Zbigniew Bokiewicz „Topór”

Archiwum Historii Mówionej

Zbigniew Bokiewicz. Urodziłem się 8 listopada 1923 roku w Warszawie. [W Powstaniu Warszawskim] kapral podchorąży, pseudonim „Topór”. Walczyłem w Śródmieściu Południe. Byłem w plutonie ochrony sztabu VII rejonu Armii Krajowej w Warszawie, u pułkownika „Topora” Koiszewskiego.

  • Jak pan wspomina swoje dzieciństwo? Gdzie pan chodził do szkoły, gdzie pan mieszkał?

Mieszkałem całe życie w Warszawie, na ulicy Hożej 16. Chodziłem najpierw do szkoły powszechnej numer 98, a potem chodziłem do gimnazjum Stefana Batorego w Warszawie.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?

Moja matka była wdową. Mój ojciec był lekarzem i zmarł, jak miałem trzy lata.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Nie, jestem jedynakiem.

  • Jak pan pamięta tę przedwojenną Warszawę?

Z wielkim sentymentem. Oczywiście, bo to było moje miasto rodzinne.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

Początkowo wydawało się, że jakoś Polska sobie da radę. Nie spodziewaliśmy się tego wszystkiego. Ponieważ byłem harcerzem, to zgłosiłem się do pomocniczej służby wojskowej i w 1939 roku byłem przy baterii artylerii przeciwlotniczej jako telefonista. I tam, jako telefonista, odebrałem telefon z dowództwa obrony Warszawy, że samoloty polskie, trzydzieści samolotów typu Łoś naleciało na Berlin i wróciło bez strat, co było, niestety, propagandą tylko, a nie prawdą.

  • Gdzie pan miał to stanowisko?

Na ulicy Barskiej, chyba 105, o ile pamiętam. Potem na wezwanie pułkownika Umiastowskiego wyszedłem z Warszawy na wschód. Dotarłem w okolice Garwolina do miejscowości, która się nazywała Jagodne. Wyszedłem z moją matką, bo byłem jedynakiem i moja matka nie chciała mnie samego wypuścić, więc wyszedłem z matką. Tak że oblężenie Warszawy przeżyliśmy tam, na wsi. Potem wróciliśmy do Warszawy. Pierwsze kroki skierowałem do budynku naszej szkoły, gimnazjum Stefana Batorego, które miało tę słynną 23. Warszawską Drużynę Harcerską, której byłem zresztą członkiem. Próbowaliśmy początkowo tę szkołę uruchomić, bo profesorowie zaczęli się zgłaszać. Ale, niestety, Niemcy nas stamtąd bardzo szybko wyrzucili i zrobili tam Deutsche Schule in Warschau. A nasze gimnazjum przeniosło się do budynku szkoły zawodowej, róg Hożej i Chałubińskiego. Tam jakiś czas jeszcze odbywały się normalne wykłady. Z tym że dodatkowo była jeszcze lekcja języka niemieckiego. W szkole uczyłem się języka francuskiego. Jak nas wyrzucili, to [zaczęły się] komplety. Dalsza nauka odbywała się na kompletach. Na kompletach zdałem maturę w 1944 roku.

  • Z czego państwo się utrzymywali?

Moja matka pracowała w hurtowni aptecznej, a ja, ponieważ jestem zagorzałym filatelistą, zacząłem handlować znaczkami. I z tego się zupełnie nieźle utrzymywałem, ale niestety to spowodowało pewne przerwy w nauce.

  • Czy był pan świadkiem rozstrzeliwań, czy łapanek na ulicach Warszawy?

Łapanek – oczywiście, rozstrzeliwań nie.

  • A czy był pan w jakiejś łapance?

Tak, ale nas już w harcerstwie szkolono w tym, że w Warszawie były domy o podwójnych bramach, można było przejść na inną ulicę przez jakieś podwórze, więc się z tego korzystało.

  • Związał się z konspiracją w czasie okupacji?

Początkowo działałem na terenie harcerstwa. Mieliśmy akty małego sabotażu. Na przykład Niemcy takie slogany wypisywali na murach: Deutschland siegt in alles Fronten. To się zmieniało na literę „l” – Deutschland liegt in alles Fronten. Tylko żeśmy doklejali literę „l“.

  • Kotwice też pan malował?

Nie, kotwic nie, tylko żeśmy doklejali literę „l” na „s”.

  • Pamięta pan mniej więcej, w których miejscach były te napisy?

Masę ich było po całej Warszawie.

  • Pan składał przysięgę w AK w okupację?

Oczywiście, w 1942 roku.

  • Pamięta pan ten moment?

Oczywiście. Zostałem zaprzysiężony prywatnie, w domu u siebie, przez kolegę. Bardzo to było uroczyste i wzruszające.

  • Pamięta pan, jak ten kolega się nazywał?

Maciej Szczygliński.

  • A mama wiedziała, że pan jest w konspiracji?

Nie, ponieważ byłem jedynakiem, musiałem to przed nią ukrywać.

  • Ale chodził pan do szkoły podchorążych?

Skończyłem podchorążówkę.

  • Gdzie?

W różnych miejscach. W małych sekcjach. Poza tym mieliśmy ćwiczenia aplikacyjne poza Warszawą, w lasach.

  • W którym roku pan skończył?

W 1943.

  • Pamięta pan Powstanie w getcie warszawskim?

Oczywiście, że pamiętam. Byłem świadkiem, jak jakaś kobieta wyrzuciła dziecko przez okno i potem sama wyskoczyła z płonącego domu.

  • Czy były jakieś przygotowania do wybuchu Powstania Warszawskiego?

Jakiego rodzaju przygotowania? Oczywiście, że myśmy wszyscy czekali na to Powstanie żeby wziąć odwet na Niemcach. Byliśmy szkoleni cały czas, przygotowywani do tego. Gorzej było z bronią, bo broni bardzo owało w Warszawie.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku?

Na trzy, czy cztery dni przed Powstaniem był próbny alarm i wtedy na nasz pluton przyszedł nowy dowódca. Jak siedzieliśmy, w oczekiwaniu na to, że Powstanie ma wybuchnąć, bo mieliśmy być zawiadomieni przez łącznika, to wówczas ten nowy dowódca plutonu zmienił nasz system alarmowy. Bo system alarmowy był oparty na tym, że dowódca kompanii zawiadomił dowódców plutonów, dowódcy plutonów dowódców drużyn, dowódcy drużyn dowódców sekcji. I to działało bardzo dobrze. Ale on zaczął pytać się nas o nasze adresy i według adresów, gdzie kto bliżej kogo mieszka, miał go zawiadomić. Ten system całkowicie nawalił. On sam nie dotarł [na miejsce zbiegu], ten dowódca plutonu. Spotkałem go w Ożarowie po Powstaniu.

  • Jak on się nazywał?

Nie wiem. Nawet jego pseudonimu nie pamiętam w tej chwili. On był bardzo krótko z nami.
1 sierpnia jeden z moich kolegów z gimnazjum zawiadomił mnie, gdzieś o czwartej trzydzieści, że Powstanie zaczyna się o piątej. Pracowałem wtedy w sklepie filatelistycznym i wyszedłem stamtąd, żeby dotrzeć do domu, zabrać swoje rzeczy, chlebak z żywnością, opatrunkami, broni, niestety, nie miałem własnej. Mieszkałem na Hożej, już nie mogłem przejść przez Aleje Jerozolimskie, dlatego że Aleje były pod bardzo silnym ostrzałem. Wobec tego cofnąłem się i zostałem w tym sklepie przez trzy pierwsze dni.
Potem, jak się sytuacja po tamtej stronie ustabilizowała, to zacząłem szukać, gdzie mogę dołączyć. I dołączyłem do tego właśnie zgrupowania, którym dowodził pułkownik „Topór” Koiszewski. Zostałem przyjęty do plutonu ochrony sztabu.

  • A gdzie był ten sklep?

Sklep był na ulicy Przeskok 4.

  • Ale był pan przygotowany, że będzie pan jakąś inną funkcję pełnił w Powstaniu?

Miałem być dowódcą drużyny w plutonie WSOP.

  • I znalazł się pan właśnie w tym VII regionie?

Tak.

  • Ale uwierzyli, że pan jest też z konspiracji, z AK?

Przyjęli mnie do oddziału, bo zorientowali się, że się znam na obsłudze karabinu maszynowego, montowaniu, więc zostałem przyjęty.

  • Gdzie to się mieściło?

Na Jasnej 6.

  • Jakie tam pan obowiązki pełnił?

Najróżniejsze rzeczy. Na przykład, jakiś czas, pełniliśmy dyżury na szczycie gmachu PKO. Takie dyżury zrzutowe. Zresztą byłem świadkiem pierwszego zrzutu, który miał miejsce w nocy z 7 na 8 sierpnia, na plac Dąbrowskiego. Poza tym broni było mało, więc wykorzystywano nas do transportu żywności, czy zaopatrzenia, takich rzeczy.

  • Kiedy dostał pan pierwszą broń?

Dopiero w drugim miesiącu Powstania.

  • Pan przeszedł do batalionu, do „Sosny”?

Tak. [Po jego przyjęciu ze Starego Miasta do Śródmieścia do danego zgrupowania żandarmerii „Barry”].

  • To znaczy, że jakiś rozkaz pan dostał?

Nie. Po prostu dowództwo przeszło do Śródmieścia i uważali, że ponieważ żandarmeria tego rodzaju właściwie nie jest potrzebna, więc nas przekazali do tego oddziału, do kompanii kapitana Ożoga.
  • I tam dostał pan dopiero pierwszą broń?

Tak.

  • Co to było?

Byłem w obsłudze lekkiego karabinu maszynowego Spandau.

  • Jaki był pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?

Trudno powiedzieć. Miałem dwa takie bardzo ciężkie przeżycia. Jedno to było, jak myśmy się ze Śródmieścia Południe, pod koniec pierwszego miesiąca, ewakuowali na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Tam żeśmy kwaterowali na ulicy Żurawiej 22, zdaje się... Tam pewnego dnia stałem w wejściu na schody, z bramy. W pewnym momencie usłyszałem straszny huk i trzask i coś mnie uderzyło w plecy. Jak się odwróciłem, to zobaczyłem, że za mną wylądował pocisk armatni z tej wielkiej armaty 620 milimetrów, który nie wybuchł. Ale on wpadł przez okno zdaje się na siódme piętro, przeleciał przez wszystkie piętra, zabił po drodze jakiegoś człowieka, który siedział akurat w pokoju i wylądował za moimi plecami. Dosłownie o metr ode mnie. I nie wybuchł. Dlatego jestem tutaj.

  • A ten drugi przypadek?

Drugi, to w drugim miesiącu Powstania, jak żeśmy obsługiwali karabin maszynowy... Mieliśmy placówkę w hotelu „Metropol”, który był między Złotą a Chmielną. W narożniku mieliśmy stanowisko strzelca wyborowego. W „Cafe Wiktor”, która była na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, po tej stronie co hotel „Polonia”, siedział niemiecki strzelec wyborowy. Myśmy mu z tego hotelu wyciągali na kiju lusterko i on strzelał do tego lusterka i bez pudła rozbijał je. I myśmy na niego polowali. Ale w pewnym momencie, stałem obok strzelca wyborowego (tam była tylko strzelnica wąska) i padł strzał. Zobaczyłem, że ten chłopak poleciał do tyłu. Był w hełmie. W hełmie była dziura. Więc zerwałem ten hełm z niego, będąc pewien, że w jego czole będzie kula. Kuli nie było. Natomiast dookoła głowy jego była taka, jakby to czerwona obwódka, czy jak to nazwać, gdzie skóra była zadrapana. Szukaliśmy kuli, nie znaleźliśmy jej nigdy.

  • Czy ma pan jakieś dobre wspomnienia z Powstania?

Bo ja wiem? Trudno mówić o dobrych wspomnieniach...

  • Ale, na przykład, te pierwsze dni. Taka wielka radość.

Tak, oczywiście, to była euforia. Na pewno. Nawet pamiętam, że odbywały się wtedy koncerty. Mieczysław Fogg chodził z koncertami.

  • A do kina Palladium pan chodził?

Byłem w Palladium na premierze tego filmu.

  • Bo dostawało się jakieś bilety, w nagrodę?

Nie. Ja po prostu znałem operatora filmowego, pana Marwińskiego, który mnie zaprosił.

  • To był pana kolega?

Nie, znajomy. Też filatelista, zresztą. Miał sklep filatelistyczny w Warszawie, w czasie wojny.

  • A gdzie miał?

Na Szpitalnej. Zresztą pracowałem jakiś czas u dziadka pana Ukielskiego, który był filatelistą i miał biuro filatelistyczne w gmachu warszawskiego „Lombardu”, na pierwszym piętrze, róg Szpitalnej i placu Napoleona, jak się to wówczas nazywało.

  • A dziadek jak się nazywał?

Ryszard Ukielski.

  • W jakim okresie pan tam pracował?

Chyba w 1942 roku, myślę.

  • Jak się panu tam pracowało?

Bardzo dobrze, bo pan Ukielski pracował wtedy zdaje się w urzędzie skarbowym i tylko wpadał do tego sklepu, a ja prowadziłem ten sklep dla niego.

  • Czy w czasie Powstania był jakiś wolny czas?

Był, oczywiście. Jak już zrobiony został wykop w Alejach Jerozolimskich, to można było przechodzić na drugą stronę, i chodziłem odwiedzać moją matkę, ciotkę i babkę, które mieszkały na Hożej w dalszym ciągu.

  • Jak mama przyjmowała to, że pan walczył?

Bała się cały czas.

  • Czy miał pan może sympatię w Powstaniu?

Przed Powstaniem miałem sympatię, która mieszkała na szczęście w Śródmieściu Południe i widywaliśmy się dosyć często, jak miałem wolny czas.

  • Ona też była w Powstaniu Warszawskim?

Nie.

  • Jak miała na imię?

Miała na imię Loda Lasocka.

  • Ale była cywilem?

Cywilem.

  • To chodził pan też do narzeczonej, i do mamy i do narzeczonej?

Tak jest. Oczywiście.

  • Jak było z wyżywieniem?

Bardzo źle. Szczególnie myśmy w domu mieli bardzo mało zapasów tak, że starałem się coś wykombinować, żeby pomóc matce, babce i ciotce. Chodziliśmy tak samo po transporty żywności na Czerniaków. Tam były wielkie magazyny „Społem” na Czerniakowie. Kierownikiem tych zakładów był nasz dawny nauczyciel języka francuskiego u Batorego, pan Semil.

  • A jadło się jakieś koty albo psy?

Psa jadłem pod koniec Powstania. Smakował podobnie do zająca.

  • To był jakoś specjalnie upolowany ten pies?

Kolega go gdzieś od jakiejś pani wycyganił, że zaprowadzi na spacer...

  • Był usmażony?

Ugotowany chyba. W potrawce.

  • Czy był jakiś szczególny moment, jakaś walka? Czy spotkał się pan z Niemcami, czy może był pan ranny?

Byłem ranny, ale na ulicy Królewskiej. Myśmy zajmowali oficyny domów i tam padł jakiś granat i ja dostałem. Ale tylko jakiś maleńki odłamek w nodze, tak że po obandażowaniu można było z tym chodzić, to nie było żadnym problemem.

  • Widział pan może Niemców, w niewoli?



  • Jak pan pamięta upadek Powstania Warszawskiego?

Pod sam koniec Powstania właściwie myśmy zatracili prawie całkowicie instynkt samozachowawczy. Bo przedtem jak był jakiś ostrzał, to człowiek się kulił. A potem już się chodziło normalnie, bo to była tak beznadziejna sytuacja, że wydawało się, że tylko nas czeka śmierć i nic więcej.

  • Jak pan przyjął moment kapitulacji?

Z pewnego rodzaju ulgą. Jak wyszliśmy z Warszawy i zobaczyłem pola, liście na drzewach, to było tak jakby zmartwychwstanie. Chociaż w pewnym momencie, [gdy] myśmy szli do Ożarowa, wyszliśmy przez Wolską i Wolę i tam, w pewnym miejscu, trzeba było tą broń zdawać Niemcom. Zapamiętałem sobie, że stała na resztkach barykady stara kobieta z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i błogosławiła nas wszystkich, jak żeśmy wychodzili. Zresztą, jak żeśmy szli do Ożarowa, to minął nas samochód z generałem „Borem” Komorowskim, który jechał wtedy do niewoli. Tak samo jak i my.
  • W którym obozie pan był?

Z Ożarowa pojechaliśmy do Lamsdorfu, czyli Łambinowic i stamtąd do obozu jenieckiego w Murnau. Obóz VII A. To był oficerski obóz.

  • I tam pan do kiedy był, w tym obozie?

Do 28 kwietnia [1945 roku]. To był wielki obóz. Było pięć i pół tysiąca oficerów z 1939 roku i około trzystu pięćdziesięciu akowców, myśmy wszyscy byli w jednym bloku. Blok H się nazywał. Jedzenie tam było bardzo słabe. Dostawaliśmy wprawdzie paczki amerykańskie, raz na miesiąc jedną paczkę. Ale człowiek był tak głodny, że ja nie potrafiłem sobie zaoszczędzić, tylko najadałem się przez trzy dni, a potem głodowałem znowu. Niemcy nam dawali taką „pluj-zupkę”, w której czasami były całe takie gałązki jakichś ziół. Parę kartofli i na koniec jeden bochenek chleba na ośmiu, taki półkilowy. Jak wyszedłem z niewoli to ważyłem czterdzieści dwa kilo.

  • Jak wyglądał dzień wyzwolenia, pierwszy dzień wolności?

Nad naszym obozem latały już samoloty alianckie, obserwacyjne. Więc cały obóz wyszedł na plac, to był taki wielki, kwadratowy plac. Staliśmy przy bramie i słychać było, że jadą czołgi z jednej strony. I w obozie był taki kapitan, który się nazywał Pol, który mówił bardzo dobrze po polsku i on był kiedyś dyrektorem banku w Poznaniu. Inni Niemcy uciekli. Tylko jego zostawili i paru takich starych, z pospolitego ruszenia, niemieckich wartowników, do pilnowania nas wszystkich. I w pewnym momencie, jak ten pierwszy amerykański czołg przed bramą obozu się zjawił (bo nas uwolniła armia generała Pattona), kapitan Pol wyszedł z białą flagą, żeby poddać ten obóz. No i dostał salwę. Bo okazuje się, że z drugiej strony, od strony miasteczka, nadjechała w tym samym momencie kolumna niemieckich samochodów z dwoma plutonami SS, z bronią maszynową i z zadaniem, jak później stwierdzono, żeby nasz obóz wymordować, cały obóz wymordować. Znaleziono ten dokument w teczce generała, który im przewodził.

  • Dlaczego pan zdecydował się zostać na zachodzie, nie wracać?

Moja matka miała bardzo złe doświadczenia z Rosjanami. Zresztą z nami w obozie siedziało kilku oficerów z Armii Ludowej i widać było, że to są fanatycy. Oni wrócili natychmiast, jak Amerykanie nas uwolnili. Oni prysnęli i potem zaczęli imiennie wzywać wielu z nas do powrotu do Polski. Ze stacji radiowej w Katowicach.

  • Ale to byli AL-owcy z Powstania?

Tak. Oni siedzieli [w Murnau] jako oficerowie AK. Ale w parę dni po uwolnieniu nas przyjechał do nas generał Anders i otworzyły się możliwości pojechania i dołączenia do 2. Korpusu. Tak że ja już 9 maja, w dniu zakończenia wojny, znalazłem się we Włoszech, w pobliżu Werony.

  • A pana mama przeżyła Powstanie?

Tak, przeżyła. Moja matka, babka i ciotka przeżyły Powstanie. Niestety, zginęła moja siostra cioteczna, która była sanitariuszką w szpitalu elżbietanek na Żoliborzu.

  • Jak się nazywała siostra?

Barbara Buszek [pseudonim Marta II] [...]

  • Ale mama wróciła do Polski, do Warszawy?

Tak. Matka została zagarnięta przez Rosjan. Zresztą jak wychodziłem z Warszawy, to przyjaciel mój dał mi adres kogoś mieszkającego na zachodzie Polski i moja matka miała ten adres. Tak że napisaliśmy do siebie na ten adres i ten pan przekazał tę korespondencję. Tak, że dopóki Rosjanie całkowicie nie zajęli Polski, to miałem możność korespondencji z moją matką.

  • I później, po wojnie, kiedy pierwszy raz pan przyjechał do Polski?

W 1991 roku.

  • Dopiero?

Dopiero, tak. Na obchody Konstytucji 3 Maja, wtedy.

  • A dlaczego wcześniej nie?

Myśmy tutaj nie mieli paszportów brytyjskich. Bo uważaliśmy, że dopóki Polska nie jest wolna, nie wolno nam zrezygnować. Mieliśmy wszyscy te paszporty uchodźcze, a z tym jechać do Polski, to po tych wszystkich procesach Armii Krajowej i tych wszystkich procesach politycznych, nie było najmniejszego sensu.

  • A spotkał się pan z mamą po wojnie?

Tak. Matka moja przyjechała za czasów Gomułki, jak były możliwości. Przyjechała i umarła tutaj zresztą, w Anglii.

  • A w ogóle rząd jakoś pomagał Polakom tutaj?

Anglicy rozwiązali to w ten sposób, że jak armia Andersa tutaj przyjechała, to oni stworzyli tak zwany polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia. I z tego można było wyjść do cywila. Byłem w tym korpusie tylko przez, zdaje się, dwanaście godzin, ponieważ sobie załatwiłem stypendium na studia i studiowałem tutaj w Szkole Handlu Zagranicznego i Administracji Portowej w Londynie.

  • A pan był tutaj prezesem...?

Tak. [Byłem ostatnim prezesem Koła Byłych Żołnierzy AK na Zachodzie]. Pracowałem. W Kole AK byłem od 1947 roku. Przyjechałem do Anglii w grudniu 1946 roku, a od 1947 roku jestem w Kole AK. Na pierwszym zjeździe byłem jednym z protokolantów. Cała generalicja wtedy była. Generał „Bór” Komorowski, generał Anders, pamiętam, na tym zjeździe bardzo uroczystym.

  • Jak pan wspomina „Bora” Komorowskiego?

Jako dowódcę, na pewno nie mogę wydać opinii na moim szczeblu o nim. Ale jako człowiek, to był czarujący człowiek, bardzo skromny, nie rzucający się w oczy specjalnie. Brałem udział w Radzie Naczelnej Koła AK, której on przewodniczył i bardzo, bardzo mile go wspominam.

  • A generał Anders?

Generał Anders miał bardzo wiele charyzmy. I naprawdę jak sobie przypomnę pierwsze zetknięcie z nim, jak on przyjechał właśnie do nas, do Murnau, do obozu jenieckiego. Wtedy wszyscy się ustawili w dwuszeregu. On szedł, i właściwie każdy miał uczucie, że on tylko jemu patrzy w oczy. On miał to do siebie. Poniósł olbrzymie zasługi. Wstąpiłem do batalionu komandosów we Włoszech i w tym batalionie była cała kompania, która się składała z byłych żołnierzy AK. Więc on pościągał masę, masę ludzi do 2 Korpusu. Do tego stopnia, że żołnierze i oficerowie 2 Korpusu zrzekli się części swoich uposażeń wojskowych na naszą korzyść. W ten sposób, żeby można było ten korpus powiększyć.

  • Czy był pan w Muzeum Powstania Warszawskiego?

Byłem, oczywiście.

  • Jakie wrażenia?

Wspaniałe.

  • Dlaczego przyjął pan taki pseudonim, „Topór”?

To był mój herb rodowy, po prostu. Mam go tutaj. Zresztą Toporów było bardzo wielu w Powstaniu. Choćby ten pułkownik Koiszewski, u którego wylądowałem.

  • Czy gdyby pan miał znowu dwadzieścia jeden lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Na pewno. Na pewno. Myśmy tak byli wychowani, patriotycznie.




Warszawa, 5 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Zbigniew Bokiewicz Pseudonim: „Topór” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Obwód I Śródmieście, VII Rejon, pluton ochrony sztabu Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter