Zbigniew Zieliński „Jowisz”

Archiwum Historii Mówionej

Zieliński Zbigniew, pseudonim „Jowisz”, data urodzenia: 29 sierpnia 1925 rok.

  • Jaki pan miał stopień w Powstaniu?

Stopień w Powstaniu starszy strzelec, a pod koniec Powstania kapral.

  • W jakim był pan zgrupowaniu?

III Zgrupowanie, 115. pluton. Zgrupowanie „Krybar”.

  • Jak pan wspomina swoje dzieciństwo? Gdzie pan mieszkał?

Dzieciństwo o tyle było trochę zagmatwane, bo było, po prostu, ciężkie. Urodziłem się na Woli, w Warszawie. Ojciec w wojsku był pilotem. Umarł jak miałem sześć lat. Mama zaczęła pracować w Rembertowie, w wytwórni amunicji. Ze szkołą podstawową było różnie, jak u każdego chłopaka. Nie było tak może bojowo jak dzisiaj, ale urwisy… Wówczas mieszkaliśmy na Grochowie. I tam doczekałem okresu do samego Powstania. W tym okresie, od 1933 roku do 1939 roku byłem w harcerstwie, o czym, ewentualnie, później będę mówił. I stamtąd, z bratem, który jest o półtora roku młodszy, na rozkaz stawiliśmy się na Powstanie.

  • Ale jeszcze wróćmy do tych lat przedwojennych. W którym roku pan wstąpił do harcerstwa?

W 1941.

  • A przed wojną?

Przed wojną nie byłem w harcerstwie.

  • Czy cały czas pan mieszkał na Grochowie?

Na Grochowie mieszkałem… Do śmierci ojca mieszkałem na Woli, a po śmierci ojca mieszkałem na Grochowie. Co jeszcze można powiedzieć o tym okresie dzieciństwa? Niewiele. Jeszcze raz podkreślam, że było nas dwóch urwisów, chłopaków. Byliśmy chowani, że się tak wyrażę, w duchu patriotycznym, bo to i czasy były inne i stosunki rodzinne były inne. Wyrośliśmy na powstańców.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku? Czy mama pracowała cały czas w zakładach amunicji?

Tak, w Rembertowie, w Wytwórni Amunicji nr 2. Jak zapamiętałem? Zapamiętałem tak, że mieliśmy wyobrażenie wojny zupełnie inne, bo to jednak wszystkich zaskoczyło. Nie tylko dzieciaków, nie tylko młodzież. Ale jak zobaczyłem nadchodzące wojska niemieckie i szrapnel, który przeciął latarnię, to zacząłem sobie zdawać sprawę, że jak taki szrapnel przeciął latarnię żelazną to i człowieka może zabić. W czasie natarcia, następowania wojsk niemieckich na Warszawę, cała moja rodzina, a mieszkaliśmy w takiej rodzinnej posesji, bo tam były trzy córki i trzy domki stały, uciekała z Warszawy. Ja tylko zostałem jeden z dziadkiem i powiedziałem, że nie pójdę. Ale w związku z następowaniem wojsk niemieckich ich [rodziny] dalej niż do Karczewa nie puścili i oni z powrotem wrócili. Wrócili na to miejsce, gdzie mieszkaliśmy.
I to był początek tej wielkiej tragedii nawet, bo wtedy ciotce dom zbombardowali, nasz domek był też poharatany, bez dachu. Niemniej jednak cały okres okupacji pod tym adresem na Grochowie mieszkaliśmy i działalność, harcerska działalność, była właśnie na Grochowie.

  • Pod jakim adresem?

Czapelska 38, na Grochowie.

  • A pamięta pan jak Niemcy weszli do Warszawy?

Pamiętam. Pamiętam tak, że jak Czapelską szły kolumny niemieckie – a z piwnicy wyjrzałem i widziałem uciekające wojsko polskie, a niektórzy mieli już białe chusteczki na karabinach, albo w ręku, bo poddawał się Grochów – to cała rodzina zaczęła płakać. Żeśmy sobie zdawali z tego sprawę, co nas czeka. A Niemcy, za dwa dni, już wybierali wszystkich z Czapelskiej i wysyłali pierwszym transportem do Oświęcimia. Dwóch wujków, mężów sióstr, zostało zabranych do Oświęcimia i zginęli tam. Tak, że ten początkowy okres okupacji strasznie, z punktu widzenia i moralnego i materialnego, żeśmy przeżyli. Później, po okrzepnięciu, po otrząśnięciu się, po paru tygodniach, właściwie do [czasu] Wawra, to żeśmy trochę odetchnęli, a egzekucja w Wawrze znowuż zrobiła wielki ferment w całej, nie tylko dzielnicy, ale nawet w takim wąskim społeczeństwie jak rodzina.

  • Ci Niemcy wchodzili do mieszkań, do domów i wyciągali mężczyzn do transportu, czy kazali wszystkim wyjść?

Mówi pani o tym pierwszym transporcie?

  • Tak.

Szli całą ulicą. Wchodzili do każdego mieszkania, do każdej posesji, do każdego domu i po prostu wybierali taki element ludzi, który wydawał im się być niebezpieczny. A jeszcze naprzeciwko mieliśmy takich sąsiadów. Nazywał się Jung, on był w okresie przedwojennym, później w okresie wojennym, w Piątej Kolumnie i on po prostu informował swoich. W tym domu był sklep i wszystkich tych, których on uważał za niebezpiecznych, tych wszystkich sąsiadów z przeciwka, wskazywał Niemcom. I ci Niemcy, którzy szli wzdłuż ulicy i wybierali wszystkich po kolei, również przyszli i do nas. Ale do nas przyszli z konkretnym wskazaniem na tych dwóch wujków. To był Gołos Jan i Sobociński Stefan. Z miejsca ich zabrali. I za dwa dni byli już w Oświęcimiu. Później kontakt się z nimi urwał i nie wrócili.

  • Jakiej narodowości był sąsiad, Jung?

On miał obywatelstwo polskie, ale to był Niemiec. To był Niemiec z krwi i kości, który był, później, jak żeśmy się dowiedzieli, w Piątej Kolumnie. I był szpiegiem i on tę całą eskapadę, z tej ulicy Czapelskiej, on nimi kierował. Z tą różnicą, że wojsko niemieckie, które następowało, było wzbogacone przez tych Niemców, którzy [tutaj] mieszkali. Nie w mundurach, tylko cywilnych. I oni szli jak do swoich własnych pomieszczeń, do własnych mieszkań, do własnych domów, gdzie wiedzieli kto, co, kiedy, kto je, kto pije, kto do niego przychodzi.
Ciśnie się pytanie jak ja, czy jak myśmy się uratowali. Na początku wojny 1939 roku to był jeden, jedyny dom murowany i cała rodzinka uciekła z drewniaków, z naszych domów murowanych, do nich. I ten dom po pewnym ostrzale artylerii niemieckiej, zaczął się palić. Szczególnie futryny. Ja z bratem, wtedy miałem czternaście lat, żeśmy ten dom, nie chcę powiedzieć, że w całości, bo nie doszło do tego, ale żeśmy w jakiś sposób uratowali. To znaczy tak, że zgasili płomienie, które ogarnęły już drzwi, klatkę schodową i okna. I państwo Jung byli nam wdzięczni za uratowanie ich domów i tylko wzięli mego ojczyma, nie wzięli nawet mnie, tylko wzięli dwóch wujków. Nie chcę powiedzieć, że to była jakaś nutka wdzięczności, niemniej jednak oni sobie z tego zdawali sprawę. Ponieważ oni byli sąsiadami, mieli syna, który był w Hitlerjugend, a ja już byłem w harcerzach, to pani sobie wyobraża, jakie było... Niemniej jednak, jak to chłopaki, nie patrzyliśmy wtedy na przynależność narodową, czy partyjną, jak by dzisiaj to określił. Biegaliśmy, w piłkę graliśmy, ale on niemniej był jednak w Hitlerjugend. […]

  • Jak pan się zetknął z harcerstwem w tym 1941 roku? Jakiś kolega czy koleżanka?

Tak, tak. Początek był ze szkoły, bo to było zgrupowanie młodzieżowe. Moja pierwsza przysięga...

  • Ale z jakiej szkoły?

Ze szkoły podstawowej, powszechnej.

  • Która to była szkoła?

Numer 60 na Boremlowskiej. Od Podskarbińskiej, w okolicach Podskarbińskiej. I tam, jak to koledzy, z tej samej klasy. Zaprzysiężyli mnie na guziku Wojska Polskiego, który był w jakiś sposób urwany, znaleziony, w piwnicy. To było na wysokości poczty głównej na Grochowie. Później była pewna taka przerwa.

  • Ale to było takie nieoficjalne, to nie były jeszcze Szare Szeregi?

Tak, tak. To wtedy jeszcze nie nazywały się Szare Szeregi. To... Jak oni się nazywali? Przypomni mi się. W każdym razie skończyło się na Szarych Szeregach.

  • No tak, ale najpierw to była jakaś nieformalna grupa kolegów z klasy?

Tak, przez których trafiłem dalej. To znaczy, po pewnym czasie znalazłem się w szkole zawodowej, mechanicznej, na Łukiskiej, na Grochowie. I tam spotkałem się po raz pierwszy znowu z kolegami, bo to kolega od kolegi, i nami kierował Jerzy Dargiel. To był nasz moralno-patriotyczny opiekun dla młodzieży. Przez Dargiela, ale tu już wchodzimy w następny etap, trafiłem do hufcowego, „Wilka”. Ale, jak się rozwijała nasza działalność, na terenie tej szkoły, to tam właśnie poznałem już starszych kolegów, którzy mieli po piętnaście, szesnaście lat.
Jak jestem przy tym, to dwa zdania jeszcze na temat tego pseudonimu. Dargiel zorganizował sztukę. Taką teatralną, szkolną. I mnie przypadła rola boga Jowisza. Ja odegrałem to na scenie i tym „Jowiszem” zostałem już. I chłopaki, jak to chłopaki, na razie hi, hi, hi, cha, cha, cha, ale zostałem już „Jowiszem”. I tym „Jowiszem” już wędrowałem przez cały okres okupacji, później Powstanie, później po wyzwoleniu i do dzisiejszego dnia jestem „Jowiszem”.
Ale, powracając do tej szkoły, gdzie dyrektorem szkoły był Zbigniew Pączkowski, tam był ten element młodzieży, który się nadawał właśnie, wówczas już, do drużyny harcerskiej, pod nazwą ogólną tego hufca Szarych Szregów. I stamtąd wywodzi się już dalszy ciąg tej drużyny, która składała się z trzech sekcji. Ja byłem właśnie wtedy drużynowym.
Nazwiska, jeśli panią interesują, to gdzieś się pętają, mógłbym powiedzieć coś na ten temat. I tu przechodzimy do takiej samodzielności. Hufcowy, co prawda on nie był jeszcze wtedy dowódcą hufca, ale był, przepraszam za wyrażenie, „starsiejszy”. Były trzy drużyny harcerskie i ja byłem z jedną z trzech drużyn. On miał pewne aspiracje utworzenia samodzielnej grupy bojowej, ale takiej, [na które] jemu dowództwo harcerskie, które było kierowane znowuż przez harcmistrza „Słonia” z ulicy Ząbkowskiej (miałem możność go zapoznać wtedy), bardzo się nie chciało zgodzić. To było nie to, że wbrew, powiedzmy sobie, rozkazom czy polityce harcerskiej, ale uważali, że to było za wcześnie. Myśmy stanowili szkoły bojowe, a to trzeba by było już awansować do grupy wyższej, bardziej takiej zdecydowanej.
Ale muszę zrobić pewien odskok. Dorośliśmy do pewnej reorganizacji. Ta reorganizacja przeciągała się przed dłuższy czas, ponad miesiąc. Ci koledzy, którzy byli zwerbowani przed wejściem do harcerstwa, to było nas pięciu, zaczynali się buntować, że chcą coś robić, coś działać. Ponieważ tu była reorganizacja, to myśmy byli na biegu jałowym. I to spowodowało, żeśmy się troszeczkę zbuntowali i ja z całą swoją drużyną, z harcerstwa przeszedłem, naturalnie za zgodą jednego dowództwa i drugiego dowództwa, do AK, do porucznika Janeckiego. I tu zaczyna się już okres działalności w AK.

  • Na czym polegała pana działalność?

Jeszcze dwa zdania. Był taki okres, że ta piątka, właściwie czterech ze mną, należała i do Szarych Szeregów i do AK. Ponieważ ja w Szarych Szeregach byłem, to była tak zwana rodzina, nadrzędna jednostka nad tymi, to mnie tam zaczęli szukać. Zresztą mam w tych materiałach pokazane, gdzie ja tam ostatni raz byłem, ale już nie mogłem dłużej być, bo i tak mama na mnie krzyczała. Nie wiedziała, dlaczego jestem taki „zabawiarz”, że nigdy mnie w domu nie było, ani tu, ani tu.
W każdym bądź razie w międzyczasie kończyliśmy szkołę podoficerską, właśnie cała ta piątka. Cała ta piątka później się rozmnożyła. Każdy z nas miał swoich pięciu. I z tą twardą, podstawową drużyną, żeśmy weszli razem do AK. Ale to już to, co wspomniałem, następny rozdział, bycie w AK.
Jeszcze dwa zdania, co żeśmy robili w Szarych Szeregach. Poza kotwicami, poza znakami hitlerowskimi, poza paleniem flag niemieckich, były pewne wypady, jak rejestracja (cały czas mówię o harcerzach) jadących pociągów z zachodu na wschód z zaopatrzeniem, gdzie trzeba było leżeć pod torami i patrzeć, czy resory ugięły się czy nie, czy jadą puste, czy jadą ze zbożem, czy jadą z amunicją. Począwszy od tego, że w niektórych wagonach nasza drużyna, konkretnie moja drużyna, robiła odwierty w podłodze i to zboże się sypało. Począwszy od tego, żeśmy w sposób taki, trochę nielegalny, bo żeśmy byli złą duszą, żeśmy rozrabiali, pomijając rozkazy, zakazy, hufcowego „Wilka”.
Chodziliśmy na „włamanie” do szkoły niemieckiej, od strony Laubera. Żeśmy wyjęli szybę, weszli. Tam Niemcy urzędowali, szkoła była obsadzona przez Niemców. To żeśmy zdobyli, a to parę butów, a to dwa pistolety, a to karabin jeden. To, co Niemcy zostawili. To była taka, nie chcę powiedzieć przebieralnia, umywalnia, to była pewna odnoga tej szkoły. Później, naturalnie, musieliśmy się z tego mocno spowiadać, że bez rozkazu żeśmy tam [poszli]. Co jeszcze? Taki bardzo ciekawy moment. To należałoby może podkreślić. Ja pracowałem w Państwowych Zakładach Teleradiotechnicznych. Stamtąd, nota bene, werbowałem trzech, czterech nawet kolegów.
Ale dostałem, nie to że rozkaz, bo tam rzadko się dawało rozkazy, to byli wszystko amatorzy, ochotnicy tak, że trudno powiedzieć rozkaz. Dostałem, polecenie zbadania co się dzieje, jaka jest obsada Niemców tego zakładu. Ten zakład produkował telefony, telegrafy, włącznie z pociskami dla frontu. Ponieważ mamy koleżanki koleżanka miała możność wejścia z Niemcem do zakładu, to był Niemiec, Unteroffizier, z którym mnie zapoznali. Ja parę razy musiałem przejść przez tę wartownię od ulicy Grochowskiej do wewnątrz zakładu i stwierdzić, ilu tych Niemców jest tam, jakie mają uzbrojenie, jakie mają pomieszczenie. Ale ja o tym nie wiedziałem. To było robione w ścisłej tajemnicy, za wyjątkiem tylko porucznika Janeckiego, który mnie to polecenie dał. Jak zrobiłem plan, opisałem to wszystko, to, mniej więcej za dwa tygodnie, okazuje się, że te materiały były potrzebne do wielkiej akcji. Tylko ta akcja nie była organizowana ani przez nasze Szare Szeregi, ani przez nasze ówczesne zgrupowanie, przed dowódcę AK. Tylko on mi polecił to, ja to zrobiłem, oddałem jemu i, muszę się przyznać, dalej mnie to nie bardzo interesowało. Ze względów nawet bezpieczeństwa. Okazuje się, że tam inne zgrupowanie czy inny oddział zrobił, to wówczas nazywało się napad. Rzucili parę granatów, rozerwało tam trochę Niemców, zdobyli trochę broni. Ale ja nieświadom byłem. Ja nieświadom byłem, że ja robię jakąś tam... I to była jedna z takich akcji, powiedzmy sobie, harcersko – akowskich. Tak bym ten okres... Tam był jeszcze szereg, ale naprawdę, trudno mi skupić się na jakimś wydarzeniu. Niemniej jednak ciekawe rzeczy były.
  • Ale to było cały czas w Szarych Szeregach? Czy przy przejściu do AK w jakichś akcjach pan uczestniczył?

Tak, ale prowokuje mnie pani do tego, żebym ja pewne rzeczy skrytykował. A ja nie chcę krytykować. Nie chcę krytykować, dlatego że to byłoby szkodliwe dla potomności. Nie było tak, jak ja sobie dzisiaj to wyobrażam .

  • Pan uważa, że krytyka będzie szkodliwa?

Noo, tak... To, powiedzmy sobie szczerze, dla pewnej grupy młodzieży może nie, ale ci, którzy machają ręką dzisiaj: „A po co to? A nie tak, a to...” Ja znam to społeczeństwo, ja wiem. Ale, były takie akcje jak pilnowanie magazynów na Krakowskim Przedmieściu w firmie IFA. To był Instytut Fermentacyjny, gdzie pracował Janecki. Tam były magazyny zbrojeniowe, gdzie przestrzeliwaliśmy broń. To znaczy, nie to, że poszły do Powstania surowe. Ta szkoła dała nam pojęcie o walkach. Jeden z przedmiotów był o walkach ulicznych. Nie mówię o przenoszeniu broni, bo przecież tych naszych ludzi trzeba było szkolić, trzeba było pokazać jak Schmeisser działa, jak Sten działa, jak rewolwery rozbierać. W każdym razie, czy tak czy tak, to do jednej z czynności należało przenoszenie meldunków, rozdawanie ulotek. […]
Dowództwo kompanii zażyczyło sobie, zażądało, wydało rozkaz, bo jeden z dowódców, nie wiem który i nie potrzeba nawet mówić który, zażyczył sobie odbiór defilady naszych chłopaków. Defilada zaczęła się od Placu Zbawiciela. Od Placu Zbawiciela mieliśmy iść dwójkami, Nowym Światem, od strony BGK, w odległości pięciu, sześciu metrów. Ale, gdyby pani stanęła na wieży kościoła, właśnie na Placu Zbawiciela, czy leciała samolotem, helikopterem i z góry popatrzyła, jak ci biedni chłopcy, bo tak należy powiedzieć, jeden za drugim w odległości pięciu, sześciu metrów, idzie, to by ślepy, ze znieczulicą widział, że to jest jednostka zorganizowana. Mimo, że tam było trochę ludzi na tej Marszałkowskiej, że przechodzili. Ale jak można? I czym to się skończyło!

  • Który to był rok?

1943. Obojętnie jak to się skończyło. Ja z Morawskim, ale tu zmieniam temat. On był ranny w wątrobę i został rozstrzelany na Smulikowskiego, w firmie Alfa Laval. I jego na liście zmarłych w Muzeum Narodowym nie ma. Taki katalog mi przysłali ludzi, jego też nie ma. Nie wiem dlaczego, to należałoby wyjaśnić. Szedłem ostatni, zamykałem tę kompanię. I do czego zmierzam: jak taki jeden, czy drugi dowódca sobie, puszczając około stu chłopa... cały szereg rzeczy nam nie mówili. Ile, gdzie, co. To wszystko było tak anonimowe. Niemniej jednak fakt jest faktem, że tych chłopaków od [placu] Zbawiciela do Alej ktoś odebrał, jeden z tych naszych dowódców (domyślam się, ale to jest domysł). W Alejach mieli się ci chłopcy rozejść. Niemniej jednak, jakieś trzy, cztery pary od końca zostały, niezaatakowane, ale zdezorganizowane jadącymi żandarmami od strony Placu Zbawiciela. Nie wiem, czy pani sobie wyobraża, to takie nasze pogotowie jak leci „auu, auu!” ludzie stają i nie wiedzą, w którą stronę uciekać. Kolega tam, chyba do dzisiejszego dnia jest, bo to jest zabytek Warszawy, ten okrąglak do siusiania, nie wiem, bo dawno nie byłem, się schował tam.
A siostra cioteczna róg Książęcej i placu był sklep nur für Deutsche z częściami zamiennymi do aparatów radiowych i telefonów. Ona była tam ekspedientką. Jak od Brackiej jechały wozy żandarmerii, to jeden uciekł tu, drugi uciekł tu, a ja wskoczyłem, po czterech schodkach do niej, do tego sklepu. Podawałem jej jakieś oporniki, jakieś baterie, coś. Wpadł taki żandarm z rewolwerem, zobaczył, że dwie osoby, to znaczy ja i siostra cioteczna. Pytał się, czy są tu polscy bandyci. Naturalnie było: „Nie.” To zasalutował, po francusku powiedział: Pardon, madame i wyszedł. A ja byłem tak mokry, tak zdenerwowany, że w ogóle nie wiedziałem gdzie ja jestem, co ja robię. Bo z takimi jak ja to z miejsca by... Ale to musiałbym trzy dni opowiadać. To wszystko jest w takim skrócie, że nie wiem, czy pani nadąży sobie to wszystko wyobrażać. Ale powracając do pierwotnego punktu. No, proszę sobie wyobrazić dowódcę, który był oficerem z 1939 roku, jak on mógł! Przecież to wystarczyło paru żołnierzy niemieckich, obstawić ten odcinek, ile tam on ma, dwieście metrów i wybrać wszystkich. Jedna z krytyk takich. A takich winnych i niewinnych... […]

  • Czy były w ogóle jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego? Jakieś gromadzenie broni?

Tak. Przygotowanie to było cały czas. Nasz pluton, a konkretnie nasza drużyna, bo trzeba powiedzieć, że z tych pięciu przeszkolonych na Starym Mieście... Na Kamiennych Schodkach, tam taki był dom i tam żeśmy kończyli tę szkołę podoficerską. Było za zadanie, z tej naszej piątki, że każdy z nas będzie miał swoją piątkę, swoich chłopaków, których przeszkoli i z tym wejdzie do Powstania. Bo jakoś to AK musiało istnieć, musiało się rodzić, musiało mieć pewne podstawy. Myśmy stanowili cząsteczkę (zaznaczam) tych podstaw.
Czy było przygotowanie? Ono polegało na... Nie to, że nosiło się broń. Trzeba było tych ludzi przeszkolić. Trzeba było tych chłopaków, kolegów nauczyć strzelać, nauczyć pewnej konspiracji, nauczyć iść nawet ulicą, do czego zmierzają walki uliczne. To byli wszystko chłopcy szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat. Myśmy mieli siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście lat. O tyle, że byli przeszkoleni znowuż przez oficerów, włącznie z Janeckim, jeszcze tam „Lech” był. Trochę było więcej w głowie, ale chodząc do szkoły, bo musieliśmy jakąś, niezależnie od tej szkoły, do szkoły zawodowej, to łeb był tak naładowany, że nie mieliśmy czasu na tak zwane chłopięce randki czy coś. I to się rozmnażało. Z magazynowaniem broni, poza bronią do szkolenia, nie mieliśmy do czynienia.
A tak, jak jesteśmy przy broni. Kiedyś wracałem z takiego wykładu, ze szkoły i w teczce, prócz książek, miałem rewolwer. I to ten rewolwer, tak zwany, jak później żeśmy się dowiedzieli, „katyniak”, w Katyniu używali go. To było przy Wiatracznej, tam, gdzie jest Supersam teraz, tam była kiedyś zajezdnia kolejki wąskotorowej. I na jednej ścieżce stał jeden esesman, na drugiej ścieżce stał drugi. Jeden rewidował ludzi, którzy szli, a drugi rewidował [ludzi], którzy wracali. I trafiło mi się. „A skąd idziesz? A gdzie idziesz?” A, ponieważ miałem dobre papiery, bo żeśmy pracowali w tych [niezrozumiałe]. To był zakład produkcyjny dla wojska, więc oni, jakby nie było, honorowali. „Ja wracam z pracy.” „A co masz w teczce?” Jak on kazał mi otworzyć tę teczkę... A ta teczka miała taką przegródkę na dwie części. Po jednej stronie były książki, a po drugiej stronie był ten rewolwer z magazynkiem. Pokazałem mu tę teczkę tak, ale wziąłem tę przegródkę, nie pokazując mu tej przegródki. On zobaczył, że książki...
Ja nie wiem, czy ja miałem kroplę krwi gdziekolwiek. Proszę sobie wyobrazić, że jak on mnie zobaczył pustego, z pustą teczką, ja idę do domu, a mieszkałem od tego momentu sto dwadzieścia metrów. I jest wacha, nie wacha... Ten był esesmanem, a przy Igańskiej, to jest dosłownie osiemdziesiąt metrów, stoi drugi, ale już bez hełmu, tylko w furażerce czy w jakiejś czapce. A w rewolwerze mam tylko jeden nabój, bo rozkaz był taki, że nie wolno było mieć… W ogóle nasz dowódca nie był zwolennikiem działania na własną rękę, bez rozkazu. Jak żeśmy szli na akcję, powiedzmy na Stare Miasto zastrzelić wicekierownika Arbeitsamt’u to dali nam odpowiednią ilość i broni i [amunicji]. Ale tu, do szkolenia, to tylko jeden nabój, żeby pokazać jak się repetuje. Musiałem zareagować. […]
Ale jak przyszedłem do domu, ja patrzę, a na tej rękojeści mam kosmyk jego włosów i skóry, nie skóry. Mama, naturalnie, jak zobaczyła, to nie dość, że zaczęła się litować, jeszcze mnie „obtańcowała”. I proszę dalej sobie wyobrazić, że na Czapelską 38 m. 2, gdzie mieszkała siostra mamy, gdzie jej męża, Grzybka, zabrali do Oświęcimia, przyjechało gestapo. A tu był ciotki budyneczek, a tu nasz budyneczek, parterowe mieszkania takie. Ja wchodzę do podwórka, patrzę – przed moją furtką stoi samochód. Patrzę na numery – gestapo. I teraz nie wiem, gdzie co. Ale wchodzę, bo w samochodzie siedział ich człowiek. Idę na lewą stronę do swego domu, a oni (tam był jeden esesman w czarnym...i jeden cywil) u ciotki, pod pretekstem informacji z Oświęcimia, piją wódkę. Musiała ciotka ich tam, nie wiem, przekupić, bo te stosunki rodzinne w każdej rodzinie są różne. I znowuż „umarłem”. „Umarłem” w drzwiach. Nie wiem, czy oni piją na „sto lat”, czy chcą zabrać, czy oni przyszli robić rewizję? Jak wszedłem do domu, to już nic nie mówiłem, usiadłem, koniec.
Ale pominąłem jeden fakt jeszcze. Idąc od Wiatracznej przez zbombardowany teren, a naprzeciwko nas mieszkali ci Jungowie, a obok „pepesiaki”, Polska Partia Socjalistyczna, miała swoją siedzibę. Mamy brat był konduktorem na wąskotorowej kolejce, tej, która jeździła do Karczewa, do Wawra. I dlatego cała moja rodzinka zameldowała się na tym, on ich tam wywiózł. Idąc przez ten odcinek od stacji Grochów, (tej kolejki) do nas, to, bez przesady, było sto pięćdziesiąt metrów. Trudno mi powiedzieć, ale muszę powiedzieć: mamy brat lubił sobie wypić. A był konduktorem. I jak szedł, to już na „gazie”, po wódce. I wpadł do jednego z dołów tej zbombardowanej posesji „pepesiaków”. Jak ja szedłem na ukos, to wlazłem na niego, bo to była szarówka, śnieg był. Myślę sobie: „Coś pod nogami mam miękko.” Patrzę – torba konduktora. Patrzę – czapka konduktora. Odkrywam, szukam, a tu mój wujaszek leży. Pijany „w trupa”. Ja jego wziąłem na plecy i teraz, pani sobie wyobraża, ja mam jego na plecach, gestapo jest u ciotki, on ledwo żyje, zmarznięty. I ja wchodzę do mieszkania. To był obraz nędzy i rozpaczy. To było coś nie do opisania. Wszyscy dostali paraliżu. I umysłowego i fizycznego i biologicznego, jakiego tylko pani chce. Pomału sprawa zaczęła się wyjaśniać. Oni skończyli tam pić wódkę, wujek zaczął trochę trzeźwieć i mamrotać, bo to... Ja tak popatrzyłem – co mam zrobić? Nie wypędzę go przecież, bo to już była godzina policyjna, z miejsca wezmą go i zamkną.
Ja wracałem z tej akcji szkolenia, taki był początek tego tematu. Ta piątka zasadnicza, która składała się z Mariana Mistrzaka, który służył mieszkaniem dla naszych spotkań, z Leszka Morawskiego, nie wiem, czy dalej mówić o nazwiskach. To były przygotowania do Powstania.

  • Kiedy przyszedł rozkaz?

Znowu z tym rozkazem to była bardzo dziwna sprawa. Dostałem rozkaz stawić się ze swoją drużyną, bo wtedy byłem drużynowym na trzy dni przed Powstaniem, pod adresem Tamka 19, bodajże. I stawiłem się tam. Był to dom, idąc w górę Tamki, po lewej stronie, koło klasztoru, na czwartym piętrze. Jakaś rudera opuszczona, zapluskwiona, zaśmiecona, zamyszowana. I myśmy tam mieli do okresu godziny „W” kwaterować. A wtedy byliśmy już uzbrojeni. Już miałem sławnego Brena, już były granaty, już były rewolwery, karabin, już była ta drużyna. Teoretycznie składała się z około piętnastu, szesnastu osób, ale tam dotarło dziewięć osób. Też głupota była. Jak można wejść na czwarte piętro klatki schodowej, drewnianej, z grupą ludzi uzbrojonych. A w czasie akcji wystarczyłoby jedną małą zapałkę zapalić na dole. I koniec. Jesteśmy odcięci z całą tą ekipą ludzi mieszkających i naszą ekipą. I wszyscy byśmy się [spalili]. Zamiast nas ulokować, naszą kwaterę, na parterze, to dali nam na czwartym piętrze drewnianego budynku. I to, rzekomo, byli oficerowie 1939 roku. To zwykły chłopak, który lata dzisiaj, to by wiedział, że nie można podpalać od góry, tylko od dołu. I tam żeśmy przenocowali pierwszą noc, bez jedzenia i bez picia. Na drugi dzień zszedłem na dół, pytam się porucznika: „Panie poruczniku, dokąd będziemy czekać?” – bo już wszyscy byli podenerwowani. „No, nie ma rozkazu.” To żeśmy siedzieli dwadzieścia cztery godziny tam. Po dwudziestu czterech godzinach przyszedł rozkaz: „Rozwiązać to wszystko i wszystkich rozpuścić. To co będziesz uważać zatrzymać, broń, dwóch, trzech ludzi, a resztę do domu.”
Jak ja ich rozpuściłem, to na drugi dzień rozkaz jest „Powołać z powrotem.” A mieszkałem w dalszym ciągu na Grochowie. Jeden z kolegów mieszkał też na Grochowie. Rezultat był taki, że jak ja ich rozpuściłem po dwóch dniach, to trzeciego dnia rano mówię: „Słuchaj, zaczyna się coś chmurzyć, a ja jestem tylko w koszuli. Pójdź do mnie do mieszkania i poproś mamę, żeby dała mi jakieś okrycie. Skórę.” (Ja w kurtce skórzanej chodziłem). I wysłałem tego chłopaka za Wisłę, na Grochów. On przyjechał. To było rano. Ale w międzyczasie była „Godzina W”. I on z tą skórą już nie mógł do mnie dotrzeć, bo już most Poniatowskiego był zablokowany. I on został tam. To był, bodajże, Siwek. Miał mydlarnię koło Metodego i Cyryla na Pradze (uciekła mi ulica).

  • Siwek to było nazwisko?

Nazwisko. I on tam został. Po zaczęciu Powstania dom był roztrajdany naokoło, bo ja z bratem, na rozkaz, żeśmy się wycofali z Grochowa na Powiśle. I mama poszła na bazar. Wtedy handlowała, bodajże, papierosami. Handlując papierosami poznała tę skórę. Ta skóra była do sprzedania. I mówi tak: „Ja panu zapłacę trzy razy więcej aniżeli ta skóra jest warta. Niech pan mi powie skąd pan ma tę skórę.” Bo sobie skojarzyła, że to jest skóra po mojej śmierci, że ja już zostałem zabity gdzieś. Obejrzała guziki, które przyszywała zieloną nitką. „To jest niemożliwe, żeby Zbyszek w pierwszych dniach zginął.” No i rzeczywiście. Odkupiła tę skórę, ale wieści o mnie zostały. Osiwieć osiwiała dosłownie w ciągu jednego popołudnia.

  • To ten kolega sprzedawał?

Tak. Bo on został tam. Co miał zrobić? Poszedł na bazar i sprzedał tę skórę.

  • On przeżył okupację?

Jego matka była dyrektorem elektrowni na Wybrzeżu Kościuszkowskim. On przeżył. Na Pradze przeżył, bo na Pradze było to Powstanie przez jeden dzień, czy przez dwa dni.

  • Spotkał pan się z nim?

Z nim przez kogoś. Z jego matką tak, ale z nim bezpośrednio, nie. Przypuszczam, że trochę był skrępowany, że nie dotarł na miejsce zbiórki.

  • Właśnie chciałam się zapytać, czy miał do pana pretensje?

Nie, może pretensji nie miał. Ale był taki absmak jego. No, nie doszedł. Byli inni, którzy doszli, mimo, że była już ta blokada Wisły. A on nie doszedł. Tak, że on, na moim odcinku, w moim oddziale nie brał udziału w Powstaniu Warszawskim. Natomiast jego mama później rozmawiała ze mną. Nie dopytywałem się, bo to... Wie pani, co było najgorsze? Wracać się, pod względem czasu, do (nie chcę użyć słowa, bo może to zabrzmieć brzydko) swoich żołnierzy.

  • Wrócimy do 1 sierpnia. Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?

Żeśmy wyskoczyli ze swojej kwatery i już na Tamce mieliśmy głosy, że od lewej strony, od strony uniwersytetu jest ostrzał. Tak, że nie można było bezkarnie przejść w dół. Gdzieś po dwudziestu, trzydziestu metrach dostaliśmy ostrzał znad Wisły, od Syrenki. Tam siedział sobie Niemiec z bronią maszynową. Jak tych kilku wyskoczyło nas, biegnąc w stronę Smulikowskiego, to on zaczął do nas strzelać. Ale ja wtedy byłem, też nie chcę użyć słowa bohater, ale ważny, bo to był pierwszy dzień, ważny. Mając Brena, to jest taki ręczny karabin maszynowy, chłopaki odskoczyli po ścianach, jak przykucnąłem, jak (przepraszam za żargon warszawski, ale jestem warszawiakiem) przysunąłem, tak więcej on już nie strzelał. I myśmy dzięki temu dobiegli do swojej placówki, do Smulikowskiego. To jest ulica naprzeciwko kościoła św. Teresy tam, gdzie Alfa Laval był, gdzie Związek Nauczycielstwa Polskiego. Tuż, tuż nad Wisłą, bo szerokość ulicy dzieliła nas od Niemców. I to były pierwsze minuty Powstania. Żeśmy dobiegli do naszej placówki. To porucznik Janecki: „Noo! Jesteś! To daj tego Brena.” I nas niemalże rozbroili! Zabrali Brena, zabrali granaty, zabrali filipinki, dwa karabiny długie, Mausery takie i żeśmy byli wolnymi strzelcami bez broni!
  • Dlaczego zabrali?

Bo innym potrzebne to było!

  • Ale to bez sensu.

A czemu pani krytykuje ich? To był rozkaz! Jak zabrali nam tę broń, to: „To idźcie sobie teraz, wypijcie herbatę.” A to całe nasze uzbrojenie poszło w ręce innej drużyny, innego plutonu i koniec. Nie było innej broni tylko to. To nie to, że było broni „po szyję” i każdy miał od początku do końca. Mi zabierali trzy razy ten karabin maszynowy. Jak zabrali nam, to muszę się przyznać, że przykro mi było.

  • Ale oni zabierali i oddawali?

Nie. Zabierali dając innym. To nie to, [że] oddawali.

  • Ale pan mówi, że trzy razy...?

No, tak. Ja mówię w okresie Powstania.

  • Ale to później pan sobie sam zdobył?

Nie. To był „z urzędu” karabin maszynowy, na wyposażeniu mojej drużyny przez pewien czas, do pierwszego ataku, od budynku 19 do Smulikowskiego. A później służyliśmy jako przeniesienie. I używali go, strzelali, był w akcji. Później, przy odwrocie, z powrotem mi dali, a przy akcji na Karowej, gdzie szpital jest położniczy, znowuż miałem. To nie to, że byłeś przywiązany. Aczkolwiek było bardzo smutno, bo ty wtedy tę broń znałeś. Wiedziałeś, kiedy może się zaciąć, kiedy nie może się zaciąć. Ale znowu odchodzimy od tematu.

  • Ale to jest interesujące, że było mało broni i trzeba było się nią dzielić.

Dzielić, po prostu dzielić. I żeśmy się tak dzielili. W pierwszej godzinie mi to zabrali. Dali mi zwykły karabin, jak odpocząłem i napiłem się tej herbaty. I za pół godziny, za godzinę postawili... To znaczy na tym cały błąd polega, że to nie było z rozkazu. To było wszystko na bazie ochotnika. Nie można było powiedzieć, że ty siedzisz i czekasz na rozkaz. Wziąłem ten karabin, stanąłem... Fakt jest faktem, że ta broń poszła, ludzie zostali poprzydzielani, moi ludzie, do poszczególnych sekcji, drużyn, bo to było wszystko jeszcze w rozsypce, to jeszcze nie było takie proste jak sobie dzisiaj młodzież czy niektórzy wyobrażają, że było: baczność! Strzelaj! Lewa! Prawa!” To nie było tak.

  • Ale coś chciał pan powiedzieć.

Chciałem powiedzieć, że po pewnym czasie dali mi karabin. A w międzyczasie atakowali Niemcy od Wybrzeża Kościuszkowskiego. Po drugiej stronie była siatka taka druciana, po drugiej stronie byli Niemcy, artyleria przeciwlotnicza, niemiecka. A myśmy - szerokość ulicy (ile ulica, sześć metrów ma) w budynku byli i oni atakowali naszą placówkę. Ja chciałem być tym dobrym. Wlazłem pod złamane krzesełko, przyczaiłem się na tego pierwszego, który ich atakował. No dobrze, że ja go tam przyczaiłem. Ale za nim szedł drugi i jak deszcz zaczął padać, a ja leżałem pod tym krzesełkiem, to mnie tam, z tej odległości pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów nie bardzo było widać. Oni tam strzelali do naszych chłopaków, do naszej placówki. Ale zrobiło mi się zimno.
A naszym dowódcą, poza naszym Janeckim, był kapitan, też z 1939 roku, który zdjął marynarkę i powiesił na haku. Ponieważ mi było zimno, to ja tę marynarkę wziąłem, nieświadomie. Założyłem na siebie i stanąłem za węgłem, tak. Musiał mnie ten z przeciwnej strony zauważyć, że ja wygramoliłem się spod tego krzesełka, że się ubrałem, bo oni mieli broń maszynową i lornetki i granaty. Myśmy byli uzbrojeni po pięć sztuk amunicji i koniec. A brat miał nawet „piątkę” ojca, kaliber pięć, taki damski, gdzie w bramie, na Smulikowskiego, z tą „piątką”, gdzie muchy można było zabijać, dosłownie muchy, stał i miał bronić. Jak on mnie przyuważył, ja z tym karabinem stoję. W cuda to ja bardzo nie wierzę. I nie tylko w cuda nie wierzę. Jak mnie przyuważył, to było półtora milimetra, dwa milimetry, utrącił cegłę na wysokości twarzy. Całą twarz ta cegła mi pokaleczyła. Jak wziąłem tak, zobaczyłem krew na twarzy, nie wiedziałem, czy ja jeszcze żyję, czy nie. Ale do dzisiejszego dnia, jak zamykam oczy to widzę tego Niemca. To musiał być... On strzelał z karabinu z lupą i tak przymierzył. Dosłownie, na wysokości łba. Wycofałem się, ale byłem tak zdenerwowany, że nie wiedziałem czy się modlić, czy uciekać, czy w ogóle zostać. Na domiar złego przychodzi kapitan i mówi: „Oddaj mi moją marynarkę, bo mi zimno jest.” A ja nie wiem czy zabrałem, czy oddałem, czy nie. Po prostu człowiek w takim szoku był, że nie do opisania. Bo zdawałem sobie sprawę, że to był cud, co tu dużo mówić. […]

  • Niech pan powie jak Niemiec przechodził...

Ale to z Czapelskiej. Nie, to naprawdę za dużo...

  • Ale proszę to powiedzieć.

Niemcy znowu szli sąsiednią ulicą. Ja stałem, tam taka działka była. I on tak, na taką odległość jak stąd do ściany. I tak sobie pomyślałem: „Kurczę pieczone, albo strzeli we mnie, albo nie.” On przeszedł i poszedł dalej. Linia frontu. Przez nasze podwórko przechodziła linia frontu. Tam, gdzie zabrali tych wszystkich.
Jeśli chodzi o pierwszy dzień Powstania, to po wycofaniu się z tego miejsca zabitego… On jeszcze nie darował, tam był taki płotek i po tym płotku jeszcze przeciągnął Schmeisserem i przez deski widziałem jak te kule przechodziły. Na domiar tego wszystkiego, tego wieczoru, ja byłem wtedy rozprowadzającym, to znaczy chłopaków rozprowadzałem na poszczególne stanowiska, na tej placówce, na Czerwonego Krzyża. W ogródku jordanowskim, po przeciwnej stronie ulicy, za siatką, byli Niemcy. W czasie rozprowadzania musiałem wziąć brata Filipa, ze stanowiska zdjąć, bo on już tam siedział na tych gruzach dwie, trzy godziny i był drętwy kompletnie. Nie wiem, albo [Niemcy] przyuważyli z przeciwka przez lornetkę, albo oczyma, bo to dosłownie szerokość dziesięć metrów. Jak ja wycofałem brata z tego stanowiska i wsadziłem innego chłopaka, Passendorf się nazywał, to obsunęły się cegły. Jak się obsunęły cegły, to Niemcy nastawili działo. Działo, które strzela linią paraboliczną. Oni, ponieważ byli naprzeciwko tego działa, to było dwadzieścia metrów, to oni strzelali wprost. W każde okno, jak chciałeś. Jak on przyuważył takim kalibrem działa przeciwlotniczego, taki łuk, bo to przy wejściu był taki łuk do furtki, do bramy, i ten Zdzisiek Passendorf siedział obok i pilnował wejścia, żeby Niemcy nie weszli, to z niego nic nie zostało. Nic kompletnie. I ten pierwszy dzień Powstania, ten pierwszy wieczór... Zresztą nieraz, jak nie mogę spać, po nocach mi się śni. Ten pierwszy dzień tak mi dał w kość, że coś okropnego. Na domiar złego, bo na początku to była nas garstka, to nie tak, że jak oni dzisiaj podają dwadzieścia tysięcy powstańców, czterdzieści tysięcy wziętych do niewoli, piętnaście tysięcy... Na placówce na Smulikowskiego było nas, kompania była, około stu ludzi. I to niekompletna. Połowa z nich, nie chcę nic mówić, ale było więcej oficerów administracji niżeli powstańców.
Kiedy przyszła godzina dwudziesta, a był taki domek z czerwonej cegły, koło kartofliska, to przyszedł do mnie Janecki, porucznik, ten dowódca 115. plutonu i mówi: „Słuchaj, ty musisz iść do tego domku.” Jeśli odległość od Niemców była, powiedzmy, pięćdziesiąt metrów, to odległość od tego domku do Niemców była dwadzieścia pięć metrów. Jak się zameldowałem, wlazłem w ten domek parterowy, ale murowany był, to też, to, co uczyli nas to była teoria, to co się działo, to w ogóle było nie do porównania.
Wszedłem w ten domek, tam jakaś niedopita herbata, jakiś nocnik rozwalony, coś. Tam mieszkał chyba dozorca tego Związku Nauczycielstwa Polskiego. Ale jak przyszła nie godzina dwudziesta, tylko przyszła godzina dwudziesta druga, słyszę każde słowo niemieckie z drugiej strony ulicy, no to nie będę kłamał – taki mnie strach oblazł, że co innego jest zginąć we względnej walce, ty strzelasz do mnie ja strzelam do ciebie, a co innego jest w takim małym budyneczku, gdzie był pokój z kuchnią i korytarzyk, wrzucić granat i w ogóle nikt nawet o tym nie wie. Jak ja wszystko to słyszę, to naprawdę, jak nie należę do tchórzy, tak zbladłem i tak się przestraszyłem, że ja w ogóle nic nie wiedziałem, gdzie ja jestem, co ja robię. O godzinie dwunastej, bez dokładnego czasu, bo w ogóle ciemno było, noc była, tam nic nie było widać, ktoś lezie. I teraz nie wiesz czy to jakiś chłopak nasz, czy to Niemcy już zajęli placówkę. Ale słyszę, że on tak śmiało idzie i tam sobie coś pogwizduje. I krzyczy: „ << Jowisz>>! Żyjesz?!” A ja nawet nie umiałem powiedzieć, że żyję. On przyszedł, popatrzył i poszedł, bo jemu tak kazali.

  • Ale wyszedł pan z tego obronną ręką.

Obronną ręką, dlatego że tak się miało stać.

  • Kontynuacja wywiadu – prowadził Paweł Leszczyński, 16 listopada 2006 roku



  • Czy w tych pierwszych godzinach mieliście w ogóle jakiś obiekt do opanowania?

Tak. Na Czerwonego Krzyża był teatr Ateneum, później mieliśmy Związek Nauczycielstwa Polskiego, później był Alfa Laval, później dalej była elektrownia i cały ten pas nadwiślański. To nasze zgrupowanie miało, III Zgrupowanie. Ale w pierwszych godzinach i w pierwszych dniach to było utrzymanie tej pozycji przy całej ulicy Wybrzeża Kościuszkowskiego. To był budynek Związku Nauczycielstwa Polskiego i ubezpieczalni społecznej. Tam też taki bardzo interesujący punkt, gdzie można byłoby nadmienić. Jak byliśmy na Czerwonego Krzyża 24 czy 25, dosłownie okno w okno z teatrem Ateneum, to ja, osobiście, miałem dwa takie bezpośrednie zetknięcia.
Pierwsze to było to, że zastrzelili mi kolegę. On pokazał się w mieszkaniu, a chodnikiem, po drugiej stronie szedł Niemiec i strzelił mu w gardło. Nawet się nie spodziewał, bo nie było sposobu wszystkich żołnierzy ustrzec czy w parę godzin nauczyć walk ulicznych. Nie było. To było tak wszystko sporadyczne, z takim entuzjazmem, że nawet nie zdawali sobie sprawy. Drugi, taki też nieprzyjemny był moment. W bramie naszej placówki, Niemcy byli naprzeciwko, w Ateneum, i strzelali wprost. Ale bez żadnej żenady. Strzelali z kul dum-dum. Ponieważ poszedł ten meldunek do porucznika Janeckiego i jak dostałeś kulą dum-dum to nie było co z człowieka zbierać. Wyrywało. Nie to, że robił dziurę i przelatywał pocisk czy zostawał. Wyrywało. I tam też, w taki sposób, został zabity jeden z oficerów, „Śliwa”, bodajże. Staraliśmy się utrzymać w jakiejś formie, takiej, nie chcę użyć słowa tajemnicy wojskowej, ale to by odstraszało.
Co innego jak się strzela w takiej formie „ja ciebie, a ty mnie”, a co innego, jak się przyczai zza węgła i z takiej dum-dum wali. Ale jak żeśmy poradzili. Jak zabili nam drugiego człowieka, to porucznik Janecki przyczaił się w taki sposób, że po jednej stronie był to atak pozorowany składający się z dwóch, trzech żołnierzy naszych, a on uzbrojony, ale w dobrą broń, w granaty, ale angielskie, nie filipinki, nie krzyczące, nie rażące, tylko takie ostre granaty, ze zrzutów w okresie okupacji. I miał dobry pistolet, colta. Może nie rozrywał, ale jak dostałeś pocisk to... On obszedł tych paru żołnierzy od zachodu, z tyłu. I tutaj jak myśmy pozorowali ten atak na front, tak szedł front, od podwórka zaszedł. I te ostrzały z kul dum-dum skończyły się. Niemcy prawdopodobnie wyciągnęli wniosek z tego. Może też nieświadomie dowództwo wiedziało, może umyślnie. Ale to było przypłacone co najmniej dwoma zabitymi. Nadal zostaliśmy w tej placówce, ale to były już takie potyczki. Jak chłopak został ranny, to wiedzieliśmy, że on będzie jeszcze żył.
Tam był jednocześnie taki budyneczek, gdzie mieszkał dozorca tego obiektu ubezpieczalni społecznej i Związku Nauczycielstwa Polskiego. I mnie przypadło w pierwszą noc... ale bałem się. Rzadko się boję, ale balem się. Całą noc, jeden jedyny, uzbrojony tylko w broń krótką miałem pilnować tego ataku z ulicy, gdzie byli Niemcy, po przeciwnej stronie. Postawili mnie w nocy. Mimo, że miałem dziewiętnaście lat, to się bałem. Jeden jedyny, wiedziałem, że Niemcy w każdej chwili mogą przyjść. Gdzieś około północy słyszę, że ktoś idzie. Szedł, na szczęście nie Niemiec, szedł z Wybrzeża Kościuszkowskiego, bo tam dosłownie było parę... ale nasz kolega zapytać się, czy ja żyję. Jak się odezwałem, to on nawet do mnie nie przychodził, tylko też był w strachu. Wrócił się, ja zostałem do rana. Tyle było w tym pierwszym dniu Powstania.
Później to żeśmy mieli takie wypady. Może taki najbardziej charakterystyczny dla mnie, osobiście, to był wypad na ulicę Karową, gdzie była klinika położnicza. Znowu Niemcy byli w klinice, a myśmy po drugiej stronie ulicy byli. I tam porucznik Janecki dostał rozkaz zasilić IV Zgrupowanie i VIII Zgrupowanie. I myśmy tam doszli ze swoją drużyną, plutonem. Droga była trudna, bo szło się pod ostrzałem, ale buty mieliśmy okręcone szmatami, żeby nie robić hałasu. Były po drodze trupy. Co zostało najbardziej w pamięci to to, że jeden z „kotów” wyżywał się na tych trupach i on nas zdradził, bo obsunęły się cegły i wystąpiły jakieś... ujawniliśmy się. I Niemcy nas tam wtedy popędzili. Ale tuż przed samą Karową Niemcy przeszli na druga stronę, gdzie był Zakład Oczyszczania Miasta. Tam był żywopłot i Niemcy byli ukryci w tym żywopłocie. Jak myśmy doszli już prawie do tego żywopłotu to żeśmy ich zaatakowali. A oni nie wiedzieli, z której strony ten atak jest. Czy od strony Wisły, czy od strony uniwersytetu, od Karowej. I wpakowali nam się, dosłownie, z odległości dwudziestu metrów, jak to się mówi po wojskowemu, na same lufy. Zrobiliśmy tam porządek, ale i myśmy dostali wtedy wciry, bo atak, który się zbliżał do Karowej był przez Filipa i przez porucznika Janeckiego rozpoznany, że oni działają co najmniej trzema drużynami i to uzbrojonymi po zęby. Tak byli blisko, że niektórzy chłopcy odrzucali ich granaty. To ile tam było? Dwadzieścia metrów? Jak ten granat turlał się i on zdążył chwycić jeszcze za rączkę, to proszę sobie wyobrazić, jakiego on miał pietra, żeby to odrzucić. Naszych filipinek się nie bali Niemcy. W pierwszej chwili tak, a później wiedzieli, że to jest „lipa” taka powstańcza, że to robi dużo hałasu, że to taka...

  • Petarda bardziej?

Tak. Głośne to było. Dokąd się nie przyzwyczaili, to było wszystko w porządku, a później ignorowali nas. I tu, co mnie bezpośrednio dotyczy, co właśnie chciałem nadmienić, to była historia ze mną. Zabili nam chłopaka po drugiej stronie. Pseudonim jego był „Gruby” nie-„Gruby”, coś takiego. I taka starsza pani, tak zatytułowałem swój felieton, spotkała, a raczej porucznik Janecki doszedł do niej i życzył sobie, żeby ona doprowadziła (bo ona mieszkała tam, czy to była dozorczyni, nieważne) porucznika Janeckiego do mojego stanowiska. I on, idąc trzy kroki z tyłu, ta kobiecina doszła do mnie, zdejmuje mi hełm z głowy i kładzie na moją głowę Matkę Boską nieustającej pomocy – taka maluteńka. Jedna, jedyna pamiątka, której nie oddałem do Muzeum Powstania, tylko zatrzymałem u siebie, bo uważam, że to relikwia jakaś. Ona, kładąc mi to na głowę, kładąc na ten obrazek hełm – dostaję kulę, w mój hełm. Kula się omyka rykoszetem i ją rani. To Janecki ją trochę wyciągnął, później zrobili opatrunek, ale ta kula była przeznaczona dla mnie. Gdyby ona nie nałożyła mi tego hełmu z powrotem, a ja byłem zmęczony, zziajany. Dlatego, jak ona zobaczyła takiego żyjącego jeszcze trupa, to chciała mnie, po prostu, może jeszcze pobłogosławić. I to były momenty takie, które bez notatek można opowiadać ze szczególikami, ale na to nie ma czasu. [...]

  • Wolałbym, żeby pan opowiadał dalej.

Moment krytyczny, względnie krytyczny, to można zrobić taką uwagę, że na Tamce była szkoła i w tej szkole, na dziedzińcu, dowództwo zwołało zbiórkę chłopaków swoich. Może dwóch, może trzech plutonów. Tak, jak wiadomo, w każdym wojsku są tacy czy inni donosiciele, czy gołębiarze, tak zwani, czy szpiedzy. I jak było tych kilkudziesięciu chłopaków na boisku, jak Niemcy przyłożyli granatnikami, to pan sobie wyobraża co zostało. Ale tu ten moment krytyczny. Kto zwołuje na czystym polu, na placu, na boisku, w odległości stu metrów od pozycji niemieckiej, od ogrodu jordanowskiego. Jak przyłożyli, to nie ma co.

  • W tym zgrupowaniu walczyli oficerowie przedwojenni zawodowi?

Nie, to byli z rezerwy, ale z 1939 roku. To, co powiedziałem w tej chwili dotyczyło VIII Zgrupowania, to nie było moje zgrupowanie. A jeśli chodzi o moje zgrupowanie: do dzisiejszego dnia, i tu mogę śmiało powiedzieć o tej krytyce, o którą pan się upomina. Nasza placówka była między mostem Poniatowskiego, później mostem przejazdowym, kolejowym na Solcu, aż do mostu Kierbedzia. Na Kierbedzia to myśmy tam się daleko nie posuwali. I pociąg pancerny, który krążył między Pragą a Powiślem, a nawet i dalej, bo on jechał przez Śródmieście aż tutaj, na stary Dworzec Główny, robił takie spustoszenie, że nosa nie pokazałeś ani na Solcu, ani na Czerwonego Krzyża. Jak nas tak parę razy dobrze ostrzelał i były skutki tego, zebrałem trzech czterech chłopaków i z takim raportem, rozkazem, zgłosiliśmy się na ochotnika, żeby wysadzić ten most kolejowy przy Solcu, na tyłach Ateneum.
On stoi do dzisiejszego dnia. Ten rozkaz do dzisiejszego dnia nie doszedł. Co ciekawe, nie wiem z jakich powodów. Bo w tego porucznika Janeckiego wierzę, że on dalej ten raport posłał. Natomiast odwrót do dzisiejszego dnia... I żaden z dotychczasowych znajomych, nieznajomych nie powiedział dlaczego. Oni woleli na Tamce wybudować parkan taki ze sztachet, z desek i tu można było przechodzić na drugą stronę. Natomiast nikt się nie zgodził, mieliśmy i chętnych, bo gdybyśmy zrealizowali wysadzenie...
  • W tym zgrupowaniu walczyli oficerowie przedwojenni zawodowi?

Nie, to byli z rezerwy, ale z 1939 roku. To, co powiedziałem w tej chwili dotyczyło VIII Zgrupowania, to nie było moje zgrupowanie. A jeśli chodzi o moje zgrupowanie: do dzisiejszego dnia, i tu mogę śmiało powiedzieć o tej krytyce, o którą pan się upomina. Nasza placówka była między mostem Poniatowskiego, później mostem przejazdowym, kolejowym na Solcu, aż do mostu Kierbedzia. Na Kierbedzia to myśmy tam się daleko nie posuwali. I pociąg pancerny, który krążył między Pragą a Powiślem, a nawet i dalej, bo on jechał przez Śródmieście aż tutaj, na stary Dworzec Główny, robił takie spustoszenie, że nosa nie pokazałeś ani na Solcu, ani na Czerwonego Krzyża. Jak nas tak parę razy dobrze ostrzelał i były skutki tego, zebrałem trzech czterech chłopaków i z takim raportem, rozkazem, zgłosiliśmy się na ochotnika, żeby wysadzić ten most kolejowy przy Solcu, na tyłach Ateneum.
On stoi do dzisiejszego dnia. Ten rozkaz do dzisiejszego dnia nie doszedł. Co ciekawe, nie wiem z jakich powodów. Bo w tego porucznika Janeckiego wierzę, że on dalej ten raport posłał. Natomiast odwrót do dzisiejszego dnia... I żaden z dotychczasowych znajomych, nieznajomych nie powiedział dlaczego. Oni woleli na Tamce wybudować parkan taki ze sztachet, z desek i tu można było przechodzić na drugą stronę. Natomiast nikt się nie zgodził, mieliśmy i chętnych, bo gdybyśmy zrealizowali wysadzenie...

  • Ale chodziło o utrzymanie mostu dla Rosjan.

No, to pan powiedział. W dalekiej, dużej polityce to było umożliwienie wycofywania się wojsk niemieckich ze strony wschodniej, albo utrzymanie dla ruskich.

  • To była pierwsza połowa sierpnia?

Tak. Cały czas działo się to na Powiślu. Jak Niemcy już opanowali, bo muszę powiedzieć jacy Niemcy byli. Oni mieli złe rozeznanie o naszych siłach, o naszych możliwościach. Gdyby to było dobre rozeznanie, to oni by nas w ciągu dwóch dni [pobili]. Nie powinno nic zostać. I myśmy się tam przekotłowali miesiąc czasu prawie, na tym Powiślu. Aż Stare Miasto padło i oni od mostu Kierbedzia zaczęli nas atakować, bo bali się, że ta resztówka Starego Miasta nas zasili. I rzeczywiście zasiliła. I oni zaczęli atakować, a myśmy nie mogli się już obronić i zaczęliśmy się wycofywać. Zaczęliśmy się wycofywać Tamką w górę. Jak klasztor po lewej stronie jest, tak w kierunku Pierackiego nasze oddziały poszły. Zatrzymaliśmy się dopiero, ja osobiście na tym murze klasztornym, tam, gdzie jest dzisiaj Związek Dziennikarzy, ten pałacyk . Tam żeśmy wycofali się, na tym murze. Też było niedopatrzenie. Nie mogłem znaleźć w czasie wycofywania żadnego naszego oficera. I Niemcy posłali tam tak zwane „krowy”, „ryczące szafy”. Tam był szpital. I do dzisiejszego dnia widzę, jak ci ludzie, płonący, w fartuchach, nie w fartuchach, ci ranni skaczą przez okna a oni walą z tych „krów”. To było jedno takie wrażenie. Jak pana ktoś kiedyś spotka i zapyta się o ulicę Pierackiego, to niech pan powie, że ja wiem, ale nie powiem.

  • Dzisiejsza Freta? Pierackiego to wtedy, jak zamordowali ministra Pierackiego, przemianowali.

Zgoda, tylko od strony klasztoru, ale ten mur taki na tyłach. I tam szła drużyna wycofującego się wojska niemieckiego z Powiśla. I ja nie mogłem zebrać kilku mądrych akowców, żeby otworzyć ogień. A na dole była wyrąbana dziura. I oni szli przez ten placyk, przez te badyle, warzywa tych sióstr, pod most Poniatowskiego i do siebie do BGK. Gdyby był jakiś oficer, z przyzwoitego zdarzenia, gdyby był chociaż jakiś karabin, ale taki względnie maszynowy. Bo ich tam było, jak ich naliczyłem, jedenastu. Jakby stanął w tej luce przebitej to by tam zrobił z nimi porządek. To każdy albo ze strachu, albo tym wielkim podnieceniem wycofywania się… Po prostu strzelali.

  • Czyli ten odwrót nie był tak bardzo zorganizowany?

Nie był.

  • Każdy na własną rękę?

No, pluton 115. był zorganizowany. Natomiast tam były inne jeszcze plutony z Powiśla i to było trudne, bo szli Tamką w górę, zatrzymywali się przy szkole muzycznej, na górze, później drugi był odwrót w stronę Czerniakowa. Tam były czołgi niemieckie, był duży ostrzał tego dziedzińca. Źle to wyglądało.

  • Proszę powiedzieć jak wyglądały te natarcia niemieckie? Jakimi siłami atakowali? To były plutony pojedyncze? Bo pan mówi o drużynach.

Drużyny to były na Karowej. Tam, gdzie porucznik Janecki z Filipem, moim bratem, zrobili rozeznanie. Zaszli ich od strony, tam gdzie ten wielki budynek kiedyś stał, tam była ubezpieczalnia społeczna, tuż przy samym, prawie, moście Kierbedzia. I od strony uniwersytetu to III Zgrupowanie, robiło rozeznanie. Tam były takie budynki jeszcze, palące się małe szopy, drewniaki mieszkalne. I to pozwoliło określić siłę natarcia Niemców na Zakład Oczyszczania Miasta, gdzie nasz pluton miał miejsce. Jak nas popędzili z Powiśla to była większa siła, bo Tamką gnali już cywili przed czołgami, tu już musiała być ich obstawa. Trudno mi dzisiaj powiedzieć, ale tam, na mój nos, brały udział najmniej dwie, trzy kompanie. Plus czołgi. Plus granatniki, które wyprzedzały ich. I myśmy się wtedy wycofywali Czerwonego Krzyża do Tamki, w górę. Niemcy mieli fantastyczne uzbrojenie przeciwko nam. To, co zastaliśmy w elektrowni, te resztki broni świadczyły o tym, że oni i Schmeissery mieli, i granaty, i te granaty i broń krótką. Dobrze byli uzbrojeni.

  • Mówił pan na początku, że pan stracił broń. A jak później zostaliście dozbrojeni, w jakich okolicznościach?

Ta broń była użyta w pierwszych godzinach. Jak chłopcy się wycofali, musieli się wycofać, bo to i zmęczenie i pora, to z powrotem odzyskałem Brena swojego. Trzy razy mi zabierali tego Brena, bo nie mogłem, tych wszystkich akcji obrobić tym Brenem. I oddali mi tę broń. Później miałem Schmeissera, przy rozpoznaniu na Uniwersytet już miałem Schmeissera, bo już nie trzeba było broni maszynowej, wystarczył pistolet maszynowy Schmeisser. Parę razy mi zabierali i parę razy mi oddawali, bo byłem przywiązany do tego. A tak na marginesie znowuż na Górskiego, jak żeśmy się już wycofali od tych zakonnic, od tego szpitala, to żeśmy się zatrzymali na Górskiego, przy poczcie głównej, której żeśmy potem bronili, przy Prudentialu, na Placu Napoleona. I na Górskiego 2 była szkoła. Ja niby, wydawało mi się, że jestem już ostrzelany, i teoretycznie i praktycznie. Jak robiłem barykadę sobie w oknie, na pierwszym piętrze, tak musiałem zostawić otwór naprzeciwko. I zrobiłem taki otwór z jednej cegły. Dosłownie, z jednej cegły. Ale nie przewidziałem, że Niemcy są też sprytni. Jak siedziałem w oknie i układałem te cegły, tak jeden z tych oberwańców wlazł na drzewo, po przeciwnej stronie Górskiego, to jest znowu dziesięć metrów i przycelował mi w moją strzelnicę. A ja byłem z tym Brenem. I to był mój posterunek, tak sobie ułożyłem obronę tego budynku. Jak mnie przycelował, tak jest taki podajnik w Brenie, który się odciąga do pierwszego strzału. I ten podajnik jego kulą został utrącony, strzelony. Jak już byłem przymierzony, to został kulą obcięty. Jego ten pocisk po prostu zniekształcił. Rezultat – tu miałem ranę, ale nie trafił mnie w płuco, bo to było tak, że lewą stronę miałem zasłoniętą. A on był dosłownie, proszę sobie wyobrazić jaki był sprytny, ale musiał przez lupę mnie widzieć. Bo przez taki mały otwór strzelić i trafić, to nie jest tak wcale łatwo w czasie jakiejś akcji. Rezultat był prosty.
Musiałem się wycofać, dać do rusznikarza ten ręczny karabin maszynowy. Zaczym oni, nie mieli części, to kawał drutu, takiego „fest” włożyli i on działał jeszcze, bo chodziło tylko o dociągnięcie pierwszego strzału. Parę godzin miałem wolnego, bo i ręka ranna. To był jeden taki wyczyn. A jak już jesteśmy przy Placu Napoleona, to też tutaj mam, w tych notatkach, po odbiciu, po walkach poczty głównej na Placu Napoleona, ale to było już we wrześniu, już po wycofaniu się, naturalnie, z Powiśla, chciałem być (przepraszam za wyrażenie) wielkim bohaterem.
Jak mnie postawili na Placu Napoleona, na tym tarasie, jak się wchodzi, z karabinem maszynowym, to bombardowanie było Messerschmittów. Oni bombardowali pocztę, teren, Świętokrzyską i ja chciałem tym karabinem zestrzelić tego Messerschmitta. Też, nie chcę powiedzieć o sobie, że głupol byłem, no, ale chciałem. Chciałem. Jak on zrobił takie koło od Świętokrzyskiej, nakręcił się na ten Prudential, to posłałem mu serię i widziałem, jak te kule iskry dawały od kadłuba. Ale on się tym nie [przejął], bo to był kaliber, naboje były zwykłe, nie były przeciwpancerne czy coś.
A propos przeciwpancernych zrzutów to też jest nowy temat. Proszę sobie wyobrazić, że jak ten Messerschmitt zaokrąglił Plac Napoleona, jak mnie przyłożył pigułę lotniczą, tak z Leszkiem „Czarnym” żeśmy się zawalili. Zawalili w ten taras i znaleźli się w takiej półpiwnicy niemalże przysypani. To było gdzieś koło godziny dziesiątej. Koło godziny czternastej żeśmy się jakoś odgrzebali, na ścianie widzieli krzyż i „ś.p.” mój pseudonim i pseudonim kolegi. Zdębiałem. On osiwiał przez te trzy, cztery godziny. Miał takie pasmo siwych włosów. Ale natarcie szło wzdłuż Świętokrzyskiej, od Mazowieckiej, w stronę Marszałkowskiej.
Po południu, gdzieś koło godziny piętnastej, szesnastej, oni zrobili natarcie. Wcześniej czy później musiałem opuścić to stanowisko. Proszę sobie wyobrazić, tutaj nie chciałbym nikogo dotykać, ale... Mój brat rodzony był w innej drużynie. Ich drużyna się wycofywała. On został ranny w nogę. Już nikogo nie było, ja tylko z Brenem i z tym kolegą. I słyszę wielkie krzyki. Zajrzałem do jednej bramy – nic. Zajrzałem do drugiej, a on był owinięty w kilim taki i po prostu czekał, aż go któryś Niemiec tam dobije. Ja z tym Leszkiem „Czarnym” byłem ostatnim człowiekiem, który wycofywał się z tego. Jak odwinęliśmy go, to rana [w nodze], „to zanieś go.” Oddałem tego Brena znowuż koledze drugiemu i z tym Leszkiem, na takim złamanym krzesełku żeśmy go doprowadzili tam, gdzie jest filharmonia. I tam naokoło do [ulicy] Zgoda żeśmy doszli.
Tutaj jest jakaś uwaga, nie chcę użyć słowa pretensja, ale kto zostawia chłopaka rannego na pożarcie wilkom? Nie chcę mówić po imieniu, gdzie, co, bo jeszcze niektórzy żyją i będą mieli pretensje. Ale to były przykre chwile, z tą różnicą, [że to był] taki moment „poetycki”. Jak żeśmy przechodzili przez te dziury, to krew leciała tak, że nie mogłeś przejść. To taka dziewczyna, może dwanaście, trzynaście lat (bo to nie ma, że dzisiaj jest ulica, przejdziesz sobie bramą) mówi: „Proszę panów, ja panów wyprowadzę.” Prawdopodobnie, może się bała, bo reszta tych cywili była w sieni, w piwnicy, może się bali następowania Niemców, że ona nas przeprowadzi. I przeprowadziła nas przez jeden wycinek, w taką dziurę.
Jak żeśmy się znaleźli przy filharmonii, to chciałem jej podziękować. Mówię: „Jak pani podziękować? Ja mam pięćset złotych. Chce pani pięćset złotych?” Na tym pięćset złotych krwią odcisnąłem palec i dałem. A kolega mówi: „A co ja mam pani dać?” No, taka była chwila poetycka, jak ja to mówię. A ona mówi: „Niech pan mi da kosmyk tych białych włosów.” I on wziął, wyrwał kosmyk białych włosów i dał. Dziewczyna była uratowana, myśmy byli w siódmym niebie. I naokoło żeśmy doszli do Zgoda 4, bo tam był punkt sanitarny i reszta. To były takie bardzo też pamiętliwe chwile.
Co jeszcze można z tych walk opowiedzieć? Tu można tylko nadmienić, że nasz pluton nie był osamotniony. Brał udział w tym natarciu na Plac Napoleona i VIII Zgrupowanie i resztki z uniwersytetu, to była jedna z ostatnich, takich większych potyczek na Placu Napoleona. Później dostałem też taki rozkaz wejścia na strych, na dach właściwie, zobaczyć co się dzieje wokół nas. Jak wszedłem na ten dach, jak mnie Niemiec przyuważył od strony Powiśla, jak skierował pocisk artyleryjski... Ten pocisk artyleryjski uderzył na szczęście w jakieś żelazo, jakiś pręt żelazny, strop jakiś. W każdym razie stojący taki strop. I on tam się rozerwał i szrapnel wlazł mi w plecy, w prawa łopatkę. Noo, to już wszystko wiedziałem. Jak on siedzi nawet pół kilometra stąd i przez swoje lupy widzi, to nadał namiary i mnie stamtąd wykurzyli. To też taki moment pamiętliwy.

  • Czy trafił pan do szpitala?

Nie. To zaświadczenie, co tutaj jest, to zszedłem, na drugi dzień poszedłem do lekarza, dali mi opatrunek. Ale to wszystko to takie... Z jednej strony byłem zadowolony, że miałeś jeden dzień odpoczynku, bo nie byłem chory, ranny, ale to wszystko w takim bałaganie niesamowitym.

  • Nie miał zatem pan czasu na odpoczynek?

Nie. Tam nie było tak, że jest starszy strzelec, kapral, porucznik, tobie podlega to, tobie... Nie chcę użyć brzydkiego słowa, ale to aż się prosi. A niemniej jednak bezpośrednim takim dowódcą to był porucznik Janecki. Janecki, który miał dobrze poukładane w głowie, tak bym to powiedział, on wiedział, gdzie można posłać, gdzie już nie wróci ten chłopak, a gdzie można posłać tylko na postrach, czy na rozeznanie. To był dobry dowódca. Ale, niestety, już nie żyje. Też starszy człowiek był. Co jeszcze?
Humor taki. Humor, jak humor. Na Górskiego 2 był nasz pluton, ale pokazały się wszy. Mieszkaliśmy w takim zbombardowanym mieszkaniu. Bród, smród, nie ma ani co jeść, ani co pić, nie ma się gdzie umyć. I chłopaki przynieśli parę skrzynek od Pakulskiego, wina. Janecki mówi: „Pić wam nie wolno. Ty będziesz pilnował. Jak który...” Aha, i to wino wleli do wanny. Kto już miał brudne łapy, to... ale chlupnąć, to tam chlupnął. Jak usłyszysz „chlup”, że ktoś bierze łyk, to bagnetem... I rzeczywiście, było paru takich chętnych, że chlupnęli sobie, mimo że nie było... Ale mówię: „No tak, to nic dobrego nie wróży.” No to po moim meldunku, że się pokazały wszy dostałem, nie pamiętam – dwa litry, półtora litra spirytusu. I było polecenie: każdy, który ma wszy dać mu setkę wódki. Po prostu baliśmy się, żeby tyfus, nie tyfus... Ale to już było pod koniec, to już było bardzo źle.

  • Proszę powiedzieć, w jakich okolicznościach pan spotkał pułkownika „Montera”?

Przypadła mi rola być na posterunku na zapleczu cukierni, na Nowym Świecie, Bliklego. Tam żeśmy się usadowili z kolegą i oczekiwaliśmy natarcia ze strony niemieckiej, z drugiej strony Nowego Światu. Tam byliśmy od popołudnia.
Rosjanie postanowili nam zrobić zrzuty. Zrzucali nam, pomijając to, że zrzucali nam broń przeciwpancerną, rusznice takie długie, ale zrzucali to bez spadochronów. Jak to upadło, to porucznik Janecki nawet nie mógł z tego doświadczalnie strzelać, bo lufy się krzywiły. No ile, ze stu metrów jak zrzucisz broń to ona musi ulec... To była taka pomoc! Albo zrzucali nam amunicję. Ale amunicja z pepesz nie nadawała się do niemieckich Schmeisserów. Też nic nie było. Żeśmy byli tacy sfrustrowani, głodni. W pewnej chwili - szum. „Monter” miał swoją straż przyboczną, zameldowaliśmy to Janeckiemu, że coś się dzieje. Janecki zebrał dwóch, trzech ludzi poza nami.
Żeśmy [byli] na Nowym Świecie, na wysokości tej ulicy Chmielnej. Ktoś się zameldował, z jakichś żołnierzy, że jest z obstawy pułkownika „Montera”. A on przechodził Nowym Światem, muszę się przyznać, że dosyć odważnie. Bo myśmy byli za budynkami, z tyłu budynków Nowego Światu a on szedł chodnikiem, też po lewej stronie. Po prawej stronie były posterunki niemieckie, a on ze swoimi ludźmi... No, ale to były gruzy, więc on od jednego do drugiego jakiegoś spalonego domu przeskakiwał. Porucznik złożył mu meldunek, z jakiej kompanii, z czego jest. Rozmowa trwała pół minuty. Myśmy nie uczestniczyli w tej rozmowie, bo musieliśmy siedzieć tam za gruzami. Ale tu trzeba przypisać ten duży plus, że mało było takich oficerów, którzy wizytowali, którzy obchodzili stanowiska bojowe, posterunki bojowe. I to się pamięta, ten moment się pamięta.
Po przejściu pułkownika, a szedł od Alej w kierunku Świętokrzyskiej, dalej żeśmy oczekiwali tych zrzutów. No, latały później kukuruźniki, zrzucali nam, na przykład, może trzydzieści pięć, może pięćdziesiąt kilo jedzenia. Co to za jedzenie: był owies gnieciony z konserwą suchą. Taki gnieciony, na prasie jakiejś. To jak uderzył taki worek o ziemię, to się rozwalił. Myśmy później zbierali to garstkami, znosili do swojej kompanii, do swojego plutonu. Najbardziej śmieszne było, że będąc tam, na tym posterunku, byliśmy głodni. Ale co tu robić? No, nie ma. Gruzy, nic nie masz. I przelatywał kot. Czarny taki, pstry kot. Mówię: „Masz kota!” On strzelił do tego kota. Ale z jedzeniem to było naprawdę źle. Poza jęczmieniem od Haberbuscha, gdzie nieraz nosiliśmy, czy od sióstr Elżbietanek z zakonu na Tamce, to w drugiej połowie Powstania naprawdę było źle.
Nie wiem jak tam było za linią frontu, począwszy od Marszałkowskiej, po bokach, ale na pozycjach było naprawdę źle. Pierwsze, że nie było z czego, drugie, że nie było gdzie, bo ugotować nawet jakiejś „plujki” czy „parzyzupy” to nie było tak łatwo. Tak, że z tym było gorzej. Ja, pół żartem pół serio, mogę powiedzieć o tym kocie, do którego żeśmy strzelali, a on żył i dalej szedł. Dopiero kolega musiał innej broni użyć, żeby ugotować go (naturalnie bez skóry) w winie i te udka to były naprawdę do jedzenia tak, jak w wodzie. No, kołować, to nam się trochę kołowało. Z głodu nam się kołowało, a nie z tego wina. Były takie momenty, że rzeczywiście, była taka peżetka, pomoc żołnierza, gdzie jak człowiek zobaczył jakąś kluskę z kartoflem, to się pytał ile tego jest, a nie skąd to jest. Ale to już są takie rzeczy, gdzie można pominąć.

  • Proszę powiedzieć jak wyglądała kapitulacja i jak państwo przyjęliście sam fakt kapitulacji?

Sam fakt był zły.

  • Był zaskoczeniem?

Może zaskoczeniem nie, bo parę dni przed tym się mówiło. Sami żeśmy nie to, że pragnęli, ale, na przykład, jakieś cztery, pięć dni przed kapitulacją, to też mi do łba coś strzeliło i z tymi kolegami z Szarych Szeregów, później z naszego plutonu, tam zebrało się pewnie trzech, czterech, pięciu, chcieliśmy uzyskać względną zgodę przepłynięcia Wisły na druga stronę. Na szczęście Janecki nam realia pewne powiedział, pokazał i żeśmy zostali. Ale byli tacy, którzy przepływali Wisłę. Byli tacy, którzy popełniali samobójstwa. Rozkaz był jeszcze taki, że ten, kto chce się zdemobilizować, to nie będzie uważany jako dezerter, tylko niech się przebierze w cywilne ubrania i się ukryje gdzieś poza Warszawą. Taki rozkaz oficjalnie żeśmy dostali. […] Z kompanii, to ze stu pięćdziesięciu chłopaków poszło do niewoli. Resztę się trochę rozlazło...

  • A gdzie was zastała kapitulacja?

Na Placu Napoleona, na Zgoda. Tam właśnie. Tam żeśmy kapitulowali. Ustawili nas... A przed tym jeszcze mianowali na 36. Pułk Legii Akademickiej. Ustawili nas pułkami i w szyku zwartym, z bronią, co Niemcom bardzo imponowało. Składaliśmy broń na placu Narutowicza, w „Bratniaku”, i stamtąd żeśmy szli do Ożarowa na piechotę.
Ja bałem się pewnych konsekwencji, z innych jeszcze względów, i podałem się za sanitariusza w Ożarowie. Obowiązek sanitariusza był taki, żeby zadbać jakoś o czystość. Niemcy nam dali trochę jedzenia. Ale najbardziej humorystyczne było to, że każdą kompanię, a może każde zgrupowanie, Niemcy władowali do basenów, w których farbowali kable. I nam przypadł basen koloru zielonego. [Inne] zgrupowanie do drugiego basenu, gdzie przypadł im kolor czerwony. Proszę sobie wyobrazić kilkuset chłopaków. W taki basen trzeba było wejść, położyć się, bo oni tam nas nocowali pewnie ze dwa dni. To [wyglądaliśmy jak] te zielone małpy, jak na drugi, trzeci dzień zaczęli nas ładować do węglarek, do zakrytych, z których, nota bene, trudno było wszystkich policzyć i tam nas wywieźli do Westfalii.
Ale przed tym przynajmniej dali nam już wtedy kawałek chleba. Jaki ten chleb był, taki był i rola takiego sanitariusza to była taka, żeby to jakoś w sposób higieniczny dotarło do naszych kolegów. W życiu nie miałem do czynienia ani z białym fartuchem ani z krwią za wyjątkiem... Muszę się wrócić – ten worek z owsem, który spadł, zgniótł chłopakowi nogę. To było dla mnie straszne przeżycie, jeśli ja musiałem tę nogę amputować. Pan sobie nie wyobraża... zwykłymi nożyczkami ścięgna obcinać, no bo co ja z nimi miałem zrobić? W każdym razie czy tak, czy siak, to rola takiego sanitariusza była bojowa. Tak się bałem krwi (i do dzisiejszego dnia wolę co innego zrobić aniżeli)...
A jeszcze w czasie transportu, to gdzieś zatrzymał się pociąg, to były te baseny przeciwpożarowe na stacjach niemieckich, to jak otworzyli wagony, to towarzycho się rzuciło na te baseny, piło te zapaćkane... a to później czerwonka, a to później tyfus, a to z takiego transportu to następne jechaliśmy pewnie z pięć, sześć dni do tej Westfalii. To nie wszyscy wsiadali, bo część zostawała. Oni nas kąpali jeszcze w takich beczkach z chlorem, gdzie trzeba było wejść po szyję, umoczyć się, a wtedy już były przymrozki. I z powrotem do tych wagonów i wieźli.
Przywieźli nas do Fallingbostel. W Fallingbostel spotkaliśmy się z bardzo nieprzychylnym [przyjęciem]. Bo niektórzy Niemcy byli, nie chcę powiedzieć łagodni, ale rozumieli, czy tolerowali nas. Ale byli tacy, co kamieniami w nas rzucali, pluli, że „polscy bandyci”. I w taki sposób dotarliśmy do tego dużego obozu, który liczył sobie ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Z tego obozu wysyłali nas do Dorsten, koło Dusseldorfu. Tam, w obozie takim karnym (gdzie napisali nie Kriegsgefangen, ale tam jeszcze jakiś przymiotnik był) pracowałem, ale również z Czerwonym Krzyżem, w wyrzutni torped z łodzi podwodnych. I zawsze miałem łatwiej, bo już nie siedziałem w piwnicach zgniłych, w gnojówce, bo jak spuścili wodę z górnego to wszystko leciało, a rzucili nam tylko snopek słomy i trzeba było tam spać.
W każdym bądź razie tu aż się prosi powiedzieć o tej Wigilii, bo to może się dla młodzieży kiedyś przydać. Jak żeśmy wylądowali w Dusseldorfie, z Dusseldorfu wysłali nas do Dorsten, z Dorsten do Schwitzke’go. Firma Schwitzke taka była, wyrzutni torped. I to były ciężkie warunki. Postanowiłem uciec stamtąd. A przed ucieczką to jeszcze mieliśmy parę takich spotkań z gestapo, jeszcze tam Niemcy byli z Wehrmachtu, którzy selekcjonowali. Dosyć miałem tego wszystkiego [to] było nie do wytrzymania. Tak, jak twardy byłem na te ich wyczyny, tak w takiej piwnicy jak ten pokój siedziało nas z dziesięciu. Był jeden tylko kran, z taką umywalnią. I zbliżało się Boże Narodzenie. To chłopaki byli dziewiętnaście, osiemnaście, siedemnaście, dwadzieścia lat najstarszy. Ckniło nam się, po prostu. Zaczęliśmy tęsknić, wspominać, kląć. O jedzeniu nie ma mowy. „Ciotka” UNRRA nam przysyłała, ale Niemcy bagnetem dziurawili konserwy tak, że długo nie można było przetrzymywać. I postanowiłem uciekać stamtąd z kolegą, z Leszkiem „Czarnym”. Ten, co dał [dziewczynie] kosmyk siwych włosów.
Ale przed tym jeszcze zrobić trzeba Boże Narodzenie. Wypiliśmy sobie denaturatu po takim kieliszku, który ukradłem przy czyszczeniu torped z łodzi podwodnych i zaczęliśmy, to było pod tytułem: „Niedokończona kolęda”. Taki był tytuł mój. Tak się nam ckniło „No, chłopaki chodźcie, zaśpiewamy kolędę.” To tak, jak wszyscy mogli, tak śpiewali. Ale żeśmy tej „Niedokończonej kolędy”, niestety, nie mogli [śpiewać]. Wszystko tak płakało jak bóbr. No i ciężko było nam. To pierwsze Boże Narodzenie było naprawdę, z punktu widzenia takiego bohaterstwa narodowego... Ale to mnie zmusiło do ucieczki. Mieliśmy taki kibel wielki, gdzie odpadki, trzeba było się załatwić, w tej piwnicy. Wachman stał na zewnątrz i myśmy mieli obowiązek, codziennie o szóstej rano, wynieść taki kibel. Ja wlazłem w ten kibel, zostałem przykryty liśćmi od gromyzy, takiej naszej kapusty. Dwóch chłopaków stoi i Niemcy pozwolili wynieść ten kibel do bramy, bo tam przyjeżdżał wóz oczyszczania. Jeden, później kolega przyszedł z drugim kiblem i żeśmy z tej Arbeitskommando uciekli. Z tej piwnicy, z tej gnojówki. Ja już nie mówię o innych wypadkach chorób, ale to naprawdę nie ma czasu na to. Wyszliśmy do stacji.
  • Brudni byliście, jak rozumiem?

Ach! Zaśmierdziali. Brudni, głodni. Ale jak przychodzisz na stację kolejową i prosisz dwa bilety i płacisz markami, to ona się nawet nie patrzy. On miał francuski taki płaszcz, zielony. O tym płaszczu od Czerwonego Krzyża, to znowu nowa tragedia jest, nowy temat. Ja byłem w tym płaszczu wojskowym, zielonym. Naszyłem sobie tutaj, na tych pagonkach „SS” jako Szare Szeregi, czerwony krzyż na rękę, walizeczka taka była i „Dwa bilety do Dusseldorfu.” Żeśmy wzięli kupili te bilety, przyjechał pociąg, weszliśmy w pociąg. Przed tym taka Feldpolizei przeszła się po dworcu, ale on widzi, że tu jest Czerwony Krzyż, kolega wyglądał na Francuza, krótki płaszczyk, kędzierowate, czarne włosy, gardło okręcone jakimś bandażem i ja go mam, teoretycznie, wieźć do szpitala.
Żeśmy weszli do tego pociągu. Tam się zacząłem przywalać do takiej Niemki, do konduktorki, ale ona mówi: „Ty wiesz co mnie czeka? Za każdy całus dostaję kulę w łeb.” Ja mówię: „To nie tylko ty, ale i ja.” Ale, to tak na marginesie.

  • Ona zorientowała się?

Ona wiedziała, że my jesteśmy Kriegsgefangene, bo mieliśmy na plecach napisane „KG”. Ja oficjalnie jechałem, z biletem. Tak, konwojujący tego kolegę. Żeśmy przyjechali do Dorsten, do tego podobozu, który nas wysyłał do Dusseldorfu, do fabryki wyrzutni torped. Zameldowałem się na wartowni niemieckiej. Ci Niemcy takie „gały”, takie oczy zrobili: „Jak to?! Dwóch uciekinierów z niewoli, z obozu, melduje się do swego obozu macierzystego?!” Zawołali komendanta. Komendant nas wylegitymował. Żeśmy opisali, że były warunki nie do wytrzymania, że ja musiałem uciec. Że nie uciekam ani do Ruskich, ani do Amerykanów, tylko przyszedłem do obozu macierzystego.
W każdym razie on stwierdził, że trzeba nas przyjąć do tego obozu, bo mieliśmy ten numer (co pan spotyka). Przyjęli nas do tego obozu. Ale z miejsca do piwnicy, do karca takiego. Jego do jednej piwnicy, drugiego do drugiej piwnicy. W mordę raz, drugi kopa, parę karabinów, parę kolb. Przesiedziałem dwadzieścia cztery godziny. Ale siedziałem z takim Ruskim, nie wiem, kto to był. Zrzutek, nie zrzutek, niewolnik, nie wiem, trudno się było... I zaczęliśmy politykować. I on w pewnej chwili opowiada mi jak to było w wojsku ruskim. Ja jemu mówię jak to było w Powstaniu. Żeśmy trącili o Stalina. I w pewnej chwili zza ściany, walenie takie pięścią w ścianę, bo piwnica była piwnicą, a dobudówka była drewniana. I po rusku głos taki się odzywa: „Zostawcie Stalina, a weźcie się za Piłsudskiego.”
Panie kochany! Pan wie, że... Ja nie wiem, do dzisiejszego dnia nie wiem, co o tym myśleć. Mówię: „Ty, Wania, co to jest?” Bo po rusku się... „Aaa, nielzia... ” Ale rezultat był tego wszystkiego taki, że przyszli, zbili nas, naturalnie. Później, po ponownym spisaniu, mniej więcej po tygodniu chyba, już nie pamiętam, ale po ładnych paru dniach z powrotem na tę komenderówkę wysłali nas do Dusseldorfu, do firmy Schwitzke. Niech pan sobie wyobrazi teraz tego komendanta tej placówki. To był hitlerowiec, bo nosił ten Hakenkreuz. On za to dostał karę, że pozwolił zorganizować ucieczkę. Rezultat był taki, że przed tym było źle, a później było jeszcze gorzej. Nie do wytrzymania było. Jeszcze tragedia była jedna. Chodziliśmy do latryny i jeden z powstańców, ale nie z tej naszej piwnicy, mówi: „Chodź, idę się załatwić.” No to chodź. Żeśmy usiedli na tę belkę, bez przesady szczury tak skakały... Ale nie o tych szczurach, chociaż to miało też finał. Niemcy bronili się i jakiś albo to amerykański pocisk był, albo niemiecki, który się bronił przed następowaniem tych... Przy bombardowaniu tej firmy, tej wyrzutni torped, szrapnel urywa koledze, temu, co siedzi dwadzieścia centymetrów obok mnie, głowę. Cały mózg leci na mnie. On wpada w to wszystko. Dalej nie będę wam mówił, bo to nie ma sensu.

  • To było w czasie nalotu?

Nie.

  • Czy dochodziło jeszcze do takich walk? Czy nie byliście ewakuowani?

Nie, z tej Arbeitskommando nie było jeszcze ewakuacji, bo Amerykanie szli od południowego zachodu, a jeszcze nie było ewakuacji. Dopiero mniej więcej po dziesięciu dniach ten cały obóz, te komenderówki, jak my to nazywamy, załadowali w takie „japonki” na takie jakieś pikniki, na takich japońskich, dużych kołkach i żeśmy poszli z południa, przez całe Niemcy, nocami, bo alianci bombardowali tylko w dzień. Jak zobaczyli jakąś kolumnę, to myśleli, że to wojsko jest niemieckie i wtedy... Tylko nocą ewakuowali. Przeszliśmy całe Niemcy. Od południa po sam Hamburg, na piechotę. Ponad tysiąc kilometrów.

  • Może pan powie jak wyglądało to wyzwolenie. Wyzwolenie nastąpiło już po kapitulacji Niemiec, jak rozumiem. W Hamburgu....

Samo wyzwolenie takie było, że jak szedłem przez wieś, Niemka zaczęła krzyczeć: „Sanitariusz! Sanitariusz!” Przyszedłem do tej Niemki: „Co jest?” „Moja córka chora jest.” „Na co jest chora?” „Nie wiem.” „Pokaż się.” No, taka dziewczyna szesnaście, może siedemnaście lat. A ja w życiu nie miałem pojęcia o medycynie. „No dobra, to zobaczymy ją. Niech pani usmaży mi ze cztery, pięć jajek, takiej jajecznicy, ja ją zbadam i dam jej lekarstwo.” Zjadłem tę jajecznicę, posiedziałem, dałem jej po dwie aspiryny na obiad, na kolację i na śniadanie. Tak, że razem dałem jej sześć aspiryn. Myślę sobie: albo wykorkuje w ciągu tej nocy, albo nie. A ja mieszkałem, jako uciekinier, bo kolumna poszła, a ja zostałem w tej wsi, dwie chałupy dalej. Tam, pod ławką, pozwoliła mi przenocować. I jak Amerykanie nadchodzili i przyszli w moim kierunku, tę wieś zdobywali, to po zdobyciu (widziałem jak się strzelają, jak atakują, ci Niemcy klękali, płakali) na szczęście ta Niemka jakoś tam rozpoznała [chorobę]. Okazuje się, że rzeczywiście był to tyfus plamisty, ale to już w ostatniej fazie, już te czerwone plamy robiły się blade. I w ten sposób znalazłem się po wyzwoleniu. Pojechałem do Bielefeldu, do takiej willi wypoczynkowej. I stamtąd wzięli mnie już do wojska.

  • Do armii Andersa?

Nie, do pierwszej amerykańskiej. I tam przez pewien czas siedziałem, aż przyjechała znowuż delegacja ruska, polska. Szukali ochotników do powrotu na tę stronę, ale to dalszy ciąg życia. A co tu się działo, to już lepiej nic nie mówić. I dlatego jestem do niektórych faktów źle ustosunkowany. Ale to tak było.
Tam jeszcze szczególiki takie są pikantne, że się tak wyrażę. Żeby pana tylko zaintrygować, to była ulica Pierackiego, to była w ubezpieczalni nasza piwnica, gdzie żeśmy Niemców rozbrajali. Nakładaliśmy Niemcom worki ze swastyką i używaliśmy ich do kopania barykad, okopów.

  • To byli Niemcy czy folksdojcze?

Nie, nie. To byli, po prostu, Niemcy. Jeńcy wojenni. To było parę takich chwil, gdzie może za pięćdziesiąt lat, jak będzie ktoś czytał... […]







Warszawa, 10 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadzili Małgorzata Brama; Paweł Leszczyński
Zbigniew Zieliński Pseudonim: „Jowisz” Stopień: dowódca plutonu, kapral Formacja: Zgrupowanie „Krybar” Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter