Zbigniew Ogrodziński „Zbyszko”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zbigniew Ogrodziński, urodzony 23 lipca 1920 roku w Trzebini. W czasie Powstania Warszawskiego byłem na Saskiej Kępie, odcięty niestety od głównych działań powstańczych.

  • Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych, o swojej rodzinie. Czy miał pan rodzeństwo, co robili pana rodzice?

Niestety rodzeństwa nie miałem, byłem jedynakiem. Ojciec był dyrektorem we Wspólnocie Interesów w Katowicach i przeszedł do zarządu głównego w Warszawie krótko przed wybuchem wojny. Zdałem maturę w Katowicach w 1938 roku, w Gimnazjum imienia Mikołaja Kopernika.

  • Przeniósł się pan później do Warszawy?

Nie przeniosłem się, wtedy pojechałem do Gdańska i odbywałem praktyki przed pełnym wstąpieniem, bo Politechnika Gdańska wymagała ośmiu miesięcy praktyki i egzaminu wstępnego. Egzamin wstępny na Politechnikę Gdańską zdałem i odbywałem praktyki.

  • Jak Gdańsk wyglądał przed wybuchem wojny?

Był bardzo zniemczony, było pełno SS włóczących się po ulicy, hitlerowców chodzących i tak dalej. To były bardzo napięte stosunki. Tak że końcowy mój program praktyki, to była praca w stoczni w Gdyni, przy budowie pierwszego statku, który przed wojną Polacy zaczęli budować, „Olza”. Byłem zatrudniony jako praktykant. Jak skończyłem praktykę, to zamustrowałem, też jako praktykant, na SS „Chrobry”, który miał odejść do Ameryki Południowej. Po dwóch dniach pobytu na statku, krótko przed jego wyjściem, dostałem zawiadomienie, że matka jest ciężko chora i musiałem wrócić do Warszawy. Statek niestety odszedł i już potem zostałem w Warszawie aż do wybuchu wojny.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

Zbudził mnie alarm lotniczy, bo akurat nadleciały niemieckie samoloty. Mieszkałem przecież niedaleko mostu Poniatowskiego w Warszawie, to oni akurat bombardowali most. Ale wiedzieliśmy już, że wojna wybuchła, nie spaliśmy. To była godzina około siódmej rano czy coś takiego.

  • Gdzie pan spędził obronę Warszawy?

Spędziłem obronę Warszawy w Warszawie. Ojca powołali do wojska i pojechał do Brześcia nad Bugiem jako oficer rezerwy. Ale coś się stało, odesłali go z powrotem do Warszawy. Wrócił do Warszawy, skomunikował się z nami. Wtedy nastąpiły bombardowania bardzo silne i Niemcy już oblężenie zaczęli zaciskać. Myśmy się przenieśli do znajomych na ulicę Lwowską koło politechniki, bo linia frontowa była na Saskiej Kępie, na ulicy Zwycięzców. To była linia frontowa, którą dowodził wtedy, porucznik Ledóchowski, którego poznałem.

  • Jak pan zapamiętał wrzesień 1939 roku? Jak wyglądała obrona Warszawy? Czy brał pan udział, pomagał?

Opiekowałem się matką. Przenieśliśmy się na Lwowską i właśnie na Lwowskiej miałem przykry wypadek. Nim doszedłem do domu, gdy wszedłem w ulicę Lwowską, był nalot niemiecki. Schroniłem się w bramie i podmuch bomby, która wybuchła przed bramą, wyrzucił mnie na podwórze. Tak że byłem cały brudny, ale nic mi się specjalnie nie stało, trochę się potłukłem tylko.

  • A później, jak wkroczyli Niemcy?

Jak wkroczyli Niemcy, to myśmy wrócili do domu i staraliśmy się jakoś ustawić życie. Mieszkanie było zupełnie zniszczone, myśmy mieszkali na parterze i pocisk uderzył w to mieszkanie. Przenieśliśmy się o piętro wyżej w tym samym domu, do mieszkania, które było wolne. Wstawiało się szyby, ojciec był zajęty, starał się coś zarobić, już do pracy nie chodził. Nie pracowałem, starałem się na Politechnice Gdańskiej być, ale to były pierwsze dni okupacji, straszny bałagan. Już przed wybuchem wojny byłem zapisany i przyjęty na Politechnikę Warszawską, o ile to wszystko pamiętam.

  • Ale Niemcy przecież pozamykali uczelnie, nie można było studiować.

Niemcy pozamykali uczelnie, ale ja [chodziłem] niby w ramach odebrania swoich dokumentów – złożyłem swoje dokumenty, których nie odzyskałem niestety. Bałagan był i nie mogli znaleźć. Chodziłem na politechnikę kilka razy, zapisali moje nazwisko, wszystko pięknie, ładnie, ale mojego świadectwa maturalnego mi nie oddali.

  • Wstąpił pan do konspiracji?

Na początku nie wstąpiłem do żadnej konspiracji, bo to były początki tego wszystkiego. Znajomych się odwiedzało, chodziło tak dalej.

  • A jak to się stało, że pana aresztowali?

Aresztowali nas wszystkich, ojca, matkę i mnie. Dom był okrążony. Myślę, że oni posądzali ojca o jakąś akcję czy coś takiego. Mnie pobili nawet, żebym się przyznał, co ojciec robi, do jakiej tajnej organizacji [należy], czy mieliśmy broń. Myśmy mieli broń, ale żeśmy zdążyli ją zakopać na polach. Dwóch braci matki było oficerami w wojsku polskim i ojciec też miał broń. Naturalnie nie przyznałem się do żadnego… Trochę mnie pobili, ale nie… Popędzili nas Niemcy… Mieszkałem na Saskiej Kępie… Najpierw o aresztowaniu muszę opowiedzieć. To było 1 lutego 1940 roku. Ktoś zapukał do drzwi, to poszedłem otworzyć drzwi. Pistolet wsadzili przede mną, Hände Hoch! Gestapo. Zostaliśmy aresztowani.

  • Zawiezieni na Pawiak czy gdzie?

Zawieźli nas na Rakowiecką do więzienia. Z Rakowieckiej zawieźli najpierw ojca, potem mnie na gestapo. Kilka dni żeśmy tam siedzieli i matka też siedziała. Mnie zawieźli na przesłuchanie do… i przesiedziałem trzy dni w tramwaju, na dole, na Szucha. Pobili mnie trochę, ojca nie pobili, przesłuchali, odstawili z powrotem do więzienia. Ale myśmy krótko byli na Rakowieckiej, potem nas przerzucili na Pawiak i w Pawiaku nas przesłuchiwali.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Pawiaka? Jak było w celach, jak wyglądało tam życie?

W celach było ciasno, pełno ludzi, różne były spotkania. Jeszcze na Rakowieckiej byłem razem z ojcem, był tam młody aktor… O! Lesiak się nazywał. Siedziało się, rozmawiało: „Za co ty siedzisz? Za co ty siedzisz?”. Przyszedł bardzo elegancko ubrany pan, posądzali go wszyscy, we futrze, w meloniku, też siedział. Nazywał się pan Hirsch. Wszyscy posądzali go, że był Żydem, ale miał papiery, że jest katolikiem. Na przykład była scena, że siedzieliśmy i pytaliśmy się: „Za co ty siedzisz? Za co ty siedzisz?”. A Lesiak mówi: „Ja siedzę za to, że przyjechałem i wynająłem pokój u jakiejś żony oficera wojska polskiego. Męża nie było, pensji nie miała, no to wynajmowała pokoje. Była rewizja u niej w domu i znaleźli dwa pistolety i amunicję. Naturalnie nas wszystkich [aresztowali]. Praktycznie siedzę niby za broń”. Ale u niego w pokoju nic nie znaleźli. Pytałem się Hirscha, za co siedzi. Hirsch mówi, że powstała na samym początku dawna organizacja ONR-u, która nawiązała kontakt z Niemcami, Niemcy z nimi rozmawiali. To musiał być bardzo bogaty człowiek. Oni chodzili i zbierali podpisy i datki na organizację, która będzie współpracowała z Niemcami. Ale potem wszystkich ludzi, którzy podpisali te datki, według tej listy aresztowało gestapo i zamknęło na Pawiaku. Nie wiem, czy to była prowokacja, czy co, ciężko jest powiedzieć.

  • Właśnie z Pawiaka pan został wysłany do obozu?

Z Pawiaka zostałem wysłany do obozu Sachsenhausen. W Sachsenhausen żeśmy przesiedzieli na kwarantannie i po skończeniu kwarantanny wpakowali nas w porządny transport, więzienny pociąg, były wagony więzienne i wysłali nas do Mauthausen Gusen. Wysadzili w Mauthausen i wsadzili do obozu. Gusen był podobozem Mauthausen, sześć kilometrów i on się dopiero budował. To były dwa transporty z Sachsenhausen. A transport do Sachsenhausen to był pierwszy transport z Pawiaka do obozów koncentracyjnych.

  • Czy pan miał odczytany jakiś wyrok?

Nie, nic nie wiedziałem o żadnym wyroku, o niczym.

  • Razem z ojcem pan pojechał do obozu?

Nie, jak nas popędzili do… Byłem razem z ojcem i jak pojechałem do Pawiaka, to rozdzielili mnie z ojcem na Pawiaku.

  • Co zapamiętał pan z obozu w Mauthausen?

W Mauthausen wszystko pamiętam bardzo dobrze. Przecież w tym obozie z naszego transportu było 1500 ludzi. W przeciągu niecałego roku zostało 400.

  • To byli Polacy?

Polacy, wszyscy warszawiacy. W obozie tym poznałem bardzo dużo Polaków ewangelików, którzy nie chcieli podpisać żadnej współpracy, ewangelicy mówiący po niemiecku, o niemieckich nazwiskach. Między innymi poznałem w Sachsenhausen biskupa augsbursko-ewangelickiego Burszego i jego trzech braci Bursze. Razem z tymi braćmi pojechaliśmy. Biskup zdaje się został w Sachsenhausen i tam umarł, a trzej bracia… jeszcze się z nimi spotykałem. Tak się złożyło, że żeśmy siedzieli w jednym baraku, na jednej izbie i się zaprzyjaźniliśmy.

  • Za co oni tam siedzieli?

Oni siedzieli za to, że odmówili podpisania listy, że są Niemcami. Niemcy uważali, że są protestantami pochodzenia niemieckiego, o niemieckich nazwiskach. Nie jako folksdojcze, chcieli, żeby podpisali, że są Reichdeutsche. Oni nie zgodzili się. Między innymi Jurek Wandel, nie wiem, czy jeszcze żyje. Mieszkał po wojnie w Wiedniu, jeszcze się z nim spotykałem. Ci Bursze, cały szereg, ale już potraciłem kontakt z nimi wszystkimi.

  • Długo pan siedział w tym obozie?

W tym obozie siedziałem aż do marca 1941 roku i zostałem zwolniony.

  • Jak to się stało, że został pan zwolniony?

Potem dochodziłem tego. Zostałem zwolniony w marcu, ale przede mną z więzienia najpierw wypuścili matkę. Matka zdążyła wysłać do rodziny gryps i z rodziny zaczął się starać o zwolnienie brat ojca matki. Było trzech braci z poznańskiego, matka nazywała się Wiśniewska z domu. Jeden brat był obywatelem niemieckim, dziadek był obywatelem polskim, a trzeci był księdzem i mieszkał we Frascati, bo był kamedułą. Ten brat, który był w Niemczech, był powołany przed wybuchem I wojny światowej i odbywał służbę w wojsku pruskim, tak jak mój ojciec ze Lwowa odbywał służbę w wojsku austriackim. W czasie swojej służby był w osłonie cesarza Wilhelma i w ostatnim momencie przy zamachu na niego – zamachowiec jakiś anarchista wyskoczył i zaczął strzelać – został ciężko ranny. Zasłonił go swoim ciałem, dostał dwie kule. Jego z wojska nie zwolnili, to znaczy zwolnili go honorowo, dostał wysoką szarżę i został w Niemczech. Przed I wojną światową został inspektorem w służbie celnej na dość wysokim stanowisku. W czasie I wojny światowej wciągnęli go z powrotem do armii niemieckiej, służył w armii niemieckiej. Był dowódcą obozu jeńców, bo był jednak inwalidą w pewnym stopniu. Dowodził obozem jeńców angielskich, francuskich, nie wiem gdzie. Był cały czas w Niemczech. Po wojnie sprzedał wszystko, zlikwidował cały swój majątek, przestał pracować i chciał wrócić do Polski. Ale przyszedł kryzys, stracił wszystkie swoje pieniądze i powiedział: „Jako że nie wrócę do Polski”. Zaczął gdzieś pracować i został w Niemczech, poznał jakąś Niemkę, ożenił się i mieszkał w Niemczech. Miał obywatelstwo niemieckie.

  • Czy to on pomógł?

On pomógł z tego powodu, że pracując, zapisał się do partii NSDAP, nie wiedząc dokładnie, co to jest, tak mi się wydaje. Przecież z nim kilka razy byłem w Hamburgu przed wybuchem wojny, rozmawiałem, on się czuł Polakiem. Do tego się nie przyznawał, ale mówił, że nie miał wyjścia. Należał do pierwszego tysiąca ludzi, którzy podpisali, więc był w czołówce nazistów.

  • Jak on się nazywał?

Wiśniewski.

  • A imię?

Wojciech, czyli Adalbert, po niemiecku Wojciech jest Adalbert. On miał pewnego rodzaju chody naturalnie.

  • To on pana wyciągnął?

Najpierw matkę wyciągnął, potem wyciągnął ojca i potem wyciągnął mnie.

  • Ale jak była II wojna światowa, to on był żołnierzem, służył gdzieś?

Znowu go powołali do wojska, nie wiem, w jakich jednostkach, ale był dowódcą frontowym. Poszedł na front i zginął pod Leningradem. Dowodził jakąś brygadą pancerną.

  • Nie wie pan, czy jeszcze innym Polakom pomagał?

Tego nie wiem, nie mam zielonego pojęcia.

  • Został pan wypuszczony z obozu koncentracyjnego i wrócił pan do Warszawy?

Wróciłem do Warszawy w strasznym stanie, bo ważyłem trzydzieści osiem kilo. Byłem wyczerpany, schorowany, miałem świerzb bardzo wysoko posunięty, byłem owrzodzony na całym ciele. Dosyć długo czasu mi zabrało [dojście do zdrowia]. Bardzo dużo mi pomogli w Warszawie, bo nie miałem dużo znajomych w Warszawie, byłem świeżo w Warszawie. Rodzice się sprowadzili w 1939 roku do Warszawy, w styczniu czy w lutym, a ja przyjechałem do Warszawy dopiero w lipcu, dwa miesiące przed wybuchem wojny. Wróciłem do Warszawy i naturalnie jak wyszedłem, to rozeszło się, że wróciłem z obozu i właśnie kilku ewangelików się zainteresowało, skontaktowało się ze mną. Potem jak doszedłem do zdrowia, to pracowałem u inżyniera Loto w warsztatach mechanicznych. Próbowałem studiować w dalszym ciągu, nawiązałem kontakt, ale nie bardzo mi to wychodziło. Ojciec pracował, był inspektorem od spraw bezpieczeństwa przemysłowego, był inspektorem ubezpieczalni polskiej i sprawdzał garbarnię w Radomiu, był na okręg radomski. Ja z matką mieszkaliśmy w Warszawie…

  • Jak pan się związał z konspiracją?

Przyszli do mnie, powiedzieli, że zapiszą mnie, ale ponieważ byłem bardzo schorowany: „W razie czego jak będziemy… Tyś swoje przeszedł, nie potrzebujesz żadnego przeszkolenia, nic. Ale jak coś będziemy potrzebowali, to należysz do takiej i takiej jednostki”. Praktycznie nawet nie chodziłem na żadne ćwiczenia, bo byłem naprawdę [schorowany].

  • Ale kto to był, kto przyszedł do pana? Koledzy jacyś, znajomi?

Przeważnie właśnie znajomi, jak Adynowscy z więzienia, bo Adynowska siedziała, to była żona porucznika, który siedział w niewoli. Poznałem jej synów, obydwaj zginęli w Powstaniu.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku, wybuch Powstania?

1 sierpnia 1944 roku byłem zaskoczony. Byłem w domu, ojciec też był w domu, przyjechał akurat z Radomia. Myśmy się spodziewali, że coś się może stać, ale nikt nie zawiadomił. Z nikim nie zdążyłem się skomunikować.

  • Był pan cały czas na Saskiej Kępie?

Byłem wszystkiego od wybuchu Powstania dwa tygodnie. Pod koniec drugiego tygodnia Niemcy przyszli i wygarnęli wszystkich i pogonili nas do Modlina na piechotę. Siedzieliśmy we fortach modlińskich, ale nie w samych fortach, tylko pomiędzy fortami były aleje. U góry Niemcy na fortach stali z karabinami, pilnowali nas pod gołym niebem kilka dni. Potem transportowali nas pociągami do Niemiec. Dokąd nie wiem, bo zdążyłem uciec z transportu w Berlinie.

  • Ale proszę powiedzieć, co pan zapamiętał z sierpnia 1944 roku, z tych dwóch tygodni na Saskiej Kępie?

Zdaje się, że widziałem ten samolot, który jest w muzeum. Wrak jego był w Parku Skaryszewskim. Widziałem, jak ten samolot spadł w parku i palił się. Z mieszkania, z okna widziałem. Nie wychodziło się na ulicę, bo jednostki niemieckie siedziały na rondzie Washingtona i karabin maszynowy. Ktokolwiek się ruszył… kilku zabili, próbowali przebiec przez ulicę. W nocy, po ciemku można było jeszcze przeskoczyć, ale nie było żadnej podstawy i potrzeby.

  • Wiedział pan na przykład, że Rosjanie są blisko pod Warszawą?

Wtedy myśmy nie wiedzieli, jak daleko są ci Rosjanie, nie zdawaliśmy sobie zupełnie sprawy.

  • Często na przykład samoloty niemieckie latały nad Warszawą? Sztukasy bombardowały? Czy już Warszawa wtedy płonęła, czy widział pan?

Naturalnie, Warszawa płonęła już. Na początku mało niemieckich samolotów bombardowało, więcej latało samolotów myśliwskich, które walczyły, jak przylatywały samoloty angielskie, to znaczy nasze samoloty przylatywały i zrzucały pomoc.

  • Widział pan te zrzuty?

Widziałem zrzuty z okna. Z jednej strony patrzyłem się w stronę Wisły, na Warszawę, na Powiśle, a z drugiej strony patrzyłem się wzdłuż [ulicy] Francuskiej, rondo Waszyngtona.

  • Było słychać walki, strzały?

Naturalnie, słychać było ogień artyleryjski i strzały. Wojna, normalna wojna.

  • Nie kusiło pana, żeby przepłynąć Wisłę na drugą stronę?

Byłoby bardzo ciężko, w zasadzie nikt nie wychodził na ulicę bo od razu Niemcy otwierali ogień z karabinów maszynowych. Na kilku punktach, między innymi na Wale Miedzeszyńskim też siedzieli Niemcy i też strzelali wzdłuż ulicy Walecznej. Z jednej strony dojście do Wisły było odcięte, a z drugiej strony byliśmy odcięci od strony…

  • Kiedy to było? Mniej więcej koło 14–15 sierpnia, jak przyszli Niemcy?

Zajechali Niemcy, żandarmeria wojskowa i policja niemiecka. Najpierw wysiedlili jedną stroną ulicy, nieparzystą, a potem podobno (tego już nie wiem) wysiedlili na drugą stronę ulicy i pogonili nas do transportu. Wylądowaliśmy w Modlinie. Przedtem jak nas pędzili w transporcie, zdążyłem wypchnąć ojca i uciekł z transportu. Strzelali za nim. Potem ścieśnili nas, bardziej żołnierze uważali. Próbowałem uciec też, ale jakoś mi się nie udało i dopiero uciekłem w Berlinie.

  • Jak pan uciekł w Berlinie, to co pan zrobił?

Uciekłem w Berlinie i znalazłem… Jako szczeniak bardzo się interesowałem morzem zawsze, interesowały mnie jachty i tak dalej. Ponieważ władałem perfekt językiem niemieckim… Nigdy się języka niemieckiego nie uczyłem. Mama straciła dwoje dzieci, była bardzo chorowita, jestem trzecim z kolei dzieckiem. Opiekunką moją była dziewczyna, córka jakiegoś majstra z huty, to była huta niemiecka. To była Niemka, która nie mówiła nawet po polsku. Z mamą i z ojcem rozmawiałem po polsku, a ta dziewczyna mówiła ze mną po niemiecku. Od dziecka w dwóch językach się wychowałem, tak że mówiłem perfekt po niemiecku, z akcentem, ze wszystkim. Uciekłem w Berlinie i sobie myślę: „No to ja muszę tego profesora...”. Profesor, który wykładał na Politechnice Gdańskiej, zmobilizował mnie do tego, żeby się zapisać na Politechnikę Gdańską, wykładał na politechnice w Berlinie i na Politechnice Gdańskiej. Wiem, że mieszkał w Berlinie. Nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska… Przypomniałem sobie, że on mnie bardzo lubił, bo do niego od dziesięciu lat pisywałem listy, on do mnie pisywał. Jemu imponowało, że taki młody szczeniak pisuje listy. Dlatego poszedłem na politechnikę. Wiedziałem, że był antyhitlerowiec i sobie myślę: „Może on mi coś pomoże”. Miałem kilka marek niemieckich. Uciekłem z transportu na stacji. Transportowali nas normalnymi pulmanowskimi wagonami, nie towarowymi, widocznie innych nie mieli. Jak transport jechał do Piły, to w każdym przedziale siedział jeden żandarm. W Pile wszystkich żandarmów zdjęli i zostało tylko dwóch żandarmów na wagon, na końcach wagonu. Poszedłem za własną potrzebą do ubikacji. Widzę, że ten żołnierz stoi, rozmawia i patrzą się w innym kierunku, a myśmy stali już na przystanku w Berlinie. Tak jak w Londynie jest pełno przystanków, gdzie jest kolejka z jednej strony peronu, a pociągi chodzą z drugiej strony. Byłem w cywilnym ubraniu – tak nas wyciągnęli z domu – wyszedłem i stanąłem z ludźmi, którzy stali na peronie. Nikt nie zauważył. Za chwilę pociąg ruszył, pojechał dalej, a ja zostałem. Wsiadłem w pociąg, zobaczyłem, dokąd jedzie. Pojechałem na Charlottenburg, wysiadam na stacji. Powiedziałem, że zgubiłem bilet, to machnął ręką, że w porządku. Patrzę, jest budka telefoniczna, są ruiny, rozbite jest wszystko, ale budka telefoniczna działa. Poszedłem do budki, książki są, jak zawsze u Niemców porządek, wszystko pięknie i znalazłem jego nazwisko. Zadzwoniłem pod ten numer telefonu, powiedziała mi sekretarka, że: „Niestety dzwoni pan pod numer zbombardowany. A z kim pan chciał rozmawiać?”. Mówię: „Z profesorem”. Jego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć w tej chwili. Ona mówi: „To ja pana połączę, bo mam numer jego pracy”. Połączyła mnie i za chwileczkę odzywa się w telefonie Reichsministerium Speje. Mówię: „Chciałbym mówić z profesorem…”. Nie mogę sobie nazwiska przypomnieć. Ona mówi: „Zaraz, chwileczkę, łączę”. Odzywa się: „Ty! Żyjesz! Skąd żeś się wziął w Berlinie?!”. Mówię: „Uciekłem z transportu”. Nie miałem nic do stracenia. „Gdzie jesteś?”. Mówię: „Jestem na Charlottenburgu”. – „Dobra, to ja przyślę po ciebie samochód. Idź na Spandau West. Masz pieniądze, żeby kupić bilet?”. – „Mam”. Miałem trochę marek w kieszeni szczęśliwie i złote polskie. Złote nieważne, okupacyjne, ale marki miałem, więc kupiłem bilet na Spandau West. Berlin znałem, bo iks razy byłem w Berlinie, w Hamburgu, w Bochum, przed wojną jeszcze, bo ojciec sprzedał swój patent na budowę cegielni i pilnował budowy tej cegielni w Bochum w Niemczech. Wychodzę z dworca, patrzę, stoi mercedes otwarty, dwóch esesmanów z hakenkreuz’em. Podchodzę i się zaczynam rozglądać, czy to ten samochód, czy jakiś inny. Ale ten się zorientował, podchodzi do mnie i pyta się mnie o moje nazwisko: „Czy pan Ogrodziński?”. Her Ogrodziński? Mówię: „Tak”. – Hail Hitler! Też rękę podniosłem. Co miałem robić? Mówi: „Proszę bardzo, proszę wsiąść”. Pojechałem. Reichsministerium Speje był ewakuowany z centrum Berlina, w lesie był w barakach i pod ziemią były biura. On był konstruktorem okrętów podwodnych (potem mi powiedział) i pracował jako profesor przy obliczaniu, przy konstrukcjach. Opowiedziałem mu, co się w Warszawie dzieje, bo był zainteresowany bardzo, co się dzieje w Warszawie. Potem: „Wiesz, powiem, że żeś trafił tutaj jako uciekinier. Przecież Polacy mieszkali w Wilnie też, no to mogłeś być Polakiem, ale mogłeś być i Litwinem. To ty jesteś Litwinem w zasadzie. Z nazwiskiem Ogrodziński też mogłeś być Litwinem przed wojną”. Wyrobił mi jako Litwin i wysłał mnie jako Litwin uciekinier z Wilna, do roboty w stoczni gdańskiej. Pojechałem i ze stoczni gdańskiej ewakuowali już materiały różne. To znaczy nie tyle stoczniowe materiały, ile materiały… bo ze stocznią pracują różne firmy, firma Schulte z Hamburga, która miała swoje magazyny części zapasowych. Na przykład tachometry do samochodów, generatory do przeróbki drewna na gaz do napędu samochodów i tak dalej. To wszystko myśmy z magazynów w Gdańsku, na terenie stoczni, ładowali, pakowali i przyszykowywali do… Spisywałem, pisałem raporty…

  • Gdzie pana zastał koniec wojny?

Jak sowieci doszli, to zaczęli bombardować, front się zbliżył, doszli do Gdańska. Najpierw otoczyli Gdańsk z Gdynią. Jeździłem do Gdyni z Gdańska bardzo często, bo miałem swoich znajomych w Gdyni sprzed wojny, którzy się jeszcze uchowali i w Gdyni mieszkali. Wtedy zdecydowałem, że lepiej u nich doczekam się wejścia Sowietów niż… 23 marca Niemcy wycofali się na Oksywie. Ponieważ myśmy się już wtedy ukrywali w piwnicach i żołnierze niemieccy, bo linia frontowa… najpierw Rosjanie doszli w okolicach Orłowa do nabrzeża i odcięli Gdynię od Gdańska. Potem zaczęli naciskać na Gdańsk czy już wtedy zdobyli Gdańsk – nie wiem dokładnie. 23 marca, jak pamiętam, zaczęli się wycofywać żołnierze niemieccy na Oksywie, tak samo jak Polacy się wycofali i zostali na Oksywiu. Była cisza, to poszedłem na Świętojańską zobaczyć, co jest, i spotkałem najpierw trzech żołnierzy sowieckich, którzy zaczęli do mnie łamaną niemczyzną przemawiać, a ja moją łamaną ruszczyzną im odpowiedziałem. Przyskoczyli do mnie z pepeszami: Niemcy zdjes jest?! Mówię: Niet, Niemców nietu. Pytają: A kuda? Mówię: „Poszli w tamtym kierunku”. – A skażi kuda magazyn z wodką? To były pierwsze [spotkania].

  • Rodzice przeżyli wojnę?

Rodzice przeżyli wojnę. Najpierw zostałem w Gdyni. Gdynia była bardzo zniszczona, było wszystko odcięte, żaden transport nie chodził. Warunki były bardzo ciężkie, bo jednak Sowieci gwałcili kobiety, a jednak trochę Polek i Polaków było w Gdyni. Myśmy się zorganizowali i byłem przez miesiąc w milicji ochotniczej z biało-czerwoną opaską. Zresztą żandarmeria sowiecka bardzo nam pomagała. Broni było pod dostatkiem, bo broń i amunicja leżała dosłownie na ulicy.

  • Łapali też jakichś akowców?

Na początku nie było mowy o tym. Polaków było stosunkowo mało, nie było jeszcze. Jeszcze nawet nie dojechały władze milicyjne z Warszawy. Myśmy się zorganizowali sami wewnętrznie, do samej obrony ludzi cywilnych, kobiet, dzieci, z pomocą żandarmerii sowieckiej, pomocą bardzo rzeczową i praktyczną. Po miesiącu zdecydowałem, że to przecież żadna przyszłość dla mnie jako milicjant, oddałem broń. Mam nawet gdzieś jeszcze przekazy, że zdałem swoją broń i pojechałem do Warszawy. Znalazłem matkę mieszkającą na Saskiej Kępie, w gruzach domu, w którym myśmy mieszkali, Francuska 27. Cała góra była zniesiona pociskami, ale mieszkała w piwnicy. Dowiedziałem się, że ojciec też przeżył w Radomiu, przyjechał do Warszawy, zgłosił się i z ministerstwa… Tworzyli tak zwane grupy operacyjne, które przejmowały ziemie odzyskane i pojechał z tymi grupami na pomorze zachodnie do Szczecina. Zdecydowałem i pojechałem za ojcem…

  • Pan uciekł z Polski?

Uciekłem w 1953 roku.

  • Dlaczego?

Znowu normalna rzecz. Zaczęli się mnie czepiać, zaczęli mnie zmuszać do współpracy. Zacząłem pływać na polskich statkach. Na polskie statki dostałem się dzięki temu, że w Gdyni przez pewien okres czasu przed wojną mieszkałem w willi, której właścicielem był komandor marynarki wojennej Bartosiński. Był wykładowcą nawigacji w szkole wojennej marynarki przed wojną. Po wojnie był delegatem ministra Kwiatkowskiego na Pomorze Zachodnie i spotkaliśmy się znowu, poznał mnie. Dzięki niemu dostałem pracę jako intendent na statku pasażerskim, który dostaliśmy w ramach poniemieckich odszkodowań. Ten statek chodził w żegludze przybrzeżnej pomiędzy Sopotami a Szczecinem. Byłem na tym statku intendentem. Pływałem na tym statku przez prawie rok. Chodził w rejsach tam i z powrotem, ale był nieopłacalny, bo za dużo palił ropy i przynosił…

  • Ale dlaczego pan uciekł z kraju?

Zaraz powiem. Potem przeszedłem na statki handlowe, pływałem jako chief steward i ochmistrz. W czasie jednego z postojów poszedłem odwiedzić kolegę Gadomskiego, którego poznałem, bo poznałem trochę młodzieży w Szczecinie. Wpadłem w tak zwany kocioł, nie spodziewałem się. Już tego kolegi nigdy w życiu nie widziałem, ani jego rodziców. Byłem aresztowany, to znaczy przetrzymany w kotle, potem przesłuchiwany, siedziałem w więzieniu UB w Szczecinie i zmuszali mnie, żebym współpracował. Nie chciałem się zgodzić, więc zagrodzili, że jeżeli nie podpiszę, że będę… Oni chcieli ode mnie, żebym zdawał im relacje, jacy ludzie przychodzą na statek. Posądzam, że chcieli, żebym donosił do nich, jacy ludzie czy kto z załogi się komunikuje. Powiedzieli mi, że: „Jeżeli nie podpiszesz, to my wysiedlimy ciebie i matkę ze strefy przygranicznej, a może nawet wsadzimy do więzienia”. Bałem się, bo już ten mój przyjaciel Bartosiński był zamieszany w aferę komandorów w marynarce wojennej po wojnie, skazany na karę śmierci, ułaskawiony i siedział w więzieniu we Wronkach. W 1956 roku go zwolnili i zmarł. To się dowiedziałem później. Ale wtedy siedział w więzieniu i wiedziałem, że mogą się doszukać tego, że… bo oni szli po znajomych. Koniec końców podpisałem i przy pierwszej okazji, jak tylko zamustrowałem na statek, żeby donosić, uciekłem w Londynie.
Londyn, 27 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Zbigniew Ogrodziński Pseudonim: „Zbyszko” Stopień: cywil Dzielnica: Saska Kępa, Praga

Zobacz także

Nasz newsletter