Zenobia Gąstoł „Irena”

Archiwum Historii Mówionej

Zenobia Gąstoł, pseudonim „Irena”.

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Mieszkałam w Tomaszowie Mazowieckim. Skończyłam drugą klasę gimnazjum w czerwcu. W lipcu pojechałam na obóz harcerski. To był obóz szkoleniowy dla drużynowych w Skoczowie i tam zrobiłam kurs łączności. Po powrocie zostałam wcielona do komórki łączności Harcerskiego Pogotowia Wojennego, które się utworzyło jeszcze przed wybuchem wojny, w sierpniu.

  • Do harcerstwa zapisała się pani samodzielnie czy może mama albo tata pomagali w wyborze?

Moi rodzice byli bardzo tolerancyjni. Trzeba było mówić, co się robi, ale starali się nam udostępnić wszystko co możliwe. Ponieważ podobało mi się harcerstwo, a poza tym u nas była taka atmosfera, gdzie ciągle się rozmawiało o skutkach pierwszej wojny, mieliśmy wuja, który miał Krzyż Virtuti Militari za rok dwudziesty, brat mojego ojca zginął w armii carskiej. Zawsze te sprawy były poruszane przy każdych okazjach. Miałam ciotkę, która była harcmistrzynią. Po prostu atmosfera taka była.

  • Jaki był charakter tych rozmów, zapamiętała je pani, czego one dokładnie dotyczyły?

Raczej słuchałam, jak opowiadali. Szczególnie mi się podobało harcerstwo, ciotka moja była harcmistrzynią i opowiadała tak pięknie – a mieszkała na Wileńszczyźnie – co to można w harcerstwie robić, że postanowiłam wstąpić. Właściwie to wiele rzeczy, cała atmosfera rodzinna się na to złożyła, że wstąpiłam do harcerstwa.

  • Rodzice czym się zajmowali?

To zależy w jakim okresie. Urodziłam się na wsi. Mój ojciec był rolnikiem. Sprzedał gospodarstwo, ponieważ musiał spłacić rodzeństwo. Sprzedał gospodarstwo, przeniósł się do Tomaszowa, dzielnica peryferyjna Tomaszowa. Mama założyła hodowlę drobiu, a ojciec handlował zbożem. Poza tym że był rolnikiem, to był młynarzem. Jak już wybrnęli od strony finansowej z pewnych kłopotów, to wtedy założyli sklep. Sklep był przede wszystkim z paszami dla zwierząt, różnymi kaszami i tak dalej.

  • Czyli specjalistyczny asortyment?

Tak. Potem dodatkowo doszły jeszcze jakieś inne, powiedzmy słodycze. Jak ludzie przychodzili z dziećmi, kupowali kaszę, to przy okazji dziecku cukierka. Słodyczy trochę było, cukier poza kaszą, mąką i różnymi wyrobami rolniczymi. Miałam brata jeszcze, było nas dwoje dzieci. Brat starszy chodził do gimnazjum. Jak wybuchła wojna, to brat skończył gimnazjum.

  • Kiedy wybuchła wojna, pani miała piętnaście lat?

Tak.

W jaki sposób taka nastolatka, którą pani wtedy była, zapamiętała wybuch wojny, 1 września?vPonieważ byłam w łączności, Harcerskie Pogotowie Wojenne, to pełniliśmy dyżury przez cały sierpień w szkołach, w kinie. Zresztą było jedno kino. Na poczcie, na stacji kolejowej. Właściwie się nic nie robiło, pilnowało się rzekomo, ale się nic nie działo. Po prostu się siedziało – właśnie wtedy, kiedy 1 września rano byłam z innymi koleżankami harcerkami na dworcu kolejowym i usłyszeliśmy huki, bomby, które pierwsze spadły. Ale nam się nic nie stało, słyszeliśmy tylko huki. Dosyć spokojnie to przyjęliśmy. Właściwe to nie odbierałam tego w jakiś sposób tragiczny. Spokojnie to przyjmowałam. Może zresztą dlatego, że i moi rodzice też się zachowywali spokojnie.

  • Czy tata został zmobilizowany?

Nie, tata nie był zmobilizowany.

  • Proszę powiedzieć o tym okresie od chwili wybuchu wojny do chwili, kiedy znalazła się pani w Warszawie.

Oczywiście po wybuchu wojny przez pierwsze parę dni – trzy, cztery dni – to właściwie wszyscy byli zestresowani trochę. Nie bardzo wiedzieli, co robić. Natomiast czwartego albo piątego dnia powstała taka atmosfera, że [trzeba] uciekać stąd, bo Niemcy się już zbliżają. Rzeczywiście Niemcy się już zbliżali do Tomaszowa. Weszli do Tomaszowa piątego albo szóstego. Uciekać w kierunku Warszawy, bo to jest bezpieczniej. Moi rodzice, tak jak większość ludzi, zapakowała się i wyruszyliśmy w kierunku Warszawy. Doszliśmy niedaleko, bo parę kilometrów za Rawę Mazowiecką i już byli Niemcy. Z tym że pierwsze wrażenie jakie odniosłam – okropne wrażenie, jeśli chodzi o wojnę – to właśnie było w Rawie Mazowieckiej. Szliśmy przez Rawę i cała Rawa się paliła. Szliśmy ulicą, przy której i po prawej stronie, i po lewej stronie paliły się domy. To było coś strasznego. Pierwsze [odczucie] – to straszne wrażenie wojny. Bo tak przed tym to się szło, było źle, było niewygodnie. Za moich czasów nie było takich wygód jak teraz, a poza tym człowiek był młody, więc właściwie wszędzie dobrze. Jak człowiek jest młody, to wszędzie mu dobrze. Oczywiście jak już trafiliśmy na Niemców, wróciliśmy do domu. Ojciec się zajął handlem. Mama z ojcem też handlowała w sklepie. Chodziłam na kursy tajnego nauczania. Prawie że od razu już powstały. To miasto, gdzie nauczyciele znali rodziców dzieci, a dzieci znały doskonale nauczycieli. Od razu było wiadomo gdzie, kto i do kogo się można zwrócić. Tak że to bardzo szybko. Poszłam na kurs tajnego nauczania. Poza tym po chleb stałam w kolejce, bo przecież były kolejki straszne. O piątej rano się wstawało, żeby zdobyć chleb. Jeździło się na wieś po masło, jeździłam rowerem, pomagałam rodzicom. Właściwie wszystko by się dobrze układało, gdyby nie to. Tak dotrwaliśmy do 1941 roku. W maju 1941 roku przyszli po mojego brata. Brata nie było, bo brat już był w lesie, a potem już był w Warszawie. Przyszli po mojego brata, brata nie było, zabrali ojca. Już dłużej nie czekałam, tylko wyjechałam z Tomaszowa.

  • Pani była przy tym, jak ojca aresztowano?

Tak. Byłam.

  • Jak to wyglądało?

W międzyczasie mój ojciec należał do PPS. W Tomaszowie już w październiku 1939 roku zaczęły się tworzyć ośrodki konspiracyjne. Ośrodek konspiracyjny był na przykład w szpitalu. Nie pamiętam nazwisk tych ludzi. Drugi ośrodek był na Sosnowej w Tomaszowie. Tam był Marian Kotarski, też z PPS-u. Trzeci ośrodek już nie był w samym Tomaszowie, ale w Lubochni. Tam był Urząd Gminy, nie wiem, jak to się wtedy nazywało. Potem te trzy ośrodki [się połączyły]. O tych trzech wiem, ale na pewno były inne. Dlatego że zaczęły docierać do Tomaszowa wiadomości, że są oddziały leśne. Wtedy nie partyzanckie się nazywały, tylko leśne. Są oddziały leśne, że jest wojsko, a to się „Hubal” zbliżał. Oddział „Hubala” się zbliżał do Tomaszowa. Przyszedł dopiero w styczniu, ale informacje już docierały. Młodzi ludzie wychodzili już do lasu i właściwie szukali „Hubala” albo tworzyli sami oddziały. Tak się zaczynała konspiracja. Trzy ośrodki się potem, tak gdzieś koło stycznia, razem połączyły. A skąd to wiem? Dlatego, że Kotarski, który tworzył ośrodek na Sosnowej, był dobrym znajomym naszej rodziny. Myśmy utrzymywali kontakt przed wojną, to tak automatycznie. W Lubochni był mój kuzyn – Jan Szymański. Oczywiście byli inni ludzie. Wszystkich nazwisk nie znam. W każdym razie ośrodki się potem połączyły i utworzyli przede wszystkim taki jak gdyby związek, który pomagał „Hubalowi”.

  • Czy brat konsultował z rodzicami decyzje o tym, żeby pójść do leśnych?

Fama głosiła – zresztą nie tylko głosiła, bo tak było – że jak Niemcy wkroczyli, to były od razu aresztowania. Nie to, że się później zaczęły, od razu się zaczęły. Poza tym brat miał też towarzystwo młodych ludzi, swoich kolegów. Tylko powiedział, że idzie. Poszedł. Rodzice nie kwestionowali, bo brat był już prawie że dorosły, a poza tym w takich sprawach nie można nikomu radzić.

  • Czy brat zaglądał czasem do domu?

Nie. Brat z leśnego oddziału, nawet dokładnie nie wiem, gdzie był, od razu przyjechał do Warszawy. Już nie wracał do domu. Być może dlatego przyszli po niego do domu. Nie było go, zabrali ojca. Na szczęście ojca trzymali trzy albo cztery tygodnie.

  • Sam moment aresztowania ojca, jak pani zapamiętała?

Mieszkaliśmy w domu parterowym. Właścicielką domu była Reichdeutsch. Umarła przed wojną i przyjechała jej córka z Cottbus, też Reichdeutsch, zrobić postępowanie spadkowe i została w Polsce. Spotkała sublokatora, z którym ją coś łączyło, zresztą też został potem aresztowany. Muszę powiedzieć, że to [była] wyjątkowa Niemka, która przychodziła i przynosiła nam różne informacje, że będzie gdzieś obława – nie wie gdzie, ale [wie, że] będzie. Była po prostu przeciwna Hitlerowi i temu systemowi. Nie mówiła czy tu, czy tam będzie, tylko że słyszała, że będzie obława, należy się strzec. Dała dowód – jak przyszli po mojego ojca, do drzwi wejściowych kolbami uderzyli, a tylko ona miała klucze od drzwi wejściowych, tak że musiała wyjść i otworzyć drzwi. Jak usłyszeliśmy turkot, to oczywiście wszyscy – ja, mama, ojciec – na równe nogi! Ojciec otworzył drzwi, za ojcem wyleciałam, a ona złapała mnie za kark, zostawiła drzwi otwarte do naszego mieszkania, ale mnie za drzwi wepchnęła. Weszli bezpośrednio do korytarza i prosto z korytarza do mieszkania. Ojca zabrali. Potem do mnie, jak już ojca zabrali, powiedziała: „Nie siedź dłużej. Bronek już wyjechał, a teraz ty wyjeżdżaj, bo tu jest niebezpiecznie”. W 1943 roku mama do nas przyjechała.

  • Jaki był pani pierwszy kontakt z konspiracją?

Wszystkie trzy ośrodki były tworzone przez PPS i mój ojciec był czynnym członkiem PPS i znajomym Kotarskiego. Jednocześnie mieliśmy kuzyna w Lubochni, w gminie lubocheńskiej, to właściwie wiedzieliśmy o tym. Poza tym, ponieważ mieliśmy sklep, to była dobra skrzynka kontaktowa. Od razu powiedzieli: „Ponieważ jest sklep, to będziemy tutaj przynosić wszystkie informacje”. Rzeczywiście przynosili. Gdzieś był nasłuch, mieli radia, nie oddali, bo Niemcy zabierali. Odręcznie pisali, bo nie było takich możliwości jak teraz. Zwitki papieru przynosili, polecenia. Wiadomo było, kto przychodził. Dawało się tylko tym, których się znało i wiadomo komu można było wydać, przekazać dalej. Nasz sklep stał się punktem przekazowym, więc nikt mnie nie zaprzysięgał. Po prostu działałam, bo w sklepie pomagałam rodzicom. Znałam ludzi, ojciec mój znał ludzi i po prostu działaliśmy.

  • Proszę powiedzieć o swojej własnej działalności konspiracyjnej. Na czym polegała dokładnie?

W Tomaszowie polegała w pierwszym rzędzie [na tym, że] jak oddział „Hubala” się zbliżył, to przez cały czas mój ojciec załatwiał sprawy żywnościowe dla „Hubala” ponieważ miał kontakty z młynami, z różnymi ośrodkami, gdzie były produkty. Ojciec to załatwiał, kto inny oczywiście przewoził. Jak ojciec załatwiał, to mu czas to zabierało, to wtedy stałam z mamą w sklepie, pomagałam, przyjmowałam wszystkie rzeczy. Wszystkie polecenia, informacje to ja przyjmowałam. Odbierałam i przekazywałam dalej. Ktoś przychodził, przynosił i ktoś inny przychodził, żeby coś kupić i odbierał. Bardzo prosto się to odbywało. Oczywiście wszyscy się znali, ale to może stąd pochodziło, że ośrodki tak powstawały, gdzie ci ludzie się znali, wiedzieli, co można robić. Też były wpadki, byli aresztowani. Mieliśmy znajomych, gdzie było wiadomo, że dwóch młodych ludzi jest, wrócili od „Hubala”. Ośrodek wysyłał młodych ludzi do „Hubala”. Jak szli do „Hubala”, to wiadomo było, że to są ludzie pewni. Ale potem oni wracali, niektórzy chorzy. To był przecież okres zimy, więc wracali. My w harcerskim pogotowiu wojennym zbieraliśmy rękawice, ciepłą bieliznę, swetry i przekazywaliśmy. Jakkolwiek nigdy „Hubala” na oczy nie widziałam, to w ten sposób weszłam do konspiracji. [...] Na przykład u „Hubala” byli Łaszewscy. Ich siostra była moją koleżanką ze szkoły. Od niej wiedziałam, że poszli do partyzantki. Byli Stasiołkowie – Jerzy i Zygmunt. Obydwaj już byli zmobilizowani w 1939 roku. Na szczęście nie zostali wzięci do niewoli, więc po powrocie poszli do partyzantki i też byli u „Hubala”.

  • Chciałbym, żeby pani teraz opowiedziała na skutek jakich okoliczności, musiała pani opuścić Tomaszów?

Jak ojca aresztowali, to mi po prostu gospodyni powiedziała, że lepiej, bezpieczniej będzie jak pojadę. Cały obszar, jak nazywali – Dystrykt Tomaszowski, był niebezpieczny. Ludzie bardzo dobrze się znali, bo to było miasto, gdzie jedna trzecia to byli Polacy, jedna trzecia to byli Żydzi i jedna trzecia to byli Niemcy, którzy potem przyjęli folkslistę. Z tym że przedtem ich się nie traktowało jako Niemców, tylko jak obywateli polskich. Przyjmowali potem folkslisty, podpisywali. Ludzie bardzo dobrze się znali i w związku z tym to było zawsze niebezpiecznie. Było pełno folksdojczów, którzy znali ludzi, którzy uważali, że jak zniknął z pola widzenia, to znaczy, że jest już w lesie. Jak wrócił, to należało go sprzątnąć. Dlatego ci ludzie, jak wracali, to się bardzo ukrywali albo zmieniali miejsce pobytu.

  • Dokąd pani trafiła w Warszawie?

W Warszawie miałam ciotkę. Siostra mojego ojca tutaj mieszkała ze swoją córką. Przyjechał mój brat. Z tym że mieszkała wtedy na Poznańskiej 12. Potem budynek na Poznańskiej 12 zajęli Niemcy, ich wyrzucili stamtąd. Wobec tego przeprowadzili się na Wilczą 53, ale już nie mieszkali sami, tylko jeszcze [był] lokator z tego samego domu. Wspólny dom – jednym słowem. Tam mieszkała sąsiadka, pani Stępniewska i moja ciotka, jej córka, ja i brat. Z tym że myśmy jeden pokój zajmowali, a ona zajmowała drugi pokój.

  • Pani kontynuowała działalność konspiracyjną w Warszawie?

Tak. Jak przyjechałam, to przez dwa, trzy miesiące najpierw musiałam poznać Warszawę, bo nie znałam w ogóle Warszawy. Mój brat już pracował. Natomiast kuzynka pracowała. Ciocia nie pracowała, ale handlowała trochę. Musiałam się rozejrzeć za jakąś pracą. Znalazłam pracę – szycie toreb z grubego materiału. Trochę zarabiałam. Wszyscy, co zarobili, to dawali wspólnie do domu, a żyliśmy jednakowo wszyscy, ile kto mógł, tyle dawał. Potem znalazłam sobie drugą pracę, o wiele wygodniejszą, opiekę nad dziećmi. Miałam dwóch maluchów do opieki. To była rodzina zamożna, mieli sklep zegarmistrzowski. Było wygodnie, dostawałam śniadanie i dostawałam obiad, pracowałam od godziny ósmej do godziny drugiej. Resztę czasu miałam wolne. Wtedy zaczęłam chodzić na kursy tajnego nauczania na ulicę Wierzbową. Szkołę szycia prowadziła pani profesor Wladych. Były tylko dwie maszyny do szycia, a każdego przedmiotu się gdzie indziej uczyło. Nie tak, że była jedna szkoła i się chodziło, tylko na każdy przedmiot to na inną ulicę. Na przykład na matematykę, na fizykę to jeździłam na Żoliborz. Chemię miałam na Śniadeckich, polski na Hożej. Ale centralna [szkoła] była u pani Wladych. Pani Zofia Wladych.

  • Jak pani zapamiętała okupacyjną Warszawę?

Mnie się akurat nic nie stało. Już powiedziałam o dwóch pracach, torby i potem dzieci. Potem znalazłam trzecią pracę, która była najlepsza. Pracowałam w zakładzie pana Dłużyńskiego, zakład „Zwój”. Produkowali sprężyny i części metalowe dla kolei wschodniej i dla lotnictwa, dla Niemców. Oprócz tego jeszcze produkowali różne inne drobne części, wyroby dla podziemia. Poza tym sprężynki do Visów były tam robione. Nawet umiałam obsługiwać tą maszynkę i robiłam. Jak przyjechałam, to okazuje się, że moja kuzynka już była w konspiracji. Brat był wcześniej. Poza tym w międzyczasie ośrodki, które były w Tomaszowie, nawiązały kontakt z centralą, więc przekształciły się w ZWZ, a potem w AK. To tak szło kolejno. Już miałam jakiś grunt urobiony, ale ktoś musiał mnie konkretnie wprowadzić. Konkretnie to mnie wprowadził szwagier sąsiadki, która z nami mieszkała. Nazywał się Barkas Włodarczyk.

  • To wprowadzenie na czym polegało?

Przede wszystkim mnie przedstawił, gdzie należało. Nie wiem, gdzie mnie przedstawił. Potem kazał mi się zgłosić na punkt. To był punkt na Hożej, nie pamiętam w tej chwili, który to był numer.

  • Na czym polegała pani konspiracyjna działalność w Warszawie przed wybuchem Powstania?

Przede wszystkim nosiłam meldunki i w pudełkach różne drobne części, które nie bardzo wiem, do czego służyły, ale nie było moim zadaniem wiedzieć. Na Nowy Zjazd 4 nosiłam, to takie punkty były. Górnośląska, ale nie pamiętam numeru, Marki pod Warszawą, Ożarów. Mieszkałam sześć lat w Ożarowie. Wylatują nazwy z pamięci, jak się ma osiemdziesiąt cztery lata. [...] Nosiłam różne drobne paczuszki i wiadomości przekazywałam, informacje. Z tym że pracowałam w zgrupowaniu, z którego znam tylko trzy osoby. Czyli się konkretnie kontaktowałam z trzema osobami. Jedna, to znam tylko pseudonim – „Beata”, druga, właściwie jak gdyby najważniejsza w naszej grupie, to była „Jolanta”, też nie znam jej nazwiska. Nigdy nie poznałam nazwiska. „Beata” i „Jolanta” przychodziły do mnie, u nich nigdy nie byłam. Trzecia to Mirka Santor, która przychodziła do mnie i ja u niej bywałam. Mieszkała na Starym Mieście, chyba Piwna 37. Irena Santor jest jej bratową. Znałam ją, jej brata, był muzykiem i jej brata młodszego, który miał wtedy jedenaście, trzynaście lat. Zginął na Starym Mieście, na Długiej, jak był wybuch czołgu. Z Mirką ona do mnie przychodziła i ja do niej chodziłam.

  • Czy latem 1944 roku miała pani świadomość, że zbliża się wybuch Powstania?

Tak, miałam świadomość i właściwie się wszyscy u nas w domu szykowali na Powstanie. Moja mama bardzo płakała i prosiła, żebym nie wychodziła. Bronek już poszedł. Maria, sąsiadka nasza, została, ale dlatego, że była w Śródmieściu gdzieś zaangażowana. „Janka poszła i ty pójdziesz, ja sama zostanę”. Poszłam.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Na Piwnej. Mieliśmy miejsce zbiórki Piwna 13, w sąsiedztwie kościoła Świętego Marcina.

  • Proszę opowiedzieć, jak pani zapamiętała godzinę „W”?

Byliśmy na punkcie zbornym. Było nas chyba osiem osób. Nigdy się z nimi nie stykałam, więc ich nie pamiętam, ale była grupa. Ostatnia przyszła Mirka Santor i przyniosła nam opaski i legitymacje, bo nie mieliśmy legitymacji. Siedzimy, czekamy i nagle słyszymy syreny. Wybiegłyśmy na ulicę Piwną, a z drugiej bramy nagle wychodzi oficer chyba, ubrany jak lalka. Wszyscy zaczęli krzyczeć.

  • W polskim mundurze?

W polskim mundurze, tak. To było coś niesłychanego. W ogóle jeden wrzask się podniósł. W polskim mundurze, ale rzeczywiście szykowny wojak wyszedł. Już za chwilę zaczęto budować barykadę u wylotu Piwnej. Leciały z domów, z mieszkań krzesła, stoły, wszystko. Właściwie co kto miał, to wyrzucał. Wszyscy budowali barykadę. Też się włączyłyśmy do budowy. Byłam chyba trzy dni, to znaczy wszystkie byłyśmy. Przez pierwszy tydzień to właściwie cała akcja na Starym Mieście była niezorganizowana. Tak że nikt nie wiedział, co kto ma robić. Mówię o naszym oddziale. Żołnierze siedzieli na swoich punktach i czekali czy walczyli. Tutaj była łączność. Okazało się, że właściwie nie wiemy, co robić. Chodziliśmy budować barykady, gdzie jeszcze budowali. Gdzie potrzebna była jakaś pomoc, to chodziliśmy. Trzeciego dnia nasza przewodnicząca „Jolanta” rozesłała nas. Byłam skierowana do „Bończy”, bo to był oddział „Bończy”, a Zgrupowanie „Róg”. „Beata” poszła do Fukiera, produkowali zapalające butelki. A Mirka to już nawet nie wiem gdzie, ale też poszła gdzieś. Gdzieś działała. Nosiłam butelki na Senatorską, gdzie dawny Pałac Prymasowski był, na ulicę Kozią. Oj, to pamiętam! 4 sierpnia była wielka ofensywa niemiecka na Krakowskie Przedmieście. Na Koziej, u wylotu do Krakowskiego Przedmieścia, może Trębackiej, bo tam się tworzy taki plac, była barykada, więc tam nosiłam butelki zapalające, Na Rybaki do szkoły. Właściwie, gdzie posłali, tam chodziłam. Tak że to nie była jakaś zorganizowana akcja. Potem to już była, ale mnie już nie było.

  • Czy była pani uzbrojona?

Nie. Nie miałam broni żadnej.

  • Chciałem zapytać o ryzyko albo trudności, z jakimi wiązała się pani służba w tych początkowych dniach?

Nie miałam żadnych trudności. Może dlatego że byłam tak wychowana w harcerstwie, na obozach. Dla mnie to był dzień powszedni. Tak że nie miałam jakichś obciążeń.

  • W jakich okolicznościach została pani ranna?

W niedzielę 6 sierpnia była bardzo piękna msza w Kościele Garnizonowym. Było ostatnie błogosławieństwo na drogę dla żołnierzy. Po mszy dostałam polecenie, żeby się zgłosić do domu na Rynku Starego Miasta, róg Rynku i Wąskiego Dunaju, na pierwsze piętro i tam dostanę polecenie. Zgłosiłam się. Zapytali mnie, czy mam odwagę pójść na Powiśle – tam były oddziały „Roga”, potem były oddziały „Krybara”, ale one wchodziły w skład Zgrupowania „Róg” – żeby nawiązać z nimi kontakt, bo stamtąd nie było żadnych wiadomości. Nie było wiadomo, co się dzieje, więc żeby nawiązać z nimi kontakt i ewentualnie, jeżeli będzie można, nawiązać [kontakt] z Elektrownią na Długiej. [Spytali się], czy jestem skłonna pójść. Powiedziałam, że tak. Jak się ma szesnaście czy siedemnaście lat, to człowiek się nie zastanawia. Poszłam. Wyszłam tylko ze Starego Miasta do ulicy Bielańskiej, potem [w kierunku] Wolskiej. Myślałam, że przejdę koło Ogrodu Saskiego, ale już był atak z Ogrodu Saskiego, więc musiałam pójść tyłami budynków, które są przy placu Bankowym, do Orlej, koło hal Mirowskich, do placu Grzybowskiego. Stamtąd do Świętokrzyskiej, w każdym razie przez Marszałkowską na drugą stronę, do Chmielnej, Chmielną przez Nowy Świat. Już była barykada, więc koło barykady przeszłam przez Nowy Świat do Foksal. Dalej już nie pamiętam, jak się ulice nazywają. [...] Z tym że tak mówię, że ulicami, ale to się nie szło ulicami tylko różnymi przejściami. Mniej więcej tak nakreślam. Doszłam do Browarnej, przechodziłam przez jakiś wyszczerbiony mur i zostałam ranna.

  • To były strzały czy moździerz?

Nie. To były strzały. Lekarz potem powiedział, że to były kule dum-dum i że to był ostrzał od Schichta, stamtąd. Jakiś gołębiarz siedział.

  • Gdzie pani została ranna?

W rękę. Ręka mi się trzymała tylko na kawałku mięśnia i skóry. Wrażenie było dziwne. Właśnie! Wydawałoby się, że powinno bardzo boleć, w ogóle tego nie poczułam. Poczułam tak jakby mnie gałązka uderzyła w plecy. Ale [pomyślałam, że] jakaś gałązka i szłam dalej i momentalnie mi się zachciało spać. Zobaczyłam, że stoi drzewo. Myślę sobie: „Ojej! Tylko dojść do tego drzewa, przytulić się i zasnąć. Jakoś ostatniej nocy nie spałam”. Dalej już nic nie pamiętam. Okazało się, że byłam taka senna, ponieważ wykrwawiłam się bardzo. Tam mnie znaleźli. Potem się obudziłam na moment tylko. Widziałam nad sobą jakieś twarze, a potem już nic nie pamiętam. W każdym razie byłam bardzo wykrwawiona, jak mnie znaleźli. Tak że byłam parę dni nieprzytomna. Znalazłam się na punkcie sanitarnym Furmańska 12. Jak długo tam byłam, to nie wiem, ale któregoś dnia weszli Niemcy i kazali natychmiast opróżnić punkt. Ci co mogli wyjść o własnych siłach, to wyszli, ci co nie mogli, to ich wynieśli. Mnie wynieśli. Pamiętam, że leżeliśmy całą noc na ciepłych cegłach. Był dom zburzony i jeszcze były cegły ciepłe i sączyła się gdzieś woda, tak do rana. To pamiętam. Rano zanieśli mnie, bo jedni szli, innych nieśli, do „Dobroczynności”. To jest róg Krakowskiego Przedmieścia i Bednarskiej. Na budynku pisze: Res sacra miser.

  • Jakie warunki tam były?

Leżałam i koniec.

  • Dużo było takich osób?

Było dużo osób. Na sali, na której byłam, było kilkanaście osób. Pamiętam jeden bardzo tragiczny moment. Leżał jakiś człowiek, przy którym była córka. Ten człowiek rozbierał barykady, ponieważ go Niemcy wzięli do rozbierania gdzieś i został ranny na barykadzie. Niemcy go przynieśli tutaj. Ale dowiedziałam się później o tym. Przy nim była córka. Weszło dwóch żołnierzy niemieckich pijanych na salę, kompletnie pijanych i z granatem. Powiedzieli, żeby im dać jakieś dziewczyny, bo jak nie, to ten granat tutaj rzucą. Lekarz, który widocznie był człowiekiem wojskowym i znał się na tym, podskoczył do jednego z nich, zabrał mu granat i zabezpieczył. Poszedł do Niemców – bo w „Dobroczynności”, zaraz w sąsiedztwie stały jakieś oddziały niemieckie – i powiedział, że przyszło do niego dwóch żołnierzy pijanych i chcieli rzucić granat. Nie mówił po co przyszli, tylko że chcieli rzucić granat. Zabrali ich zaraz Niemcy, a temu lekarzowi dali trochę cukru i coś jeszcze z jedzenia. Widocznie było źle z jedzeniem, ale tego nie odczuwałam. Po prostu byłam w takim stanie, że jak dostałam wodę to dobrze było. Lekarz wykorzystał ten moment i poprosił Niemców, żeby najciężej rannych przesłać do szpitala, bo nie było środków opatrunkowych. Przede wszystkim nie było środków, bo dom na Furmańskiej został spalony i wszystkie środki opatrunkowe na Furmańskiej zginęły. Więc przeszli tylko chorzy bez środków opatrunkowych. Niemcy pozwolili. Dali nawet eskortę i trzy osoby zostały przeniesione – ja, jeszcze jakaś młoda kobieta, która miała w ogóle urwaną rękę, nie pamiętam, czy lewą, czy prawą, i jakiś młody człowiek, który nie miał oczu. Gdzie stracił? Nie wiem. Przenieśli nas do szpitala Świętego Rocha. To jest Krakowskie Przedmieście, tuż przy Uniwersytecie. Byłam do końca już w tym szpitalu. Założyli mi gips, bo nie miałam gipsu, nie było na Furmańskiej, ale mi zrobili z drewna jakieś podkładki. Takie łupki. Jak się dostałam do szpitala to mi założyli gips, ale już nie składali ręki, bo nie było co składać. Po prostu założyli. Tak że mam zrośnięte ramię z przedramieniem, mam zrośnięty staw. Stawu nie mam, był wyrwany. Do dnia dzisiejszego noszę. Jak wychodzę na ulicę to zakładam jeszcze opaskę. Wlot był malutki, tylko tutaj wszystko wyrwane.

  • Roztrzaskało całą kość.

Tak. Tutaj było lepiej, ponieważ przeszedł bokiem, właściwie tylko wyrwał mięśnie. Miałam rzekomo pękniętą miednicę. Nie wiem, bo się zrosła.

  • Co się działo w szpitalu, kiedy pani leżała? Czy ktoś przychodził? Czy ktoś mógł was odwiedzać?

Nie. W szpitalu właściwie byli tylko chorzy i nikt nie przychodził, bo nie było miejsca. Tylko chorzy i duża ilość to leżała w ogóle na podłogach, bo nie było miejsca po prostu. Normalny szpital, a do tego wszystkiego jeszcze przychodzili chorzy, ranni z Powstania. Natomiast chcę powiedzieć inną rzecz, z którą się spotkałam w szpitalu Świętego Rocha. Ludzie, którzy nie byli chorymi, ale byli na terenie szpitala, wykazywali ogromną solidarność i pomoc wszystkim. Spotkałam panią, która przyszła po swoją matkę w dniu po wybuchu Powstania. Nie zdążyła matki już zabrać, bo wybuchło Powstanie. Została z matką. Cały czas pracowała, robiła wszystko co mogła, wszystkim pomagała. Potem umożliwiła nam także wydostanie się z obozu w Sędziszowie. Wyprowadziła nas z Warszawy. Opiekowała się swoją matką, mną.

  • Moment zakończenia Powstania i opuszczenia szpitala poza miasto. Proszę o tym opowiedzieć.

Nie pamiętam kiedy, bo dat się wtedy nie notowało, nie jestem w stanie powiedzieć kiedy, ale przyszedł lekarz na salę i powiedział: „Opuszczamy dzisiaj szpital. Kto może, niech wychodzi o własnych siłach. Kto nie może – zostanie. Niemcy powiedzieli, że dadzą nam samochody, ale nie wiemy, czy będą te samochody. Więc jeżeli ktokolwiek może, to niech sam wychodzi o własnych siłach”. Wtedy po raz pierwszy wstałam z łóżka. Właśnie pani Chublewska...

  • Ciężko było iść?

Bardzo ciężko. W ogóle jak wstałam, wyszłam ze szpitala, to najpierw się przewróciłam. Do tego wszystkiego to nie tylko sprawa choroby, ale jeszcze sprawa zwiotczenia mięśni, jak się leży tak długo.

  • I osłabienia.

Osłabienia, tak.

  • Pani była przytomna w tych ostatnich dniach?

Tak.

  • O czym rozmawiają chorzy leżący w szpitalu, kiedy dookoła trwają walki?

To byli tacy chorzy, że nie rozmawiali. Tylko się patrzyli w okno, czy bomba przyjdzie, czy nie przyjdzie, czy coś się stanie, czy się nie stanie. Ale jakichś rozmów to nie przypominam sobie.

  • Czy były msze organizowane dla chorych? Czy był może jakiś ksiądz?

Nie widziałam. Może były, ale było wiele sal. Na mojej sali nie widziałam.

  • Czy jakiekolwiek informacje z zewnątrz o Powstaniu docierały do państwa?

Dostawałam informacje tylko od pani Chublewskiej. Jak sobie jęknęłam czy coś takiego, to przychodziła zawsze do mnie i wtedy coś mówiła. Tak że do mnie nie docierały, ale leżałam na sali, gdzie leżały osoby albo nieprzytomne, albo takie, które w ogóle nie brały udziału w Powstania, staruszki po prostu. Albo tak nieprzytomne jak właśnie ta, którą ze mną razem przynieśli do szpitala Świętego Rocha, co miała rękę urwaną. Ona tam umarła. W ogóle nie rozmawiała. Szyba z okna wyleciała na nią, nawet nie drgnęła. Tam byli raczej ludzie nieprzytomni.

  • Co pani najbardziej się utrwaliło w pamięci z całego Powstania? Czy jest takie zdarzenie?

Raczej poszczególne [momenty].

  • Gdybyśmy mieli jedno wybrać, czy było dobre, złe?

Dobre to ta solidarność. Ludzie, którzy nie byli związani ze szpitalem, ale znaleźli się tam przypadkowo, robili wszystko, żeby pomóc. Złe, to jak się sypały kule, jak się sypały szkła z okien. Człowiek mimo woli był trochę przerażony. Nie mówię, że się to przyjmowało spokojnie, [ale] jakoś spokojnie przyjmowałam.

  • Co się z panią działo od chwili opuszczenia szpitala do maja 1945 roku?

Szpital opuściliśmy i doszliśmy do Szpitala Wolskiego na Płockiej, jedną noc przenocowaliśmy. Z Krakowskiego Przedmieścia do tego szpitala szliśmy cały dzień pod eskortą.

  • Eskorta jak się sprawowała?

Bardzo różnie. To zależy od tego, jaki to był żołnierz. Podkpiwali, bo widać było, popychali, ale byli i tacy, którzy się przyzwoicie zachowywali. Tak że jak w każdym środowisku. Jedną noc przenocowaliśmy w szpitalu, a rano przeszliśmy do kościoła Świętego Wojciecha. Dali nam jeść w kościele. Byliśmy chyba ze trzy, cztery godziny i potem do Dworca Zachodniego, i do Pruszkowa. W Pruszkowie, jak już doszliśmy, to grupa już się utworzyła – właśnie pani Chublewska, jej mama, jeszcze jedna pani, która miała coś z nogą, miała gips na nodze i dwóch panów. Jeden z panów był zdrów, jeden był ranny. Zdrowi pomagali chorym, ale właściwie pani Chublewska się wszystkimi nami opiekowała i pilnowała. Jak dotarliśmy do Pruszkowa, to oni zostali na hali numer pięć, a mnie dali na halę numer osiem, ponieważ byłam najciężej [ranna]. Fama głosiła, że ci z ósemki to są właściwie do zlikwidowania. Ona tak usłyszała, przyleciała i mnie z tej sali wyciągnęła na piątkę.

  • Jak wyglądała ta ósemka? Tam leżeli rzeczywiście tylko ciężko ranni?

Tak.

  • Były jakieś łóżka, sienniki?

Nie było żadnych łóżek, żadnych sienników. Były po prostu drewniane prycze. Nic więcej nie było.

  • Musiała być duża śmiertelność w tym pomieszczeniu?

Nie wiem. Byłam krótko, bo ona się dowiedziała. Od razu przyszła, wciągnęła mnie. Byli lekarze niemieccy i lekarze polscy. Ona się prędko zakręciła, od razu dostała fartuch i przepaskę Czerwonego Krzyża. Mogła się swobodnie już poruszać. Przez nią mieliśmy wszystkie wiadomości. Byliśmy tam chyba ze trzy, cztery dni, nie pamiętam dokładnie ile.

  • Żołnierze niemieccy kręcili się po baraku, w którym pani była?

Nie, raczej nie pamiętam. Przyszła właśnie ta pani i powiada: „Dowiedziałam się, że jutro stąd wagony wychodzą z ludźmi starymi, dziećmi i niesprawnymi. Pociąg jedzie do Koluszek”. Jak się dowiedziałam, że do Koluszek to mówię: „Ojej, to ja bym pojechała, bo z Koluszek do Tomaszowa jest niedaleko”. Ona mówi: „Właśnie kombinuję, żeby was wszystkich wprowadzić do tego pociągu. Tyko nie wiem, jak to zrobić. Ale w każdym razie bądźcie w pogotowiu, spróbuję to jakoś załatwić poprzez naszych lekarzy”. Rzeczywiście, wprowadziła nas do tego pociągu. Przede wszystkim ludzie starsi, dzieci, mało sprawni, tacy właśnie jechali. Ale myśmy się do tego nie kwalifikowali, myśmy się kwalifikowali raczej do jakiegoś innego obozu, bo ci to mieli być wysadzeni w Koluszkach. Pociąg pojechał, ale wcale nie do Koluszek. W każdym razie ona całą grupę wprowadziła. Pociąg pojechał do Sędziszowa. W Sędziszowie nas wysadzili, dach właściwie tylko był. Nie było ścian, tylko na drągach wsparty dach. Tak wyglądał obóz w Sędziszowie. Jak dochodziliśmy już do obozu to ktoś powiedział, że jak po drodze będzie słoma, żeby brać słomę, bo nie ma na czym spać w obozie. Ktoś chyba znał już, nie wiem skąd się wziął. Wysiedliśmy. Usiedliśmy na środku, na ziemi właściwie. Pierwsza rzecz to pytam się: „Czy gdzieś tutaj można dostać jakieś bandaże?”. Bo z tego ropa się przecież lała. Nie mieliśmy od paru dni opatrunku żadnego. Przechodziło dwóch mężczyzn i tak patrzą, i mówią: „A co? Są tutaj ranni?”. – „No tak, są ranni”. – „A, to proszę tutaj się zatrzymać. Nigdzie się stąd nie ruszać. Przyjdziemy zaraz”. Poszli. Jak poszli, to się zastanawiamy: „Może trzeba zwiać, bo dlaczego mamy się tutaj zatrzymać. Nikogo nie zaczepiają, a nas właśnie [zaczepiają]”. Ale zanim podjęliśmy decyzję, to zjawili się ponownie. Powiedzieli: „Chodźcie za nami”. Już nie było wyjścia, poszliśmy. Po cywilnemu byli, dwóch mężczyzn. Zaprowadzili nas. Tam Niemcy pracowali, ale oddziałów niemieckich już nie było. Hitlerjugend było i oni pracowały tam. Baraki były puste. Zaprowadzili nas do jednego baraku i powiedzieli, żebyśmy siedzieli cicho, tutaj przyjdzie jeszcze ktoś, przyniesie nam jeść i coś na podłogę położą. [Powiedzieli] żebyśmy siedzieli, to siedzieliśmy, bo nic innego nie mogliśmy zrobić. Rzeczywiście za jakieś pół godziny przyszły dwie kobiety. Przyniosły gar zupy i to był krupnik na gęsi rzekomo. Nie wiem na czym był, ale był świetny. Przyniosły większy jeszcze kocioł, przyniosły wodę i koza stała, piecyk, rozpaliły i [jedna] mówi: „Umyjecie się, ale mamy tylko jedną dużą michę. Musicie się w niej umyć wszyscy, bo innych możliwości nie ma”. Umyliśmy się, jak się dało, nosy pomyliśmy. Zjedliśmy zupę i poszliśmy spać. Tylko nam zapowiedzieli, żeby się nie ruszać, nie wychylać się nigdzie. Rano przyszły znów dwie kobiety, przyniosły nam tą samą zupę, ale jeszcze do tego chleba i po kawałku kiełbasy. Potem przyszli ci panowie i powiedzieli, żeby pójść, pokazali nam dróżkę za barakami, żeby pójść dróżką to dojdziemy do apteki. W aptece mamy zapukać cztery razy do drzwi to nam otworzą. „No i uważajcie na siebie. A tam wam powiedzą, co dalej robić.” Widzimy, że już ktoś nam przyjazny, pytamy ich skąd są. Są z poznańskiego. Nazwiska nie chcieli podać. Nic nie powiedzieli poza tym, że są z poznańskiego. Poszliśmy dróżką. Doszliśmy do apteki, zapukaliśmy. Otworzył nam aptekarz, wpuścił nas. Mówimy, że przyszliśmy stąd i stąd. „Tak, dobrze. Co chcecie?”. Myślał, żeby nam dać, powiedzmy, coś do mycia, mydło czy pastę czy coś takiego. [...] „Najpierw musicie się umyć, a możecie się umyć na zapleczu. Tylko zachowywać się cicho”. Poszliśmy na zaplecze, była miska, była woda, umyliśmy się. Poczęstował nas ciastem, dał jeszcze po kieliszku jakiejś wiśniówki i powiedział: „A teraz – ponieważ widział, że pani Chublewska nam tak matkuje – to pani pójdzie do Ośrodka Zdrowia. Tam urzęduje lekarz niemiecki, ale w tych i w tych godzinach lekarz polski. Pójdzie pani, zgłosi się i dadzą pani świadectwa, że musicie jechać na prześwietlenie. U nas nie ma prześwietleń. Musicie stąd wyjechać. Jak już dostaniecie zaświadczenia, że musicie jechać na prześwietlenia, to musicie do wieczora doczekać, wieczorem pójść na dworzec, tam będzie stał pociąg, a w pociągu będzie kolejarz w budce dla kolejarza. Do niego się zwrócicie, powie wam, co dalej robić”. Widać, że była cała akcja zorganizowana. Ona poszła. Był lekarz polski, dał jej świadectwo, że ona [jedzie] z chorymi. Byli ranni, musi jechać na prześwietlenie, jest sanitariuszką, a jej matka to staruszka. Jednym słowem wyprawił wszystkich. U aptekarza przeczekaliśmy do wieczora. Wieczorem poszliśmy na dworzec, był kolejarz, wprowadził nas do drugiej budki kolejarza. Siedzieliśmy nie w wagonie, tylko w budce kolejarza. W tym pociągu było więcej budek.

  • Nie możemy się trzymać aż takich szczegółów.

Tak dotarliśmy do Częstochowy, a z Częstochowy to już na własną rękę. Ja do Tomaszowa, jedna pani do Tomaszowa, a oni w innych kierunkach. Rozjechaliśmy się.

  • Jak odbyło się pani wyzwolenie? W jakich to było okolicznościach i gdzie?

To już byłam w Tomaszowie. Pojechałam do Tomaszowa, miałam znajomych i krewnych. Zresztą zatrzymałam się u znajomych, bo akurat było najwygodniej. Ułatwiono mi znowu dojście do szpitala, zmieniono gips. Jeszcze ponownie złamano mi rękę, zestawiono. Byłam u znajomych. W międzyczasie zaczęli napływać inni. Przyszedł mój brat, przywitaliśmy się lewymi rękoma, bo brat też był ranny w lewą rękę, bo też był w Powstaniu. Najpóźniej wróciła moja mama i ciotka. Każdy gdzie indziej mieszkał, każdy u kogo innego. Po jakimś czasie dostaliśmy mieszkanie u wylotu getta. Żydowski dom był i sklep. Sklep to było nasze mieszkanie. Tam mieszkaliśmy do wyzwolenia.

  • Jak ono wyglądało?

Nagle okazało się, że Niemcy uciekają. Wtedy najwięcej trupów niemieckich widziałam, bo uciekali, więc warto było już do nich strzelać. A tutaj Rosjanie wchodzili. Tak że wtedy widziałam sporo. Niemcy uciekali, a potem widziałam tylko trupy, a potem widziałam już Rosjan.

  • Jak się sprawowali?

Przyszli chyba drugiego dnia do nas i pytają się skąd jesteśmy, bo chodzili po domach i sprawdzali. „Jesteśmy z Warszawy”. – „Skąd się tu wzięliście? Mieszkacie po królewsku”. Była szafa, jeden materac i koza, piecyk, na którym gotowaliśmy. To wszystko było, ale według nich mieszkaliśmy po królewsku. „Czy macie coś? Co macie tutaj?”. – „Nic nie mamy”. Zajrzeli do szafy i zobaczyli jakąś bluzkę mojej mamy. To zabrali tą bluzkę. Ale przyszli i przynieśli cukru. Też jakiś przyzwoity, zabrał bluzkę, przyniósł cukier. Potem, jak weszli, to już przede wszystkim musiałam jakieś dowody sobie wyrobić. Przecież nie miałam żadnych dowodów, wyszłam z Powstania, mając na sobie tylko szlafrok i buty. Nic więcej nie miałam, tak przejechałam cała drogę. Ale w Tomaszowie dostałam już ubranie, już zaopiekowali się mną. Przede wszystkim musiałam mieć dowody. Musiałam zweryfikować swoje [wykształcenie], bo na kursach tajnego nauczania w Warszawie miałam maturę, ale matura została w domu, a dom się spalił. Mama nie zabrała, nie pomyślała o tym, żeby zabrać. Tak że musiałam sprawy pozałatwiać. Tak szczęśliwie się złożyło, że w Tomaszowie spotkałam panią profesor Wladych. Ponieważ znałam wszystkich profesorów, bo tam zaczynałam przecież gimnazjum, to właściwie na podstawie stwierdzenia pani Wladych, że zdawałam maturę, dostałam świadectwo maturalne. Załatwiłam sobie świadectwo maturalne i postanowiłam rozpocząć studia. Zawsze marzyłam o tym, żeby zostać lekarzem, ale z taką ręką?

  • Taka ręka to tylko ortopeda.

Pomyślałam, że wobec tego chyba na prawo pójdę, bo głową mogę myśleć jeszcze. Wsiadłam do pociągu i pojechałam do Krakowa. W drodze spotkałam bardzo miłe towarzystwo, wszyscy jechali na chemię. Wobec tego zapisałam się na chemię.

  • W Krakowie?

W Krakowie. W Krakowie byłam do 3 maja 1946 roku. Były poważne zamieszki w Krakowie na rynku – studenci poszli 3 maja uczcić. U wylotu wszystkich ulic stały działa. Bardzo dużo osób było aresztowanych. Po 3 maja sobie pomyślałam: „Jeśli nawet się coś zdarzy, to zawsze bezpieczniej być z rodziną”. Wobec tego wróciłam do Warszawy. W Warszawie był już brat mój, mamy nie było. Mama w Tomaszowie została. Trafiłam bardzo dobrze, ponieważ nie było jeszcze uczelni, nie było pracowni, wobec tego studenci z Warszawy wyjechali do Danii. Wyjechałam do Danii. Trafiłam, nie wiedząc o tym, że tak będzie, zapisałam się. [W Krakowie] już zdałam jakieś kolokwia, więc przywiozłam wszystkie dokumenty, przyjęli mnie tutaj. Dostałam się na ten turnus, wyjechałam do Danii. Byliśmy dwa miesiące. Normalne były wykłady, byli nasi profesorowie z nami, mieli wykłady i pracownię tam robiliśmy. Tak że całą jakościówkę zrobiłam, wróciłam do Warszawy. Dalej studiowałam i pracowałam, różne zlecone prace brałam, trochę z Muzeum Narodowego. [...]

  • Czy z racji pani udziału w Powstaniu Warszawskim spotkała panią kiedyś jakaś przykrość?

Nikomu nie mówiłam o tym, rodzina tylko wiedziała. Nikomu się nie chwaliłam, że byłam w Powstaniu, że w ogóle w konspiracji pracowałam.

  • Chciałem zapytać o pani opinię na temat Postania Warszawskiego.

Mnie się wydaje, że o wszystkim decyduje los. Ludzie rozpatrują różne warianty, a widocznie tak było pisane, że miało być to Powstanie, że musiało być to Powstanie. Sądzę, że gdyby nie było Powstania, to może by tak nie była zniszczona Warszawa, ale ludzi by tak samo dużo zginęło. Przecież oni zabierali.
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek , 14 listopada 2007 roku
Warszawa
Zenobia Gąstoł Pseudonim: „Irena” Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Róg” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter