Zdzisław Ludwik Szeliski „Zdziś”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę się przedstawić i podać datę i miejsce urodzenia?


Nazywam się Zdzisław Ludwik Szeliski. Urodziłem się 18 sierpnia w 1924 roku w Drohiczynie nad Bugiem. Rodzicami moimi byli Włodzimierz Szeliski i Janina z Rymszów Szeliska.

  • Jaki nosił pan pseudonim i do jakiego oddziału należał?


W 1942 roku wstąpiłem do konspiracji, była to Narodowa Organizacja Wojskowa – NOW, która była wówczas oddzielną jednostką, a w 1943 roku dołączyła do Armii Krajowej. W naszej organizacji nie dawano pseudonimów, tylko numery. Miałem numer 1639. Jak wychodziliśmy z Powstania, dostaliśmy legitymacje i wtedy dowódca, który mnie osobiście znał, napisał, że jestem „Zdziś” – więc miałem pseudonim „Zdziś”. Ale w czasie konspiracji byłem znany tylko pod numerem 1639.

  • Jak pan pamięta swoje życie przed 1939 rokiem?


Ponieważ ojciec był oficerem, był przenoszony w różne miejsca. Około 1925–1927 roku przenieśliśmy się do Warszawy, gdzie ojciec pracował w Sztabie Głównym, był tam dyplomowanym majorem Wojska Polskiego.

Najpierw chodziłem do szkoły powszechnej Giżyckiego na Mokotowie. Po skończeniu tej szkoły zacząłem gimnazjum imienia Stanisława Staszica na ulicy Noakowskiego – naprzeciwko Politechniki. W 1937 roku zmarł mój ojciec. Do wojny w 1939 roku skończyłem trzy klasy gimnazjalne.


Wojna zastała mnie w Wilnie na wakacjach. Potem razem z matką przekroczyliśmy granicę – bo już wtedy była definitywnie granica między strefą okupowaną przez Sowietów a strefą niemiecką – do Warszawy. Nasze mieszkanie było troszkę uszkodzone, ale nie było zdemolowane.

Zacząłem uczęszczać na tajne komplety gimnazjalne i w 1942 roku zrobiłem dużą maturę. Potem pracowałem, żeby dostać tak zwany Ausweis – zaświadczenie potrzebne, by nie wywieźli mnie do Niemiec.
Uczęszczałem też na tajną Politechnikę w Warszawie. To się nazywały Kursy Rysunku Technicznego, odbywały się w sąsiedztwie ulicy Noakowskiego, tam, gdzie było gimnazjum Śniadeckich. Skończyłem tam pierwszy rok. Potem się zaczęło Powstanie.

 

  • Kiedy zatknął się pan pierwszy raz z konspiracją?

 

Do konspiracji wstąpiłem w 1942 roku, z tym, że już wcześniej byłem w harcerstwie konspiracyjnym, w 16. WDH imienia Zawiszy Czarnego – była to jedna z bardziej znanych drużyn warszawskich. Myśmy niedługo po rozpoczęciu wojny rozpoczęli konspirację, więc byłem jednym z pierwszych, którzy przeszli kurs zastępowych. Potem tworzyliśmy zastępy i drużyna się powiększała. To była jedna linia pracy konspiracyjnej.

 

Druga [linia] była jak wstąpiłem do Narodowej Organizacji Wojskowej – NOW. Mieliśmy normalne szkolenie, potem była podchorążówka, której dowódcą był Andrzej Sanecki. W 1943 roku skończyłem podchorążówkę – był to pierwszy turnus. Drugi turnus był na wiosnę 1944 roku – i tam byłem wykładowcą terenoznawstwa, ponieważ terenoznawstwo dobrze znałem. Takie było życie przed Powstaniem.

 

  • Czy zajmował się pan w czasie okupacji pracą zarobkową?

 

Pracowałem. To była praca biurowa w fabryce, która wykonywała jakieś części mechaniczne, które potem Niemcy używali do montażu sprzętu wojennego. Było to pod zarządem niemieckim oczywiście i dlatego miałem dobry Ausweis, czyli zaświadczenie, że jestem potrzebny dla wysiłku wojennego.

 

  • Jak pan zapamiętał Powstanie?

 

Przed samym Powstaniem wyjechałem razem z moim przyjacielem Zbyszkiem Stok-Stokowcem na krótki trening do partyzantki w lasach w Górach Świętokrzyskich, gdzie była grupa „Szarego” – dowódcą był Antoni Heda. Poza patrolami do sąsiednich wiosek i ćwiczeniami z bronią, braliśmy udział w akcji opanowania pociągu z amunicją na trasie Skarżysko-Końskie. Pobyt w partyzantce trwał tydzień i był umożliwiony przez „Szare Szeregi”. To szkolenie było niezależne od pracy konspiracyjnej w oddziale NOW.


Na pewien czas przed Powstaniem – oczywiście nie wiedzieliśmy, kiedy Powstanie wybuchnie, ale szykowaliśmy się do niego – podzielono nas i dano nam przydziały. Byłem początkowo przydzielony do kompanii „Danuta”, a potem do kompanii „Anna”. Dowódcą „Anny” był Andrzej – miał pseudonim 1072. Znałem go stąd, że przed wojną był moim zastępowym w 16. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej. W konspiracji nie powinniśmy znać nazwisk, ale akurat się tak zdarzyło, że dużo byłych czy obecnych absolwentów gimnazjum Staszica należało do tej organizacji. NOW była organizacją nastawioną narodowo – nie były to Narodowe Siły Zbrojne, ale mieliśmy poglądy narodowe.

W południe 1 sierpnia zostałem zawiadomiony o godzinie „W”. Zebraliśmy się na Lesznie. Było ogólnie mało broni, ale podchorążowie dostali pistolety albo granaty. Nie mieliśmy żadnego przydziału, żeby coś atakować, byliśmy w tak zwanym odwodzie. Pierwszą noc siedzieliśmy w domu na Lesznie, a potem do komendanta przyszedł goniec i przeszliśmy przez Stawki na Wolę.


Stawki były takim szczęśliwym miejscem dla Powstańców, że zostały zdobyte i tam były magazyny. Umundurowaliśmy się w ochronne kurtki tak zwane panterki.

Na Woli zakwaterowali nas na Młynarskiej i pierwszym z naszych zadań było budowanie barykad. Na ulicy Wolskiej była trasa, którą Niemcy przechodzili z południa Warszawy, potem przez most Kierbedzia na Pragę, która była w rękach niemieckich. Myśmy przewracali wagony i łamaliśmy bruk. Ludność cywilna pomagała nam, ale główne myśmy, żołnierze to robili.


Następnego dnia czołgi niemieckie zaczęły się przebijać. Dostaliśmy butelki z benzyną, trzeba je było zapalać i rzucać na czołg. Niestety wyszło tak, że zaczęliśmy rzucać za wcześnie. Czołg nadjechał nieuszkodzony, lufę skierował na nasz budynek. Wszyscy schowaliśmy się do tylniego pokoju. Jak walnął, to kurz się posypał. Szczęśliwie nikt nie został zabity, kilku było rannych od odłamków.
Pamiętam że, byliśmy zakwaterowani na Młynarskiej – naprzeciwko cmentarza ewangelickiego w domach, skąd ludność była wypędzona przez Niemców.

W nocy – to był trzeci lub czwarty sierpnia, słychać było warkot samolotów i okazało się, że były zrzuty. Akurat na podwórko, gdzie myśmy stali, był jeden zrzut. To była wielka radość. [Dostaliśmy] trochę stenów – to była broń, którą myśmy znali, były też miotacze ognia, [broń] przeciwpancerna, ale tylko niektórzy się znali na tym. Była wielka radość, że udało się to zdobyć. Z tym że musieliśmy się wszystkim podzielić z innymi oddziałami.


Potem mieliśmy kilka patroli rozpoznawczych. Niestety sytuacja na Woli szybko się bardzo pogorszyła i zaczęły chodzić pogłoski, że idziemy do Kampinosu. Ale, jak się okazało, droga do Kampinosu była zamknięta. Potrzebowali nas na Starym Mieście, więc myśmy się tam przedostali – jeszcze można było przejść przez getto. Byliśmy jednym z ostatnich oddziałów, które opuściły Wolę. Niestety okazało się, że Niemcy na Woli mordowali ludność cywilną. Trochę z naszych kolegów też tam zginęło w walce. Z tym że jak przechodziliśmy na Stare Miasto, to ludzie z naszego oddziału, którzy nie byli początkowo w konspiracji a dołączyli do nas (byli to ochotnicy) i nie mieli broni, zostali rozpuszczeni do swoich domów.
Doszliśmy na Stare Miasto i wtedy nas przegrupowali i kompania „Anna” została wcielona do Batalionu „Gustaw” Zgrupowania „Róg”. Naszym zadaniem była obrona Starego Miasta od strony Rynku na ulicy Piwnej i Podwale. Doszliśmy tam 6 sierpnia. Byliśmy zakwaterowani na ulicy Kilińskiego numer trzy, codziennie pełniąc obronę barykad.

Bardzo dobrze pamiętam jedno wydarzenie. To było w nocy z dwunastego na trzynastego sierpnia – mieliśmy wartę na barykadzie zamykającej ulicę Piwną od placu Zamkowego. Zostaliśmy zwolnieni o szóstej czy siódmej rano przez inną kompanię naszego batalionu. Poszliśmy na nasze kwatery na drugie piętro na ulicy Kilińskiego. Poszliśmy od razu spać, a około piątej czy szóstej po południu obudził nas wielki hałas. Wylegliśmy na balkon – a byliśmy na drugim piętrze – i patrzymy, a tam jest taka mała tankietka niemiecka pokryta sztandarem polskim i wielki tłum ludzi, słychać było okrzyki: „Zdobyliśmy czołg! Wiwat!”. Było wielkie poruszenie. Potem musiał być wybuch czołgu. Nie pamiętam jak to było, bo obudziłem się dopiero następnego dnia w południe w wielkiej sali. Była to sala konferencyjna jakiegoś ministerstwa i tacy ludzie leżeli jak ja – [niektórzy] już nie żyli. Byłem cały zalany krwią. Okazało się później, że miałem dużą ranę na brodzie, a w szyi były odłamki. Leżałem tylko w majtkach, nie miałem ubrania, byłem tylko nakryty kocem. Tak leżałem przez kilka godzin. Potem mnie znalazł mój dowódca plutonu Wojtek Sarnecki – myśmy go znali jako 1071 – było dwóch dowódców o podobnych nazwiskach: jeden był Sanecki a drugi Sarnecki. Znalazł mnie [właśnie] Wojtek Sarnecki, zawołał kilku kolegów, przenieśli mnie na prowizorycznych noszach do małego szpitalika, który był w piwnicy domu, gdzie myśmy mieli kwatery. Tam leżałem – kurowałem się, zmieniali mi opatrunki, dawali jedzenie. Dokładnie nie pamiętam, jak to wszystko wyglądało, bo byłem oszołomiony całym wydarzeniem, straciłem dużo krwi. Po dwóch tygodniach dostałem czyjeś ubranie, bo moje zniknęło i wyszedłem na ulicę, żeby zobaczyć jak ten dom wygląda. Okazało się, że balkonu, na którym stałem z kolegami – nie ma. Co się ze mną wtedy stało? – nie wiem. Albo ten wybuch mnie wypchnął do środka albo spadłem na kogoś, bo nie miałem nic połamanego, a to było drugie piętro.


Kilkanaście lat temu wyszła książka Roberta Bieleckiego pod tytułem: „Długa 7”. Ku mojemu zdziwieniu ukazałem się tam na liście zabitych. Okazało się, że pośród ludzkich członków i ubrań znajdywano dowody tożsamości, tak zwane kenkarty, i tam też znaleźli i moją kartę. Nie mogli nic sprawdzić, bo przecież było wielkie zamieszanie w czasie Powstania, więc umieścili mnie na liście zabitych. To podobno prorokuje długie życie.

Jak już mogłem się poruszać i miałem ubranie, przeszliśmy kanałami – chyba 1 września – wtedy, kiedy zaczęła się ewakuacja rannych, tych, co mogli jeszcze chodzić. Pamiętam, jedna z sanitariuszek, Magda Magreczyńska, pomagała mi w przejściu. Wchodziliśmy do włazu na placu Krasińskich – tam, gdzie teraz jest [tablica na ścianie] – a wychodziliśmy na Nowym Świecie, róg Wareckiej. Kiedy się wchodzi do kanału czuć nieprzyjemny zapach, jest zimna woda sięgająca powyżej kolan. Trzeba było się trzymać jeden drugiego, bo nie było żadnego oświetlenia. Co pewien czas musieliśmy się zatrzymać, bo słychać było kroki żołnierzy niemieckich. Trasa wiodła wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia. Były obawy – akurat nam się to szczęśliwie nie trafiło – że Niemcy będą wrzucać granaty albo karbidówki, żeby zatruć ludzi. Co pewien czas [człowiek] się o coś potykał – może ktoś tam upadł czy rzucił plecak. Trzeba było iść bardzo ostrożnie. Trwało to jakieś dwie godziny. Wyszliśmy do rogu Nowego Światu i ulicy Wareckiej. Wówczas była tam cukiernia „Napoleonka” – teraz jest tam plakat na murze, który podaje, że tutaj wychodzili obrońcy Starówki. Czekali tam na nas harcerze i harcerki, myli nas, dawali coś do picia – kawy czy wody. I wówczas nastąpiło lub mogło nastąpić pierwsze spotkanie z moją żoną, gdyż piętnastoletnia Jadwiga Mieszkowska była jedną z tych harcerek opiekujących się nami. A naprawdę poznałem moją małżonkę dziesięć lat później w Montrealu i wówczas dogadaliśmy się, że podczas Powstania byliśmy w tym samym miejscu, w tym samym czasie. Potem odprowadzali nas na kwatery albo do szpitala. Po wyjściu z kanału nadal byłem jeszcze ranny, ale zgłosiłem się do oddziału.


Mój oddział, który w większości [składał się z] niedobitków, był częściowo zakwaterowany w Śródmieściu Północ, a częściowo w Śródmieściu Południe, a ja ponieważ miałem rodzinę na [ulicy] Pięknej, mieszkałem tam do zakończenia Powstania. Codziennie chodziłem na zmianę opatrunku do szpitala na Kruczej.

Pod koniec września, kiedy już byłem na siłach, powstała kwestia, czy zostać z cywilami, czy wychodzić z wojskiem. Ponieważ miałem kilku dobrych przyjaciół w takim stanie jak ja, zdecydowaliśmy, że idziemy do niewoli razem z resztą wojska.

 

Próbowaliśmy uciec w czasie jazdy transportu do Niemiec, ale nie udało się. Potem mówiliśmy sobie, że dobrze się stało, że zostaliśmy na zachodzie. Ci, co zostali w Polsce, byli prześladowani. Byłem w obozie jenieckim w Fallingbostel, potem dostałem się na komenderówkę w Harlingerode w górach Harzu – była to dosyć ciężka praca, ale w sumie przetrwaliśmy osiem miesięcy głównie dzięki paczkom z Czerwonego Krzyża.

  • Czym się pan tam zajmował?


Było to w górach Harzu, w miejscowości Harlingerode. Ze stalagów wysyłano ludzi do pracy na tak zwane komenderówki. To była huta ołowiu, praca była ciężka. Tak jak mówiłem, przetrwaliśmy dzięki paczkom z Czerwonego Krzyża, które zaczęły przychodzić po Bożym Narodzeniu. Do Bożego Narodzenia było bardzo głodno. Dostawaliśmy zupkę z brukwi i kawałek chleba. Było nas siedmiu i mieliśmy szablon, według którego kroiliśmy ten chleb – bo koniec chleba był węższy – potem każdy dostawał jedną kromkę. Do tego była marmolada z buraków. W każdym razie przetrwaliśmy.


Potem, jak byliśmy oswobodzeni, to przejechaliśmy na tereny 1. Dywizji Pancernej w Meppen. Myśleliśmy, że tam nas może przyjmą do wojska, bo nikt z moich kolegów wówczas jeszcze nie myślał o powrocie do Polski. Okazało się, że II Korpus przyjmuje jeszcze ludzi do wojska, więc pojechaliśmy autostopem do Włoch. Tam przyjęli mnie i kolegów. Mówię o kolegach, z którymi żyłem blisko – to byli też podchorążowie Armii Krajowej. Mieliśmy przejść szkolenie podchorążych we Włoszech. Zdecydowałem pójść do szkoły podchorążych saperów i skończyłem ją w maju 1946 roku. Potem cały korpus przejechał do Anglii.
Postarałem się kontynuować studia, które zacząłem w Warszawie. Zostałem przyjęty na polską Politechnikę, tak zwany Polish University College w Londynie. Tam przez cztery lata studiowałem i ukończyłem w końcu 1950 roku. Po skończeniu studiów dostałem dyplom inżyniera – polski i po angielsku.
Zacząłem pracować w biurze projektów mostów kolei brytyjskich. Potem zdecydowaliśmy z kolegami, że wyemigrujemy. Część wyemigrowała do Stanów, a myśmy pojechali do Kanady. W Kanadzie zacząłem pracować. Przez wiele lat miałem ciekawą i odpowiedzialną pracę. Po trzech latach pobytu w Kanadzie, gdy byłem w Montrealu, spotkałem żonę. Wkrótce pobraliśmy się, założyliśmy rodzinę. I tak się szczęśliwie żyje.

  • Czy nie myślał pan później o powrocie do kraju?


Na stałe nie. Byliśmy [świadomi], że w Polsce jest rząd komunistyczny… Była tylko kwestia, czy po skończeniu studiów zostać w Anglii, gdzie był tak zwany rationing, czy emigrować do Kanady lub Stanów Zjednoczonych. Część wyjechała do Australii. W Kanadzie żyjemy już prawie sześćdziesiąt lat. Teraz, oboje z żoną [jesteśmy] na emeryturze. Życie właściwie dobrze nam się ułożyło.

  • Jaki był stosunek ludności cywilnej do Powstańców?


Pierwsze dni były bardzo entuzjastyczne. Ludzie wychodzili, dawali posiłek, wodę do picia i tak dalej. Ale słyszałem, że szczególnie pod koniec była już niechęć ze strony ludności cywilnej. Mnie to osobiście nie spotkało.

  • Czy stosunek ludności cywilnej do Powstania zmienił się z biegiem czasu?


Bezwzględnie ludność cywilna bardzo cierpiała. Szczególnie ci, co musieli wyprowadzić się ze swoich mieszkań, bo na ogół ci, co zostali, mieli zawsze zapasy. Była taka tendencja wśród gospodyń, żeby mieć zapasy i mogli sobie żyć z tego. Ale jak ktoś był wysiedlony, to wtedy nie bardzo wiedział, z czego żyć.

 

Wojsko dostawało [wyżywienie]. Szczęśliwie, jak byliśmy na Starówce, to mieliśmy zapasy niemieckie. Na Stawkach były duże magazyny, gdzie zdobyliśmy nie tylko broń i panterki, ale było tam też dużo niemieckiej kawy, dużo kaszy, która się nazywała „kaszka pluj”, bo była w łuskach. Pamiętam, jak byliśmy w niewoli, to były dyskusje [na temat], czy mieliśmy jeszcze makaron czy tylko kaszę. Jak człowiek jest głodny, to dużo mówi o jedzeniu.


Pamiętam też, jak na [ulicy] Wolskiej budowaliśmy barykady. Wtedy ludność cywilna pomagała nam, przewracali tramwaje, ale dla czołgu to nic nie znaczyło. Bezwzględnie mieliśmy za mało broni.

Potem, jak Starówka upadła i byliśmy na Śródmieściu, to czekaliśmy, że wreszcie może Rosjanie coś pomogą. [Owszem] zaczęli zrzucać ze spadochronów worki z żywnością, z takiego niedużego samolotu, który terkotał jak helikopter. Niestety te worki często się rozpadały, więc to była mała pomoc. Wiedzieliśmy z komunikatów, że [także] Anglicy i Amerykanie starają się zrobić nam jakieś zrzuty. Był jeden duży zrzut – całe niebo było [usiane] spadochronami, na których były zasobniki, ale niestety wiatr tak powiał, że większość wpadła w ręce niemieckie.


Nie mieliśmy dużo pomocy. Później się dowiedziałem, że nasze władze wojskowe na Zachodzie myślały o tym, żeby wysłać do Warszawy brygadę spadochronową. Ciekawą rzeczą jest, że są koła byłych żołnierzy Armii Krajowej w całej Ameryce. Jest jedno takie koło w Montrealu, do którego należę, i myśmy zdecydowali, żeby uczcić pamięć lotników kanadyjskich, którzy zginęli niosąc pomoc Warszawie. W jednym z parków w Ottawie jest pomnik z nazwiskami, poświęcony pamięci lotników kanadyjskich, którzy zginęli, niosąc pomoc Warszawie czy jeszcze przedtem pomoc Armii Krajowej. Polscy lotnicy z baz we Włoszech też latali. Znamy takich, którzy teraz jeszcze żyją, mieszkają w Kanadzie i brali udział w tych lotach nad Polskę. Pod koniec Powstania, wśród kolegów było wielkie rozgoryczenie, że właściwie wszystko to było jak gdyby na marne. Ale nie mówiło się, że władze zrobiły coś złego – po prostu nie udało się. Niestety. [Za to] był zdecydowany entuzjazm, żeby oswobodzić Warszawę, zanim dojdą wojska sowieckie.

  • Jak wyglądała komunikacja między dzielnicami? Czy wiedział pan, co się dzieje w innych dzielnicach? Czy słuchali państwo radia w oddziale?


Była tak zwana poczta polowa. Osobiście nie miałem kontaktu. Mieszkałem na Mokotowie, na [ulicy] Fałata, niedaleko ulicy Rakowieckiej. Potem dowiedziałem się, że w pierwszych [dniach] Powstania, moja matka została wysiedlona i wywieziona na roboty do kopania kartofli. Właściwie nie miałem kontaktu z rodziną w czasie Powstania.
W czasie Powstania NOW – Narodowa Organizacja Wojskowa – miała dwa bataliony. Jeden „Gustaw” na Starym Mieście, a drugi „Harnaś” na Krakowskim Przedmieściu. Między innymi oni zdobili komendę policji; mieliśmy trochę informacji o ich działaniu. Kanałami przechodzili ludzie. Przechodziłem raz, jak już Starówka została ewakuowana. Były też komunikaty radiowe, które się otrzymywało z Londynu.

  • Mieliście państwo odbiornik?


Nie, ktoś w dowództwie miał.
Raczej był nacisk na to, żeby coś robić, tak jak budować barykady, żeby wysyłać patrole, żeby zdobywać żywność. Ktoś musiał gotować. Ludność cywilna bardzo w tym pomagała. Na Starówce było to samo co w Śródmieściu. Później dowiedziałem się, że byli tak zwani gołębiarze. Gdy podejrzewało się, że jakiś folksdojcz siedzi na dachu, to ludzie starali się go wytropić. Często były to domysły.
Poza tym istniały obawy nie tylko [przed] natarciem z ziemi, ale [przed] tak zwanymi krowami czy szafami. Były to pociski z moździerzy, które mniej więcej z Pola Mokotowskiego czy jeszcze dalej były wystrzeliwane i wydawały taki charakterystyczny dźwięk i tylko się czekało, aż pocisk wybuchnie. Pamiętam, że na Starówce atakowały nas sztukasy. Leciał i nurkował samolot, a potem w ostatniej chwili wypuszczał bomby, zmieniał kierunek i podnosił się do góry. Wtedy było wiadomo, że bomby lecą i człowiek tylko czekał, gdzie taka bomba spadnie. Nie mieliśmy żadnej artylerii przeciwlotniczej. Była zdecydowana przewaga broni niemieckiej.
Potem się dowiedziałem, że u Dirlewangera było dużo kryminalistów. Była to brygada SS, która składała się z kryminalistów, [którzy popełnili] dużo zbrodni. Oni byli bardzo bojowi. Ale kiedy zostały podpisane warunki zawieszenia broni, to Niemcy przyjęli nas jako kombatantów. Ludzi, których złapali z bronią w czasie Powstania, często rozstrzeliwali od razu albo wywozili do obozu koncentracyjnego. A nas – szczęśliwie – wywieźli wtedy już do obozu jenieckiego. Traktowano nas względnie po ludzku z tym, że oczywiście namalowali nam z tyłu KG – Krieggefanger. Jedzenia mało było, a trzeba było pracować.
Pod koniec Powstania wśród młodzieży był zawód. Zrobiliśmy to, co mogliśmy. Myśmy też dążyli to Powstania. Przede wszystkim cała konspiracja szła ku temu, żeby zbrojnie wystąpić przeciwko Niemcom. Przed samym wybuchem Powstania, były obwieszczenia dane przez Niemców po polsku i po niemiecku, że potrzebują sto tysięcy ludzi do kopania okopów. Wtedy władze, słusznie moim zdaniem zdecydowały, żeby już nie czekać, że trzeba urządzić ten wybuch. Dzień czy dwa dni wcześniej wyznaczono godzinę wybuchu Powstania, która była odwołana. Potem w końcu, pierwszego sierpnia nadeszła godzina „W”.

  • Czy mógłby wymienić pan parę nazwisk ludzi, z którymi się pan przyjaźnił podczas Powstania?


Przede wszystkim był mój dowódca kompanii, dowódca podchorążówki – Andrzej Sanecki. Potem po jego śmierci – zginął na Starówce – dowódcą „Anny” został podporucznik Wojciech Sarnecki. Z moich rówieśników – Stefan Medwadowski – z Batalionu „Harnaś” i Tadeusz Konopacki – to byli moi najbliżsi koledzy. Z nimi przechodziłem podchorążówkę, a przede wszystkim komplety, razem zdawaliśmy maturę. Był też Zdzisław Chrzanowski, który nie dożył Powstania. Niestety został złapany przed Powstaniem i zastrzelony na Pawiaku. To był brat Wiesława Chrzanowskiego, który był pierwszym marszałkiem sejmu. W czasie Powstania z mojej kompani było kilka osób, z którymi potem byłem razem na komenderówce.
Nie przyjeżdżam często do Warszawy. Teraz się okazało, że większość moich kolegów już nie żyje. Coraz mniej jest nas. [opis fotografii ze skutkami wybuchu czołgu na Starówce]. Moje działania wojskowe skończyły się po dwóch tygodniach, bo wtedy byłem już tak ciężko ranny, że nie nadawałem się do akcji.
Dodam jeszcze kilka nazwisk ludzi, których pamiętam z Powstania. Była sanitariuszka, która mi pomagała przejeść przez kanał – nazywała się Danuta Magreczyńska, obecnie Kieżuń – żona profesora Witolda Kieżunia. Był też Jurek Sikorski „Sikson” – też kolega z gimnazjum Staszica. Jurek wrócił do Polski, już teraz nie żyje. Wśród zabitych w czasie wybuchu czołgu był Michał Woynicz-Sianożęcki. Był bardzo oddanym harcerzem i podchorążym, był wojennym drużynowym w 16. WDH. Przybocznym tej drużyny był Jasio Pawłowski – on też zginął przy wybuchu czołgu. Był też Władek Jarosz – przeżył, w tej chwili mieszka w Londynie. Utrzymuję kontakt z kilkoma kolegami, głównie z Tadkiem Konopackim w Ottawie i Stefanem Medwadowskim mieszkającym w Oakland, Kalifornia. Z czasów pracy konspiracyjnej w harcerstwie dobrze pamiętam Zbyszka Stok-Stokowca, z którym byłem w partyzantce. W czasie Powstania Zbyszek walczył w Kampinosie, a po wojnie był przez kilka lat drużynowym 16. WDH w Warszawie.
Z okazji obchodów sześćdziesięciolecia Powstania, w Ottawie zorganizowaliśmy krótką pogadankę dla klubu seniorów w Ottawie. W międzyczasie miałem kontakt z kilkoma osobami w Warszawie, ale nie są to dla mnie tak żywe wspomnienia, jak dla tych, którzy tutaj żyli, i którzy są nadal w środowisku „Gustaw-Harnaś” – oni spotykają się co miesiąc. Mam się dzisiaj z nimi spotkać.

  • Czy pana podejście do Powstania zmieniło się trochę przez lata, czy teraz zapatruje się pan trochę inaczej?


Samo Powstanie było niefortunne. Nikogo nie winię za to. Głównie wśród młodzieży inteligenckiej panował wtedy taki nastrój, że chcieliśmy tego Powstania. Wśród moich kolegów wszyscy byli wychowankami gimnazjum Staszica. Najpierw był entuzjazm, a później, jak Powstanie wybuchło – rozgoryczenie. Tyle osób zginęło i przede wszystkim Warszawa była bardzo zniszczona.

Warszawa, 28 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Zdzisław Ludwik Szeliski Pseudonim: „Zdziś” Stopień: dowódca drużyny, plutonowy podchorąży Formacja: Batalion NOW-AK "Gustaw-Harnaś" Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter