Zbigniew Pawelski „Jastrząb”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Zbigniew Pawelski, rocznik 1925, urodzony poza Warszawą, w województwie warszawskim, w miejscowości Przasnysz. W Przasnyszu mieszkałem cztery lata z moim bratem, ojcem i mamą. Po czterech latach z mamą i bratem pozostawiając ojca w Przasnyszu przeniosłem się do Warszawy. Brat starszy ode mnie o trzy lata, czyli rocznik 1922. Tu chodziłem do szkoły powszechnej na ulicy Skaryszewskiej, a później na ulicy Grochowskiej na vis-à-vis fabryki Wedla. To były ostatnie dwa lata szkoły powszechnej, którą ukończyłem w roku 1937. Mieszkałem na ulicy Targowej 25, tu gdzie dzisiaj mieści się dość charakterystyczny budynek totolotka na rogu Targowej i Marcinkowskiego. Praktycznie biorąc wychowaniem nas dwóch zajmowała się mama wspierana przez swoich dwóch braci i długo żyjącego dziadka. Miałem opiekę dziadka, mamy i rodziny, która nas wspierała. W 1938, 1939 po szkole powszechnej dostałem się do gimnazjum Kreczmara w Warszawie na ulicy Wilczej. Tam w 1939 roku ukończyłem pierwszą klasę gimnazjalną. Wybuchła wojna 1939 roku i gdzieś po dziesięciu dniach cała rodzina podjęła…

  • Zanim dojdziemy do wybuchu wojny, chciałbym, żeby pan opowiedział o swoim dzieciństwie na Targowej. Dobrze pan wspomina ten czas?

Wspominam bardzo dobrze. Jak zawsze nauka nauką, ale były też momenty przede wszystkim wakacyjne, [które] sprowadzały się najczęściej do podziału na dwa okresy. Jeden miesiąc najczęściej wyjeżdżaliśmy z dużą rodziną, rodzina mamy składała się z braci, sióstr, kuzynów, do Józefowa nad rzekę Świder. Tam najczęściej się chodziło. W okresie drugiego miesiąca, już w latach 1938-39 jechało się do Ciechocinka. Panie, czyli mama i ciotki, kochały Ciechocinek. Miały wagę taką, która kwalifikowała się do tego, żeby się leczyć, odwiedzać. W okresie przedwojennym Ciechocinek był niezwykle modny, pewnie jak dziś Jurata. Tam się spotykało przede wszystkim ogromną ilość aktorów filmowych. Stamtąd pamiętam na przykład Sielańskiego, pamiętam Brodniewicza, nawet mam fotografię z jednym i z drugim. [To były] lata prawie przed samą wojną. Ktoś kogoś spotykał na deptaku, to próbował dotrzeć do niego i zrobić sobie fotografię, troszkę porozmawiać.

  • Przedwojenna Praga, na której pan mieszkał, czy to było bezpieczne miejsce?

Absolutnie bezpieczne, to zupełnie nie ma nic wspólnego z tym co my znamy dzisiaj. To było troszkę inne środowisko niż mieszkańcy Śródmieścia Warszawy. [Funkcjonował] podział: Warszawa jest po lewej stronie, a Praga jest po prawej stronie. W związku z tym Dworzec Wschodni czy Dworzec Wileński, to nie był Dworzec Główny. Dworzec Główny w Alejach Jerozolimskich u wylotu ulicy Nowogrodzkiej w okresie budowy, to była wspaniała imponująca budowla, która zaczęła płonąć chyba na dwa czy trzy miesiące przed wojną. Tutaj czuło się wciąż atmosferę wschodu, to nie ma najmniejszej wątpliwości, łącznie z cerkwią, która do dzisiaj jest, i architekturą, która tam jest. Ta architektura ma jednak klimat wschodu. Na pewno było bardzo dużo biedoty, to była też dzielnica w dużym stopniu zamieszkana przez bardzo biedną mniejszość żydowską. To była na pewno część biedniejszego społeczeństwa. Ale już powstawała wspaniała fabryka Wedla. Szkoła, do której chodziłem przez ostatnie dwa lata, na ulicy Zamoyskiego, została luksusowo wspaniale wybudowana. Budowę skończono w 1935 roku. Szkoła [była] podwójna, polska i żydowska, która stanowiła jedną całość. Boisko było osobno dla dzieci polskich, osobno było dla dzieci żydowskich. Nie było żadnych konfliktów. Oczywiście były baraszkowania, kiedy był śnieg, ale to nie stanowiło żadnego problemu. Był wspaniały Park Paderewskiego, gdzie życie inaczej się układało niż teraz. Park Paderewskiego jest teraz zupełnie pusty. Właściwie tylko chodzą panowie, którzy tam sport uprawiają. Wtedy to było miejsce sobotnio-niedzielnych wypraw całych rodzin. Całe rodziny szły odpocząć do parku, niezależnie, od tego, że było boisko, które zachowało się do dzisiaj, odbywały się mecze sportowe. Ważne miejsce zawsze stanowił kościół. Tutaj dwa kościoły, to znaczy kościół Świętego Floriana przy szpitalu praskim i drugi kościół na Kamionku Matki Boskiej Zwycięskiej, zresztą zawsze z doskonałymi pasterzami. W okresie mojego dzieciństwa chodziłem z mamą do kościoła Świętego Floriana w niedziele na msze, na uroczystości. Natomiast już w okresie tak zwanego powszechniaka chodziłem na Kamionek. To już było związane z wyższymi latami szkoły powszechnej. Poza tym byłem przez ostatnie dwa lata szkoły powszechnej młodym harcerzem. Brałem udział w ciekawym wydarzeniu, a mianowicie w oddaniu nowej szkoły na terenie Bródna, z defiladą harcerzy i nowych uczniów, którzy tam mieli się uczyć, przed marszałkiem Rydzem-Śmigłym. Maszerowaliśmy wokół boiska. To było wydarzenie, które się pamięta, które było zakodowane. Oczywiście Praga jeszcze miała swoje atrakcje. Na Pradze był Dom Żołnierza. Dom Żołnierza mieścił się dosłownie vis-à-vis kościoła Świętego Floriana po drugiej stronie czyli w zielonym parku. Tam była ciekawostka polegająca na tym, że za dwadzieścia pięć groszy, a może dwadzieścia groszy, to była wartość czterech kajzerek, można było obejrzeć dwa filmy i jeszcze dodatek PAT-owski, albo występy, które tam były pokazywane. To głównie było przygotowane dla żołnierzy, ale oczywiście przychodziła młodzież. Poza tym w pobliżu Domu Żołnierza, był już lunapark, którego dzisiaj w dalszym ciągu uje Warszawie, bardzo bogaty łącznie ze zjeżdżalnią z widokiem na Wisłę. Jak się wjeżdżało na najwyższą część, prawie pod niebo i zjeżdżało, to zjeżdżało się w kierunku do Wisły i z pokłonem Zamku Królewskiego, z widoczną konstrukcją, dość zabawną kratową, Mostu Kierbedzia. Most Kierbedzia posiadał nieprawdopodobną stalową konstrukcję, kratową, przez którą przenikały tramwaje i komunikacja kołowa. Natomiast po lewej i po prawej stronie były kładki, gdzie były położone deski, szpary były widoczne, gdzie można było zajrzeć na płynącą Wisłę. Most się przechodziło na drugą stronę, do tak zwanej Warszawy.

  • Jak się powodziło pana rodzinie?

Moja rodzina była rodziną nazwijmy przemysłowców, bo to już w okresie po 1935 latach, można tak określić. To była rodzina po dziadku, który był białoskórnikiem i zajmował się garbarstwem. [Fach] przeszedł na dwóch braci. Bracia, myślę, że bardzo sprawnie w tym okresie, kiedy już był jakiś rozwój kraju, sięgali na szczyty poziomu garbarstwa miękkiego. To nie były twarde skóry typu zelówki. Firma nawet miała swoją nazwę „Gemza” i mieściła się na Kamionku, konkretnie na ulicy Kamionkowskiej 43. W okresie przedwojennym, w latach 1937, to jeszcze pamiętam doskonale, widziałem na podwórku, na dziedzińcu fabryki, przygotowane do transportu skrzynie skór miękkich do Stanów Zjednoczonych. Jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że kraj jest, krótko mówiąc, biedny. To dla mnie było ciekawym sygnałem, że polską skórę w pięknie pakowanych drewnianych skrzyniach firmy dwóch braci mojej mamy wysyłają [do Stanów]. Transportowane były do Gdyni, [skąd] mój wuj popłynął statkiem do Stanów Zjednoczonych. Po dwóch czy trzech miesiącach wrócił stamtąd, pełen nieprawdopodobnych wrażeń z ogromną ilością fotografii cudownych wieżowców, które robiły na mnie niebagatelne wrażenie. To było znaczące wydarzenie w kraju. Cała część tak zwanego Kamionka, bo tak się nazywa ta część Grochowa, dzisiaj nazywa się to Warszawa Praga Południe, prawie sąsiedztwo dzisiejszej gminy Pragi Południe, w tym miejscu mieścił się duży segment naszego przemysłu: zakłady samochodowe, zakłady motocyklowe, Szpotański, optyczne, Telefunken, Wedel, który był na granicy, ale też można go w pewnym sensie zaliczyć do części Grochowa.

  • Wspominał pan, że ojciec został w miejscu pana urodzenia.

Małżeństwo rozpadło się. Ojciec tam został, był inspektorem Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych. W tym zawodzie sobie radził. Stosunki nasze praktycznie biorąc nie istniały. To znaczy była informacja, tato czasami się interesował jak nam przebiega nauka i to do tego się sprowadzało. Cały ciężar wychowania przechodził na mamę. Jeśli chodzi o wsparcie finansowe, rady, problemy lekarskie, czy nawet zabiegi, to przejmowali już najczęściej bracia mojej mamy.

  • Ostatnie wakacje przed wojną spędził pan też w Józefowie?

Chyba miesiąc w Józefowie, a drugi miesiąc to był Ciechocinek. Już się wyczuwało atmosferę zbliżającej wojny. Brat mojej mamy wpadł na pomysł: „To was dwóch zabiorę ze sobą do Gdyni.” Mając czternaście lat, nie widziałem morza. Wujek zabrał nas do Gdyni na tydzień. Trzech chłopów: wujek i nas dwóch, ja z kuzynem, czyli jego synem, po Gdyni maszerowaliśmy, jeździliśmy, oglądaliśmy. To było bardzo interesujące.

  • Zupełnie nowe miasto.

Tak, wspaniałe, robiło gigantyczne wrażenie i morze, którego nigdy nie widziałem, o którym tylko słyszałem, bo góry widziałem wcześniej. Pojechałem do drugiej ciotki do Skoczowa. Skoczów to jest miejscowość blisko Bielska. Tam ciotka była żoną bardzo wziętego rejenta. Tam też spędzałem okres Wielkiej Nocy gdzieś w 1934-35 roku. Natomiast Gdynia, to co mówimy, i zbliżająca się wojna, już czuło się atmosferę, że coś ma się wydarzyć. Już nie można było na Hel dopływać, tylko można było poruszać się w strefie miasta. Wyczuwało się atmosferę napięcia. Atmosfera napięcia już się przenosiła z końcówki lipca, kiedy opuszczaliśmy Ciechocinek. To się w rodzinie mówiło, to było odczuwalne. Końcówka wakacji była w jakimś sensie groźna i niebezpieczna. Tam gdzie się urodziłem w Przasnyszu, mieszkała też siostra mojej mamy. Miała bardzo piękny dom w pięknym ogrodzie blisko rzeczki, która nic nie znaczyła, bo miała pięć czy sześć metrów szerokości. Ciotka zaprosiła mnie na okres końcówki wakacji, żeby tam przyjechać. Przyjechałem tam sam. Matka mnie komuś powierzyła. Tam byłem na trzy, cztery dni przed 1 września. Opuszczałem Przasnysz, kiedy już jeździły nasze motocykle z przyczepami z wmontowanymi karabinami maszynowymi na przyczepie. Żołnierze w hełmach, rozciągane kable i atmosfera absolutnie przyfrontowa. To była odległość dwudziestu pięciu, trzydziestu kilometrów do Hoże, czyli do miejsca blisko granicy Prus Wschodnich. Zostałem oddany w opiekę pana Ostaszewskiego, jeszcze dzisiaj pamiętam nazwisko, który był jedynym właścicielem prywatnych autobusów, które były niewielkie, nie tak wielkie jak to dzisiaj widzimy. On przewoził mieszkańców Przasnysza do Warszawy. Kursował codziennie, to było w czasie pokoju. Ciotka powiedziała, żeby on się mną opiekował. Pan Ostaszewski był skierowany do Warszawy do zameldowania się w jednostce wojskowej. On mnie zabrał z sobą do pociągu do Ciechanowa, tam żeśmy wsiedli i cofaliśmy się pociągiem razem z wojskiem, które wtedy najczęściej było cywilne, mobilizowane do jednostek wojskowych i żegnane przez rodziny. Jak wyjeżdżałem z Przasnysza dla mnie już było oczywiste, że za moment to się stanie. Wróciłem do domu na Targową.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?

Pamiętam poranek 1 września, on był chyba dość pochmurny, kiedy nieprawdopodobne eskadry niemieckie nadlatywały wzdłuż Wisły. One nawet jeszcze nie bombardowały Pragi. To była demonstracja nie dywanowego nalotu, który później oglądałem w latach 1944, bo to nie ta skala, ale w każdym razie ogromne samoloty niemieckie eskadrami defilowały z zachodu w kierunku na wschód. Później zaczęły się już bombardowania. Wszystkie okna w całej Warszawie i witryny w budynkach mieszkalnych były poklejone taśmami, bo taki był rozkaz. Były pootwierane okna i były poustawiane głośniki radiowe. Takie było polecenie, żeby wszystkie informacje docierały jak najszybciej do żołnierzy i do ludzi. Nie wszyscy mieli radio. Pamiętam, że radio u nas na drugim piętrze było wystawione. Dużo wojska już uzbrojonego przemieszczało się przez miasto. Pamiętam syreny noszące głosy przez radio, nawołujące szyfrem i kopanie rowów, to było bardzo charakterystyczne. Ulica Targowa na odcinku od Zamoyskiego do dzisiejszych „czterech smutnych”, czyli do ulicy Zygmuntowskiej, ten pas środkowy, który był trawnikiem, zieleńcem był praktycznie jednym wielkim rowem. Nie chcę powiedzieć, że to były okopy, to były raczej rowy do ukrycia czy ludności, czy w przypadku alarmu, do schronienia się.

  • Mama pozwalała panu biegać po okolicy, czy trzymała pana w domu?

Nie, swobodnie się przemieszczałem. Myślę, że przez cały okres dziesięciu dni do dwóch tygodni, tyle byliśmy w Warszawie, później Warszawę żeśmy opuścili, to swobodnie się przemieszałem między Targową a moją rodziną na Kamionkowskiej. Tam była garbarnia, było dwóch braci mojej mamy, była duża rodzina i była fabryka. To było takie miejsce, gdzie w okresie przedwojennym rodziny się nawzajem odwiedzały. To był inny układ rodzinny, była wielka przyjaźń rodzin, braci, braci z siostrami, sióstr z braćmi, z dziadkiem, który zresztą bardzo ciężko chorował na serce i praktycznie biorąc nie opuszczał domu. Mieszkałem razem z dziadkiem i z mamą.

  • Pamięta pan co rodzina mówiła? Czy spodziewała się, że przegramy wojnę?

Nie potrafiłbym odtworzyć co mówiła, ale w każdym bądź razie wszyscy żyli atmosferą nieuchronnego nieszczęścia, które jest blisko nas. Natomiast pamiętam doskonale i pamiętam dzień, to była niedziela 3 września… Swobodnie musiałem się poruszać tym bardziej, że jeździłem do klasy pierwszej gimnazjalnej z Pragi do Śródmieścia, czyli musiałem dostać się na ulicę Wilczą. Jeździłem czasami z bratem, ale wracałem później sam. Tutaj nie było problemu niebezpieczeństwa, że coś grozi, to w ogóle nie istniało, że ktoś coś może komuś [zrobić], to nie wchodzi w rachubę. Wracam do 3 września, pamiętam też pogodny dzień, przedpołudnie. Tu gdzie się mieści na Nowym Świecie blisko ulicy Smolnej apteka, tam cofnięty jest budyneczek z dziedzińcem, patrzę, ogromy tłum na ulicy i wewnątrz – manifestacja, bo Francuzi i Anglicy przystąpili do wojny. Już nie pamiętam, czy tam mieściła się Ambasada Francuska, czy tam się mieściła Ambasada Angielska. W każdym razie był to ważny obiekt. Radość warszawiaków, że mamy przyjaciół była nieprawdopodobna. Później już potoczyło się to, co wiemy. To był moment, który mam doskonale zakodowany w pamięci. Elektryczność jeszcze działała, telefon też działał, radio na pewno. Jeszcze atmosfery wyburzeń totalnych nie było, one chyba po tygodniu, czy paru dniach, się nasiliły. Już były bombardowania części przemysłowej Kamionka, już pierwsze bomby spadły na rogu Kamionkowskiej i Terespolskiej. Bomba wpadła w dźwig przemysłowy, rozsadziła, a tam były zakłady produkujące pasy, siodła, uprzęże, firma rymarska. Ona może nie została całkowicie zmiażdżona, ale bardzo zniszczona. Później padały bomby między 4 a 5 [września] w sposób regularny, tylko nie w nocy, to wszystko odbywało się w dzień, nocnych nalotów nie było.

  • Kto zadecydował z pana rodziny, że musieliście uciekać z Warszawy?

Któryś z generałów, nie chcę przekręcić nazwiska. Był rozkaz opuszczania Warszawy. Termin był dokładnie określony, nie pamiętam, czy to był 10 września, ale blisko 10 września, do opuszczenia przez ludność cywilną Warszawy.

  • Umiastowski?

Tak.

  • Pan wtedy zastosował się do rozkazu?

Znaczy nie ja, tylko moja rodzina, to znaczy mój wuj. On już miał dużą platformę do przewożenia skór w różne miejsca, do transportu. Został przygotowany koń. Myśmy razem z mamą, bratem zameldowali się u wuja. Nocą gdzieś w rejonie po 10 września razem z rodziną, z bratem mojej mamy, z chłopakami – nas tam pewnie była gromadka sześciu chłopaków – żeśmy zaczęli furmanką jechać. Właściwie nie furmanką, platformą, miała formę przemysłową pudła. Jechaliśmy ulicą Grochowską, szosą Lubelską, w kierunku Kałuszyna. To wszystko zmierzało w kierunku na wschód, bo takie było polecenie.

  • Masa ludzi?

Układ komunikacyjny był właściwie dwukierunkowy. Wszyscy zajmowali praktycznie biorąc jeden kierunek na wschód. Nie jestem w stanie dokładnie i precyzyjnie określić, gdzieś po dwóch, czterech przystankach w drodze dojechaliśmy pod Kałuszyn. Tam zostaliśmy zatrzymani, już zbliżał się front niemiecki od strony północno-wschodniej. Tam myśmy osiedlili się – to trwało parę dni – w gospodarstwie, które było niedaleko szosy. Miejscowość chyba Mrozy się nazywała. Tam krążył nasz pociąg pancerny, nawet został zbombardowany. W związku z tym zapasy, które znajdowały się w pociągu pancernym, zostały później przez ludność roznoszone, bo też były problemy z żywnością. Dochodziły już od strony Kałuszyna głosy walk, znaczy artyleria, karabiny. Chyba drugiej, trzeciej nocy zrobiło się absolutne piekło. Rano się budzimy, jeszcze widzimy mknące oddziały kawalerii z zaprzęgami, z lekkimi działkami udające się w kierunku Warszawy, czyli w kierunku przeciwnym. Po dwóch, trzech godzinach wkroczyły oddziały niemieckie. To był szok, to był absolutnie szok. To co zobaczyłem w sensie militarnym, jak oni byli przygotowani, to było imponujące. Poza tym wtedy nie było takiej agresji. Oni byli frontowymi żołnierzami. Był upał, było bardzo ciepło. To było pierwsze spotkanie z nimi. Myślę, że to trwało pewnie dwa, trzy dni. Zbliżaliśmy się do 15, może 17 września i rodzina podjęła decyzję, że coś trzeba dalej robić, bo wszystko wskazuje na to, że Warszawa będzie się broniła. Mój brat nie mówił jeszcze biegle po niemiecku, ale mówił na tyle dobrze, że z żołnierzami niemieckimi próbował przeprowadzać rozmowy. Od nich żeśmy się dowiedzieli, że granica między Związkiem Radzieckim, a Niemcami będzie na Wiśle. Ta informacja rozniosła się powszechnie nie tylko tam, gdzie myśmy byli, bo tam w pobliżu byli inni uciekinierzy z Warszawy i było pełne przekonanie, że wszystko trzeba zrobić, żeby nie wpaść w rękę bolszewików. To zadecydowało, dzisiaj jestem prawie pewien, że my musimy stąd po prostu [wyjechać]. Niemcy nam mówili, a oni okazywali życzliwość informując o tym, że tutaj to nie jest najlepsze dla nas miejsce. Oni pewnie mieli dostatecznie dużo informacji. Wujek podjął decyzję, że próbujemy pojechać do ciotki w Przasnyszu, czyli tam gdzie mieszkał mój ojciec. Tak się stało. Zaczynamy ponowną wędrówkę z rodziną. Platformą dojeżdżamy do [...] Radzymina. Pamiętam, jedną noc spędzamy na plebanii księdza. Tam jest bardzo ładny kościół. Następnego dnia rano wędrujemy dalej na Pułtusk. Przekraczamy Bugonarew. Na rzece jest bardzo ścisła kontrola, Niemcy kontrolują, czy nie ma kogoś, kto by im się nie podobał. Myślę, że chodziło tutaj już o Żydów, czy nie są przenoszeni inni obywatele, nie jadą w pojeździe. Oni każdego z nas oglądali. Przepuścili nas i żeśmy podróż dalej kontynuowali, gdzieś w kierunku Makowa. Później z Makowa żeśmy już zbliżali się do Przasnysza. Za Makowem pamiętam grupy Niemców poprawiających jezdnie. To były organizacje młodzieżowe, nie hitlerowskie, to też nie Todta, ale młodzieży. Śmieli się z nas, że Polnische Schweine i tak dalej. To wszystko było bluzgane przez nich, plucia, nie plucia i tak dalej. W końcu dotarliśmy do mojej ciotki. Był duży dom. Pewne zaskoczenie, że nie sami żeśmy wracali, tylko jechaliśmy z dużą grupą wędrujących Polaków furmankami, rowerami też, ale głównie furmankami. Ludność wciąż się przemieszczała. Ci którzy mieszkali na północy wędrowali prawdopodobnie w kierunku wschodnim. Wszyscy pobłądzili, hałas był ogromny i zamieszanie gigantyczne. Wymiana poglądów, informacji, co, gdzie, kto doznał, kto kogo spotkał, kto gdzieś kogoś zgubił. W Przasnyszu myśmy byli gdzieś do połowy października. Wojna się skończyła. Już mieliśmy informacje, że Warszawa jest zajęta. Wiadomo było, że będziemy wracać z powrotem do Warszawy, tak się stało.

  • Jak pan zapamiętał wjazd do Warszawy? Różniła się od tej, którą pan opuszczał?

Zapamiętałem przede wszystkim Niemców w mundurach, ale nie wojskowych tylko w brązowych z opaskami Hakenkreuzami, to co dzisiaj mamy okazję spotkać. Było to zupełnie szokujące. Już były pierwsze napisy Przasnysz to jest Praschnitz, więc poznaliśmy to nowe. Pierwszego kopniaka, którego dostałem, to właśnie dostałem od takiego w mundurze brązowym, bo nie zdjąłem czapki. Miałem czapkę, coś na głowie musiałem mieć założone. Zatrzymał mnie i ze mną się rozprawił, byłem szczeniak, to pamiętam doskonale. Później nastąpił powrót do Warszawy, tą samą identyczną drogą, tylko że wracaliśmy w kierunku na Serock. Tu widzieliśmy gigantyczne zniszczenia Serocka. Widzieliśmy po drodze kościoły, poniszczone ogromne pasy zieleni. Bitwy były ogromne w rejonie Narwi w 1939 roku. Przez Legionowo, Jabłonnę zbliżaliśmy się powoli do Warszawy. Tutaj widok był też niezwykły. Pamiętam koło Wiśniewa, to jest miejscowość blisko dzisiejszego Żerania, znów drzewa wycięte w wyniku bombardowań czy działań artyleryjskich. Wjechaliśmy w pierwsze budynki zabudowań domów żerańskich, które były albo wypalone, albo zniszczone, tramwaje porozbijane. Późnym wieczorem dojechaliśmy do naszego domu na Targową. Tam żeśmy z mamą wysiedli i z bratem. Wszystkie nasze domy na Pradze bez szyb, oczywiście zniszczone mieszkanie w sensie splądrowane. Rodzina pojechała dalej do siebie do garbarni na Kamionkowską. Tak zaczęło się życie okupacyjne w zimnie, bez możliwości ogrzewania, bo ogrzewanie było piecowe, nie było jeszcze centralnego ogrzewania w starych domach. Zaczęły się kłopoty. Tutaj już trzeba myśleć o nauce, bo taki moment już zaistniał niezależnie od tego, że trzeba było z czegoś żyć. Trud zabezpieczenia egzystencji rodziny trwał przez cały okres od 1939 roku do końca 1944 i dalej.

  • Mama pracowała?

Mama nie pracowała, mama zajmowała się wyłącznie mną i bratem.

  • Czyli utrzymywali braci?

Tak, mamę utrzymywali bracia.

  • Dokąd pan poszedł do szkoły?

Po pierwszej gimnazjalnej były poszukiwania, co gdzie robić. Gimnazjum Kreczmara nie istniało. Jeszcze na moment wrócę, brat był w trzeciej gimnazjalnej w 1939 roku, gdzie był Reiff, znana postać z PAX-u. To była grupa związana z Bolesławem Piaseckim. Pan Reiff był prawą ręką Piaseckiego. Właśnie Reiff był wielkim przyjacielem mojego brata, zresztą do dzisiaj żyje. Jest dwóch uczniów tej klasy, którzy dożyli jeszcze tego wieku. Oni z tej klasy tylko obaj istnieją w tej chwili w Warszawie. Jeden mieszka na Mokotowie, mój brat mieszka koło Placu Zbawiciela. To melduję, że miałem pewną łatwość w gimnazjum w okresie przedwojennym, że miałem brata starszego o trzy klasy, to było bardzo ważne. Byłem w pierwszej, a on był w trzeciej gimnazjalnej, to się liczyło. Wracamy do 1939 roku. Rodzina coś czyniła gdzie nas ulokować. Brat związał się z gimnazjum Reja, a ja z czwartym miejskim, które mieściło się na ulicy Skaryszewskiej wybudowane pewnie gdzieś w 1933-34 latach, bardzo przyzwoite gimnazjum, nie Władysław IV. Władysław IV był na ulicy Zygmuntowskiej, państwowe gimnazjum, a to było miejskie gimnazjum. W związku z tym zorganizowane zostały przez naszych polskich nauczycieli patriotów komplety, rzecz powszechnie znana. W okresie drugiej gimnazjalnej wstąpiłem na komplety. Komplety trwały do 1944 roku, do mojej matury, którą skończyłem w czerwcu, nie uzyskując jeszcze żadnego dokumentu, ale zdając maturę.

  • Jak panu szła nauka na kompletach?

To był okres zupełnie pasjonujący, wspaniały. Przede wszystkim grupa nauczycielska była genialna, byli nam oddani. Poza tym myśmy mieli wydarzenia bardzo bolesne. Naszych dwóch najwspanialszych profesorów aresztowano po półtorarocznej działalności. Łaganowski, Surdygowski, wspaniali, do Oświęcimia zostali wywiezieni za prostą rzecz. Zorganizowali mszę świętą w kościele Zwycięstwa na Kamionku z tytułu generała Jasińskiego, który był patronem tego gimnazjum. Myśmy na mszy brali udział po południu, wieczorem. Już były różne kontakty, które doniosły. To były pierwsze odczucia, że coś się złego dzieje. Później życie toczyło się dalej. Na komplety chodziliśmy w różne miejscach. Pierwsze komplety miałem na ulicy Miodowej u kolegi (nazwisko jeszcze pamiętam – Hofman) chyba przez okres roku, czyli gdzieś od końcówki 1939, 1940. To była biedna oficyna na ulicy Miodowej w bliskości dawnej szkoły teatralnej. Tam żeśmy byli przez okres do wakacji u kolegi. To były spotkania gdzieś między godziną dziewiątą a godziną pierwszą. Wracało się do domu i jeszcze żadnej działalności konspiracyjnej nie było. To był okres dla mnie czystej, prostej nauki.

  • Kiedy miał pan pierwszy kontakt z konspiracją?

Pierwszy kontakt zrodził się z tak zwanej drugiej klasy gimnazjalnej, która została zorganizowana pod pokrywką nauki drugiego stopnia zgodnie z decyzją zarządcy Generalnego Gubernatora. Była taka forma nauki drugiego stopnia jak gdyby gimnazjum, ale nie gimnazjum. Myśmy do drugiej klasy gimnazjalnej chodzili na ulicę Konopacką. Tam chodziły dziewczęta z gimnazjum Curie-Skłodowskiej. Ten budynek tam stoi bardzo blisko ulicy [...] Wileńskiej, to jest prawie róg Wileńskiej i Stalowej, w odległości dwudziestu, trzydziestu metrów idąc po prawej stronie. W rannych godzinach dziewczyny się uczyły, a myśmy przychodzili po południu [przez] cały rok, czyli już trzecią klasę mieliśmy w popołudniowych spotkaniach. Niezależnie od tego komplety były w godzinach rannych. To też prowadzili nasi profesorowie. Pamiętam profesora, co się później okazało działacza PSL-u, Zielińskiego, który był w okresie powojennym dyrektorem Mickiewicza na Saskiej Kępie. Adam Zieliński bardzo piękna postać, działacz mikołajczykowski. Po roku została zlikwidowana nauka drugiego stopnia i wróciliśmy do czystych kompletów. W końcówce roku 1940-41 zaczęły się już organizować grupy przyjaciół, kolegów. Otrzymałem informację od mojego zaprzyjaźnionego kolegi Romka Kwieka, żebym się zgłosił na ulicę Podskarbińską. Była zima, może grudzień mógł być. Tam spotkałem się z grupą kolegów, którzy mieszkali w blokach na tak zwanej Podskarbińskiej. To były bloki z lat dwudziestych, tak zwane biedne bloki, oszczędnościowe, jak byśmy dzisiaj nazwali. Tam mieszkało bardzo dużo wspaniałych kolegów, z którymi przeżyłem wszystkie moje przygody konspiracyjne i powstańcze.

  • Proszę opowiedzieć o przygodach konspiracyjnych.

Przygody konspiracyjne w pierwszym etapie były troszkę harcerskie. To były spotkania wieczorami, prowadził to sierżant, który nawet przychodził w mundurze 1939 roku, oczywiście bez żadnych śladów swojego stopnia. On prowadził wykłady, bo tak trzeba to nazwać. To były grupy sekcyjne sześcio-, siedmioosobowe. To odbywało się u mego kolegi Leszka Rydzego, pseudonim „Mały”. Jeszcze myśmy wtedy pseudonimów chyba nie mieli, nie istniała taka potrzeba. Mieliśmy kontakt gimnazjalny na kompletach lub gdzieś się jeszcze koleżeńsko spotykaliśmy.

  • To ten „Mały”, który był potem pana dowódcą?

Tak, był dowódcą, zginął na Belwederskiej blisko domu generała Sikorskiego. Miał starszego brata, który później był lekarzem. Matka była sama, ojciec zginął. To trwało myślę, że przez rok, czyli do 1942 roku. Już były przybierane pseudonimy. Były tylko teoretyczne [zajęcia], nie było jeszcze żadnych ćwiczeń. Następowała zmiana miejsc, już nie tylko na Podskarbińskiej, ale zaczynaliśmy spotykać się u kolegi Włodka Ziarskiego na Żoliborzu, hen na Mickiewicza, na samym prawie dole. Spotykaliśmy się [też] u kolegi Tadzia Woźniaka na ulicy Targowej, blisko Ząbkowskiej. Po wykończeniu domu na ulicy Kamionkowskiej 43, gdzie była garbarnia, czyli był bardzo duży obiekt przemysłowy, a przy tym były budynki mieszkalne, tam z mamą i z bratem żeśmy zamieszkali. W końcówce i mój lokal podlegał chlubnemu miejscu spotkań. Tam już przez ostatni rok, to znaczy od września 1943 do 1944 odbywała się w prawie większości dni, nie wszystkich popołudni, podchorążówka, w której brałem udział.

  • Jaki był pański ulubiony przedmiot w podchorążówce?

Praktycznie biorąc wszystko było kochane, lubiane, bo to było wszystko nowe, ale w każdym razie sprawa uzbrojenia, czyli sprawa posiadania broni. To było marzenie mieć w ręku broń. Myśmy pierwszą broń już mieli. Myśmy mieli nie tylko Visy, ale mieliśmy przede wszystkim kolty, mieliśmy granaty obronne. Nawet dwa granaty obronne przechowałem do końca okresu przedpowstaniowego zawieszone w pianinie mojej mamy. W pewnym momencie karabin produkcji radomskiej leżał u mnie schowany za grzejnikiem, a u kolegi „Małego” Rydzego z kolei był schowany nagan. Przed wojną stoły były duże rozsuwane. W skrytce, w rozsuwanym stole nagan był chowany.

  • Mama o tym wiedziała?

Mama absolutnie wiedziała. Tu był raczej problem nie z mamą, tylko problem był z wujkiem, który prowadził w końcu garbarnię, gdzie Niemcy przyjeżdżali, zamówienia były robione na korzyść Niemców. Produkcja oczywiście była częściowo ukrywana. Myśmy mogli egzystować w wyniku tego, że mogliśmy część skór wyprodukowanych sprzedać na tak zwanym wolnym rynku. W wolnych chwilach ja czy brat żeśmy krążyli wśród szewców, a czasami na Kercelaku, czyli na dalekiej Woli żeśmy skóry sprzedawali po to, żeby móc egzystować. Wuj zdawał sobie sprawę z tego, że mam kontakty, które są niebezpieczne i zwracał mi często uwagę, żeby on nie był, krótko mówiąc, narażony. Podchorążówka rozpoczęła się we wrześniu 1943 roku, była w ramach „Obroży”, kręgu który zajmował osiem miast wokół Warszawy. Byłem przypisany do rejonu III Rembertów, to był III rejon, jeśli pamiętam pluton 760. Nazywało się to kompania warszawsko-praska. Skąd ta nazwa? Mieszkańców konspirujących na terenie Rembertowa chłopaków czy dziewcząt pewnie było niewielu. W związku z tym było organizacyjne zapotrzebowanie wzmocnienia tego miejsca jeszcze przez chłopców z terenów Warszawy. Zbliżamy się do lata 1944 roku, w maju matura, właściwie w pierwszych dniach czerwca. 3 maja koniec podchorążówki. Teraz ćwiczenia, w latach 1943 – 1944 to już były ćwiczenia niedzielne. Prawie wszystkie niedziele przedpołudnia były przeznaczone na ćwiczenia w terenie. One się odbywały zarówno na terenie Rembertowa, czyli dzisiejszego poligonu rembertowskiego, albo chyba nawet częściej odbywały się na terenie Łomianek. Tam była wspaniała rodzina Pecyńskich. Późniejszy mój kolega i przyjaciel, architekt Wojtek Pecyński, też należał do „Obroży”, o rok wcześniej skończył podchorążówkę. Z nim był związany aktor, dyrektor Teatru Ateneum, on nie żyje, wspaniały aktor. Był jego przyjacielem, którego znałem. Też kończył z nim podchorążówkę. Ćwiczenia odbywały się na krawędzi Puszczy Kampinoskiej.

  • Na czym polegały ćwiczenia?

To były ćwiczenia z mapą, ćwiczenia fizyczne, wysiłkowe, marszu, bez żadnych atrybutów wojskowych. To były ćwiczenia typu topograficznego, do tego się to sprowadzało. Myślę, że to była sprawa spotkań grup. Myśmy czasami spotykali się z innymi drużynami, bo to było na szczeblu drużyn, a później nawet plutonów. W 1943 roku w „Zaduszki”, nazwijmy to w cudzysłowie, była defilada mojego plutonu na Cmentarzu Bródnowskim, to znaczy myśmy wiedzieli, w którym miejscu, przy którym grobie będą stali nasi dowódcy, było ich dwóch czy trzech i nasza grupa przechodziła. Ktoś podawał informację w okresie Zaduszek, żeby wtedy w tym tłumie zginąć, na tym polegały elementy konspiracji. To było całkiem nieźle organizowane, to było dobrze zorganizowane.

  • Zanim dojdziemy do wybuchu Powstania, w międzyczasie było jeszcze Powstanie w getcie. Pamięta pan coś z tych wydarzeń?

Pamiętam z naszych pozycji mieszkańców Pragi jako jedną wielką żagiew i wielki gigantyczny dym, który się unosił. Poruszałem się głównie w środowisku praskim, tu tkwiłem, tu była szkoła, tu było gimnazjum, tu byli koledzy, tu była podchorążówka, chociaż ona miała miejsce też na ulicy Wroniej, teraz sobie przypominam, żeśmy tam też mieli spotkania, ale to był jedyny punkt po tamtej stronie. Później zaczynały docierać wiadomości na temat powstania, chociaż tego nie nazywali powstaniem. Coś się dzieje na terenie getta, tak to się określało. Chyba słowa „powstanie” w ogóle nie było. Informacje do nas docierały, że ludność tam ginie. Myśmy nie mieli bliższych informacji. Owszem od brata miałem informacje znacznie wcześniej, że jego koledzy, a koledzy byli z gimnazjum Kreczmara… Z gimnazjum Kreczmara było bardzo dużo chłopców pochodzenia żydowskiego, to było męskie gimnazjum. Oni byli wszyscy wielce zaprzyjaźnieni. Mój brat miał bardzo duże grono przyjaciół pochodzenia żydowskiego, zresztą jeden z jego przyjaciół był w brygadzie spadochronowej. Wyżył, przyjechał, spotkaliśmy się tutaj. Później jak byłem w Chicago, to miałem okazję jego wizytować. Stosunki, przynajmniej z mego punktu widzenia, wyglądały niezwykle poprawnie, tu nie było tych rzeczy, o których zresztą… Nie chcę bronić żadnej ze stron dzisiaj skonfliktowanych, ale ten dylemat nie istniał. Pamiętam, nawet w Gimnazjum Kreczmara, jak byłem w pierwszej gimnazjalnej, przychodził ksiądz, pytał kto chce może zostać, kto nie chce może wyjść. To odbywało się zupełnie na poziomie.

  • Czy rozmawialiście o tym, że Żydzi podjęli walkę w getcie?

Nie chciałbym wprowadzać w błąd, po prostu regularnie, tak jak większość nas konspirujących, będących już w organizacji wojskowej, myśmy mieli komunikaty. Komunikaty były bardzo dobrze redagowane, na doskonałym poziomie. Wszystkie informacje, które dochodziły zarówno z naszego frontu zachodniego, z frontu wschodniego – przecież to już była wielka przegrana bitwa niemiecka w tym okresie pod Stalingradem – myśmy mieli. Nie było radia. Oczywiście przeciek informacji między ludźmi był. Na pewno była wiadomość, że w bardzo krótkim czasie getto zostanie zlikwidowane. To rozpoczęło się w okresie Wielkiej Nocy. To był jeszcze dramat naszych świąt, to się dodatkowo nakładało.

  • Zbliżamy się powoli do godziny „W”.

Jeszcze nie ma godziny „W”, jest środa, jest mniej więcej pięć, sześć dni przed wybuchem Powstania 1 sierpnia, wtorek. Do mnie zwrócili się koledzy z podchorążówki, jeden z dowódców, czy można byłoby w środę w godzinach rannych w moim lokum na Kamionkowskiej 43 drugie piętro ulokować drużynę podchorążego „Dżemsa” z bronią. Już wtedy było jasno powiedziane „z bronią”. To była środa, jeszcze ładnych parę dni do Powstania, do godziny „W”. [Powstańcy] już mieli być kierowani w kierunku Rembertowa i tak się stało. Gromada nie wydawała się błaha, bo oni mieli jednak pełną świadomość, że wychodzą ze swoich domów z uzbrojeniem, z ubraniem i idą na okres nie dwóch, trzech dni, tylko być może dłużej. Jak na lato nienajlepiej wyglądali. Pojedynczo czy po dwóch do mnie na drugie piętro się meldowali, co oczywiście zostało dostrzeżone przez wartowników typu przemysłowego, że coś się dzieje w moim domu, w mojej części mieszkania. Oczywiście wiadomość dotarła do mego wuja. Może nie natarł mi uszu, ale w każdym razie nie widział tego sympatycznie, bo to narażało całą rodzinę, narażało cały obiekt na nieszczęścia. Trwało to wprawdzie godzin trzy, cztery. Oni koło godziny pierwszej, drugiej pożegnali się ze mną. Znów pojedynczo opuszczali, maszerując do Rembertowa. Nie znałem miejsca ich postoju, gdzie oni będą w Rembertowie. To była drużyna dywersji bojowej, czyli drużyna dywersyjna, która działała w ramach „Obroży” do likwidacji zarówno Niemców jak i niemieckich organizacji, na przykład kluby niemieckie, co miało miejsce na linii otwockiej, ci chłopcy brali w tym udział. Oni ze mną się pożegnali. Jest moment napięcia, oczekiwania, bo to jest sygnał, że coś się będzie działo. Poza tym mamy między sobą informacje. Wiemy, że już Rosjanie zajmują Radzymin, są wiadomości, że być może Otwock jest zajęty, czyli wszystko jest już bardzo blisko, to już jest wiadomo, że tuż, tuż oni są blisko zajęcia Pragi. W niedzielę rano dostajemy od kolegi „Małego” z Podskarbińskiej informację, że mamy całą drużyną zameldować się w Rembertowie. Mamy iść dwójkami, w stroju niedbałym, oczywiście bez żadnej broni, absolutnie zakazane to było i mamy zameldować się w fabryce mebli. Fabryka chyba nazywała się mebli giętych, tak mi się wydaje. Podany był adres, blisko dworca w Rembertowie. W niedzielę rano wychodzimy. Żegnam się z mamą, z bratem. Tu muszę powiedzieć, że z perspektywy lat podziwiam, jacy ci rodzicie byli niezwykli. Mój brat leżący w łóżku gipsowym chory na gruźlicę kręgosłupa, ja jeden sprawny żegnam się z matką i z bratem. To jest pierwsze opuszczenie domu. Dochodzimy do Rembertowa. Nie ma protestu mojej mamy. Dochodzimy do fabryki drogą, która dzisiaj wyznacza kierunek na Rembertów, konkretnie od kończącej się pętli tramwaju, przechodzimy przez opłotki, przez stały rząd linii kolejowych – tam są tysiące torów – i docieramy do miejsca. Po drodze widzimy jak młodzi żołnierze siedemnaście, osiemnaście lat kopią gniazda dla karabinów maszynowych czy gniazda dla siebie, dla pancerfaustów, Bóg raczy wiedzieć. W każdym razie młodzi chłopcy, jeszcze nie w hełmach, kopali co iks metrów wzdłuż szosy, która prowadzi do Rembertowa po lewej stronie patrząc w kierunku Rembertowa w kierunku północno-wschodnim. Myśmy spokojnie przechodzili, nikt nas nie zaczepiał. W wyprawie do naszego miejsca w Rembertowie docieramy wczesnym popołudniem. Jest to fabryka składu desek, budynek z czerwonej cegły w odległości trzydziestu metrów od dworca w Rembertowie. Zdziwienie moje wzbudził nowy dowódca naszego plutonu, którego zupełnie żeśmy nie znali, a jest nim Eugeniusz Lokajski, oszczepnik z ostatniej olimpiady w Berlinie. Zginął w Śródmieściu w czasie Powstania.

  • Przy okazji zrobił masę dobrych zdjęć…

Wspaniałych zdjęć, był w Śródmieściu fotografikiem. W ogóle nie przewidywaliśmy, że możemy z nim się spotkać. Znałem go z tego, że mój brat chodził do Reja, a on uczył gimnastyki u Reja. To było pewne zaskoczenie, ale i zaszczyt, że mamy dowódcę plutonu Eugeniusza Lokajskiego. Nic się nie dało, nie było żadnej broni, przejeżdżał jedynie niemiecki pociąg pancerny w kierunku na wschód w kierunku na zachód, nie strzelał. Dotrwaliśmy do nocy, przespaliśmy się na deskach. Następny dzień poniedziałek rano też się nic nie dzieje, ale docierają wiadomości co się dzieje z frontem rosyjskim, gdzie on się znajduje. Mamy wiadomości, że pancerne oddziały rosyjskie docierają w rejon Anina, że podobno zajęty jest już Otwock, że zbliżają się też do Marek. To jest dosłownie na dwa dni przed 1 sierpnia. Trwa stan zawieszenia, w którym się nic nie dzieje, nie mamy żadnych opasek. Jesteśmy skoszarowani. Już nawet nie pamiętam, czy żeśmy coś jedli i pili. Wczesnym popołudniem dostajemy wiadomość w formie dość gwałtownej i zdecydowanej, że mamy natychmiast opuszczać naszą kwaterę w fabryce mebli w Rembertowie. To jest gromada trzydziestu paru chłopa bez dziewczyn, nie ma żadnych łączniczek, nikogo. Odbywa się nasz powrót do miejsca zamieszkania. Wracamy troszkę inną drogą, bliżej Olszynki Grochowskiej, po torach, do domu, rozchodzimy się. Jest poniedziałek i już czujemy, że będzie się coś działo. Jeśli pamiętam we wtorek wybuchło Powstanie. We wtorek jeszcze mamy kontakt po mieście, kontaktujemy się z sobą. Nie docierają do nas żadne informacje z naszej bazy rembertowskiej, bo stamtąd oczekiwaliśmy informacji, cokolwiek ma się dziać. Po południu jestem u siebie na Kamionku w domu i nagle widzę chłopaka biegnącego z opaską z pistoletem w ręku przebiegającego przez całą działkę. Okazuje się, że wybuchło Powstanie. Słychać już pierwsze strzały. Za chwilę przejeżdżają czołgi niemieckie wzdłuż torów tramwajowych pośrodku ulicy Grochowskiej i zaczyna się kanonada, strzelanina i tak dalej. Szok dla mnie i dla naszych kolegów okazał się nieprawdopodobny zupełnie, bo tyle trudu, tyle wysiłku. Jednak cztery lata myśmy na to czekali, marzyli. Nagle zaskoczenie. Nic. Zapomniano o nas, nic nie wiemy. Teraz, żeby skrócić sprawę – nic się nie dzieje w rejonie Grochowa, nie ma incydentów, nie ma żadnych ataków. Dowiadujemy się od kolegów z Pragi, że gdzieś były wydarzenia na Targówku, że gdzieś w rejonie Ząbkowskiej, ale w rezultacie nic poważniejszego się nie działo. Kontakty mamy między sobą, wciąż marzymy, że coś trzeba z tym wydarzeniem zrobić, ale nie mamy żadnego pomysłu. Widzimy co noc płonącą Warszawę, słyszymy strzały, wybuchy i codziennie widzimy loty szturmowe sztukasów nad centralną częścią Warszawy, a szczególnie nad Starym Miastem. To jest widok codzienny, to są systematyczne, co parę godzin widoki pięciu, sześciu sztukasów, które pikują jeden za drugim. Wydarzenie jest następujące: z 13 na 14 sierpnia nocą, gdzieś o północy budzę się z bratem, podbiegam do okna i słyszę nieprawdopodobny huk. Widzę gigantyczny samolot na wysokości może dwustu metrów, dwustu pięćdziesięciu, lecący nad naszymi budynkami od strony Śródmieścia. Samolot jest kolosalny. Z wielkim hukiem przenika i gdzieś ginie w nocy. To pewnie mogła być dwunasta, pierwsza w nocy. To było z 13 na 14 sierpnia. Za chwilę, pewnie po piętnastu, dwunastu minutach, ten samolot my, słyszymy, że on znów nadlatuje z kierunku Placu Trzech Krzyży na Park Paderewskiego na naszą część domu, ale nie dolatuje. Widzimy żagiew płonącą. Gigantyczna eksplozja i cisza całkowita. Pamiętam, że z Tadziem Woźniakiem, który mieszkał na ulicy Targowej mówimy: „Coś musimy...” Wciąż żeśmy się kontaktowali, jednak poruszanie po mieście było możliwe, egzystencja trwała, chociaż już zaczynały się początki wychwytywania kwartałami mężczyzn do robót ziemnych i okopów. Mówimy: „My musimy pójść zobaczyć, gdzie samolot spadł, co się stało z samolotem.” Dowiadujemy się od osób trzecich, że samolot spłonął w Parku Paderewskiego. Tu wyobraźnia, fantazja działa, trzeba tam po prostu dotrzeć, zobaczyć, może tam coś znajdziemy. Rzeczywiście któregoś z dni następnych, nie wiem czy to był 15, 16, może nawet 17, rano żeśmy dotarli. Wcześniej mieliśmy informację, że wszystko jest okrążone przez Niemców, wykluczone, żeby tam dotrzeć w jakikolwiek sposób. Było stwierdzone, że ten samolot spłonął w Parku Paderewskiego. My tam docieramy i rzeczywiście widzimy skoszone drzewa z kierunku Mostu Poniatowskiego. Leży praktycznie biorąc wypalony kadłub, skrzydeł nie ma, jedno koło pływa – widocznie wybite – w jeziorku kamionkowskim. Zaczynamy grzebać co tam jest. Tam są szczątki popalonych bateldresów, są książki typu może nie pokładowego, ale informacyjne dotyczące sygnalizacji w języku angielskim. Pamiętam jedną książką, żeśmy zabrali. Po kieszeniach jak małe dzieciaki żeśmy ładowali. Wyobraźnia była nieprawdopodobna. Nasi przylecieli z pomocą! Wiedzieliśmy, że oni przylatują, ale myśmy ich nigdy nie widzieli nad Pragą, oni gdzieś nad Miodową, nad Śródmieściem, ale nigdy nie było samolotu nad Pragą. To było zupełnie niezwykłe. Myśmy pociski świetlne od karabinów maszynowych, resztki mundurów popalonych zabierali z sobą chyba na pamiątkę, jak relikwię nosiliśmy. Tak się zakończyła ogromnie smutna i dramatyczna część. Nie byliśmy pewni czy to Anglicy, Amerykanie, wiedzieliśmy, że samolot na pewno z zachodu. Wykluczaliśmy jak gdyby Polaków, wydawało nam się, że to nie zginęli Polacy. Następowały coraz żywsze kontakty między nami co dalej z sobą począć. Docierały do nas wiadomości, że przedzierają się jakieś oddziały na drugą stronę z Jabłonny, z Legionowa w kierunku Puszczy Kampinoskiej przez Wisłę. W pewnym momencie myśmy dostali informację od jednej z koleżanek, ona pseudonim miała „Irena” nie wiem jakie miała nazwisko, ale związana z grupą moich kolegów na Podskarbińskiej, że przepłynęła pierwsza grupa kolegów, którzy próbują dotrzeć na Mokotów. Tak się stało. Po paru dniach później się okazało, że trzech kolegów, których prowadził Janek Manicki, plutonowy podchorąży, nawet w nawiasie wszyscy mówią, że harcerz, on dowodził pierwszą grupą przeprawową niedużą łodzią, dostali się do dowódcy na Sadybie, tam gdzie jest forteca czy cytadela. Zameldowali się u dowódcy w godzinach rannych i otrzymali informację, że pan kapitan jest zdania negatywnego, żeby jednak do tak ryzykowanej sytuacji nie doprowadzać, bo praktycznie biorąc – teren niczyj jest między ulicą Czerniakowską a Wisłą. On właściwie nie jest ani w rękach powstańców, ani w rękach niemieckich. Kwartał, który nas jak gdyby najbardziej interesuje, to jest teren ulicy Podchorążych, gdzie jest granica frontu niemieckiego i teren zaraz za Fortem Czerniakowskim, gdzie znów jest teren, nazwijmy polski. Czyli granice mieściły się w tych granicach z prawej i lewej strony. Węgierskie odziały były razem z niemieckimi bliżej od Wilanowa, czyli od strony fortu. Natomiast niemieckie były od strony klasztoru i od strony Legii, tutaj nacierały, tutaj były zlokalizowane. Koledzy wysłuchali, wrócili z powrotem. Jeden z nich Janek Manicki wrócił z powrotem, a dwóch pozostało już na stałe na Dolnym Mokotowie, czyli na Sielcach. Wrócił Manicki. To są informacje, które będę relacjonował, które nie ja przeżywałem, tylko które otrzymałem. Manicki w porozumieniu z panem podporucznikiem Sitkowskim…

  • Przepraszam bardziej mnie interesuje, żeby to były pańskie wspomnienia.

Ale ja muszę się gdzieś ulokować w tym. Ci koledzy wracają i dochodzi do tego, że porucznik Sitkowski podejmuje decyzję, że będzie organizował w sposób systematyczny przeprawy żołnierzy z Grochowa, Pragi, czy z innych terenów, w kierunku walczącej Warszawy. Przy czym w tym pomógł rozkaz „Bora” Komorowskiego, który był 14 sierpnia, czyli zaraz po zestrzeleniu tego samolotu następnego dnia rano, że wszystkie oddziały, które znajdują się w rejonie jak najbliżej Warszawy, muszą iść na pomoc Warszawie. Taki rozkaz jest do odczytania, sprawdzenia i tak dalej. To był dodatkowy doping do czynienia sensownego ruchu na pomoc Warszawie. W ten sposób od następnego dnia zaczęły się odbywać regularne, mniej więcej co dwa dni, przeprawy oddziałów w ilości dwudziestu, dwudziestu paru i dziewcząt i chłopaków już wtedy z bronią, z benzyną, ze stenami, które były produkowane na terenie Grochowa. Sitkowski był jednym z tych, który produkował w warsztatach na ulicy Grochowskiej steny. Częściej oczywiście broń, która gdzieś była zamelinowana na terenie Pragi, i systematycznie mniej więcej co dwa dni nocą, przez pola Gocławia, które były niezabudowane, to były całkowicie gołe pola na wysokości dzisiejszej ulicy generała Fieldorfa, tam gdzie Wał Miedzeszyński przeciwpowodziowy podnosi się do góry, trzeba było wbiec, dostać się na łódź i przepływać. Taką drogę odbyłem, ale wcześniej przede mną odbyły [ją] cztery grupy. Byłem w piątej grupie. Przeszedłem tą całą drogę. Najpierw mama mnie odprowadzała, która miała w torbie dwa moje granaty obronne, miałem FM-kę, parę naboi do FM-ki miałem przy sobie. Pierwszy punkt był przy Placu Szembeka. Czekaliśmy na noc. Nocą przebyłem drogę w kierunku dzisiejszej stacji benzynowej przy ulicy Ostrobramskiej. Tam był punkt kontaktowy w budującym się domu. Nastała godzina dwunasta. Wszyscy byli zebrani. Manicki ze szmajserem do przodu, ktoś z kolegów z tyłu. Chyba nie było w mojej grupie żadnych dziewczyn. Zaczyna się pochód w kierunku Wisły. Bez problemów żeśmy przeszli przez pierwsze jeziorko, tam gdzie jest kościół i później dostaliśmy się na wał. Łodzie zostały wydobyte z krzaków, woda wygrzebana kubełkami. Przepływamy, dostajemy się na brzeg. Jestem żeglarzem, więc brzegi troszkę znam z czasów mojej młodości. Dostajemy się na brzeg umocniony kamieniami po stronie warszawskiej, czyli po stronie Siekierek.

  • Ile było osób w grupie?

W łodziach, jak się orientuję, mniej więcej było od dwudziestu do dwudziestu pięciu żołnierzy. To były różne większe, mniejsze grupy, ale mniej więcej taka była cyfra. Cyfra wyniosła w sumie razem około dwustu pięćdziesięciu żołnierzy chłopców i dziewcząt, z tego zginęło koło sześćdziesięciu w walkach w czasie Powstania, w tym dwóch żołnierzy zginęło w Wiśle w czasie przepływania. To jest skala przedsięwzięcia. W tej grupie były dwa plutony grochowskie 686, 687, a inne były oddziały, które dołączały z terenów Targówka, Bródna dalekiej Pelcowizny, nawet z Rembertowa. Ostatnia grupa, która przepływała z 30 na 31 była grupą dywersji bojowej tych kolegów, którzy byli u mnie w mieszkaniu i którzy byli skierowani później na Górny Mokotów. Lądujemy, dostajemy się na brzeg.

  • Czy Wisłę udało się przebyć bez żadnych trudności, bez przeszkód?

Tak, bez żadnych. Nie było żadnych motorówek. To była północ. W swoich wspomnieniach popełniam jeden błąd, bo piszę, że jesteśmy oświetleni księżycem. To jest nieprawda, to nie jest księżyc, dzisiaj się wycofuję z tego, to był zamontowany ogromny reflektor lotniczy na osi Mostu Poniatowskiego, który jeszcze wtedy nie był wysadzony. On świecił w naszym kierunku. [...] Świecił wprost [na] nas, kiedy myśmy wyładowywali broń, wszystko co mieliśmy. Myśmy byli obładowani plecakami, ręce zajęte, myśmy byli całkowicie bezbronni poza Jankiem Manickim i kolegą, który szedł z tyłu. Całą grupę dwudziestu paru osób można było absolutnie załatwić w sposób jednoznaczny. Lądowanie oczywiście odbywało się z pewnym hałasem. W tym czasie obserwowaliśmy atak naszych kolegów z Mokotowa na Elżbietanki. Oni zdobywali już ulicę Podchorążych i zbliżali się w kierunku Legii. Później dowiedziałem się, był rozkaz wspólny, żeby połączyły się oddziały czerniakowskie z oddziałami Dolnego Mokotowa, do czego nie doszło. Tam bój trwał przez dwa dni i przez dwie noce. Lądujemy, jest noc, pewnie już pierwsza czy druga, może nawet trzecia, przechodzimy wśród zabudowań, psy wyją, pali się, pożary są w pobliżu, widać płonącą Warszawę. Dostajemy się do jakiegoś jeziorka, nie znałem tych okolic w ogóle z okresu żadnego. Kolega daje latarką znać do lustra wody i przepływa promik na lince stalowej. Wszyscy na promik ładujemy swoje manele, plecaki, broń i posługując się rękoma, prętem, przepływamy na drugą stronę. Od tego momentu jesteśmy w wolnej Rzeczpospolitej, bo pierwszy odcinek był niejasny, nie bardzo było wiadomo czym on jest. Zbliżamy się do kościoła Bernardyńskiego, zaczyna świtać. Dostajemy rozkaz, że naszą kwaterą jest ulica Czerniakowska 96, dzisiejsza stacja autobusów. Zaczyna się nasza normalna służba powstańcza. Ona w rezultacie trwa w tym miejscu Czerniakowska 96 bardzo krótko, bo następuje w dniu 1 i 2 totalny atak bombowców, chyba nie czołgów, czołgów nie pamiętam, czołgi się później pokazały, ale bombowce nadleciały. One zmiotły praktycznie całą cytadelę na Dolnym Mokotowie. Wtedy widzieliśmy naszych kolegów wycofujących się do nas w kierunku Placu Bernardyńskiego. Czerniakowska 96 pewnie jeszcze dzień, dwa była dla nas kwaterą. Później dostaliśmy przydział do rotmistrza „Gardy”, cichociemnego, Czajkowskiego jako poczet dowódcy batalionu „Ryś”. To się mieściło na ulicy Chełmskiej numer niewielki 9 czy 6. Tam byliśmy przez okres mniej więcej trzy, cztery dni pełniąc służbę nocną na ulicy Czerniakowskiej. Tak wypadały nam dyżury, że nocą żeśmy z kwatery rotmistrza „Gardy” wychodzili na naszą placówką na ulicę Czerniakowską i służbę pełniliśmy w nocy. To jest charakterystyczne, czego nie znajduję w żadnych publikacjach i wydawnictwach, noc była nasza, a dzień był ich. Myśmy wiedzieli, że my w nocy możemy atakować, możemy dokuczać, nawet wysadzać budynki z min, to dziewczyny saperki robiły na Mokotowie, nocą możemy zaskakiwać, natomiast w dzień nie mieliśmy żadnej szansy. Ilość lotnictwa, ilość sprzętu, to co waliło się na nas, było w skali nieprawdopodobnej.

  • Jak wyglądało uzbrojenie pana oddziału?

Nasze oddziały należały do lepiej uzbrojonych, przepływając mieliśmy z sobą steny. Miałem kbk z Radomia z 1939 roku, miałem dwa obronne granaty i FM-kę. To było bardzo dużo. Służba polegała nam tym, że czuwaliśmy przez trzy, cztery dni, gdzie Niemcy się okopali, co się dzieje. Oni praktycznie biorąc zajęli cały teren Placu Bernardyńskiego łącznie z kościołem i zajęli podmokłe pola tam, gdzie jest dzisiejszy ZUS. To wszystko już było zajęte przez Niemców w bardzo małej odległości od ulicy Czerniakowskiej. Myśmy zajmowali domki jednorodzinne. Cały Dolny Mokotów to były domy jednorodzinne, jedynie kawalątek ulicy Chełmskiej miał ciągłą zabudowę swoich fragmentów. Praktycznie biorąc to były wille. Obrona ogromnego gigantycznego terenu była bardzo trudna. Stamtąd nastąpił następny odmarsz na inne miejsce postoju, bo jednak w ciągu dnia nastąpił atak niemiecki. Oni już zajęli ulicę Czerniakowską i pierwsze domy, w których myśmy byli. Myśmy zajęli swoje miejsce postoju u rotmistrza „Gardy” na ulicy Stępińskiej 4, ten numer pamiętam doskonale. W dniach 13, 14, 15 [września] najbardziej dramatycznych, to była nasza ostatnia kwatera na Dolnym Mokotowie… 13 września teren jest likwidowany. Od Podchorążych jest ogromne podejście Niemców w kierunku ulicy Chełmskiej, zajęte już są zabudowania w kierunku budynku willowego generała Sikorskiego przy Belwederskiej. Tam ginie „Mały”. Do mnie rano dociera wiadomość, że on zginął, że nie można do niego dotrzeć, bo to jest odległość nie do pokonania w dzień, wykluczone, nie ma żadnej mowy. To była dla nas rzecz zupełnie przygniatająca. Wtedy już od 13 zaczął się totalny atak Niemców na resztkę pozostałego terenu na Dolnym Mokotowie. Czyli totalnie od ulicy Podchorążych, totalnie od ulicy Czerniakowskiej. Z tym że na Stępińskiej to jeszcze miałem okazję, bo taki rozkaz mieliśmy, 13 [września] po południu podjeść bliżej ulicy Podchorążych. Tam po lewej stronie była fabryka „Magneto”, duża hala fabryczna. Miałem swoje miejsce na pierwszym piętrze. Byłem na tyle niezorientowany – czołgi znajdowały się w odległości trzydziestu metrów od nas, były w wąskiej ulicy Stępińskiej gdzieś na wysokości dzisiejszego szpitala. Jak się nieszczęśliwie wychyliłem przez okno, przez kawałek futryny w hełmie, nagle kanonada z działa po elewacji po pierwszym piętrze, po wszystkim. Zaczęła się młócka nie z tego świata. Trwało to cały dzień do następnego dnia rana. To była jedna z nielicznych walk nocnych [kiedy] atakowali Niemcy. Oni nigdy metody nocnej nie stosowali, nigdy nie stosowali w nocy ataku. To już był frontalny atak do zadania, które było postawione, zlikwidowania, oczyszczenia. Przecież oni mieli już świadomość, że Rosjanie są tuż, tuż, za moment będzie zajęcie Pragi. To się stało. Następne miejsce to była ulica równoległa do Stępińskiej, ale w stronę ulicy Czerniakowskiej. Tam miałem służbę razem z adiutantem rotmistrza „Gardy” porucznikiem Edwardem Klawe (Klawe, wielka rodzina farmaceutów). Tam znów następny atak czołgów w dzień od strony Podchorążych. My też w swojej niesprawności z PIAT-a z okienka piwnicznego próbujemy, bo [czołg] już jest na naszej wysokości w odległości siedmiu, ośmiu metrów. To nie jest bohaterszczyzna, po prostu nam się to nie udawało. Myśmy nie potrafili w sposób celny posługiwać się PIAT-em. Czołg w rezultacie wystraszony się wycofał. Po południu koło czwartej nalot na naszą kwaterę, na Stępińskiej 4, kwatera zburzona. Rotmistrz „Garda”, cichociemny, wspaniały, postać niezwykła, wzór żołnierza, absolutny wzór żołnierza [został] ciężko ranny. Następnego dnia 15 [września] Niemcy już zajeżdżają całym zagonem po cudownych kwiatach, po pomidorach od ulicy Czerniakowskiej wzdłuż ulicy Chełmskiej w stronę kaplicy. Oni są już na naszej wysokości i następuje ewakuacja. Oni, praktycznie biorąc, nie mają możliwości tak szybko prawdopodobnie obrócić albo zorientowali się, że my próbujemy rowami strzeleckimi dostać się na skrzyżowanie Chełmskiej i Belwederskiej. Tam był wykopany dół przeciwczołgowy, gdzie była łączność z Górnym Mokotowem. Myśmy próbowali [się dostać]. Oczywiście dużo kolegów zginęło w czasie ewakuacji. 15 [września] w południe przedzieraliśmy się z resztkami broni, bez plecaka, bez wielu atrybutów, które nam pomagały w życiu, na Górny Mokotów nie wiedząc jeszcze gdzie.

  • Co należało do pańskich obowiązków jako dowódcy drużyny?

Miałem, praktycznie biorąc, wciąż sekcję moich kolegów z drużyny jeszcze dawnej, rembertowskiej. Część moich kolegów mieściła się u kolegi Ajewskiego, podchorążego, starszego ode mnie o piętnaście, lat, też wychowanka czwartego miejskiego, napisał bardzo dużo książek. On był dowódcą „Magneta”, ale bliżej ulicy Dworkowej. Część naszego plutonu była u Ajewskiego w tym czasie. Tam był „Mały”, a ja byłem z kolei u „Gardy” z pozostałą resztą. Nasza konspiracyjna grupa był wydzielona jak gdyby w dwóch gniazdach, część u Ajewskiego w „Magnecie”, a część nas tkwiła u rotmistrza „Gardy”. Tutaj myśmy mieli polecenia bezpośrednio od rotmistrza „Gardy”. Wtedy gdzie się coś załamywało, to wtedy pluton był w odpowiednich odcinkach. Wtedy jeszcze działała łączność, bo tam była cała łączność „K4”, która prowadziła kablami do dowództwa na ulicę Bałuckiego. Na Bałuckiego było dowództwo całego Mokotowa. Pułkownik Grocholski jako dowódca pułku mieścił się na Puławskiej 103. Tam myśmy dotarli. Lokujemy się, mamy kwaterę naszego całego grochowskiego plutonu na Puławskiej 103 od ulicy. Pułkownik Grocholski miał swoje miejsce postoju w tym samym miejscu, tylko w budynku od skarpy, tam był ciężko ranny.

  • Kiedy pan pierwszy raz wystrzelił?

Pierwszy raz wystrzeliłem na ulicy Czerniakowskiej o świcie. Miałem tą przyjemność, że z najbliższym moim kolegą Tadziem Woźniakiem żeśmy przebyli całą drogę konspiracyjną, całą drogę gimnazjalną i byliśmy bardzo sobie oddani. On miał jeszcze młodszego brata, który koniecznie chciał z nami razem wędrować, ale Tadeusz absolutnie mu zabronił, jeszcze miał młodszą siostrę. Z Tadeuszem pełniłem większą część zadań i służb, oczywiście miałem później młodszych kolegów, którzy nawet nie byli z naszej drużyny, oni byli gdzieś z terenów Grochowa, Podskarbińskiej, czasami z Placu Szembeka. Byli dołączani do naszego plutonu, który był u rotmistrza „Gardy”. Z kbk strzelałem do okopanych Niemców. Tam służbę pełniliśmy cały czas i czasami w dzień, czasami w nocy. W dzień żeśmy wstrzeliwali się w Niemców, których widzieliśmy gołymi oczami, bo nie mieliśmy lornetek. To była odległość, nie przesadzam, dwustu pięćdziesięciu metrów, dwustu metrów, rąbanina była z nimi. Później były ostre działania na terenie Stępińskiej w obronie totalnego ataku, później na ulicy chyba Zakrzewskiej, bliżej Czerniakowskiej. Później było wycofywanie się z adiutantem czyli Edwardem „Zdzichem” Klawe. Zastaliśmy całkowicie rozwalony budynek Stępińska, wyciągaliśmy rotmistrza „Gardę” z tego gruzowiska.

  • Pan był dobrym strzelcem?

Myślę, że tak, miałem dość dużą wprawę. Karabin miał te zalety, że można było pokonywać znacznie większą odległości. Steny miały skuteczność, ale przez zaskoczenie, albo bardzo krótkim ogniem, trzeba było momentalnie reagować. Takie zdarzenia miały miejsce w czasie próby zdobywania, już jak byliśmy na Puławskiej 103, zejścia ze skarpy. Tam były zabudowania chaotyczne, jeszcze gdzieś „krowa” była. Pamiętam żeśmy tam schodzili na dół, żeby zdobyć kawałek mięsa. Myśmy totalnie nic nie mieli do jedzenia, bo na dole jeszcze były pomidory, to żeśmy się żywili pomidorami, a reszta to były kwiaty. W kwiatach znalazłem syna wspaniałego aktora Waltera, to był aktor charakterystyczny ogromnej wagi, przeszło stukilowej, on był z oddziału „Granat”. Zginął twarzą w kwiatach, tam wszędzie były ogromne ilości kwiatów. Służba na Puławskiej 103 to były kończące się naloty niemieckie. Pokazywały się już samoloty myśliwskie sowieckie. W ciągu dnia widzieliśmy walki powietrzne rosyjskie z niemieckimi nad Dolnym Mokotowem i w nocy naloty rosyjskie kukuruźników, które zrzucały nam broń, żywność nie. To na ogół było zrzucane nie na spadochronie. Kukuruźniki nadlatywały nocą, to były dwupłaty z charakterystycznym „pepepe”, tak jak motocykl mniej więcej i one lotem ślizgowym bardzo płynnie nadbiegały. Oni byli zorientowali, gdzie są nasze miejsca, gdzie mogą to zrzucić. Niestety to co od nich było zrzucane spadło w workach i to najczęściej się wszystko rozsypywało. To było zasypane jadłem, kaszą, to nawet miało swoją nazwę. [...]Od tego momentu jak jesteśmy na Puławskiej 103, przybył do nas pan porucznik sowiecki, który uciekł z niewoli, mieliśmy jego. Myśmy zdobyli, nie wiem jakim cudem, rusznicę rosyjską, którą natychmiast wziął do siebie i powiedział: „To będę ją obsługiwał.” „Wacku komendantu” miał rusznicę. Z takiej rusznicy, ale już innej, nie jego, strzelał w godzinach rannych 27 września pułkownik Grocholski „Waligóra”, miał otwarte okno, próbował się wstrzelić w Niemców wzdłuż Alei Sobieskiego. Oni tam się okopali i bardzo spokojnie sobie pilnowali cały odcinek, natomiast atakowali od strony Królikarni i atakowali od strony Puławskiej, tam gdzie jest dom Wedla, ulicy Dworkowej, krótko biorąc od Placu Unii Lubelskiej, tylko stali znacznie bliżej. Trwało to wszystko do dnia 25 [września], bo chyba 25 rano pułkownik Grocholski był ranny. Byliśmy już zdecydowanie podłamani. Nie było już żadnego jedzenia. Nocą z 25 na 26 [września] dostaliśmy polecenie zajęcia stanowisk w kierunku Królikarni, jeszcze wyżej poza ulicą Malczewskiego. W dzień widzieliśmy na Malczewskiego puszczane goliaty, widzieliśmy takiego potwora, który od dalekiego Mokotowa wędrował na kablu. Nie widzieliśmy jego eksplozji. Żeśmy zaatakowali, szkoła Giżyckiego była po lewej stronie Puławskiej. Tam mieliśmy ogromną strzelaninę w kierunku Niemców nacierających wieczorem od Królikarni. Nastąpiła noc, cisza i zbliżał się dzień 26 [września].

  • W jaki sposób zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjaciela? Jakimi oni byli żołnierzami?

Trudno mi powiedzieć z okresu walki, bo były tylko widziane fragmenty w czołgu albo w okopach albo ukrytych. Oni byli absolutnie sprawni z ogromną przewagą, dominacją sprzętu w ostatnich dniach, nie lotniczego, bo już samoloty rosyjskie nadlatywały. Oni już w ostatnich trzech, czterech dniach w ogóle nie używali lotnictwa nad Mokotowem, tylko posługiwali się czołgami, które szły od Placu Unii Lubelskiej i szły od Królikarni. [...]Przechodziłem Dworkową. Przechodziłem kanały. To jest największy mój dramat i tych, którzy to przeżywali. Zbliżamy się do tego momentu. 26 [września] mamy pełną świadomość, że to już jest koniec, nie ma żadnej nadziei, nie ma żadnej szansy. Niemcy zajmują Puławską 103, my zajmujemy pozycję 99, jesteśmy blisko kościoła Świętego Michała, wciąż wzdłuż skarpy bardzo blisko. Trwamy tam do wieczora 26 [września]. Dowiadujemy się, że 26 rano o godzinie czwartej dowództwo Pułku „Baszta” kanałami przeszło do Śródmieścia. U nas w naszym plutonie byli koledzy z Czerniakowa, którzy przeszli z Czerniakowa kanałami na Mokotów, a byli tacy, całe oddziały były, część nawet dziewczyn była u nas z Czerniakowa. To oni też widocznie mając swoich dowódców w dyskretny sposób wycofali się kanałami do Śródmieścia. Myśmy tej wiedzy nie mieli. Tak samo jak nie mieliśmy jeszcze wiedzy, że 26 ma nastąpić kapitulacja. Teren już był bardzo mały, to jest Park Dreszera i za chwileczkę jest ulica Dworkowa, a Dworkową mają Niemcy, to jest odcinek około czterystu metrów. Granicą 26 [września] był Park Dreszera od strony południowej, ulica Belgijska konkretnie, tam gdzie byli szwoleżerowie z porucznikiem Tyszkiewiczem. My wiemy, że kapitulacja już jest lada moment. Wtedy była próba, co robić, jak się organizować, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że jest kanał. Muszę wrócić do przelotu Liberatorów 18 [września]. Zdarza się jeszcze wydarzenie niezwykłe, a mianowicie po 15 [września], kiedy już przeszliśmy, przebyliśmy drogę z Dolnego Mokotowa rozstając się z Dolnym Mokotowem czyli z Sielcami, 18 [września] w południe słyszymy nieprawdopodobny huk w cudowne słoneczne dni, a prawie takie wszystkie były, bezdeszczowe, bez kropli deszczu, bez kropli wody, nadlatują fortece w ilości koło stu na ogromnej wysokości. Koło nich się pętają małe myśliwce. Z ogromnej wysokości spadają różnokolorowe, cudowne spadochrony. W południe 18 września radość jest niebywała. Myślimy: „Rany boskie, brygada spadochronowa!” Ale szczęście trwało bardzo krótko, niewielki wiatr i praktycznie wszystko zdmuchnęło nie w tym kierunku, co byśmy marzyli. Nasz teren był bardzo ograniczony, bardzo skromny, bo tylko kawałek Górnego Mokotowa. Gdzieś na skarpę coś zleciało. Później zorientowaliśmy się, że te wszystkie kolorowe spadochrony… Okazuje się, przeleciało około stu amerykańskich samolotów Liberatorów B 16 czy 17, w ochronie myśliwców, które wylądowały na terenie Związku Radzieckiego. Późniejsza historia, o której coś więcej wiemy, smutna bardzo historia. Myślę, że to była demonstracja, a nie próba pomocy, bo nie było wtedy komu już pomagać. Wracam ponownie do 26 [września]. 26 wieczorem następuje dramat, bo wiemy, że dowództwa nie ma, oddziały przechodzą kanałami, już mamy taką informację, nie wiemy jeszcze gdzie. Mam przyjaciela, który mieszkał na ulicy Targowej 25 obok Bogdana Smoleńskiego, który był chyba w „B2”. Myślę sobie: „Pójdę do niego i się dowiem, bo on wszystko wie, on jest rdzennym żołnierzem Pułku „Baszta.” Mówię trochę z przekąsem, ale to tak jest. Idę do niego. Tam zastaje jego i Janka Dufrata. Mówię: „Chłopaki, co wy robicie? Co należy robić?” Oni są bezradni, nic nie wiedzą, co się dzieje. Mówię: „To ja was żegnam, wracam z powrotem do moich.” Wracam do swoich. Okazuje się, że na ulicy Bałuckiego troszkę dalej, już nikogo nie ma. Po drodze, to już jest pewnie dziesiąta, jedenasta w nocy, widzę na ulicy ogonek żołnierzy, którzy wchodzą do kanału. Miałem jeszcze dwóch znajomych zaprzyjaźnionych kolegów, których tam spotkałem. Mówimy: „To my idziemy w takim razie kanałami.” Dochodzimy z bronią, a tam stoi grupa kolegów z ochrony, która mówi: „O nie, żadnej broni! Wszystko trzeba zostawić i możecie wejść do kanału bez żadnej broni.” Po godzinnym oczekiwaniu w kolejce – w tym są i dziewczyny, i chłopcy – bez broni, wchodzimy do niewielkiego ulicznego włazu. Czołgając się na kolanach przechodzimy odcinek trzydziestu, czterdziestu metrów, dostajemy się do kanału znacznie wyższego, ale jeszcze przykuleni, i skręcamy w lewo. Maszerujemy sobie drobnym krokiem, trzymając się jeden drugiego. Docieramy do miejsca, które jest tak zwanym burzowcem. Później się dowiadujemy, że to jest właśnie ulica Dworkowa i ulica Puławska, która pędzi w kierunku Placu Unii. Tam po drodze biegają róże kanały spływowe, kanalizacyjne z budynków ulic i tak dalej. Kanały są w rezultacie suche. Na dole czujemy, że mamy kable. Łączność była prowadzona z dowództwa Śródmieścia przez Czerniaków kablami. Nasze dziewczyny przechodziły w czasie walk z Czerniakowa i ze Śródmieścia, donosząc informacje niezależne od łączności telefonicznej kablami. Kable nam się czasami plątały. Od czasu do czasu łapaliśmy powietrze, bo podchodziliśmy koło studzienki, czyli trochę wpływało powietrza. Skręcamy w prawo, czyli w ulicę Dworkową. Nie wiemy, gdzie my jesteśmy, myśmy stracili orientację dnia, czasu, jaka godzina, gdzie jesteśmy, nic nie wiedzieliśmy. Myśmy tylko maszerowali w jednym kierunku w absolutnej ciszy. Doszliśmy do skarpy ulicy Dworkowej. Tam, gdzie mieściło się główne niemieckie dowództwo, które kierowało z tego budynku. My koło tego budynku, to się później okazało, kanałem żeśmy przenikali w dół. Różnica poziomu duża, dwudziestu paru metrów, w związku z tym ostry spadek, woda jeszcze nie cieknie, ale już później coraz niżej, niżej błotko do kolan. Okazuje się, że my docieramy z jakąś grupą przy zamieszaniu do miejsca do kanału, który jest zasypany workami z cementem. Zaczyna się robić zamieszanie, czyli coś się wydarzyło, o czym myśmy nie wiedzieli, co praktycznie biorąc zamknęło drogę odwrotu w kierunku Śródmieścia. Czy myśmy dalej mieli pójść w kierunku Belwederskiej, czy dalej pójść w kierunku Czerniakowskiej, bo takie były połączenia kanałowe, co później odtworzyłem z dokumentów… Prawdopodobnie Belwederską, bo wyjścia kolegów wcześniej miały miejsce w Alejach Ujazdowskich koło Wilczej. Tam był kanał i ci którzy wcześniej wychodzili z Mokotowa, pięciuset żołnierzy, którzy wyszli i dotarli, właśnie wychodzili włazem koło ulicy Wilczej. Tutaj, w tym momencie, zaczął się nieprawdopodobny chaos. Nie ma wyjścia, duszno, ktoś omdlewa, ktoś krzyczy, słychać strzały. Zaczyna się zamieszanie, część próbuje wrócić z powrotem kanałem, w drogę powrotną, a napiera tłum żołnierzy, niektórzy nawet z bronią czyli z karabinami, ze stenami, z uzbrojeniem. Robi się potworny tumult nie z tego świata. Jestem w grupie wycofujących się. Jestem zupełnie półprzytomny. Po nie wiedząc ilu godzinach zbliżam się do miejsca, gdzie powolutku zaczyna się podnosić górka skarpy w kierunku ulicy Puławskiej, ale pod kątem prostym ulicy Dworkowej. W pewnym momencie otwór, widzimy otworzony właz, jest światło dzienne, wpada powietrze. Widzę – chłopaki udręczeni zmordowani, wycofując się z Górnego Mokotowa, leżą czy siedzą pod ścianami ogromnego burzowca. Mają karabiny między nogami. Oni sobie przykładają karabiny do brody i [je] odpalają w pozycji kucznej w kanale. Zaczyna się potworna rzecz. My słyszymy jak wpada wrzucany karbid. Jednocześnie Niemcy na tyle byli zorganizowani, że czysta woda z filtrów wpada na nas z całym pędem wysokości różnicy poziomów między Dworkową, a dołem skarpy. Następuje zupełna tragedia. Nie byłem stosunkowo blisko włazu. Słychać w języku polskim, nie po niemiecku, człowiek mówi, żeby wychodzić. My nie jesteśmy bardzo zorientowani, gdzie my jesteśmy w jakim miejscu. My jesteśmy półprzytomni. W rezultacie przez kogoś jestem unoszony, bo to trzeba dość wysoko [się] podnieść. Łeb wystawiam z włazu. Widzę człowieka po cywilnemu, ale widzę już gromadę Niemców. Widzę oczywiście moich kolegów powstańców. Widzę fortecę niemiecką na ulicy Dworkowej, widzę fragment schodków, które tam są i widzę gigantyczną skarpę, która jest przede mną. Południe, godzina pewnie dwunasta. Oczywiście Niemcy dopadają, rewizja. Dwa granaty, które miałem to miałem, FM-ki już nie miałem. Jeszcze zostały resztki mojej amunicji do efemki, trzy, cztery naboje, które miałem w kieszeni. Myśmy wtedy mieli kombinezony. Było ogromnie miło, że wszyscy byliśmy umundurowani w sposób jednakowy. One miały pewną trudność, że nie były do zdjęcia wprost, że można było się rozebrać. Trzeba było wszystko zdjąć z siebie, a wszyscy przeważnie chorowaliśmy na problemy żołądkowe, więc to był dodatkowy dramat. Kuksańce, kopy przez Niemców dawane. Patrzę, że leżą nasi koledzy, ale leżą też koleżanki. Następuje segregacja, dzielą nas na dwie grupy, tych których schwytali z bronią i tych których schwytali bez broni. Dwie grupki są czytelne na stosunkowo płaskim terenie. Ten właz dzisiaj ma swoją lokalizację pod schodkami, jest czytelny, widoczny. Natomiast teren pozostały jest zasypany, w tej chwili zabudowany. Skarpa zmieniła zupełnie swój kształt. Obserwujemy. Z wyciągniętymi rękoma widzimy, że co jakiś czas przez tego Polaka czy folksdojcza, nie wiemy kogo, cywila obok Niemców, ktoś jeszcze wychodzi. Dzisiaj nie potrafię ocenić ile, ale myślę, że tam około dwustu, może dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, w tym dziewczyny, wyszło. Leżąc, była koło mnie bardzo miła sympatyczna dziewczyna, ona pyta się, czy mam jakieś dokumenty, bo leżąc można było między sobą po jakimś czasie rozmawiać. Niemcy oswoili się z naszym widokiem, my oswoiliśmy się z ich krzykami. Ona pyta się, czy ja mam jakiś dowód. A w związku z tym, że nikt z nas przeprawiając się nie miał prawa mieć żadnego dokumentu, żadnego adresu domowego nic nie miałem. Ona do mnie mówi: „Wiesz, mam pudełko zapałek.” Ona dała mi pudełko zapałek, nie wiem czy też z ołówkiem. W pudełku zapałek napisałem swoje imię, nazwisko, nie pamiętam czy datę urodzenia, czy adres zamieszkania. Myślę, że raczej datę urodzenia. To włożyłem w swój dres z góry wiedząc, co nas wszystkich czeka w tej grupie, która zalega w tym miejscu. To polegiwanie na tym terenie myślę, że trwa z półtorej godziny, to trudno ocenić, nie miałem zegarka. W każdym razie to był słoneczny dzień. Słońce od strony kościoła. Wszyscy Niemcy biegali, Ukraińcy w mundurach niemieckich z karabinami też biegali w tym gronie, wyżsi oficerowie podobnie. W pewnym momencie następuje podniecenie wśród Niemców i słyszymy pojedyncze strzały. Niemcy się ustawiają w stronę ulicy Puławskiej, pojedynczy żołnierze. My patrzymy z dołu, że biegną po schodkach i po skarpie żołnierze jeszcze z opaskami, z pistoletami w ręku. Oni próbują z pistolecików strzelać. Ale to sprowadza się do tego, że gromada Niemców ich łapie za ubranie. To jest kolosalne zaskoczenie. Oni górą, ci na dole, oni jeszcze rozpędzeni biegną z tamtej strony po lekkim spadku ulicy. Dziesięciu, dwunastu naszych kolegów zatrzymują. Ustawiają na naszych oczach na krawędzi skarpy. Żołnierze biorą swoje karabiny, lokują ich równym szeregiem i w tył głowy na naszych oczach ich zabijają. Oni spadają po skarpie w dół. Jeszcze wcześniej przed rozstrzelaniem z naszego grona, z grupy łączników od rotmistrza „Gardy” Czaykowskiego, jest tak zwany „Blondynek”, pseudonim, nerwowo nie wytrzymał naszego zalegania na matce ziemi. [...] On nie wytrzymał nerwowo, zaczął zbiegać ostrą skarpą w dół. Strzały paru Niemców i zginął na skarpie. To właściwie jest dramat. Niemcy podchodzą. Ci koledzy, co zginęli leżą na matce ziemi, widać jeziorko w pobliżu, widać ulicę Chocimską w głębi, sporo zieleni, piękny słoneczny dzień. Niemcy jakieś papierosy podają, mówią, że posiłek będzie dany. Myśmy to wszyscy skomentowali między sobą, już swobodnie żeśmy mogli rozmawiać, ale wciąż leżąc, nic siedząc, nic stojąc, broń Boże. Myślimy: „Posiłek to wiadomo, co za tym się kryje.” Ale tak to się nie dzieje. W końcu Niemcy zaniechali tego, że grupa jest już jedną grupą. Każą nam wstać i dzielą na małe grupy piętnasto, dwudziestoosobowe. Dają żołnierzy po czterech, pięciu z karabinami i po schodkach zaczynają nas wyprowadzać na ulicę Dworkową. Czyli my dolną płaszczyznę na trawie, na ziemi, gdzie żeśmy leżeli, opuszczamy. Idziemy oczywiście bez żadnej broni w swoich kombinezonikach.

  • W którym miejscu wyszliście z kanału?

Poniżej schodów ulicy Dworkowej, tam jest właz. Tam każdego 27 [września] chodzę, stoję na baczność i składam kwiaty. Na ogół niewielu kolegów, niewielu mieszkańców wie, że to jest bardzo dramatyczne miejsce. Za chwilę opowiem o bardziej dramatycznym. Ktoś z kolegów z głębi mówi: „Baczność!” My na baczność po schodach idziemy na górę.Wychodzimy na ulicę Dworkową, na vis-à-vis budynku, który stanowił główny punkt obserwacji i punkt dowodzenia nad całym Dolnym i fragmentem Górnego Mokotowa. Ta willa, pałacyk do dzisiaj istnieje, to jest pierwszy budynek na ulicy Dworkowej, nie wiem, czy on ma numer 1 czy 3.

  • Ktoś powiedział: „Baczność!”

Tak, schodkami żeśmy weszli. W grupach piętnasto, szesnastoosobowych prowadzeni przez Niemców z dwóch stron, po trzech z każdej strony czy nawet więcej, przemieszczamy się Dworkową w kierunku ulicy Puławskiej. Teraz po prawej stronie w zasadzie nic nie widać, właz jest zasypany na ulicy Dworkowej na vis-à-vis pałacyku, jest przykryty. Po lewej stronie dochodzimy do pierwszych zabudowań domów mieszkalnych. Przy pierwszych budynkach jest mała uliczka na lewo, widzimy zarówno na drzwiach, kratach, bramach jest ludność cywilna, nie żołnierze. Trudno powiedzieć, czy oni jeszcze żyją, czy oni są zawieszeni, czy oni już nie żyją, tylko skonali w pozycji dramatyczniej. To jest lewa strona ulicy Dworkowej, która ciągnie się do ulicy Puławskiej. Podchodząc bliżej ulicy Puławskiej nagle po prawej stronie przy krawężniku widzimy stertę ciał naszych kolegów i dziewczyn. Wszyscy są w kombinezonach, oni leżą na drucie kolczastym. Drut kolczasty był nabijany na krzyże hiszpańskie, kozły, którymi przypuszczam Niemcy blokowali ulicę Dworkową na noc, żeby była kontrola z dojeżdżającymi żołnierzami, czy z kontrolą ich wewnętrzną. To sobie komentuję. Kozioł stał tuż przy samym krawężniku, ciała były zawieszone na drucie. Nie potrafiłem ocenić ile tych ciał [było], później się dowiedziałem, że koło stu dwudziestu czy stu dwudziestu sześciu, może dokładniej. Jedno z tych ciał było charakterystyczne, był to Janek Dufrat mój kolega i kolega mojego Bogdana Smoleńskiego, mieszkał na ulicy Brzeskiej, był w „B1” czy „B2”. Jest pochowany w pierwszym ciągu kwatery „Baszty”. To jest ten żołnierz, u którego byłem na parę godzin przed wejściem do kanału. Mnie się wtedy wydawało, że go widziałem. On był charakterystyczny, miał wzrost około dwóch metrów, był niezwykle chudy, szczupły. To był absolutnie widoczny dla mnie ślad, że to jest on, prawie byłem pewien, że to jest on. Później jak były pytania, to mówię: „Chyba Janka widziałem.” Janek się nie znalazł, Janka nie było. To jest punkt kulminacyjny. To nie jest to miejsce, gdzie dzisiaj jest pomniczek Ajewskiego. To miejsce jest dzisiaj na wysokości wieżowca, bardzo blisko ulicy Puławskiej, tam też jest właz, w tej chwili nawet są dwa włazy. Myślę, że jeden jest prawdziwy oryginalny historyczny, a drugi jest w wyniku postawienia tego wieżowca. [...]

  • Jednym słowem miał pan ogromne szczęście, że nie znalazł się pan w grupie…

Która wcześniej wychodziła, która wychodziła tamtym włazem, już nie mówiąc o tych wydarzeniach, które towarzyszyły tym, którzy zbiegali z głównego włazu. Ci chłopcy, bo dziewczyn nie było w biegnącej grupie, oni jak tam gdzieś wyszli, być może stali, to Niemcy ich wyrąbali z pistoletów. Część prawdopodobnie albo umknęła, albo oderwała się od tej grupy i zaczęła zbiegać. Widzieli drogę wyjścia nie w kierunku Puławskiej, bo nie było najmniejszego sensu i nadziei. To wszystko było w rękach absolutnie niemieckich. Zaczęli tam zbiegać i tak to się stało. Teraz, jak to się odbywa? Zaczynają Niemcy nas prowadzić ulicą Puławską do ulicy Rakowieckiej. Widzimy jak sienniki, które gdzieś tam zdobyli, polewają benzyną, wrzucają w okienka piwniczne, między innymi koło charakterystycznego, z piękną architekturą, budynku Wedla na ulicy Puławskiej. Prowadzą nas ulicą Rakowiecką do klasztoru Jezuitów czyli na koniec ulicy Rakowieckiej i z powrotem wzdłuż ogródków działkowych, tam gdzie chyba jest szpital MSW, równoległa do ulicy Puławskiej, ale od strony Pola Mokotowskiego. Prowadzą nas tam w pojedynczych zgrupowaniach szczelnie pilnując. My widzimy nieprawdopodobną ilość broni, żołnierze ulokowani na całym ciągu od ulicy Rakowieckiej do Fortu Mokotowskiego, gdzie nas doprowadzili, czyli z powrotem wróciliśmy na wysokość Królikarni. Na Forcie Mokotowskim jeszcze było światło dzienne, godzina trzecia, czwarta. Tam była już dość duża grupa kolegów z innych oddziałów. Dowiedzieliśmy się tam, że było przemówienie generała Bacha, co jest prawdziwe, bo wciąż gdzieś ktoś mówi, że generała widział w czasie kapitulacji. On tam był, miał przemówienie. Dali jakąś wodę. Zaczęli nas stamtąd wyprowadzać w grupach trzy, czteroosobowych, odstawieni byliśmy. Maszerowaliśmy ulicą Pruszkowską w kierunku jeszcze wtedy nieznanym, w rezultacie do Pruszkowa. Na wysokości Alei Krakowskiej widzieliśmy płonącą Warszawę, widzieliśmy spalone fragmenty Placu Narutowicza. Nocą dotarliśmy do Pruszkowa. Tam mniej więcej tygodniowy pobyt. Po dwóch, trzech dniach Niemcy sprowadzali Niemców, którzy byli w naszej niewoli. Oni zrobili przegląd, wszystkich nas ustawili. Niemcy, którzy byli w niewoli palcem pokazywali kogo znali, tych zabierali i z tymi kolegami już kontaktu więcej nie mieliśmy. Po trzech dniach znów ładny piękny słoneczny dzień, to odbywało się w parowozowni…

  • Pan mówił, że Niemcy, którzy byli w niewoli pokazywali palcem na Polaków.

Pokazywali palcem tych Polaków, których pamiętali, bo ich albo pilnowali, albo strzegli, albo wzięli do niewoli. To był taki cel, taki sens. Oni zostali z naszego przeglądu wyjęci, poszli gdzieś na zaplecze. To była parowozownia lokomotyw spalinowych, była kostka drewniana. Myśmy przez trzy dni nic nie jedli, nic nie pili, byłem oślepiony i byłem właściwie chyba półprzytomny. Dopiero po paru dniach dolazłem do siebie. Po sześciu, pięciu dniach, wieczorem, ale jeszcze za dnia, załadowali nas w wagony bydlęce i zaczęli nas wieść wagonami w kierunku na zachód. Trudno było odczytać gdzie. Po paru godzinach, może po dwóch, trzech godzinach jazdy pociągiem, nagle słyszymy strzelaninę, pociąg się zatrzymuje. Grupy partyzanckie chciały nas odbić. To było nieskuteczne, pociąg ruszył dalej. Nocą wyładowali nas w polu, przeszliśmy ileś tam metrów. Okazuje się, że wchodzimy na teren szczelnie zagrodzony drutem kolczastym i widzimy są drewniane zbite z desek ziemianki z wykopanymi dołami. Odczytaliśmy, że to jest przygotowane na kartofle czy na brukiew, czy inne zbiory. Tam ulokowali nas na noc. Tam byliśmy około trzech, czterech dni i tam spotkaliśmy naszych żołnierzy od Berlinga, którzy już byli wzięci do niewoli od nas z Czerniakowa dwa tygodnie wcześniej. Oni przeszli prawdopodobnie drogę przez Ożarów czy przez Pruszków, a jako żołnierze, jako jeńcy też byli tak traktowani jak my w ramach konwencji, co się później okazało, i znaleźli się na tym samym terenie co my.

  • Rosjanin był przez cały czas z panem?

Nie, tam nie było Rosjan, to byli Polacy, berlingowcy.

  • A Rosjanin z pańskiego oddziału?

On z nami cały czas jedzie, walczy. On tutaj wykazuje niezwykłą dzielność. Pamiętam on z rusznicy ładował w budynek w ścianę szczytować wieńczącą zespół budynków Puławska 103, 101. Tam była dziura, gdzie Niemcy ustawili karabin maszynowy. Pamiętam, że on z rusznicy władował w rozwaloną dziurę. To była bardzo bliska odległość, była dzwonnica, już niedaleko kościoła. „Wacku komendantu” ulokował się, myśmy okopani byli w rowach terenu kościelnego, on szczyt chałupy tłukł z rusznicy. To był bardzo fajny chłopak i w obozie był bardzo fajny, twardziel absolutny, nieprawdopodobny. Wracamy do pobytu na obozowisku przejściowym, była woda, coś nam podano, jakaś opieka była, RGO nie RGO. Mnie jeszcze rósł ząb mądrości, gorączkę miałem dodatkowo. Po paru dniach, dwóch, trzech pobytu, znów nas ładują w dzień w wagony towarowe i pociąg jedzie w tym samym kierunku. Lądujemy w Skierniewicach. Tutaj dowiaduję się, że jest niedziela. To jest 6 czy 7 października, jesteśmy w Skierniewicach. Przyjeżdża ogromna ilość ludności wiejskiej z transportem na wozach. My to widzimy przez okienka, przez uchylone drzwi, z chlebem, z warzywami. Oni próbują zarzucić wagony jedzeniem, żeby do nas to dotarło. Oczywiście to wszystko się odbija o te szczelne ściany wagonu towarowego. Może coś tam dociera, ale nie bardzo mam wiedzę, czy dociera. Za chwilę na inne tory kolejowe przyjeżdża następny wagon towarowy. Uchylają się drzwiczki, patrzę, widzę Jurka Starczewskiego, mojego kolegę mieszkającego na Grochowie, będącego w „Żywicielu” z Żoliborza. Czyli tej niedzieli, której my już jesteśmy, parę godzin później [przyjeżdża] następny transport kolegów z „Żywiciela”. Teraz będzie bardzo króciutko. Pociąg wieczorem leci nie bardzo wiemy gdzie. Rano patrzymy, jesteśmy już koło Poznania, omijamy Poznań. Na stacji berlińskiej którejś otwierają wagony, siostry Czerwonego Krzyża przynoszą wodę, zupę. Ona jest tak cholernie słona, że my później dostajemy skrętu kiszek, ale to się później wszystko zdarza. Znów nas zamykają i jedzie pociąg w głąb Niemiec, nie bardzo wiemy gdzie. Wiemy, że osiągnęliśmy Berlin. Nad ranem wyczuwany, że pociąg wyraźnie schodzi, jest pochylony, wagony są pochylone, spadek terenu jest wyraźny w dół. Koło godziny dziesiątej docieramy do stacji, która nazywa się Bremervörde, kolejowa stacja jak stacja. Wagony otwierają.

  • Tam nie było żadnych toalet w wagonach?

Nie, tam był po prostu kubeł. Nic nie mieliśmy do jedzenia. Było to co w Berlinie siostry dały, wodę. One były bardzo pięknie ubrane. Polnische Banditen, komentarze sióstr oczywiście były. One nie bardzo wierzyły… One czytały gazety, prasę, wszystko wiedziały. Oni nie spodziewali się, że to mogą być chłopcy po osiemnaście, dwadzieścia lat. One same w głowę zachodziły: „Bandyci? W takim wieku bandyci?” Myśmy to wyczuwali, że nie bardzo się to wszystko zgadzało. Myśmy mogli tak to odebrać. Zresztą część kolegów prowadziła z Niemcami małe pogawędki. Postój trwał godzinę czy półtorej godziny. Tam nas wyładowują. Słyszymy pierwszy nalot, lecą bardzo wysoko, charakterystyczny łomot setki czy więcej niż setki [samolotów] – w dzień angielskich, w nocy amerykańskich. Odbywają się naloty dywanowe. Stamtąd już nas nie grupując w żadne dziesiątki nie dziesiątki, prowadzą normalną utwardzoną drogą, drzewa, jabłka jeszcze widzimy. Dochodzimy do obozu, gdzie widzimy strażnice, drut kolczasty, brama. Naszego kolegę prowadzimy pod pachę. Okazuje się, że jeszcze byłem stosunkowo dzielny, szybko do siebie doszedłem. Bierzemy pod rękę naszego miłego Tolka Sawłowicza (dzisiejszego wspaniałego adwokata wżenionego w jedną z córek profesora Hartwiga). Zmęczeni, bo to dwanaście, czternaście kilometrów od tej stacji trzeba było dojść z jednym, dwoma postojami, dostajemy się do obozu za drutami, wielkiego obozu, który się nazywał Sandbostel XB. Tam zalegamy. Witają nas żołnierze z 1939 roku w mundurach schludnych, czystych, pięknych, wyprasowanych w buciczkach, wzór czystości, porządku, ładu. W ogóle patrzyliśmy jak na zjawy. Później się okazuje w trakcie rozmów, że nasi żołnierze z 1939 roku budowali największy obóz wojskowy na terenie Niemiec, obóz w Sandbostel. Oni później stali się naszymi opiekunami w relacjach my i wojskowe niemieckie organizacje obozu. Oni doskonale już tam znali, poruszali się swobodnie. Nie było problemu niebezpieczeństwa, że im coś mogą zrobić. W tym obozie żeśmy przetrwali okres do Bożego Narodzenia.

  • Jak żołnierze września odnosili się do pana?

To była wielka przyjaźń i serdeczność. Oni swoje paczki żywnościowe [nam dawali]. Tam działał międzynarodowy szwajcarski Czerwony Krzyż. Myśmy podlegali pod organizację Czerwonego Krzyża. Amerykanie, Anglicy, chyba bardziej Anglicy, wymusili na Niemcach kombatanctwo organizacji Armii Krajowej. To stało się bez naszej wiedzy, myśmy takiej świadomości nie mieli, nam tego nie przekazywano. W żadnych gazetkach, komunikatach, które myśmy mieli w czasie Powstania, nikt z nas nie wiedział. Myśmy nie wiedzieli o żadnych pertraktacjach, które były wprowadzane przez miesiąc z Niemcami zarówno w Śródmieściu jak i na terenie Mokotowa, typu kapitulacja. To wciąż było neutralizowane, bo wciąż była wiara, że jednak dojdzie do totalnego ataku Rosjan i zajęcia tego terenu. Myśmy jeszcze będąc na Dolnym Mokotowie, tą nadzieję mieli, będąc jeszcze na Chełmskiej, będąc na Stępińskiej myśmy w to wierzyli, ale jak byliśmy na Górnym Mokotowie, to wiara absolutnie już odeszła. Później wiedzieliśmy, że oni 15 czy 16 zajęli Pragę. Owszem, była obrona przeciwlotnicza, że oni nie mogli nas zaatakować sztukasami, ale mieli inny sprzęt, którym dokuczali. [...]Jesteśmy w obozie. Żołnierze natychmiast bardzo serdecznie się nami zajęli. Oczywiście warunki obozowe, podłoga, nie żadne materace, palił się metalowy nazwijmy przedmiot, gdzie się wrzucało drewienka, coś tam można było zagrzać. W zasadzie były trzy posiłki, była ciepła woda z kawałkiem przezroczystego chleba, kawałek margaryny rano, później był jarmuż, to jest dekoracja ryb, warzywo twarde, które można gotować przez tydzień i [się] nie ugotuje, była brukiew, która na ogół też jest trudna do ugotowania. To były posiłki, czasami raz w tygodniu troszeczkę mleka dodawano. Wieczorem było to samo, czyli przezroczysty kawałek chleba i to coś. Żołnierze od razu podzielili się swoimi zapasami. My z Mokotowa, byliśmy pierwszymi powstańcami, którzy dotarli. Natychmiast [była] pomoc lekarska. Ci co to byli chorzy czy ranni, lżej ranni, to natychmiast byli lokowani w szpitaliku, który tam był. To był obóz gigantyczny, tam były wszystkie nacje, od Francuzów, Serbów, wszystko tam było z Anglikami i z Rosjanami, którzy byli wydzieleni specjalnym drutem. Oni nie mieli opieki czerwonokrzyskiej. Oni umierali tam dziesiątkami. Nie należeli do Czerwonego Krzyża. Serdeczność była absolutna, trwała do końca. Gdzieś po miesiącu, może mniej, przybyła grupa dziewcząt ze Śródmieścia i przybyła grupa części Śródmieścia też do Sandbostel. Dziewczyny były zjawiskiem. Żołnierze 1939 roku i ci inni w ogóle nie widzieli dziewczyn. Nagle dziewczyny za drutami. Było zawsze pewne hasło: „O, idą nasi chłopcy.” „O, my widzimy nasze dziewczęta.” To było pozdrowienie na dzień dobry do widzenia, jak żeśmy przechodzili alejami. To wszystko było podzielone w kwartały, były baraki, niemiecka geometria obozu, z wieżycami, z karabinami maszynowymi. To był teren, nie potrafię powiedzieć ilu hektarów, to był ogromny teren, całe koszary niemieckie. Myśmy przywozili później formowany węgiel tak zwane brykiety, brukiew do kuchni z najbliższej stacji kolejowej takimi wagonikami, jak się przywozi piasek czy ziemię. Myśmy musieli kolejką ziemną wąskotorową na stację najbliższą jeździć i tam to dowozić. Dziewczyny były chyba przez dwa miesiące. One później zostały wywiezione. […] Tam byłem do Wigilii Bożego Narodzenia. Myśmy wcześniej, tydzień przed tym, zorientowali się, że nie ma sensu w tym obozie dalej siedzieć. My musimy coś z sobą zrobić, bo to się nie da żyć. Podjęliśmy decyzje, bo takie decyzje istniały od czasu do czasu, że można jechać na tak zwaną komenderówkę, czyli na pracę za zgodą. Nas nie wolno było przymusić do roboty, ale jeśli sami się zgodzimy, to można. Myśmy przystali na to. Trafiliśmy w całkiem niezłe miejsce. Dowiezieni zostaliśmy ze stacji Bremervörde do Hamburga. Nie wiem, czy to była Wigilia czy to był sylwester, ale to nie ma znaczenia. W każdym razie przybyliśmy nad ranem do innego obozu na krawędzi Hamburga. Tam już byli nasi koledzy powstańcy, było może z dziesięć baraków. To było cywilizowane, ci wszyscy koledzy to byli paniska, oni tam czymś handlowali, [mieli] papierosy, gdzieś pracowali, liście tytoniowe mieli. Nagle dostajemy przydział do fabryki Wernera Waltona w Hamburgu. Tramwajem jesteśmy dowożeni rano o godzinie szóstej i wieczorem zabierani. Teoretycznie pracujemy, bo tam już nikt nie pracuje. Już wiadomo, że jest klapa generalna, ale cywilni Niemcy są grzeczni, bo to już cywilni są, nas tylko pilnują wartownicy. My tramwajem jedziemy tam i z powrotem. W Hamburgu spotykamy całą gromadę dziewczyn Żydówek z chusteczkami na głowie z opaskami: „Och, nasi rodacy! My z Łodzi.” Hamburg zbombardowany totalnie. Jesteśmy świadkami bombardowań, już nie mówię, że w obozie byliśmy świadkami przelotów. My znaleźliśmy się w samym środku między Bremą, Hamburgiem a Hanowerem, czyli lepiej nie można było, tylko na bagnie. Rano przelatywali, później drudzy przelatywali samolotami, to baraki chodziły w czasie bombardowania, taki podmuch był. To były naloty dywanowe. Oni na raz to wszystko odwalali. Jak oni robili naloty, to myśmy w Hamburgu widzieli, byliśmy świadkami. Nas wprawdzie Niemcy ewakuowali do schronów, które były w kształcie dość zabawnym. Były na przykład stożkowe, betonowe, parokondygnacyjne, ale były ogromne żelbetowe konstrukcje, paropoziomowe z ławkami z wentylacją, a na tym ulokowane były albo aparaty nasłuchowe lotnicze, albo działa przeciwlotnicze. Kiedyś żeśmy widzieli takie działo, było sprzątnięte, bo w narożnik walnęła bomba, działo stamtąd wymiotło. Wszystko było nagłośnione przez Niemców. Organizacja niemiecka do końca była nieprawdopodobna. Oni mieli swoje kartki, minimum swoje, to wszystko absolutnie działało. Tramwaje chodziły, odgruzowane było wszystko następnego dnia. Widzieliśmy wypalone trotylem budynki łącznie z elewacjami, ale miasto właściwie funkcjonowało. Ich organizacja tkwiła do oporu, do samego końca. Tam byliśmy do Wielkiej Nocy czyli bardzo krótki okres, dwa i pół, trzy miesiące. Nastąpiła ewakuacja, bo już front przesunął się tak daleko, że Niemcy podjęli ewakuację. Oni nas wiedli pieszo. Mieliśmy serdecznie dość, ale byliśmy sprawni, byliśmy troszkę fizycznie lepiej zbudowani, mieliśmy kontakt ze światem, dłuższy dzień, radosne samoloty, dywanowe naloty, które żeśmy widzieli, bujające się nocą nasze baraki. W nas była radość, nareszcie my widzimy co się dzieje, jesteśmy już blisko, bo wiemy, że za chwilę to nastąpi, tylko nie wiemy kiedy i co się z nami stanie. Niemcy koło Wielkiej Nocy nas wyprowadzają czyli ewakuują, już staruszkowie z lewelami jeszcze z czasów pierwszej wojny idą, już nie bardzo my ich obchodzimy. Prowadzą nas w kierunku Schleswig-Holstein, w kierunku granicy duńskiej. Doprowadzili nas do miasta Husum, miasta portowego za Kanałem Kilońskim. Kanał Kiloński żeśmy przeszli i tam rozlokowali nas gdzieś w końcu miesiąca kwietnia po różnych mniejszych podobozach. Mnie ulokowali z grupą kolegów część ze Śródmieścia część z Mokotowa do podobozu, który był w kierunku na wschód, w kierunku na Danię. W takim obozie żeśmy przebyli. Chyba 7 [maja] czy 6 już wiedzieliśmy, że jest kapitulacja. W obozie już prawie czuliśmy się na wolności, druty były fikcyjne, chociaż wieżyce były, chociaż wartownicy do końca z karabinami stali, ale nie strzelali, mieli swoje reflektory. Wszystko to było jak gdyby nic się nie stało, czyli oni pełnili służbę do końca. Powiem moment, który cechuje naród „Wacku komendanta”. Jest wolność, jest wciąganie flag narodowych na strażnice, które nas pilnowały. Jedna została wybrana. Każdy zdzierał z siebie coś, albo znajdował, żeby flagę wbić, żeby ona tam była. Pierwszymi są Rosjanie, to był widok nieprawdopodobny. Dwóch Rosjan dwoma rękoma swoją czerwoną niesie i trzyma jeden i trzyma drugi. Wchodzą po dziadowskich schodkach [na strażnicę]. Wbijają rosyjską flagę. Oni mieli pełną satysfakcję z tego co się stało. To było budujące. Później też my. Krótki okres tam był. Oni się rozeszli. Nie było żadnych incydentów, nie było żadnych, żeby kogoś zabić, strzelić, zamordować, to nie istniało. Przyjechały oddziały angielskie, ten rejon był pod okupacją angielską. Przyjechały wozy z opieką lekarską, dezynfekcyjną. To było najważniejsze odrobaczyć nas. Myśmy byli w strasznym stanie. Jednak tam przez okres ostatnich dwóch tygodni marszu z Hamburga… Tam to żeśmy mieli natryski, mycie, warunki higieniczne jak na koniec wojny były dobre. Tutaj było zupełnie okrutnie, bo to bagno, zasikane brudne, bez szans ogolenia. Ostatni tydzień czy dziesięć dni to było po tym względem potworne. Tak kończy się sprawa mojej wolności, jeszcze jest jeden obóz, ale już na wolności, już w rękach naszych na terenie bliżej Schleswig-Holstein, chyba Wittbek się nazywała miejscowość. Tam byłem dwa, trzy tygodnie, tam mieliśmy już broń, tam żeśmy sobie zdobywali barany, owce. Już żeśmy sobie sami gotowali, sami żywili. Mieliśmy nawet kucharzy niemieckich. Dawaliśmy im mięso, oni nam to robili. Życie się odbywało, normalnie drużyny, plutony, dyżurne służby wartownicze, wszystko funkcjonowało w sposób absolutnie żołnierski. Stamtąd odbywają się wędrówki. Co dalej? Robię podróż w kierunku 1. Dywizji Pancernej generała Maczka czyli w kierunku granicy holenderskiej. Wciąż jeżdżą wozy. Docierają do nas dziewczyny, między innymi siostra Romka Kwieka, która była w Sandbostel, która dostała się do Oberlangen i ona poszukiwała brata. Znalazła jego razem ze mną w Schleswig-Holsteinie. Zaczęła szukać swojej siostry Basi, która okazało się po bardzo długich oczekiwaniach, zginęła na Powiślu bez jakiejkolwiek wieści. Później przez inne koleżanki po wielu latach odkryto, że ona zginęła na Powiślu. Było później poszukiwanie między sobą kolegów, przyjaciół i tak dalej. Zacząłem wędrować z moim kuzynem Zdzichem Jastrzębskim na autostopach, to było powszechne. Wozy angielskie, amerykańskie, wsiadło się, oni zabierali. Bardzo szybko dojechaliśmy do Meppen, tam gdzie był sztab 1. Dywizji Pancernej. Później nie bardzo było wiadomo co robić czy do korpusu, czy do dywizji. Mówili: „Do korpusu ciężko przedostać się przez granicę.” Ale istniały możliwości. Próbowałem przez Bogdana Smoleńskiego, który był starszy ode mnie o trzy lata, on miał dużo więcej znajomości kolegów i koleżanek bliżej swego wieku, mówi: „To pojedziemy do dziewczyn do Oberlangen, dowiemy się, co tam się dzieje.” Kontakty były bardzo bliskie, duża przyjaźń kolegów z dywizji pancernej. Tam poznaliśmy szereg bardzo interesujących dziewczyn, do dzisiaj z wieloma utrzymuje serdeczne kontakty, a z jedną szczególnie, z Izą Pawłowską, moją dobrą duszą jeszcze dodatkowo w sensie zawodowym. Jestem w znacznej części architektem sakralnym, a ona też zajmuje się malarstwem, grafiką, witrażami. Popełniliśmy szereg obiektów sakralnych. Tam ją poznałem i nasza serdeczna przyjaźń tkwi do dnia dzisiejszego. One później pojechały do Włoch. Nie miałem odwagi, nie było próby powrotu do kraju. Jeszcze wciąż przenikała myśl: „Trzecia wojna, trzecia wojna…” Jednak napływ informacji, propagandy był. Jednak 2. korpus, sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy, jednak Anders, jednak Monte Cassino, to było magnesem, który na pewno nas przytrzymał, a może coś się jeszcze wydarzy. Mój starszy kolega, którego poznałem na terenie Oberlangen Witek Jastrzębski z Ochoty, który przeszedł kanałami, które były drogą odwrotu z Ochoty do Śródmieścia, on już był w 1. Dywizji Pancernej w wydziale kultury, w bibliotekarstwie. Mówi: „Wiesz Zbyszek, my spróbujemy ciebie z Bogdanem tutaj ulokować, przedstawię ciebie porucznikowi Beczkowiczowi.” Poznaje mnie z panem porucznikiem Beczkowiczem Wiesławem z 1. Pułku Pancernego, który już formuje razem z rotmistrzem Larczym-Niedzielskim oddział sztabu, specjalny oddział sztabu do specjalnych zadań. To tak się nazywało, w nawiasie można [się] domyślać, do różnych zadań, tam była i poczta, ale nie tylko poczta, wiele rzeczy się mieściło. Między innymi mieścili się ci, którzy przechodzili z oddziałów polskich na teren okupacyjny, dostawali się na teren 1. Dywizji Pancernej, część żołnierzy polskich z ludowego, część może jeszcze z innych jednostek. Było jednocześnie prowadzone życie kulturalne dla ludności cywilnej, która znajdowała się w obozach cywilnych, gdzie 1. Dywizja Pancerna opiekowała się w sensie kulturalnym, sanitarnym, żywności. Wszyscy ci którzy się znaleźli na terenie okupowanym przez 1. Dywizją Pancerną byli po stałą opieką 1. Dywizji Pancernej, a 1. Dywizja Pancerna graniczyła z miastem Haren, czyli Maczków. Później zostało zamienione, Haren na Maczków. Tam była granica holendersko-niemiecka i tam się przejeżdżało do naszych koleżanek do Oberlangen, które tam były i urzędowały. Nie wszystkie wracały do kraju, część dostawała się do Anglii, a część najmłodszych przez 2. korpus jechała do Włoch na dalszą naukę, maturę, to były czasami nie maturzystki, albo na dalsze studia. One najczęściej w pierwszym etapie osiadły w Murnau, a później do 2. korpusu, dalej na teren Włoch z Niemiec były przewożone. Zaprzyjaźniłem się z porucznikiem Beczkowiczem na prostej zupełnie zasadzie. On pyta się: „Jak ty się nazywasz?” Mówię mu nazwisko swoje. On mówi: „To twój brat był w 1. Pułku pancernym.” Mówię: „Tego nie wiem, ale mój ojciec miał dwóch braci, jeden w Sędziszowie, a drugi w Zdobunowie pod granicą rosyjską.” „Nie wiem, z którego to brata, ale to jest twój kuzyn. On tutaj nie jest, on jest w Anglii, bo on jest w szpitalu bardzo ciężko ranny, to był mój przyjaciel, to ja ciebie do siebie przyjmuje… Wiesz, skończyłem Politechnikę w 1939 roku wydział chemii i moim wykładowcą był profesor Zawadzki, ojciec «Zośki».” Lepiej trafić chyba nie mogłem. Miałem serdecznego przyjaciela i opiekuna, który w rezultacie, muszę powiedzieć szczerze, zadecydował o moim dalszym losie. On był bardzo przeciwny temu, co się stało tutaj. To był bardzo inteligentny pan, bardzo mądry, z doskonałym angielskim. On był oficerem łącznikowym między armią angielską a naszą dywizją w czasie pochodu od lądowania aż do Niemiec. Ożenił się z koleżanką naszą akaczką, osiadł w Stanach Zjednoczonych. Moja żona, będąc w Stanach, miała okazję go odwiedzić. Korespondowaliśmy do końca jego pobytu na terenie Anglii, bo później osiadł w Stanach. On mi mówił: „Słuchaj, nie ma wyjścia, spróbuj dostać się do Anglii.” Miałem zdolności rysunkowe. Wydawało mi się, że zdolności rysunkowe to może architektura, to była naiwność. Wysłałem korespondencję do Anglii – czy mógłbym dostać się na studia do Anglii na architekturę. Dostałem odmowę, ale dostałem informację, że mogę dostać się na inżynierskie studia w Hanowerze. Dostałem dokument, że mogę się dostać. Jeszcze parę rozmów z Beczkowiczem, on mówi: „Też będę wracał do Anglii, bo nasza dywizja będzie niedługo transportowana z powrotem, radzę ci wracać do Polski. Wy musicie jednak odbudowywać, kształcić się, to jest zadanie wasze.” Myślę, że pod jego wpływem, może jeszcze innych osób, ale głównie jego, rozstałem się z moim wielkim przyjacielem Witkiem Jastrzębskim, który został, przez Anglię [przedostał się do Stanów], założył rodzinę w Stanach Zjednoczonych. Nasza przyjaźń tkwiła do ostatnich lat jego życia i jego żony. Żeśmy razem wędrowali z żoną do Stanów Zjednoczonych, oni przyjeżdżali z dziećmi [...] Tak to się wszystko potoczyło. W końcu maja z licznym gronem kolegów z mojej grupy, z mojej drużyny, podjęliśmy decyzję powrotu do kraju. [Wracaliśmy] statkiem z Lubeki do Szczecina i później pociągiem ze Szczecina. Oczywiście w Szczecinie wszystkie sprawy ubeckie już się odbywały, dokładnie, precyzyjnie opisane na dokumentach. Jeszcze Rosjanina w pociągu żeśmy spotkali koło Skierniewic, ale to już było blisko Warszawy. Zastałem brata, który już nie był w łóżku gipsowym, mamę.

  • Brat chorował na gruźlicę kręgosłupa?

To była gruźlica kręgosłupa, która się ciągnęła dłuższy okres. On studiował medycynę u Zaorskiego to była półlegalna, tolerowana przez Niemców [szkoła]. Później kończył medycynę już na Uniwersytecie Warszawskim, był starszy ode mnie, skończył znacznie wcześniej, chociaż medycyna trwa dłużej. Ja studiowałem na Wydziale Architektury. Tutaj wydarzenia z kolegami inwalidami, też należę do grupy poszkodowanych, ale nie tak ciężko. Myśmy mieli okazję poznać całą grupę naszej pokaleczonej młodzieży w Ustroniu nad morzem. Przyjaźnie są do dnia dzisiejszego. Pozwalają nam, pomagając sobie w różnych okresach życia, dotrwać do dnia dzisiejszego. Jedni kończyli takie studia, drugie studia. Wielką przyjaźń miałem wśród kolegów architektów. Wiele lat pracowałem społecznie w Stowarzyszeniu Architektów Polskich w oddziale warszawskim w zarządzie głównym. Sporo miałem przygód architektonicznych dużych, mniejszych. Chyba dobiegam do końca. Byłem sprawcą w roku 1966 zdopingowania kolegów, wszystkich moich przyjaciół najbliższych i dalszych do pisania wspomnień. To jest książeczka uzupełniana latami, bo coś się wydarzyło w roku 1976, coś wydarzyło w 1988. Zostało to pielęgnowane, szanowane. W rezultacie do Encyklopedii Powstania Warszawskiego przez jednego z synów zmarłego kolegi zostały opracowane, cały pluton 686, Grochów [...]Przetrwaliśmy [z żoną] bardzo trudny okres. Nie można mówić, [że byliśmy] w jakiś sposób maltretowani, ale byliśmy świadkami. […]
Warszawa, 17 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek
Zbigniew Pawelski Pseudonim: „Jastrząb” Stopień: zastępca dowódcy drużyny, dowódca drużyny Formacja: „Obroża”, Batalion „Ryś” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter