po prostu rozjeżdżali ich czołgami.

  • Jaki był stosunek Rosjan do ludności cywilnej?

Oczywiście początkowo określali się jako wyzwoliciele, więc kwaterowali w różnych punktach, to była fabryka, więc też znaleźli sobie lokum. Złaknieni wszystkiego, powiedziałbym, że zdziwieni nad pewnym postępem nawet i gospodarstwa domowego, bo często niektórych rzeczy u nich owało. Faktycznie, byli obszarpani, ale długo nie byli, właściwie może dzień, dwa przebywali. Naprzód ofensywa się posuwała.

  • Jak potoczyły się dalsze losy pana rodziny? Czy wróciliście do Warszawy?

Wróciliśmy do Warszawy zaraz po 1 stycznia. Dotarliśmy też oczywiście z przygodami. Najpierw pieszo do Kielc, a z Kielc samochodem też radzieckim. Co ciekawe, na szczęście wujek zdobył butlę miodu. Nie chcieli nas przewieść, bo nie wolno i tak dalej, ale kierowca mówił: „Gdybyście mieli miód to tak”. Nie wiem, wujek miał miód. Za miód dowiózł nas do Koluszek. Dopiero wsiedliśmy w pociąg, który do Warszawy jechał parę dni.

  • Proszę opisać podróż do Warszawy.

Ach, podróż do Warszawy była niesamowita! Tłok był taki, jak w tramwajach miejskich w czasie okupacji. Ludzie, którzy chcieli załatwiać potrzeby fizjologiczne, otwierało się okna, wychylali przez okna pewną część ciała. Tak to się załatwiało. Trudno mówić o wstydzie i tak dalej. W każdym bądź razie nie było nawet wolnych miejsc. W pewnym momencie pociągi stawały, oczywiście miały postoje, bo droga zamknięta czy musiał transport przejechać. W tym czasie ludzie wychodzili na zewnątrz. To był styczeń. Miałem wtedy czternaście lat. Wyszedłem z wagonu za fizjologiczną potrzebą, ale jak chciałem wrócić, to już nie mogłem się zmieścić do wagonu. Ojciec krzyczy: „Dziecko! Dziecko na zewnątrz!”, Jak ludzie zobaczyli, jakie to dziecko, to łapali dziecko, jakoś się wcisnąłem. Opowiadał mój cioteczny brat, który był wewnątrz, miał zdarzenie, widział – pod ławką leżał facet, może akowiec. NKWD przeciskali się przez tłum i sprawdzali, może nie wszystkim, dowody, bo to i tak do góry nogami czytali dowody, ale podejrzanego wyłapywali. Ten, który leżał pod ławką, pokazał tylko palcem do mojego brata ciotecznego, który był o rok młodszy, żeby był cicho. Tak dojechał do Warszawy. Były różne dziwne rzeczy właśnie.

  • Dokąd dojeżdżał pociąg, którym państwo jechaliście?

Pociąg dojeżdżał do Dworca Wschodniego.

  • Chyba dojeżdżał do Dworca Zachodniego.

Nie, do Dworca Wschodniego. Jak jest ulica Kijowska, dojeżdżał, ale zatrzymał się przy przejeździe przy ulicy Podskarbińskiej. Akurat się zatrzymał, wuj się zdecydował wysiąść, bo mieliśmy być na ulicy. Doszliśmy. O dziwo! Nic nie zginęło, a przecież to jest stary budynek, do dzisiaj stoi. Były korytarze, drzwi były zamknięte wprawdzie na kłódkę, ale u góry było przeszklone okienko! Nic, nikt nie wybił okna! Nikt nie wtargnął, nikt nie rozgrabił. Najgorzej miał wujek, bo wszystko rozgrabiono. Dojechali do Dworca właśnie Wschodniego i stamtąd okazją przyjechali, ale już nie do nas, tylko do ciotki, która mieszkała po przeciwnej stronie Podskarbińskiej, w tak zwanych blokach TOR-u, przed wojną Towarzystwo Opieki Robotniczej nazywało się TOR. Zbudowali całe osiedle, wtedy to było bardzo nowoczesne osiedle, bo była woda w mieszkaniu, ubikacja w mieszkaniu i była możliwość zrobienia łazienki. To już był duży postęp. Te bloki jeszcze do dzisiaj stoją.

  • Kiedy pierwszy raz w 1945 roku trafił pan na drugą stronę Wisły, do Śródmieścia? Jak wyglądała Warszawa wtedy?

Oczywiście, wybraliśmy się. Przy okazji chciałem powiedzieć, że jeden z naszych kolegów wydał książkę pod tytułem „Na Kamionku”. Mam tą książkę, [...] miał podobne przeżycia. Cały czas mieszkał na Pradze. W czasie Powstania był na Pradze, wspaniale to opisał.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądała Warszawa pańskimi oczami w 1945 roku?

Jedna ruina! Przecież to jedna ruina.

  • Przechodziliście przez Wisłę? Mosty były wysadzone w powietrze.

Był pontonowy most zbudowany przez Rosjan, który też niedługo się utrzymał, później drugi zbudowali i tym mostem się dostaliśmy... Zresztą nie! Myśmy pojechali przecież na Pragę, bo jechaliśmy koleją, więc kolej przejechała mostem kolejowym, też może prowizorycznie czy może ocalał. Myśmy jechali drogą okrężną, jak mówiłem, parę dni to trwało, prawie tydzień. W Lublinie zanocowaliśmy u jednego z kolejarzy. Ponieważ myśmy mieli czapki z daszkami długimi, nie wiem, ktoś nam dał, bo przecież na letnisku nie mieliśmy nic ciepłego, kolejarz nas wziął za ocalałych Żydów. Ale się zdziwił, że to nie Żydzi, jak nas odwiedził, zobaczył że to nie Żydzi. Jaka to była solidarność jednak! Przenocował wszystkich. Przetrwaliśmy jedną noc, bo następnego dnia był pociąg do Warszawy, więc myśmy nie musieli przekraczać Wisły od strony Śródmieścia, tylko wysiedliśmy. Ale musiał być prowizoryczny most zrobiony, skoro dojeżdżał do Dworca Wschodniego. Natomiast później był most pontonowy. Myśmy często byli w Warszawie, oglądając właśnie zniszczenia. Jedne ruiny właściwie. [...] Jedynie na Krakowskim Przedmieściu ocalał Bristol, bo Niemcy dosyć długo się trzymali. Obiekty, gdzie byli, to się zachowały. W każdym bądź razie często się jeszcze widziało spalone zwłoki, a ilu było Powstańców pod gruzami, których dopiero później po wojnie odkopywano.

  • Jak się potoczyło pana życie w Warszawie? Poszedł pan do szkoły?

A właśnie! To też ciekawe! Myśmy zostali zapisani przez rodziców, ale mieliśmy szalone opóźnienie, bo przecież dopiero w styczniu mogłem pójść do szkoły, a rok szkolny na Pradze zaczął się we wrześniu, więc duża przerwa w nauce. Też zdobywało się podręczniki od kogoś albo w antykwariatach. Pierwsza szkoła była w mieszkaniach prywatnych, przy ulicy Grenadierów bodajże było mieszkanie opuszczone, w trzech czy czterech pokojach, oczywiście w różnych porach, odbywały się lekcje. Młodzież składała się z różnych chłopaków, bo to było gimnazjum męskie. Tak się odbywało, że na przykład klasa mieściła się w dwóch pokojach. Jeżeli hałasował jeden pokój, a nauczyciel przyszedł uciszać, to drugi zaczął hałasować, tak że dziwnie było. W każdym bądź razie mieliśmy wspaniałą, młodą nauczycielkę, która śpiewała z nami piosenki powstańcze. Wtedy to można było śpiewać piosenki powstańcze. Jeszcze duch harcerski przedwojenny i w czasie okupacji, panował w dalszym ciągu. Dopiero w pięćdziesiątych latach, pod koniec się zmieniło... Myśmy należeli też do harcerstwa jeszcze później. Wyjeżdżaliśmy na obozy. Duch był właściwy, ale później zostało to rozwiązane.

  • Czy po wojnie spotkał pan kolegów z „Szarych Szeregów”? Jakie były ich losy? Czy walczyli w Warszawie?

Nasz patrolowy wyemigrował na zachód. Ożenił się chyba bodajże, nie jestem pewien, ale chyba nawet z Niemką się ożenił. Żona go opuściła i wyjechała do Niemiec. Jakiś czas dojeżdżał do córki, ale bardzo chorował na serce, już od dawna nie żyje. Nasz patrolowy, zresztą bardzo go lubiliśmy. Był bardzo ideowy. Natomiast innych kolegów, też właśnie od Kołłątaja znam, był kolega Włodzimierz Wieczorkowski, też nie żyje. Jego losy okropnie się ułożyły, był inżynierem lądowym, ale jak przyszły zmiany, chorował na serce, dostał wymówienie i później miał problem z pracą, bo już był nie młodziakiem, tak że miał kłopoty niesamowite. Najpierw gimnazjum Jasińskiego mieściło się w prywatnych mieszkaniach, a później przeszliśmy do przedwojennego budynku, przy ulicy Skaryszewskiej. Tam właśnie skończyliśmy gimnazjum i liceum, przy ulicy Skaryszewskiej.
Warszawa, 20 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadzi Robert Markiewicz
Wojciech Wadas Pseudonim: „Wojtek” Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Legionowo

Zobacz także

Nasz newsletter