Zbigniew Ignacy Ineksiak „Sęp”

Archiwum Historii Mówionej


Zbigniew Ineksiak, pseudonim „Sęp”, urodzony 30 września 1929 roku w Warszawie; szeregowy w Powstaniu Warszawskim.

  • Proszę mi powiedzieć o tym, co się działo przed wojną, o pana rodzinie.


Mój ojciec był żołnierzem. W 1920 roku walczył pod Osowem i Radzyminem, tak że, jak widać, pochodzę z rodziny patriotycznej. Sam urodziłem się w 1929 roku. Chodziłem do szkoły i wychowywany byłem w wielkiej atencji do Józefa Piłsudskiego. Uważałem Józefa Piłsudskiego za swój wzór. Uważałem, że również powinienem być żołnierzem i jak potrzeba, walczyć o Polskę. Chodziłem do szkoły podstawowej na Żoliborzu.

W 1939 roku, jak wybuchła wojna, to oczywiście były kłopoty aprowizacyjne, tak że często mnie, dziewięcioletniego chłopca, wysyłała matka, żebym się postarał o chleb. O chleb było trudno, w sklepach [go] nie było. Trzeba było biegać do piekarni na Marymoncie i stamtąd czasami udawało mi się przynieść bochenek chleba.

  • Co pan jeszcze robił i ile miał pan rodzeństwa?


Rodzeństwa miałem jeszcze dwie siostry, starsze ode mnie – jedna była z rocznika 1922, a druga z rocznika 1926. Tak że jedna była starsza ode mnie o siedem lat, a druga o trzy. Obie siostry były również ze mną... W czasie, kiedy nasze wojska wycofywały się z Bielan ulicą Słowackiego w kierunku centrum Warszawy, jak Niemcy atakowali z tamtej strony, od północy, myśmy wychodzili wtedy z czajnikiem z wodą, z sokiem malinowym i żeśmy żołnierzom dawali tą wodę z sokiem do picia. To był nasz patriotyczny odruch.



  • Jak pan pamięta okupację, sam początek i później dalej? Co się działo?

 

Okupacja była taka: chodziłem dalej do szkoły podstawowej i jak skończyłem szóstą klasę, to zapisałem się na tajne komplety gimnazjum księcia Józefa Poniatowskiego. Chodziłem w czasie okupacji do pierwszej i drugiej klasy na te komplety. Miałem wtedy dość ciekawy przypadek: ponieważ ukradłem kiedyś pijanemu Niemcowi pistolet, jako chłopiec dwunasto- albo trzynastoletni (już nie pamiętam), to ten pistolet, jako taki kozak nosiłem ze sobą w kieszeni. Nosiłem w kieszeni palta, ale palto miałem po siostrach. Rodziców nie stać było, żeby mi kupić jakiś płaszcz, więc nosiłem damskie palto po siostrze. Miało ono dość płytką kieszeń. Kiedyś poszedłem na komplety (odbywało się to w prywatnych mieszkaniach) i w pewnym momencie, jak się rozbierałem, pistolet wyleciał mi z kieszeni na podłogę. Wtedy przyszedł nauczyciel od łaciny i zauważył to. Oczywiście mu się to nie podobało, bo to również była konspiracyjna nauka, więc zwrócił mi uwagę, że nie należy przynosić pistoletu na... no nie wykłady, bo to trudno nazwać wykładami, ale na lekcje. No i oczywiście od tej pory już przestałem nosić ze sobą pistolet. To był mały pistolecik, FM-ka belgijska.



  • Czy pana ojciec, przez to, że był żołnierzem, był w konspiracji?


Mój ojciec był w konspiracji, tylko ponieważ mój wujek był w konspiracji na Grochowie, to mój ojciec był razem z nim w tak zwanym VI okręgu AK.

  • Czy jeszcze ktoś z pana rodziny był też w konspiracji?


Tak, był. Obie siostry były sanitariuszkami. Też chodziły na ćwiczenia, do lasów okołowarszawskich.

Wstąpiłem do „Szarych Szeregów” w 1942 roku. Zaraz po wstąpieniu do „Szarych Szeregów” i złożeniu przyrzeczenia zaangażowałem się ostro, żeby się przygotować do walki, w którą wszyscy wierzyliśmy, że w końcu będzie. Jeździliśmy do różnych lasów naokoło Warszawy, między innym do lasu koło Podkowy Leśnej, do Puszczy Kampinoskiej, [do] lasu po tamtej stronie Wisły (już nie pamiętam nawet, jak się nazywał)...

  • Jak wyglądały takie ćwiczenia?


Ćwiczenia wyglądały tak, że my oczywiście spełnialiśmy role łączników, z bronią się nie bawiliśmy jeszcze wtedy. Starsi chłopcy robili to z bronią.

  • Czy później wykorzystał pan pistolet, który pan ukradł niemieckiemu żołnierzowi?


Później, już chyba w 1944 roku, jechałem tramwajem w kierunku Śródmieścia. Z Żoliborza do Śródmieścia przejeżdżało się nad Dworcem Gdańskim wiaduktem. Też jechałem, chyba wieczorem, nie w tramwaju, tylko na buforze, z tyłu (chłopcy jeździli w tramwajach na buforach, bo pieniędzy na bilet nie było). To był tramwaj (dzisiaj już nie ma takich), który miał pomost i ten pomost nie był oszklony. Stał [tam] Niemiec. Prawdopodobnie był lekko pijany i jego kabura... Na nie oszklonym pomoście ten pistolet z kaburą, duży pistolet, wystawał mu, więc żyletką [go] obciąłem. W ten sposób zdobyłem pistolet, który się nazywał Parabellum. To był duży pistolet, którego używałem w Powstaniu Warszawskim.

 

  • A ten belgijski pistolet?


Belgijski był gdzieś u mnie, ale nawet zapomniałem gdzie... Prawdopodobnie zabrał go mój ojciec.

  • Proszę jeszcze powiedzieć o swoim ojcu: co robił w konspiracji? Czy był już żołnierzem doświadczonym?

 

Samo słowo konspiracja... była taka piosenka: „Nie zna, czy nie wie nikt”. Nie wiedziałem o swoim ojcu nic, żadnych szczegółów. Nie wiedziałem, gdzie się spotyka i z kim się [spotyka]. On tak samo nie wiedział o mnie. Nie wiedziałem o moich siostrach... Dopiero potem, po Powstaniu się dowiedziałem. Ani ojciec nie wiedział o mnie, ani ja nie wiedziałem o ojcu, bo to była konspiracja. Mieliśmy powiedziane przez dowódców, że nie wolno nawet z najbliższymi dzielić się wiadomościami na temat tego, gdzie jestem, z kim współpracuję i tak dalej. Była bardzo ostra, silna konspiracja.

  • Oprócz tego, że był pan szkolony, czy już pan wtedy działał, czy był pan łącznikiem?


Działałem o tyle, że jak przez Warszawę wycofywały się wojska niemieckie i te sprzymierzone z Niemcami, to znaczy: Węgrzy, Kałmucy, własowcy nie własowcy, to za wódkę kupowałem od nich broń. Za pół litra wódki można było dostać na przykład pistolet albo karabin. W tym również brałem udział.

  • W jaki sposób to się odbywało?


Różnie było: czasami jechały furmanki, bo oni zabierali również chłopów jako podwody i jechali furmankami. Powiedzmy, taki Węgier pyta się mnie, czy mam wódkę, więc mówię: „Mam te pół litra. Proszę”. On mi dawał za wódkę jakiś... Pamiętam dobrze, że dostałem karabin na przykład. Tylko później były kłopoty, że musiałem ten karabin przez Żoliborz gdzieś zanieść...

  • I co pan z nim zrobił?


Myśmy mieli taki konspiracyjny lokal. Zaniosłem go [tam], na Suzina.

  • Jak pan wspomina życie codziennie? Jak pana rodzina funkcjonowała? Z czego się państwo utrzymywali, jak zdobywali żywność?


Utrzymywaliśmy się... Ojciec pracował na poczcie. Poczta nie była zlikwidowana jako zakład pracy, tak że parę groszy za tą pracę dostawał. Natomiast moja matka jeździła na wieś po znajomych, gdzieś w powiat grójecki i przywoziła kaszę, mąkę, słoninę i jakieś inne rzeczy. Dzięki temu jakoś przeżyliśmy okupację. Dodatkowych dochodów nie mieliśmy, tylko wyjazdy matki po żywność i te parę groszy, co ojciec zarabiał na poczcie.

  • Mówił pan, że jest z rodziny bardzo patriotycznej. Czy były jakieś obchody świąt narodowych? W jaki sposób się odbywały w czasie okupacji?


W czasie okupacji hucznych obchodów oczywiście nie było, ale pamiętaliśmy. Na przykład ja każdego 3 maja uważałem za święto... Obchodzone specjalnie nie było nic, ale wiedzieliśmy o tym, że na przykład 3 maja, to jest święto, 11 listopada to święto...

  • Przejdźmy dalej, do Powstania Warszawskiego. Jak pan wspomina dni przed Powstaniem? Czy pan też był mobilizowany?


Praktycznie dowiedziałem się o Powstaniu jeden dzień przed wybuchem. Wieczorem przyszedł do mnie kolega i powiedział: „Słuchaj, jutro stanie się coś ważnego”. Tak właśnie powiedział. Nie mówił, że Powstanie, tylko że będzie coś ważnego. Podejrzewałem, że będzie Powstanie, bo Niemcy przecież wtedy wyznaczyli kontrybucję i dali nakaz, że ma się zgłosić sto tysięcy ludzi do kopania rowów, do budowy umocnień. Oczywiście pomyślałem sobie, mimo że byłem chłopcem jeszcze, że prawdopodobnie wybuchnie Powstanie.

  • Może jeszcze wrócę do czasu przed Powstaniem... Jak pan pamięta Niemców, łapanki i terror niemiecki podczas okupacji?


Kontaktu z Niemcami specjalnie nie miałem, dlatego że wtedy byłem mały i chudy, tak że wyglądałem nie na dwanaście lat, tylko na dziewięć, dziesięć. Prawdopodobnie dlatego nie miałem żadnych kontaktów z żołnierzami niemieckimi.

  • Powstanie...


Byłem wtedy w domu. Mieszkałem na ulicy Płońskiej (teraz się nazywa Próchnika) w pobliżu placu Wilsona [w budynku] spółdzielni WSM. Około godziny pierwszej, pierwszej z minutami, już nie pamiętam, usłyszałem strzelaninę. Wyskoczyłem z domu zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że jeden z naszych oddziałów (jak później się dowiedziałem) niósł jakąś broń już na miejsca, gdzie była koncentracja przed Powstaniem. Ten oddział został zatrzymany przez Niemców, przypadkowo zresztą i o godzinie pierwszej z minutami zaczęła się strzelanina na ulicy Krasińskiego róg Suzina, w pobliżu kotłowni na Żoliborzu. Konkretnie była to ulica Suzina. To było moje pierwsze spotkanie z Powstaniem.

 

  • Co się działo później?


Później oczywiście zgłosiłem się do... Był sztab „żywicielski” na Krasińskiego i [tam] się zgłosiłem. Był taki druh, znajomy, jeszcze z „Szarych Szeregów”, Andrzej Lengion i zgłosiłem się do niego. Powiedziałem, że również chciałbym brać udział w Powstaniu. Powiedział: „Dobrze, będziemy w kontakcie”. Ale po pierwszych godzinach walki, ponieważ nie było zaskoczenia, nie udało się pułkownikowi „Żywicielowi” i powstańcom opanować tych punktów, które były zaplanowane na pierwszy dzień Powstania, była obawa... Z tego, co [dowiedziałem się] później, pułkownik „Żywiciel” stwierdził, że nie mamy szans na dalsze przebywanie na Żoliborzu i wyprowadził większość powstańców do Puszczy Kampinoskiej. Nie poszedłem do Puszczy, zostałem w domu. Dużo ludzi również nie poszło do Puszczy i zostało w domu.

Pułkownik zabrał ludzi do Puszczy i był tam bodajże trzy dni. Wrócili dopiero 4 sierpnia i dołączyłem z powrotem do nich. Byłem już w grupie „Zawiszaków” przy Komendzie Głównej Sztabu „Żywiciela” na Krasińskiego 16. Tam, między innymi, dostałem propozycję tak zwanej obstawy. Jak major „Roman” chodził na inspekcje posterunków, to musiał mieć ze sobą łącznika. Właśnie mnie brał ze sobą na te wszystkie wycieczki do wysuniętych posterunków, które walczyły z Niemcami na Żoliborzu. Oprócz tego dostaliśmy jeszcze taką... Z kolegą, ciekawe, że jeszcze szczuplejszym i niższym ode mnie, dostaliśmy... Jak już Rosjanie zajęli Pragę, to przerzucili na naszą stronę oficerów do kierowania ogniem artylerii. Zwykle wysuwa się oficerów, żeby kierowali ogniem artylerii, żeby podawali cele dla artylerii sowieckiej. Takich dwóch oficerów sowieckich było u nas w sztabie. I wtedy major „Roman” zlecił mi i temu jeszcze mniejszemu ode mnie powstańcowi, żeby opiekować się ruskimi oficerami. Obstawa, żeby im się nic nie stało, bo to różnie bywało z ruskimi. Tak że byliśmy jako obstawa ruskich oficerów, którzy mieli kierować ogniem artylerii. Z tego, co wiem, nie bardzo kierowali tym ogniem, bo ruskie działa bardzo rzadko strzelały właśnie w posterunki niemieckie.



  • Na czym polegała ta obstawa? Pan z kolegą byliście przewodnikami?


Tak. Jak oni, powiedzmy, chcieli coś... To była taka, ja wiem, funkcja oficera ordynansowego. Jak on chciał z kimś się skontaktować, to umożliwiałem mu kontakt z pułkownikiem, majorem, czy dowódcą jakiegoś odcinka.

  • W jakim języku panowie mówiliście?


Mówiłem po polsku, rozumieli po polsku. Oni do mnie mówili po rusku, a ja do nich po polsku. Na ogół się rozumieliśmy.

  • Jak długo to trwało?


To trwało... Nie pamiętam już, którego oni wylądowali, bodajże 14 sierpnia. Tak mi się wydaje, ale już nie pamiętam... Tak że to trwało dość długo... moja opieka nad ruskimi oficerami, którzy mieli kierować ogniem artylerii (w sumie chyba około czterech tygodni), a jak mówię, nie kierowali, bo praktycznie nie było ostrzału niemieckich pozycji ze strony ruskich. Po prostu im nie zależało na tym, żeby nam pomagać. Zresztą rozkaz Stalina był taki, że powstańcom nie należy pomagać, że powstańców Niemcy powinni zniszczyć. I myśmy o tym wiedzieli. Z tym że potem, jak już brali nas do niewoli, to myśmy tych ruskich zaopatrzyli w biało-czerwone opaski, bo prawdopodobnie Niemcy by ich rozstrzelali jako dywersantów. Ale ci rosyjscy oficerowie poszli z nami do niewoli jako akowcy, więc jeszcze oddaliśmy im przysługę.

  • Jak pan wspomina to, że z jednej strony brali udział w Powstaniu, a z drugiej strony: czy walczyli, czy pomagali?


Nie, walczyć nie walczyli, bo oni mieli tylko wskazywać... To był tak zwany zwiad. Nie mieli walczyć, tylko podawać dane geograficzne artylerii sowieckiej (która stała już po drugiej stronie), gdzie należy umieszczać pociski. To było ich zadanie. Walczyć nie walczyli w Powstaniu...

  • Czy jeszcze coś pan chce powiedzieć na ich temat? Pamięta pan może jakąś historię z tym związaną?


Specjalnie nie, oni byli grzeczni...

  • Jak Polacy się do nich odnosili?


Były obawy, że Polacy będą się odnosić do nich źle i dlatego, między innymi, my zostaliśmy wyznaczeni jako ich ochrona.

  • Ale nie mieliście żadnej broni?

 

Myśmy mieli... Ja miałem swoje Parabellum... W ogóle byłem wyjątkowym harcerzem, bo pistolet typu Parabellum wyjątkowo kto miał w Powstaniu. To była super broń w tym czasie. Większość oficerów miała albo tetetki albo Visy, ale Parabellum rzadko kto miał. Tak że ja byłem jeden z nielicznych żołnierzy AK, którzy mieli Parabellum.

 

 

  • Pozwolili panu, chłopcu zachować tą broń? Nikt nie chciał jej zabrać?


Nie, bo to była moja własność.

  • Gdzie pan mieszkał w tym czasie? Miał pan kontakt z rodziną, czy mieszkał gdzieś indziej?


Mieszkałem na kwaterze. Kwaterę mieliśmy na [ulicy] Suzina 3 w tak zwanej siódmej kolonii, a mieszkałem na ulicy Płońskiej 8. Tak że moi rodzice mieszkali po sąsiedzku. Nie zawsze, ale raz w tygodniu miałem kontakt z rodzicami. W pierwszej fazie Powstania miałem kontakt, bo potem już nie...

  • Pana siostry też walczyły? Pan wiedział o tym?


Moje siostry były już wtedy... tylko nie pamiętam, jak to się nazywało... Konspiracja... W zasadzie nie wiedziałem, gdzie one [działają]... Wiedziałem, że są w sanitariacie. Był taki oddział sanitariat i były w sanitariacie na Żoliborzu. Z tym że jedna była w punkcie opatrunkowym ulicy Płońskiej, czyli w pobliżu swojego miejsca zamieszkania, a druga była gdzie indziej, chyba w straży pożarnej, ale dokładnie nie wiem gdzie.

  • A pana ojciec?


Mój ojciec miał jakieś kontakty z Pragą, ale ponieważ wybuchło Powstanie i potem Niemcy obsadzili mosty, nie dostał się na Pragę i został w domu.

  • Nie poszedł w inne miejsce?


Nie, został w domu.

  • Jak pan pamięta życie na kwaterze? Jak wyglądało wyżywienie, higiena?

 

Na kwaterze było tak: spaliśmy albo na podłodze na jakichś dywanach, albo po trzech, czterech na tapczanie.

Też tak się zdarzało, że spało kilka osób na jednym tapczanie. A jeżeli chodzi o wyżywienie, to kuchnia naszego „Żywiciela” była tu, gdzie jest teraz kino Wisła. To była tak zwana pierwsza kolonia WSM na Żoliborzu. Tam właśnie była kuchnia.

Myśmy co dzień, miedzy innymi ja... Nie codziennie, ale czasami chodziłem tam po żywność dla swoich kolegów... Co ciekawego właśnie wtedy mnie spotkało... Opowiem, bo to jest dość ciekawa historia. Któregoś dnia poszedłem po żywność i wracałem z [nią]: jakieś duże garnki, dwa czy trzy (już nie pamiętam), jakiś chleb do tego... Wracałem na naszą kwaterę, na ulicę Suzina 3 (chyba ta ulica teraz się nazywa Toeplitza). Jest tam taki dołek i szkoła na Żoliborzu, ale wtedy nie było szkoły. Był dołek i nie było budynku, gdzie się mieści WSM. Były tylko wykopy. W wykopach było wapno przeznaczone na przyszła budowę... Kiedyś to kopane wapno pakowało się do rowów, zalewało wodą i odbywało się tak zwane lasowanie wapna. Tam właśnie był rów pełen wapna. Przechodziłem koło rowu z żywnością dla swoich kolegów. W pewnym momencie usłyszałem zgrzyt – tak zwana szafa, działo kolejowe... Usłyszałem zgrzyt, świst i łomot, wybuch gdzieś w pobliżu. Ten podmuch przewrócił mnie i wrzucił do tego rowu z wapnem lasowanym. Oczywiście były kłopoty z wyjściem z tego, ale jakoś mnie wyciągnęli i umyli...

  • Jedzenie przetrwało?


Nie, jedzenie przepadło, bo ono wpadło razem ze mną do wapna.



  • Jeszcze o kwaterze... Ile osób tam mieszkało?

 

Było nas bodajże ośmiu i całą ósemką mieszkaliśmy w jednym pokoju. To był pokój, który... Mieszkania były nieduże, bo przed wojną WSM to była spółdzielnia dla średnio zamożnych ludzi. Tam mieszkała jakaś rodzina i jeden pokój zarekwirowano, czy oddali [go] (tego nie wiem). W każdym razie myśmy [byli] w tym pokoju. Był tam jeden tapczan, [a] reszta oczywiście spała na podłodze. Tak to wyglądało, cała nasza kwatera, na parterze oczywiście.

  • Co robiliście między akcjami albo wyznaczonymi zadaniami? Czy było radio? Czy czytane były ulotki? Co się działo poza walką, co robiło osiem młodych osób?


Zasada w wojsku jest taka, że żołnierz nie może się nudzić, bo jak się nudzi, to jest bieda i zawsze [trzeba] dać żołnierzowi jakieś zajęcie. Nam też zawsze jakieś zajęcie wynajdywano: albo, powiedzmy, czyścić broń, albo jakaś zbiórka w dwuszeregu, albo piosenki... Takie rzeczy były. W każdym razie dbano o to, żebyśmy się nie nudzili.



  • Co było później, po tym, jak w pewnym momencie przestał pan być ochroniarzem oficerów rosyjskich?


Podam taki jeden [przypadek], który mi utkwił w pamięci. Szedłem jako obstawa majora „Romana” na posterunek, który był w końcu ulicy Krasińskiego na skarpie, z widokiem na drugą stronę Wisły. Było to chyba w czasie, kiedy na stronie praskiej pokazały się czołgi rosyjskie. Ponieważ miałem lornetkę, patrzyłem, co się dzieje na Pradze. W pewnym momencie zobaczyłem czołg. Z początku myślałem, że to niemiecki, ale później patrzę – czerwona gwiazda na czołgu i krzyknąłem: „Panie majorze, bolszewicy na Pradze!”. Wszyscy to oczywiście podchwycili i było potem takie zawołanie. Mówili o mnie: „O, jest ten: «Panie majorze, bolszewicy na Pradze!»”. Tak mnie potem nazywali.

 

  • Na czym jeszcze polegały pana zadania przy szefie sztabu? Co pan jeszcze wtedy robił?

 

Jeżeli major „Roman” w trakcie inspekcji miał jakieś uwagi do dowódcy posterunku czy do dowódcy całego podzgrupowania (było siedem podzgrupowań w „Żywicielu”: „Żmija”, „Żubr”, „Żyrafa” i tak dalej), jak miał sprawy do [nich], posyłał mnie albo z pismem, albo z ustnym przekazem. To się tak odbywało.

  • A jak pan pamięta sztab główny „Żywiciela”? Bo rozumiem, że bywał pan tam.


Tak, bywałem tam.

  • Jak pan pamięta organizację, ludzi, którzy tam pracowali?


Miałem czternaście lat, więc trudno mi [coś] powiedzieć o organizacji.

  • Jak pan ją zapamiętał?


Zapamiętałem to, że pan pułkownik „Żywiciel” przeważnie siedział w fotelu za biurkiem i wydawał polecenia. To pamiętam. Poza tym miał kapitana, który był jego oficerem ordynansowym. Nie pamiętam już pseudonimu, bo nazwiska nie znałem. Bardzo często pułkownik wydawał polecenia temu kapitanowi, żeby zrobił to i owo, żeby poszedł tam czy tam. Tak to się odbywało.

  • A szefa sztabu, „Romana”, jak pan wspomina? Jakim był człowiekiem? Zdaje się, że z nim był pan bliżej.


Byłem [z nim] w bliższej komitywie. Według mnie był bardzo spokojny, to był inteligent. Przypuszczam, że nie był zawodowym wojskowym, [tylko] wydaje mi się, że był oficerem rezerwy. Nie wiem, kim był z zawodu w cywilu, ale w każdym razie był bardzo kulturalnym, grzecznym... Nigdy nie słyszałem od niego słów, jak czasami w wojsku się słyszy wulgarne powiedzenia. Od niego nigdy nic takiego nie słyszałem.



  • Pójdźmy dalej. Do jakiego momentu był pan łącznikiem przy majorze „Romanie”?


Do 30 września, [to] znaczy do momentu kapitulacji. 27 [września] była likwidacja Mokotowa. Niemcy założyli sobie likwidację poszczególnych dzielnic. Po zlikwidowaniu Mokotowa całe siły niemieckie przerzucone zostały na Żoliborz i walczyliśmy z nimi do 30 [września]. Jednak już 30 [września] Niemcy spędzili nas w tak mały skrawek na tak zwanym oficerskim Żoliborzu, że już nie było szans na dalszą walkę. Prawdopodobnie pułkownik „Żywiciel” dostał polecenie (tak przypuszczam) od dowódcy Powstania, generała „Bora”, żeby skapitulować na Żoliborzu. Takie było moje przypuszczenie. Przedtem mieliśmy próby przedostania się na druga stronę Wisły, do ruskich. Ale Niemcy, okazuje się, obstawili wał (bo od strony Żoliborza był wał wiślany), tak że również nie mieliśmy szans na dojście do Wisły. Podobno kilka osób z Armii Ludowej (bo na Żoliborzu były również oddziały Armii Ludowej), kilka osób z tego oddziału przepłynęło Wisłę i dostało się na drugą stronę. Natomiast nasi po prostu nie przeszli.

  • Czy brał pan udział w jakichś zbrojnych akcjach, czy używał pan swojej broni?

 

Brałem udział w akcji... Bodajże 20 sierpnia na Żoliborz przyszły do nas grupy z Kampinosu i również z Wileńszczyzny. Mieliśmy rozkaz, prawdopodobnie od Sztabu Głównego, przedostać się, połączyć się ze Starym Miastem. Przypuściliśmy [atak] i poszły chyba szturmy ze Starego Miasta i z Żoliborza w kierunku Dworca Gdańskiego. Wtedy właśnie byłem w grupie, która szturmowała z Żoliborza w kierunku Dworca Gdańskiego. Jednak, jak przeszliśmy około trzystu metrów (była tam duża, niezabudowana [powierzchnia], baraki), Niemcy tak panowali ogniem, tak położyli ogień, że zginęło wtedy kilkuset naszych. Niestety, nie przedarliśmy się. Również grupa ze Starówki nie przedarła się na Dworzec Gdański. Tak że był to nieudany atak na Dworzec Gdański, w którym brałem udział normalnie, jako żołnierz.Miałem jeszcze ruski pistolet maszynowy (nie pamiętam już, jak się nazywał). W każdym razie nie była to pepesza, tylko jakiś inny, PPD chyba się nazywał. Na Żoliborzu, w czasie Powstania ruscy latali na kukuruźnikach i zrzucili trochę broni na teren Żoliborza, bo tam była grupa AL i oni prawdopodobnie chcieli tą grupę jakoś wyposażyć. Między innymi mnie przydzielono pistolet maszynowy z trzema czy czterema magazynkami. Ten pistolet właśnie używałem w czasie szturmu na Dworzec Gdański.

  • Czy zabił pan kogoś w czasie Powstania?


Prawdopodobnie... To trudno [powiedzieć]... Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Nie wiem, czy kogokolwiek zabiłem. W każdym razie miałem nadzieje, że jak puściłem kilka serii z pistoletu maszynowego, to może kogoś trafiłem.

 

 

  • Jak pan pamięta zrzuty?

 

Zrzuty były takie, jak wszystko, co robili ruscy – niechlujne. Amerykanie zrzucali broń na spadochronach, a ruscy zrzucali worki bez spadochronów, bo oszczędzali. Większość z broni, która spadała (na przykład rusznice przeciwpancerne), jak spadła na ziemię, to wyginały się lufy. [Rusznice] praktycznie nie nadawały się do żadnego użytku. Tak że ruscy, jak zrzucali broń, to tylko niewielka część nadawała się do użytku. Reszta jak poleciała z trzystu metrów na ziemię, to się pogięła, potrzaskała. Tak wyglądały zrzuty. Z tym że to były pojedyncze, nie masowe zrzuty. Pojedynczy „kukuruźnik” nadleciał i walnął, wbiło się w ziemię... Nam chodziło głównie o rusznice przeciwpancerne, żeby niszczyć czołgi. Okazało się, że miały pogięte lufy. Oczywiście już nie da rady wyprostować czegoś takiego.



  • Zmieniając trochę temat: czy pamięta pan życie religijne z czasu Powstania?


Religijne życie... Jako katolik, jako wierzący, modliłem się rano i wieczorem, odmawiałem tak zwany pacierz.

  • Nie było mszy w sztabie?

 

Były, owszem. Nawet służyłem do mszy, do jednej z takich mszy, w Kościele Świętego Stanisława Kostki. Przed Powstaniem byłem ministrantem. Służyłem do mszy w czasie Powstania, raz mi się to zdarzyło. I to u księdza „Alkazara”, księdza Trószyńskiego. Miał pseudonim „Alkazar”. To mi się zdarzyło z życia religijnego.



  • Skąd pana pseudonim, „Sęp”?


Sęp... Jako chłopiec uważałem, że sęp to taki ptak, co rozdziera na strzępy swoich przyszłych wrogów, więc uważałem, że dobrze mieć [taki] pseudonim, to może Niemcy się przestraszą.

  • Czyli generalnie sam pan go sobie wymyślił?


Tak, sam sobie wymyśliłem ten pseudonim.

  • Co było później, po 30 września?

 

30 września dostaliśmy rozkaz wyjścia z bronią na placyk za drugą kolonią WSM-u, z widokiem na Kościół Stanisława Kostki, bo tam Niemcy mieli od nas przejąć broń. Kapitulacja ze złożeniem broni, tak zwana honorowa kapitulacja... Na przykład ja i większość chłopaków mieliśmy na sobie mundury niemieckie. Miałem tak zwaną panterkę niemiecką i Niemcy, jak myśmy wychodzili zdawać broń, kazali nam również rozbierać się z ciuchów. To było już 30 września, nie było już tak bardzo gorąco. Byłem bodajże w krótkich spodenkach, więc zrzuciłem panterkę razem z bronią. Z tym że broń do koszy zbierali, a ciuchy na ziemię, z boku. Rzuciłem panterkę. Jak się okazuje (później się dowiedziałem), jeden chłopak nie chciał zdjąć spodni niemieckich i go zastrzelili... któryś Niemiec go zastrzelił. Nie widziałem tego, słyszałem tylko o takim przypadku. Niemcy kazali nam zdejmować na przykład hełmy niemieckie, czapki niemieckie, panterki czy mundury, jak były niemieckie...

  • Jakie były nastroje wśród żołnierzy, którzy walczyli albo brali w tym udział?


Nastroje były straszne. Byliśmy po prostu złamani, bo myśmy cały czas sądzili, tak zresztą, jak sądzili nasi dowódcy, że Powstanie potrwa trzy dni. Przyjdą ruscy, przekażemy [im] naszą Warszawę, jako zwycięskiej armii, która wkracza na tereny zajęte przez Niemców. Z tym że już by mieli łatwiejsze zadanie, bo nie musieliby o to walczyć. My [byśmy] już im to wyzwolili. Nastroje były takie, że myśmy już zaczęli wątpić, że w ogóle ruscy to są nasi sprzymierzeńcy. Uważaliśmy, ja uważałem, że ruscy to są tacy sami wrogowie jak Niemcy. Tak że nastroje były straszne, były nawet samobójstwa. Nie widziałem sam osobiście, ale były samobójstwa w czasie zdawania broni. Później (co jest jeszcze ciekawego), jak już zdaliśmy broń, to Niemcy uformowali nas w trójki. To była taka zasada niemiecka: nie w czwórki tylko trójkami chodziły wojska niemieckie. Zaczęli nas pędzić ulicą Krasińskiego w kierunku Zmartwychwstanek i dalej w kierunku Powązek. [Przez] ostatnie trzy dni Powstania po prostu byliśmy tak stłamszeni ogniem, [że] nikt przez trzy ostatnie noce nie spał. Prawdopodobnie większość była niewyspana, ja również. Szliśmy normalnie w tych trójkach piechotą i idąc, zasypialiśmy. Widać było, jak chłopakom spadają głowy i w czasie marszu zasypiają. Jak Niemcy zatrzymywali czoło, to wpadało się na tego, co był przed nami i oczywiście człowiek się budził. Tak że to był taki koszmarny marsz zmęczonych, zrezygnowanych powstańców. Ale była jeszcze jedna kwestia, którą też chciałem zauważyć. Jak przechodziliśmy koło klasztoru sióstr Zmartwychwstanek, to naraz usłyszeliśmy świst pocisków. Co się okazało? Pociski zaczęły wybuchać blisko nas. To ruscy! Oczywiście to nie były niemieckie pociski, bo Niemcy przecież szli razem z nami (jako obstawa zawsze było kilku żołnierzy niemieckich). Okazuje się, że ruscy zaczęli do nas strzelać z artylerii. Nawet jeden chłopak (tego widziałem) rzeczywiście został ranny od ruskiego pocisku.

 

  • I co było dalej?


Dalej znowu, jak doszliśmy do ulicy Powązkowskiej, chyba nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić. Skierowali nas w kierunku północnym (tam były niemieckie działa, stała niemiecka artyleria) w okolice AWF-u, czyli Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego ([tak] to wtedy się nazywało). Myśmy myśleli, że już nas tam na rozstrzelanie prowadzą, ale okazało się, że nie. Potem cofnęli nas jeszcze raz w tą samą stronę, na Powązki. Były tam tory, takie dalekie tory Dworca Wileńskiego (bo już na Powązkach) i stały tam wagony towarowe. Załadowali nas w [nie] i zawieźli do Pruszkowa. [Tam] był tak zwany lager. W lagrze trzymali nas chyba dwa albo trzy dni, cywilów oddzielnie, a nas oddzielnie. Nawet tak zwana Rada Główna Opiekuńcza, czyli RGO, przygotowało dla nas jakieś posiłki: zupę krupnik czy... już nie pamiętam co.

I jest jedna ciekawa rzecz. Była zupa, każdy był głodny, ale nikt nie miał naczynia, żeby tą zupę wziąć. W halach fabrycznych (czy naprawy sprzętu kolejowego) wisiały lampy. Na lampach były klosze, takie metalowe, płaskostożkowe klosze, oczywiście z dziurą w środku... Pomyślałem, że może w ten klosz... Ale klosz oczywiście miał dziurę... Złapałem i udało mi się jeden ściągnąć. Postawiłem sobie na ręku i podstawiłem tej kobiecie, która tam nalewała. Nalała mi tego wrzątku na dłoń. Trochę zupy zjadłem, ale niedużo, bo mnie tak ręka [bolała]... Sparzyłem sobie rękę. W każdym razie [to] był dość ciekawy incydent, że nie mieliśmy w czym zjeść zupy. Oczywiście łyżki też nie było, czyli nawet, jak się miało klosz, to się jak pies tą zupę jadło.

  • Co było później? Gdzie pana przetransportowano?


Później, po dwóch czy trzech dniach podjechał pociąg, w którym już były grupy partyzantów wziętych do niewoli przez Niemców i niektóre wagony były niepełne. W wagonach, tak zwanych piętnastkach, było na przykład piętnastu czy dziesięciu ludzi, a Niemcy pakowali nas po około czterdziestu, pięćdziesięciu do jednego wagonu. Tam nas doładowywali do tych partyzantów. Co się okazało? Partyzanci przeważnie byli zawszeni, bo się już dawno nie myli. Po prostu nie było higieny. Tak że jak myśmy tam weszli, to wszy z tych partyzantów oczywiście rzuciły się na nas. Od razu zaczęliśmy się drapać, bo wszy zaczęły nas gryźć. To były takie nieprzyjemne sprawy. Później patrzę: wszędzie jest pełno wszy. Może jeszcze coś o tym... Wieźli nas do niewoli, do obozów jenieckich w Niemczech. Chcieli nas wykorzystać jako darmową siłę roboczą, więc od czasu do czasu pociąg się zatrzymywał i dawali nam suchary w pudełkach tekturowych. Ale przecież myśmy byli po czterdziestu w wagonie i nie wszyscy mieli w porządku żołądki, tak że już był [tam] niebywały smród. My jeszcze sobie jakoś z tym poradziliśmy, bo wydłubaliśmy dziurę w spodzie wagonu i wszystkie ekskrementy żeśmy tam usiłowali [wyrzucać]... Ale znowu, jak jest czterdziestu czy pięćdziesięciu w wagonie, trudno się do tej dziury dostać. To były rzeczy okropne, po prostu okropne! Jak dostaliśmy suchary w paczkach, to potem używaliśmy paczek jako nocników i robiliśmy w paczki, w tą tekturę kupy. I ponieważ w okienkach, oprócz kratki, był jeszcze drut kolczasty, jakoś między tym drutem wyrzucaliśmy paczki z naszą kupą przez okna w czasie jazdy do niewoli niemieckiej.

  • Do jakiego obozu jenieckiego pan pojechał?


Pierwszy obóz, do którego mnie dowieźli, to był tak zwany Altengrabow, obóz 11A, w okolicy Magdeburga. Z tym że po drodze mieliśmy jeszcze ciekawe przypadki. Na przykład, [jak] przejeżdżaliśmy koło Berlina, to akurat był nalot bombowców alianckich na Berlin. Tak że znowu był strach, ponieważ alianci bombardowali tory, [że] mogli również trafić w nas. Był strach, że możemy zginąć od własnych, alianckich bomb... Potem w końcu zawieźli nas do Altengrabowa i wyładowali z wagonów.

  • Proszę powiedzieć o tym, co się działo w obozie.

 

W obozie najpierw nie mieli dla nas pomieszczeń, bo byli tam jeńcy angielscy, amerykańscy, holenderscy, belgijscy, francuscy i tak dalej. Nie mieli dla nas miejsca, ale były tak zwane schrony przeciwlotnicze wykopane w ziemi. Przez pierwsze kilka dni i nocy wpakowali nas do schronów pod ziemię i tam spaliśmy normalnie na piachu, w ziemiankach niemieckich. A potem prawdopodobnie, nie wiem, bo tam i ruscy żołnierze byli, czy oni [ich] wymordowali... Nie wiem... W każdym razie część z baraków się zwolniła i do baraków, po tych, co ich zwolnili, przenieśli nas. Ale było tak, że był barak i była izba. Izba nieduża, powiedzmy sześć na sześć [metrów]. Do takiej izby, sześć na sześć, pakowali trzydziestu, czterdziestu chłopaków. Oczywiście żadnych mebli, żadnych łóżek, krzeseł, stołów, nic. Tak że spaliśmy tam pokotem, jeden obok drugiego na podłodze, ile się zmieściło. Jak się nie mieściło, to prawie że druga warstwa się układała. Warunki były okropne. Nie wiem, czy coś Niemców poruszyło, bo przecież oprócz żołnierzy dorosłych, było trochę takich chuchraków jak ja... Miałem wtedy wzrostu metr sześćdziesiąt, siedemdziesiąt i ważyłem pięćdziesiąt czy czterdzieści parę kilo. Takich, jak ja, było sporo. Niemcy wszystkich zebrali na zbiórkę. Powiedzieli: „Wszyscy poniżej szesnastego roku życia, zbiórka tu, w tym miejscu...”. Oczywiście niektórzy starsi też poszli, bo uważali, że jak robią selekcję na młodych, to pewnie tam będzie lepiej dla młodych. Tak że z nami poszli i osiemnasto-, dwudziestoletni... Ale Niemcy powiedzieli, że poniżej szesnastu czy piętnastu [lat] (nie wiem już nawet, jak to było) oddzielnie zbiórka. Jak zrobili nam zbiórkę, to potem powiedzieli tak: „Teraz maszerujemy do innego obozu!”. Na piechotę zapędzili nas dużą ilość kilometrów do Lazaret GL, czyli szpital Gross-Lübars. To była filia obozu dla chorych, taki lazaret dla chorych jeńców wojennych. Zapędzili nas do tego obozu, jako może nie chorych, ale młodocianych. Tam oczywiście też nas zapakowali do izby, gdzie było nas na takiej małej przestrzeni w jednej izbie chyba ze trzydziestu. Też nie było mebli, łóżek, prycz, tylko wszyscy spaliśmy pokotem na podłodze. Z tym że już regularnie, co dzień dawali nam zupę z brukwi (gotowana woda z brukwią) i raz na dzień ćwiartkę czarnego chleba. To było wszystko, co dostawaliśmy od Niemców. Na razie do żadnej roboty nas nie pędzono, tylko rano i wieczorem były apele. Liczyli po prostu, czy wszyscy się zgadzają. Ale w pobliżu obozu GL, to znaczy odgrodzeni drutem kolczastym, byli żołnierze, jeńcy belgijscy, holenderscy, francuscy i tak dalej. Jak zobaczyli takich małych powstańców, [których] Niemcy zapędzili obok, po sąsiedzku, to zaczęli do nas krzyczeć, żeby przyjść, to oni coś mają dla nas do zjedzenia. Ale nie można było przenosić się z miejsca na miejsce, bo wszędzie były druty kolczaste i nie można było przejść. [To] podawali nam [jedzenie] rękami czy na jakimś patyku... Druty kolczaste były robione tak, że była jedna, druga siatka kolczasta, a w środku jeszcze były skłębione druty. Tak że było dość ciężko się z nimi skontaktować. Ale poza tym jeszcze była grupa, która się zajmowała gotowaniem zupy z brukwi. Na jedną brukiew było, powiedzmy, pół kartofla, tak że trochę kartofli było. Czasami udało nam się z magazynu dwa, trzy kartofle ukraść i przynieść do domu. I co jeszcze ciekawego: jeńcy, którzy tam od 1939 roku siedzieli (czyli już pięć lat), wymyślili maszynkę. Z puszki od konserw zrobili grill i wiatraczek z korbką, oczywiście jakiś ruszcik (też z puszki od konserw) i za pomocą jednej kartki papieru można było zagotować wodę na herbatę. Jak wiatraczek chodził, w tej kuchence wstawiało się papier. Papier się palił, dostarczało mu się tlenu, to płomień powodował, że woda się zagrzała, nawet zagotowała. I myśmy sobie robili... najpierw nauczyliśmy się od tych żołnierzy francuskich, holenderskich czy belgijskich robić te wiatrakowate urządzenia do gotowania wody. I za pomocą jednej kartki papieru czasami udawało nam się zagotować wodę...

 

  • Co z tą wodą było dalej robione?


Różnie... gotowaliśmy sobie te ukradzione kartofle... Tak że jakoś wspomagaliśmy się w ten sposób.

  • Co było dalej?


Miałem tam czterech bliskich kolegów...

  • Czy byli tam też jacyś pana koledzy z Powstania?


Tak, właśnie z Powstania. Chciałem jeszcze powiedzieć, że było dwóch czy trzech takich, co mieli po dwadzieścia parę lat i przeszli z nami jako piętnastolatkowie. Między innymi był major z Armii Ludowej (rzeczywiście był majorem!), [który] przeszedł do tego obozu jako czternastoletni chłopak. Miałem czterech kolegów z Powstania. Koło lazaretu Gross-Lübars była kolej wąskotorowa, oczywiście za drutami. Ta kolej przejeżdżała regularnie do Magdeburga. Woziła i ludzi i towary... Tak że nawet były pociągi, które kursowały regularnie... Zorganizowałem grupę czterech osób i powiedziałem chłopakom tak: „Słuchajcie, musimy stąd uciekać, bo w końcu albo umrzemy z głodu albo nas tutaj...”. W każdym razie była chęć, żeby jakoś uciec i [to] nie na wschód, tylko na zachód. Ze wschodu już szła Armia Czerwona i myśmy już słyszeli o tym, że morduje akowców i wywozi [ich] na Syberię. Myśmy powiedzieli, że jakby nas tutaj dopadła Armia Czerwona, to zrobi to samo, co z tamtymi akowcami, których złapali gdzieś na Wileńszczyźnie czy na Wołyniu. Zorganizowałem czterech chłopaków i pomyśleliśmy sobie, że trzeba będzie stamtąd uciec. Tym bardziej że byliśmy w cywilnych ciuchach, bo z Powstania nawet niemieckich ciuchów nie mieliśmy, tylko cywilne, bo niemieckie musieliśmy zdać. Zaczęliśmy dostawać paczki z Czerwonego Krzyża, jako jeńcy wojenni i już było trochę lepiej. W paczkach z Czerwonego Krzyża były różne rzeczy: czekolada, papierosy (oczywiście dla tych, co palą), były mielonki... Tak że te paczki już coś nam dawały. Była [też] kawa, a Niemcy mieli kłopoty z prawdziwą kawą. Pili kawę inkę czy [inną], byle jaką. Ci Niemcy, którzy nas pilnowali, bardzo nam zazdrościli, że otrzymujemy paczki z kawą czy czekoladą. Można było [się z] Niemcami wymienić: daję im, powiedzmy, kawę, a oni dają mi chleb. Albo daję im kawę, a on mi da jakąś kurtkę czy spodnie. To już była zima, a ja byłem w krótkich spodenkach, tak że za czekoladę czy kawę dostałem jakieś spodnie, Hitlerjugend do tego. Byłem ubrany jak Hitlerjugend. Za te rzeczy właśnie dostałem od nich różne ciuchy. Ale jak ubraliśmy się już prawie jak hitlerowcy, jak Hitlerjugend, to mówię: „Będzie łatwo uciec!”, bo znałem niemiecki. Moi koledzy nie, ale ja znałem. Mówię: „To jakoś dam sobie radę”. Oczywiście to była taka trochę dziecinada, jak to chłopak piętnastoletni...

  • Skąd pan znał niemiecki?


Języka niemieckiego uczyłem się na kompletach w gimnazjum Poniatowskiego. Uczyłem się i angielskiego, i niemieckiego, ale niemiecki znałem wtedy lepiej niż angielski, po prostu dlatego, że niemiecki był bardziej potrzebny. Po angielsku wtedy nikt prawie w Polsce nie mówił, a po niemiecku trochę ludzi umiało. [...] Byłem blondyn, niebieskie oczy... Niemka kiedyś powiedziała: Ooo genau ein deutschen Bube! – Wyglądasz zupełnie, jak niemiecki chłopak! Niemka do mnie powiedziała, że jestem rasowy Niemiec! W końcu postanowiliśmy uciec z obozu. Niby były na każdym rogu wieżyczki z karabinami maszynowymi i wachmani, którzy tam siedzieli... To już była późna zima albo początek wiosny 1945 roku, tak że Niemcy byli już praktycznie tacy... Można powiedzieć, nie wierzyli już w swoje zwycięstwo. Nawet nie bardzo im się chciało spełniać te wszystkie obowiązki. Myśmy to wykorzystali. Powiedziałem chłopakom: „Słuchajcie, będziemy musieli stąd uciec”. Mieliśmy oczywiście rozkład jazdy pociągów, które tam jeździły. Było miejsce w płocie, w parkanie z drutem kolczastym, że można go było na jakimś patyku trochę podnieść (z jednej strony drut [do góry], a z drugiej strony drut do ziemi), jakoś [się] przeczołgać i wyjść na drugą stronę. Takie miejsce żeśmy znaleźli. Którejś nocy, może nawet nie nocy (to była już późna zima), koło szóstej (już było ciemno), jak pociąg miał jechać, myśmy przeskoczyli na drugą stronę płotu. Niemcy specjalnie się tym nie zainteresowali. Inni chłopcy nas ostrzegali, że mogą być represje w stosunku do nich, ale myśmy machnęli na to ręką i uciekliśmy. Ten pociąg tam troszkę zwalniał. Myśmy wskoczyli do pociągu i dojechali do Magdeburga. [Tam] oczywiście pierwsza rzecz – zatrzymali nas niemieccy policjanci: „Skąd jesteście?”. Mówimy, że jesteśmy z Generalnej Guberni, uciekamy przed bolszewikami. Chcemy się spotkać tutaj z naszymi bliskimi i że po prostu boimy się bolszewików. Niemcy mówią: „Nie, jesteście z Powstania i prawdopodobnie uciekliście z [obozu]”. Tak że już wiedzieli... Prawdopodobnie ktoś do policjantów zadzwonił i powiedział, że uciekło takich czterech. Po prostu nas złapali i wsadzili do obozu pracy. Nie wrócili nas do Altengrabowa, tylko do obozu pracy i używali nas przez kilka tygodni do sprzątania. Były naloty alianckie na Magdeburg i po każdym takim nalocie dawali nam łopaty, pędzili nas na miasto, na Magdeburg i odgruzowywaliśmy ulice, [które] były zawalone gruzami. Ale tam też nie było za dobrze... To znaczy, o tyle było dobrze, że już było co jeść. Już nie głodowaliśmy, o tyle było lepiej... Ale mówimy, że trzeba uciekać dalej na zachód, bo już bolszewicy się zbliżają do Berlina. To był chyba kwiecień. Mówię chłopakom tak: „Słuchajcie, jedziemy do aliantów na zachód”.

Od czasu do czasu brali nas do szpitala (byliśmy potem w [niezrozumiałe]) obsługiwać czy...

 

  • Może pan w skrócie opowie, jak wyglądały pana dalsze losy. Jak pan wrócił do Warszawy i jak długo pan tam jeszcze był?


Myśmy w końcu stamtąd uciekli i we czwórkę żeśmy przepłynęli rzekę Ren... we czwórkę na jednym starym kajaku, bez wioseł oczywiście. Po drugiej stronie Renu: „Ręce do góry!” – już byli tam Amerykanie. Jeden z [nich] mówił po polsku, tak że się dogadaliśmy. Wzięli nas do obozu... Dali nam oczywiście mundury amerykańskie, żywność, pomieszczenia. Chcieliśmy dalej walczyć, ale Amerykanie, jak popatrzyli na nas, [to mówią] : „Takie chłopaki, to gdzie wy do walki”. Jednego z naszych przyjęli. Powiedzieli, że owszem, wojna w Europie już się skończyła, padł Berlin, ale jeszcze była wojna w Japonii, na Pacyfiku. Myśmy wszyscy chcieli tam pojechać jako żołnierze i walczyć na Pacyfiku. Ale Amerykanie, jak nas wzięli na komisję lekarską, pomierzyli, zbadali, [to tylko] jednego z naszych zatwierdzili jako ewentualnego żołnierza. Jak zatwierdzili tego jednego, to myśmy oczywiście prawie że popadli w panikę: jak to, jeden pojedzie, a reszta nie. Ale odseparowali [go] i prawdopodobnie wzięli na jakieś szkolenie, bo od razu na front się nie posyła, najpierw się takiego żołnierza szkoli. Wzięli go na szkolenie, a nas zostawili, tak jak było do tej pory i byliśmy u nich. Po jakimś czasie, to już był chyba 1946 rok, na wiosnę, mówią: „Będzie repatriacja do Polski. Jeżeli ktoś chce, to proszę bardzo, można pojechać do Polski”. Ja oczywiście jak najbardziej, bo chciałem się z rodzicami, z rodziną [spotkać]... Zresztą słyszałem, że jedna z moich sióstr zginęła w Powstaniu 27 września, na posterunku opatrunkowym na [ulicy] Płońskiej. Pocisk uderzył w to miejsce i moja starsza siostra zginęła. Dzisiaj na tablicy [w Muzeum] jest jej nazwisko: Halina Zofia Ineksiak. Druga siostra była w niewoli w okolicy Drezna i korespondowałem z nią w tym czasie.

  • Jak pan ją odnalazł?


Prawdopodobnie przez Czerwony Krzyż... Już wiem! Posłałem z niewoli list do rodziców. Rodzice byli wysiedleni z Warszawy do Krakowa i ta siostra też była w Krakowie. Później [ją] wzięli do obozu pod Dreznem. Jak [rodzice] już [znali] mój adres w Niemczech, to przysyłali do mnie listy. Tak że dowiedziałem się, gdzie oni są, [a] oni się dowiedzieli, gdzie [jestem] ja. Potem, w ten ostatni czas, stwierdziłem, że muszę jechać do Polski. Wprawdzie tam mi obiecali (byłem po dwóch klasach gimnazjum), że będę mógł chodzić i kończyć szkołę. Ale mówię: „Choroba, za granicą być, jak Polska jest... Jednak wrócę do Polski”. Stwierdziłem, że trzeba wracać. Co się okazało? Zapisałem się na powrót do Polski. Wieźli nas samochodami do portu Lubeka. Tam stał okręt niemiecki, „Rottenfeld” (pamiętam jak dziś), który miał nas zawieźć do Gdańska. Załadowali nas na „Rottenfeld” i po kilku dniach z Lubeki, cieśninami duńskimi na Bałtyk, dopłynęliśmy do Gdańska.

Ale w Gdańsku, już jak u bolszewików, [kiedy] nas ze statku rozładowali, to od razu zaczęły się represje. Wszystkim nam kazali się do naga rozebrać, wszystkich zrewidowali dokładnie, czy nie mają broni. Potem urząd repatriacyjny dał nam bilety tam, gdzie każdy z nas [chciał jechać]. Mnie dali bilet do Warszawy i miałem do Warszawy przyjechać. Ale pierwsza rzecz, [którą] zauważyłem w Gdańsku, jak wyszedłem ze statku, to plakat, na którym było: „AK zapluty karzeł reakcji”. I od razu mnie to uderzyło! Mówię: „Cholera, gdzie ja przyjechałem?! Jestem zaplutym karłem reakcji...”. Tak że to było moje spotkanie z Polską po niewoli niemieckiej...

Oczywiście od tej pory zaczęły się represje. Wprawdzie poszedłem do już normalnego gimnazjum Poniatowskiego, do trzeciej klasy... Z tym że jakiekolwiek wybory (bodajże wtedy było „trzy razy tak”), czy jakaś impreza, to wsadzali mnie do aresztu jako niepewnego. W czasie wyborów zawsze siedziałem w areszcie. Chcieli mnie wciągnąć do ZNP, bo wtedy była organizacja ZNP. Ponieważ powiedziałem, że nie zapiszę się, bo po prostu ideowo nie pasuję do tej organizacji, to powiedzieli mi: „Nie masz szans zdania matury ani pójścia na studia”. A ja mówię: „Jakoś dam sobie radę”. Okazało się, że zdałem maturę z wyróżnieniem, na samych piątkach i zdałem egzamin konkursowy na Politechnikę, też na samych piątkach. Dostałem się na uczelnię, jak się okazało. Widocznie nie wszyscy były tacy, którzy akowców mordowali. Tak że dostałem się na studia i ukończyłem Politechnikę, mimo że cały czas byłem... Na [uczelni] było tak zwane studium wojskowe, kształcili nas na oficerów. Ponieważ ja już byłem powstańcem, to, powiedzmy, trochę na temat wojskowych rzeczy wiedziałem. Koniecznie chcieli mnie zrobić oficerem. Na studium wojskowym zasadniczym programem był program polityczny. Nie taktyka, strzelanie czy coś innego, ale sprawy polityczne. Politruk, wojskowy, zawsze usiłował mnie wciągać w rozmowy na temat polityki. Mówię do niego „Obywatelu, ja się tymi sprawami nie zajmuję. Dla mnie autorytetem wojskowym jest Józef Piłsudski. Nie macie [czego] szukać u mnie”. Chcieli mnie z Politechniki wyrzucić. Postawili mi ze studium wojskowego dwa, mimo że sprawy wojskowe znałem doskonale, bo byłem na poligonie artyleryjskim i strzelałem pierwszym pociskiem w cel! Mógłbym być doskonałym oficerem! [Ale] była zasada, że kto nie ma zaliczonego studium wojskowego, tego usuniemy z Politechniki. Jakoś udało mi się, bo będąc na Mazurach, uratowałem kiedyś życie chłopakowi, który się topił. Okazało się (zresztą był Żydem), że był siostrzeńcem profesora marksizmu, który wykładał marksizm na Politechnice Warszawskiej. Uratowałem mu życie i teraz prawdopodobnie u swojego kuzyna coś na mój temat powiedział. Profesor marksizmu na Politechnice był ważniejszy, jak profesor od mostów czy budowy. Prawdopodobnie coś zrobił, że wyznaczyli mi tak zwany egzamin poprawkowy. Na egzamin poprawkowy przyjechało czterech pułkowników z Ministerstwa Obrony egzaminować mnie ze studium wojskowego. Na czym to polegało... Wybrałem sobie jedną kartkę, a tam była historia oręża polskiego. Jak im dałem wykład na temat oręża polskiego od Cedyni aż po Cud nad Wisłą, to pułkownicy zgłupieli! Postawili mi dostatecznie i jakoś zostałem na Politechnice.

 

  • Czy chciałby pan powiedzieć coś jeszcze na temat Powstania Warszawskiego?


Chciałbym powiedzieć, że do dzisiaj uważam, że Powstanie Warszawskie było największym osiągnięciem mojego życia. Późniejsze sprawy: że zostałem inżynierem, że pracowałem tu, że wyjeżdżałem tam, to nie ma takiego znaczenia dla mnie jak to, że walczyłem o Polskę w Powstaniu Warszawskim.

  • Czy ma pan jakieś miłe wspomnienie z Powstania?


Miłe wspomnienie to takie, że były konkursy strzeleckie w czasie Powstania, ćwiczenia strzeleckie. Jako czternastolatek zdobyłem pierwsze miejsce w konkursie strzelania. To było dla mnie niezwykłą wprost przyjemnością, że tych starych żołnierzy, dwudziesto-, dwudziestoparoletnich pokonałem w konkursie strzeleckim.

  • A pana najgorsze wspomnienie z Powstania?


Najgorsze... Topienie się w wapnie było chyba najgorsze... Byłem poza tym ranny, ale rana była dość powierzchowna. Pocisk utkwił mi w udzie. To było w czasie ataku na Dworzec Gdański. Poczułem to wtedy, jak zobaczyłem, że mam w bucie krew. W czasie walki nie czułem, że jestem ranny.

Milanówek, 14 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Zbigniew Ignacy Ineksiak Pseudonim: „Sęp” Stopień: łącznik szefa sztabu, strzelec Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter