Zenon Włodarski „Felek”

Archiwum Historii Mówionej

Zenon Włodarski, urodzony w 1926 roku w Warszawie.

  • Jak to się stało, że pan przystąpił do Armii Krajowej?

 

Okupacja była taka, jaka była, wszyscy dobrze to pamiętają – oczywiście z tego pokolenia, które pozostało. Ukończyłem szkołę podstawową, a potem musiałem się zapisać do szkoły zawodowej, żeby mieć jakąś przyszłość przed sobą. Ponieważ były groźby od strony niemieckiej, że najchętniej by nas widzieli u siebie, w III Rzeszy, przy pracy. Chcąc tego uniknąć, za wszelką cenę postarałem się, żeby iść do szkoły. Tak zrobiłem i tak się też stało. Szkoła się mieściła w miejscu, gdzie była kiedyś zajezdnia tramwajów przy ulicy Młynarskiej. Był dość okazały budynek z czerwonej cegły, była szkoła, [gdzie] uczęszczałem na nauki. Pod koniec trzeciego roku mojej nauki, to był 1943 rok, Niemcy szkołę już zajęli i wtedy wszyscy pozostaliśmy w rozsypce. Profesorowie nie chcieli nas się pozbyć, dlatego też mieli z nami kontakt i wszyscy chodziliśmy, a to do jednego, a to do drugiego, po prostu po to, żeby materiał wszystek ukończyć i dostać zaświadczenie.

 

  • Czyli profesorowie zorganizowali tajne komplety?


Coś w tym sensie, tak to można było nazwać. Miałem najbardziej zaufanie do jednego z profesorów, który wykładał materiałoznawstwo. Pewnego razu tak się stało, tak wyglądało, jakbym się zaniedbał – okoliczności były takie, że nie często u niego bywałem. Postanowił przez moich kolegów najbliższych, żeby do mnie dotarli [i powiedzieli mi], że koniecznie chce mnie widzieć. Oczywiście zgłosiłem się, bo nie śmiałem mu odmówić. Mieszkał przy ulicy Chmielnej. Pierwsze słowa, jakie do mnie skierował: „Co ty sobie, mój młodzieńcze, myślisz? Że co? Chodziłeś trzy lata w takich warunkach, jakie były, wiesz, że godzina policyjna była dwudziesta pierwsza – taka, jak dla wszystkich obowiązywała – a ty szybko, biegiem do domu musiałeś, żeby czasami cię coś niedobrego nie spotkało?”. Pokornie wysłuchałem wszystkiego. „To teraz do rzeczy. Pokaż swoje zeszyty, zobaczymy, czego ci uje, co masz, jak to wszystko będę widział pod twoim kątem”. Przejrzał to. Lubiłem bardzo rysunki i wszystkie rysunki, które były w tematach, w moim zeszycie nic się nie różniły od książki. Były bardzo precyzyjnie ułożone, wymalowane. Mówi: „Widzę, że zaniedbywać, to się chyba raczej nie zaniedbujesz. A co ty w ogóle robisz w domu?”. – „Panie profesorze, wie pan jak to jest z młodymi. W piłkę mało się gra – a pracowałem już wtedy, zgłosiłem się do pracy i pracowałem po to, żeby tylko do III Rzeszy się nie dostać, chodziłem do szkoły, a jednocześnie pracowałem – po południu przychodzę, gdzie się da, do pana, do innych profesorów. Ale raczej rzadziej z kolegami”.

– „A masz tych kolegów dużo?”. – „No, mam”. – „A co twoi koledzy w ogóle robią?”. – „Też niektórzy się uczą, niektórzy pracują. Jeszcze mam takich kolegów, którzy harcerzami [byli]”. – „Tak? Harcerzami też byli?”. – „Wiem, że byli, bo byli starsi ode mnie”. Chodziłem do szkoły podstawowej, to już oni byli tacy owszem, owszem, pełni życia. „A teraz to tak ich rzadziej widzę. Widzę niektórych, dobrze zbudowani są, owszem, zadbani”. – „A gdzie oni się podziewają?”. – „Trudno powiedzieć. Blisko mnie mieszkają, ale rzadko ich widzę”. – „Wiesz co? Mam tu takie papierki. Jak by cię zainteresowało – przestudiuj sobie to”.

  • Co było w papierkach?


Jak papierek rozłożyłem, z ciekawości, to troszeczkę przysiadłem i struchlałem. Zimne ognie po mnie przeszły. Patrzę, że po prawej stronie, u samej góry arkusika, na mieczu siedzi orzeł, w szponach trzyma miecz i ma lekko skrzydła rozwarte. Oczywiście orzeł miał koronę. Spojrzałem na [profesora]: „No, nie patrz, nie patrz. Weź to, schowaj. Tylko dobrze schowaj. Jak będziesz miał okazję, to sobie to przestudiuj i jak się spotkamy, to chciałbym wiedzieć, [jakie jest] twoje odczucie”. Oczywiście schowałem to jak najgłębiej, bo przecież różnie bywało, patroli na mieście nie owało, a jak będą chcieli mnie skontrolować? Wtedy sprawa byłaby przesądzona. Ale wszystko było w porządku, udało mi się to.

Przyszedłem do domu. Światła w domu nie było, bo mieszkaliśmy na poddaszu, to tylko lampka naftowa była. Przy lampce naftowej zaczynam wszystko analizować. Czytam – wiadomości były z frontu, z Warszawy, jakie postanowienia, kogo ukarali, jakie były aresztowania. Mówię sam do siebie: „No, to ciekawa sprawa, panie profesorze. Mnie się wydaje, że chyba tobie będę potrzebny, jak ty, wzywając mnie do siebie, chciałeś moje zeszyty zobaczyć…”. Ojciec wtedy wszedł do mieszkania: „A co ty tam tak studiujesz?”. – „Byłem u profesora, zeszyty moje oglądał”. Doszedł do mnie ojciec: „A ty, ty… to chyba nie do zeszytu to należy?”. Schowałem wszystko. „Daj, no! Daj, no to! Nie bądź taki dowcipny. Ja też chciałem to zobaczyć”. Po cichusieńku, ojciec to przeczytał. „A co ty chcesz z tym teraz zrobić?”. – „Profesor powiedział, że jak mam kogoś pewnego, to mogę mu to podać, a jeśli nie, to muszę to zlikwidować”. – „Daj to mnie”. Dałem to ojcu, bo ojcu wierzyłem, jak by mogło być inaczej. Ale do profesora musiałem znów się zgłosić. Pierwsze pytanie było: „No, jakie twoje odczucie?”. – „Panie profesorze, dobrze”. – „A lekcje to masz?”. – „Tak jest, mam”. – „No, to bardzo dobrze”. Mówi: „Wiesz co? My się jeszcze spotkamy nieraz. Teraz nasze spotkanie następne będzie na Stalowej”. Dopiero spotkaliśmy się na Stalowej. Poszedłem na Stalową pod wyznaczony adres, patrzę – drzwi się otwierają za chwilę, wchodzi dwóch mężczyzn. Za kilka minut wchodzi dwóch młodzieniaszków. W sumie osiem osób nas było. Mówię: „Coś tutaj mi to wszystko nie gra”. Ale cóż – buzię w kubeł, nic nie mówię, tylko zobaczymy, co będzie dalej. Pan profesor też przyszedł. Były rozmaite pogaduszki, profesor przedstawił [chłopaków] – to właśnie jego protekcja wszystko była. [Przedstawił] mnie, między innymi, pozostałych. Przyszedł, przedstawił się kapitan. Mówi: „Słuchajcie, odbywamy takie spotkania, ale nie zawsze w jednym miejscu. Chciałbym, żebyśmy się widzieli w tym samym zestawie, w tym samym komplecie. Wszystkiego innego dowiecie się kiedy indziej”. Potem, następnym razem jak widziałem się z profesorem, znów wyznaczył inny termin i w innym miejscu. Były pouczenia – gdzie się znajdują oddziały „Szarych Szeregów”, jakie wypady zrobili. W ogóle Armię Krajową przedstawili jak „Pasiekę”. „Pasieka” to calusieńka Armia Krajowa, „Szare Szeregi” i tak dalej. Mówi: „Wy, na razie, w tej pasiece nieznaczni jesteście, ale ja was już poczytuję jako pszczółki, najmłodsze, najnowsze”. Bardzo dobrze, że nas poczytywał w ten sposób. Były rozmaite informacje na temat, co się dzieje w kraju, co się dzieje za granicą. Rozchodzimy się – „O wszystkim, kiedy nasze spotkanie będzie, dowiecie się we właściwym czasie”. Jak spotkałem się z profesorem, mówi: „Słuchaj, spotkamy się w tym samym miejscu na Stalowej i będzie zaprzysiężenie”. – „Dobrze”. Pamiętam, że wtedy niepogoda była, ale cóż – słowo się rzekło i nie ma odwrotu. Przyszedł ten sam kapitan, było nas chyba może trzech więcej, tak że było pełne mieszkanie. Wygłosił przemówienie, o co chodzi właściwie, że jesteśmy potrzebni, bo: „Wiemy, jaka sytuacja w kraju jest, co z nami robią, a szczególnie w Warszawie jest straszny terror, więc skoro zdecydowaliście się tutaj przyjść i odważyliście się na to – dzisiaj składamy przysięgę”. Złożyliśmy przysięgę i mówi: „Od tej pory jesteście członkami Armii Krajowej”.

 

  • Czy pamięta pan słowa przysięgi?


Dokładnie nie pamiętam, ale na końcu: „Muszę być wierny i dotrzymać tajemnicy”. Na końcu przysięgi powiedział jeszcze: „Tak mi dopomóż Bóg”. Jak wyszedłem stamtąd, to troszeczkę zimny pot po mnie płynął, ale jak powietrze na mnie zadziałało, to ocknąłem się ze wszystkiego i mówię: „No, bardzo dobrze. W porządku”. Tam, gdzie pracowałem, miałem bardzo słodkich i oddanych kolegów. Jeden z najbardziej oddanych kolegów nazywał się Tadeusz Stępień. Mieszkał – jak teraz jest most przy ulicy Bema (obok siebie dwa mosty teraz są, kiedyś był jeden) – tam była chłodnia artykułów żywnościowych, przeważnie mięsne artykuły były. Jego ojciec miał tam funkcję kierowniczą. Tak że z tym chłopakiem się bardzo zżyłem. Jak się później okazało, w międzyczasie, on był też już zaprzysiężony wcześniej. Jak to chłopaki z chłopakami, po cichusieńku: „Słuchaj, a ty to coś nie tego? Ty to możesz patrzeć na to, co Niemcy tutaj robią?”. Mówię: „Słuchaj Tadeusz. Wszyscy jednakowo patrzymy, tylko wszyscy niejednakowo odbieramy to”. Mówi: „Chodź no tutaj, ja ci coś powiem. A jak byś ty do naszej grupy przystąpił?”. – „A do jakiej grupy?”. – „No, słuchaj. Ja jestem w »Miotle«”. – „A co ta »Miotła« ma znaczyć?”. – „Mamy takie zadanie, że jak któryś niepotrzebnie z fryców jest, to czystkę z nim robimy”. Mówię: „O! To ty jesteś zaawansowany”. –„No, a jak byś ty chciał, to by też ci się przydało”. No i stało się. Wyraziłem swoją zgodę, właściwie mu się wtedy przyznałem, że już jestem zaprzysiężony. „A gdzie ty jesteś?”. – „U »Radosława«”. Uścisnął mnie i byliśmy wtedy jedną ligą. Zostałem przydzielony potem do grupy pomocniczej. Dowódcą moim był plutonowy „Sęp”. Jego zastępcą był kapral Waldek „Krwawy”. Spotkania mieliśmy, pouczenia. Kilka razy „Sęp” przynosił automat, przynosił kb, przynosił pistolety, przynosił butelki z benzyną, żebyśmy ze wszystkim się zapoznali. To tak doszło do Powstania.

  • Czy mieliście szkolenia bojowe?


Nie, nie mieliśmy. Tego nie mieliśmy.

  • Czyli idąc do Powstania, nie bardzo potrafił pan strzelać.


Takich jak ja było chyba pięciu tylko, nie więcej. W sumie grupa, którą uderzyliśmy, wyszliśmy na ulicę, chyba piętnastu nas liczyła.

  • Jak pan był przygotowany do Powstania? Czy pan znał zasady walki w mieście? Obsługę broni pan znał, tych podstawowych modeli, ale ostrzelany pan nie był.


Ostrzelany nie byłem.

  • Czy uczyli was, jak trzeba w mieście walczyć, że trzeba się chować, że w oknie nie można stać?


Podczas spotkań – spotkania odbywały się już róg Wolskiej i Towarowej, potężny budynek był, murowany, tam byliśmy na pierwszym piętrze – były wykłady, już mieliśmy namiar, że będzie akcja zbrojna. W tym czasie Niemcy bardzo cofali się ze wschodu, z wschodniego frontu. To chyba trwało około dwóch tygodni wszystko. „Sęp” nam to wszystko przedstawił, że będzie walka zbrojna, akcja zbrojna i musimy być na to wszystko przygotowani. Powiedział tak: „Przyjdzie sygnał, że wyjdziemy na ulicę i to co będziemy mieli, to użyjemy, a będziemy kierowani, gdzie się mamy udać”.

  • Gdzie spotkaliście się 1 sierpnia? Jak ten dzień przebiegał?


To był bardzo piękny dzień. Do południa było słoneczko, pięknie wszystko wyglądało.

  • Kiedy pan się dowiedział, że jest mobilizacja do Powstania?


Wcześniej wiedziałem. Trzy dni już wiedziałem. O siedemnastej było Powstanie, a o trzynastej już byłem na punkcie zbiorczym.

  • Gdzie pan mieszkał?


Przy Ordona. To jest bliska ulica, vis-à-vis parku Sowińskiego. Tam w pewnym momencie przecinały się Prądzyńskiego i Ordona. Między dwoma domami [był] potężny budynek, cała budowla (między jedną ulicą a drugą) – dom Hankiewicza – tak się nazywał. W domu – obiad jak zwykle mama naszykowała. Miałem brata młodszego ode mnie o dwa lata i siostrę o dziesięć lat młodszą. Wszyscy usiedliśmy do stołu, zjedliśmy obiad, buzię obtarłem, nic nie mówiłem, podniosłem się i wyszedłem. Nikt się mnie o nic nie zapytał. Absolutnie.

 

  • Nie było pożegnań, płaczu?


Nic. Absolutnie. W ogóle nie wiedzieli. Ojciec wiedział, że gazetki kiedyś przynosiłem, ale na pewno nie pomyślał sobie, że coś podobnego może być ze mną.

Tak że buzię obtarłem po obiedzie i poszedłem w swoją stronę. Na ulicy spotkałem kolegę – do ulicy Bema doszliśmy. Mówi: „No to słuchaj Zenek, cześć! Żegnamy się. Może się kiedyś zobaczymy”. Jak tak, to tak. Cześć – cześć. Poszedłem w swoją stronę. Wyszła chmura, zaczęło troszeczkę padać, ale szybko doszedłem w swoje miejsce, [gdzie] już wszyscy byli.

  • Gdzie to było?


Róg Wolskiej i Towarowej. Poszedłem na to miejsce, „Sępa” jeszcze nie było. Ale był (najstarszy z nas wszystkich i bodajże najbardziej doświadczony) „Franek” taki miał pseudonim, a wszyscy nazywali go tramwajarzem. Średniego wzrostu mężczyzna, był żonaty, miał dwoje dzieci, ale jak się okazało, był już bardzo zaprawiony w boju. Miał doświadczenie swoje. Był drugi – pseudonim „Zdzisiek” – z Pruszkowa. Był starszy ode mnie, może trzy – cztery lata. W pewnym momencie otwierają się drzwi – wchodzi „Sęp”. Mówi: „Cieszę się, że już jesteśmy wszyscy razem. Ale, słuchajcie, moi kochani. Przykra wiadomość. Dla nas wszystkich broni nie starczy. Mam dwa Steny, kilka grantów ręcznych i pistolety. A dla tych najmłodszych, to butelki z benzyną. Jakoś to będzie”.

  • Co pan dostał?

 

Butelkę z benzyną. [„Sęp”] mówi: „Czekamy wszyscy, aż będzie sygnał”. Rzeczywiście – godzina siedemnasta [nadeszła], było słychać syreny i wszyscy wyskoczyliśmy na ulicę. Jak się łączyła Wolska z Towarową, to dalej była ulica Chłodna. Wyskoczyliśmy na ulicę, ale zobaczyliśmy, że od strony Alej idą dwa czołgi. Co tu robić? Na czołgi przecież się nie rzucimy, no bo z czym? Ale był rozkaz inny. „Butelki!”. Krzyknął: „Butelki!”. Z podwórza wyskoczyły kobiety. Z butelkami. Jak czołg się jeden zbliżył, to kobiety podawały [butelki], [koledzy] jeszcze dostali od kobiet butelki i w [czołgi]. Czołg zaczął się palić, Niemcy wyskoczyli. Trzech wyskoczyło z czołgu. „Sęp”, „Krwawy” i „Franek” doskoczyli do czołgu, zaraz ich wzięli do niewoli. Drugi czołg, który tam był, cofnął się w stronę Alej. Widocznie miał taki przykaz od swoich przełożonych. Tak że czołg, który zaczął się palić, został, a Niemcy – byli tacy, co ich zabrali, odprowadzili ich, bo w tym czasie jeszcze nie wolno ich było rozstrzelać, tylko do niewoli oddawać. Jak ludzie wyskoczyli, że czołg się pali, widzieli, że Niemców nie ma – zaczęli rzucać, sypali, co mogli i czołg uratowali. Czołg został. W późniejszym czasie, jak się okazuje, znaleźli się spece i czołg odprowadzili w inne miejsce. Z tego co potem widziałem podczas naszych dalszych działań, czołg był podprowadzony prawie aż pod same ruiny getta. Była ostrzelana wieża na ulicy Dzielnej (kościół tam stoi, czerwony), bo tam Niemcy zrobili gniazdo karabinu maszynowego i było ciężko podejść. Wrócę jeszcze do pierwszej chwili. Jak ruszyliśmy na ulicę Chłodną, bo mieliśmy rozkaz iść na pomoc do ulicy Żelaznej róg Chłodnej, bo tam był posterunek żandarmerii niemieckiej, bardzo mocno obsadzony – tam już grupa działała, my im pomogliśmy i punkt został zlikwidowany. Wtedy wróciliśmy na swoje miejsce i skierowali nas w stronę ulicy Młynarskiej, bo tam Niemcy bardzo obsadzili się i był potworny opór. A chcieliśmy za wszelką cenę dostać się jeszcze wcześniej na ulicę Karolkową do „Philipsa” (zakłady tam były). Dalej były zakłady farmaceutyczne Klawego. Jak podeszliśmy naszą grupą – nie do pomyślenia. Tam już nie było mowy, bo byli tak strasznie obsadzeni Niemcy, obwarowani, że musieliśmy się stamtąd wycofać. Taki był rozkaz. Przyszliśmy na swoje miejsce z powrotem.

Jeszcze wrócę – jak ruszyliśmy w stronę ulicy Żelaznej, to padły strzały i „Krwawego” się „pozbyliśmy”, Waldka. Został ranny w prawą nogę. Zaraz podleciały sanitariuszki, ściągnęły go na bok i odtransportowały go – nie wiem, czy do Szpitala Wolskiego, czy gdzieś, bo poszliśmy w [inną] stronę. Jak dotarliśmy do Młynarskiej, tam nie było żadnej mowy, to skierowaliśmy się na Karolkową do „Philipsa”. Tam też budynek naprzeciwko stał – widocznie było gniazdo oporu naszych, to tak sypali Niemcy granatami do okien, że aż było strach patrzeć. Widzieliśmy, że nie przelewki i z powrotem przyszliśmy na swoje miejsce. To było 2 [sierpnia]. [Tego dnia] przetransportowali nas na ulicę Okopową. Na ulicy Okopowej było całe dowództwo – w pierwszej chwili (nawet zaraz radiostację uruchomili). Były grupy, które już wcześniej zdobyły wytwórnię papierosów, [która tam była]. Sporo broni zdobyli i Niemców stamtąd wykurzyli. Nas osadzili na ulicy Żytniej. Osadziliśmy się w budynku na parterze. Było bardzo dobre pole widzenia na południe. Mieliśmy tam swoje placówki. Przez Leszno zaczęły posuwać się kolumny cywilów, otoczone niemieckimi oddziałami. Mieliśmy już sporo broni. Już wtedy zdobyłem [broń] na ulicy Żytniej. Był moment, zauważyliśmy dwóch Niemców. Chyłkiem szli, karabiny w ręku trzymali. „Zdzisiek” mówi: „Wiecie co? My ich tutaj załatwimy”. Wyskoczyliśmy we trzech: „Ręce do góry!”. Ci, znienacka zaskoczeni, wystraszeni, podnieśli ręce do góry, a ten, niewiele myśląc, wyjął pistolet – [zastrzelił] jednego i drugiego. Padli jak kłody na chodnik. Nic nie pozostało, tylko brać, co mają. Karabiny zabraliśmy, pasy poodpinaliśmy, dwa granaty jeszcze były – to wszystko zabraliśmy i [wróciliśmy] na swoje lokum. […].

 

 

  • Nie braliście jeńców?

 

Wtedy nie braliśmy. „Zdzisiek” był taki bohater, że nie wziął ich wtedy. Od razu, z miejsca ich załatwił. Przyszliśmy, „Sęp” mówi: „A skąd wy to macie?”. Mówimy, jak sprawa wygląda. „Zdzisiek” mówi: „Panie plutonowy, to moje dzieło. Ja ich załatwiłem”. – „A, to niedobrze. A wiecie co za to grozi?”. [„Zdzisiek”] mówi: „Co grozi, to grozi. A ja słyszę, że na Woli to już się strasznie z ludźmi rozprawiają. To ja wcale nie pożałowałem im niczego”. „Sęp” mówi: „Jak się stało, to się stało. Dwa karabiny macie”. Do mnie mówi: „Butelki to ty nosisz jeszcze?”. – „Noszę to, co mogę”. – „To wobec tego – twój karabin jest. To jest twój karabin. Masz, tylko zobacz, przyjrzyj się dobrze, z której strony kule z niego wyskakują”. Roześmiałem się, wziąłem karabin, przycisnąłem go do siebie i mówię: „No, mój ty karabinku, abyś ty celnie działał i abyś ty jak najdłużej mnie służył”. I rzeczywiście tak było.

Potem zaczęło to się wszystko odwracać w drugą stronę, na naszą niekorzyść. Właściwie nas Niemcy wypłoszyli z Żytniej i mieliśmy rozkaz kierować się na ruiny getta. Podeszliśmy blisko, ale tam było to już niemożliwe. Niemożliwe. Potem przetransportowali nas dalej, ulicą Okopową w stronę Powązek. Napotkaliśmy fabrykę, [w której] była wytwórnia skór. [To była fabryka] Pfeiffera. […]. Tam napotkaliśmy nieduży opór Niemców, ale udało nam się ich załatwić i jeszcze [zdobyliśmy] sporo, sporo amunicji (broni nie, bo wycofali się). Osadziliśmy się na chwilę – żeby powietrza złapać – w pomieszczeniach zakładu. Ni stąd, ni zowąd, jak się zaczęły sypać pociski, to tylko fruwało wszystko. Nie było innego wyjścia, tylko wycofywać się dalej na północ. Od tego momentu już tylko był odwrót w stronę Muranowa, przez Powązki w stronę Muranowa. Dotarliśmy aż do zajezdni tramwajowej na Muranowie. Tam nas to samo poczęstowało, co w fabryce Pfeiffera. Stamtąd się wycofaliśmy, spotkaliśmy jeszcze jeden oddział, który nas ostrzegł: „Słuchajcie, idźcie tą drogą, a nie inną, bo linia kolejowa tam leci”. Linią kolejową chodził pociąg pancerny. Mieli dobre pole widzenia i działali jak tylko mogli. Siekli, co się tylko da. Wydostaliśmy się stamtąd na Stawki. Przez Stawki dostaliśmy się na Stare Miasto.

  • Wróćmy jeszcze do Woli. Jak reagowała ludność cywilna, jak Powstanie wybuchło?


To należałoby powiedzieć.

  • Czy byli przestraszeni, czy zadowoleni.


Pierwsza chwila – zrobiła się na mieście cisza. Wszyscy jakby się pochowali. Ale nazajutrz, jak się zrobił świt, to była ogromna radość. Każdy budynek powiewał biało-czerwoną flagą. Był udekorowany. Ale to krótko trwało. Niemcy już zorganizowali się i zaczęli sukcesywnie wszystko brać w swoje ręce, [były] zacięte walki o każdy punkt. Dostaliśmy się przez Stawki na Stare Miasto.

  • Czy na Woli dostaliście mundury niemieckie z magazynów na Stawkach?


Nie. [Gdy] zdobyliśmy wytwórnię tytoniową, to obok był zakład meblarski – to też Niemcy mieli w swoich rękach. Widocznie mieli magazyny i mieli dużo umundurowania. Ale umundurowanie nie było Wehrmachtu, tylko oddziałów broni pancernej – czarne mundury. Kto chciał, to brał. Też się ubrałem w mundur, wystroiłem się. Nawet hełm dostałem. Ktoś mi podrzucił: „Masz czarne ubranie, to zakładaj na siebie hełm”. Tak było. Ubrałem się i prawie że do końca w tym mundurze chodziłem. Nawet mi dość ciepło było i dość wygodnie. Jak się dostaliśmy na Stare Miasto – bo właściwie w pierwszej chwili powstańcy zdobyli Stare Miasto, oczyścili z Niemców – nas duża, duża gromada na Stare Miasto dotarła. Jak zobaczyli nas – ucieszeni. „No! Nareszcie coś będzie. Ile wy broni macie! Może Niemcy rzeczywiście z Warszawy się usuną”. Ale jak poszliśmy dalej, to już nie szliśmy normalnie ulicami, tylko weszliśmy do budynków i [przechodziliśmy] piwnicami. Budynek od budynku – te które łączyły się ze sobą, miały przejścia w murze. Były powybijane otwory, że można się było nimi przemieszczać, tak że jakby druga Warszawa tam była. Dotarliśmy aż do ulicy Miodowej. Mieliśmy tam swoje lokum. Wtedy nas rozdzielali. Obserwacja, aż hen, w pobliżu mostu Kierbedzia, wszystko było widać jak na dłoni. Na wieży kościelnej były punkty obserwacyjne. Wokół już były placówki porozstawiane, bo Batalion „Zośka” też był przecież na Starym Mieście. Chyba trzy razy ich widzieliśmy, jak w zwartym szeregu szli na swoje stanowiska. Piękną broń mieli – Spandauy niemieckie (erkaemy), nosili na ramieniu, pięknie śpiewali i szli w swoim kierunku. Potem już ich nie było widać, bo widocznie mieli inne zadanie i już nie szło wszystko tak gładko.

 

  • Na który odcinek pan trafił na Starym Mieście?


Na ulicę Miodową. Był tam zakład Fuchsa. Jak Niemcy zaczęli potem nacierać – najbardziej nacierali od Wisły. Zaczęły się obstrzały i potem pokazały się już samoloty. Równali z ziemią wszystko po kolei. Obstrzał był albo na barykadach, na ruinach albo z piwnic. Jak tylko mogliśmy, tak się ratowaliśmy i nie dawaliśmy się. Potem wyparli nas z Miodowej, przeszliśmy na ulicę Długą. Tam moje Powstanie było już do końca. Mieliśmy wypady na plac Krasińskich, bo wspomagaliśmy oddziały, które tam miały swoje placówki. Byliśmy na Długiej róg Barokowej (będąc na obchodach rocznicy Powstania Warszawskiego [widziałem], że jest tablica pamiątkowa na tym budynku), tam mieliśmy swoje lokum. Stamtąd wychodziliśmy na swoje placówki. Różnie to bywało. Wrócę do Tadeusza Stępnia, mojego kolegi. Też był na Starym Mieście, jak wspomniałem – w „Miotle”. Jego brat, młodszy od niego, był w innym oddziale (w jakim – nie wiem). Niemcy zaczęli puszczać już „goliaty”. To były pojazdy mechaniczne, na gąsienicach, zdalnie sterowane. Kabelek za sobą ciągnęły i Niemcy nimi kierowali. Był moment, kiedy było bardzo duże natarcie i za wszelką cenę powstańcy chcieli się pozbyć „goliatów”. Stępień [młodszy] poświęcił się, podczołgał się, już bardzo bliziuteńko, niewiele owało, żeby odciął przewód, żeby go unieruchomić. Wtedy seria go dopadła i chłopaka roztrzaskali. Wrócę jeszcze do naszego oddziału. Między innymi oddelegowany był „Franek” – tramwajarz, „Sęp” i jeszcze kilku innych, na Wytwórnię Papierów Wartościowych. W pierwszej chwili też powstańcy to opanowali i to trzeba było utrzymać. Niemcy zaczęli napierać i wtedy straciliśmy jednego i drugiego. Byli na górnej kondygnacji w [wytwórni], „Franek” i „Sęp”. – „Franka” trafiła seria, tak że ci, co się stamtąd wycofali, powiedzieli, że absolutnie nie do poznania był. Tak strasznie był potrzaskany. Tak, że coraz mniej nas się zaczęło robić. Jak byliśmy na ulicy Barokowej, to ciągle nas podmieniali – a to jedni, a to drudzy – i były wzmocnienia placówek, bo strasznie od Ogrodu Krasińskich nacierali Niemcy, ale to byli już Ukraińcy w niemieckich mundurach. To były hordy, po prostu. Dzikie hordy! Tak że trzeba było placu Krasińskich ogromnie strzec, bo tam był główny właz do kanałów (jeszcze jest przecież). Drugi jest na ulicy Długiej, bodajże, naprzeciw budynku róg Barokowej, o którym wspominam.

Pewnego dnia, jak było silne natarcie, to wszystkich nas z wieczora zabrali, żeby wzmocnić placówki i do rana tam byliśmy. Nad ranem troszeczkę ustała walka, uciszyło się wszystko i podmienili innymi oddziałami. Nas troszeczkę wycofali, żebyśmy troszeczkę powietrza złapali. Poszliśmy na Długą, do budynku róg Barokowej i był z nami już Tadek Stępień. Mówię: „A co ty tutaj robisz?”. – „Ano widzisz. Rozproszeni jesteśmy, ale przecież, jak będę razem z wami, to się nic nie stanie”. – „No pewnie, Tadziu, chodź razem z nami”. Jak potem wróciliśmy z placu Krasińskich na niby-odpoczynek, wszedł razem ze mną do pomieszczenia. Mówię: „Wiesz co? Tacy umorusani jesteśmy, chodź, w podwórzu jest studnia – abisynka była – pójdziemy, obmyjemy się”. – „No to chodź”. Z tymi zamiarami – nastawiliśmy się, że tam pójdziemy. W pewnym momencie słyszymy, że „krowa” ryczy (tak nazywali wyrzutnie rakiet, szafami je nazywali. My to nazywaliśmy krowami). „Krowa” trzasnęła w budynek i zawaliło się wszystko. Pamiętam pierwsze chwile, że krzyczałem: „Ratunku!”. Potem już nie wiem, co się stało, bo jak się obudziłem, to byłem w szpitalu polowym po drugiej stronie Długiej. Było długie podwórze, w podziemiach prawdopodobnie kiedyś były drukarnie, i tam był szpital polowy. Jak się obudziłem, leżałem, jakaś prycza była czy łóżko polowe. Obudziłem się, byłem przykryty czymś – czuję, że jestem nagusieńki. Jak mnie stamtąd wydostali, to nie wiem w jakim stanie, ale tam mnie przetransportowali. Okazuje się, że byłem tylko silnie posiniaczony i potłuczony, a straciłem przytomność i nie wiedziałem, co się stało, to podobno – czułem, że coś mi się nasypało – dlatego że dusiłem się. Zdążyli mnie uratować jeszcze. Pierwsze moje słowa: „A gdzie jest Tadek?”. Stała dziewczyna, sanitariuszka. Wcześniej już dołączyła do nas, z Armii Ludowej. Kiedy na Freta rozbili ich calusieńkie dowództwo, to też była rozbita i dołączyła do nas, ale była wykorzystywana tak – a to przynieś–wynieś. Właściwie najbardziej w sanitarnych sprawach pomagała. Stoi ta dziewczyna i mówi: „O jakiego Tadka ty się pytasz?”. – „No, był razem ze mną”. Mówi: „Już go nie zobaczysz. Ciebie uratowali, a jego nie zdążyli, bo jego trafiło i zabiło, przywaliło wszystko”. Jak się pozbierałem z tego wszystkiego… Mundur czarny ze mnie zdarli, usiadłem – powiedzmy, że to było łóżko – płachtą przykryty, mówię: „Chcę się ubrać!”. – „Siostro! Dajcie koledze jakieś ubranko!”.

Coś mi przyniosła, cywilne ubranie założyłem – w porządku. Mówię: „A mój karabin?!”. A dziewczyna (pseudonim „Hanka”, mieszkała na Powiślu) mówi: „Masz, masz ten swój karabin. Nie zginął ci”. Wziąłem karabin, stoję, stoję – gdzie ja teraz się obrócę? Poszedłem w to samo miejsce. Jak się okazuje, pocisk jak uderzył, to tylko całą górę zniszczył i część aż do piwnic, wyrwa się [zrobiła]. Popatrzyłem, postałem troszeczkę w bramie, patrzę, że jeszcze z mojego oddziału są chłopaki. No to fajno, nie ma sprawy! Ale byłem tak potłuczony, że do niczego się nie nadawałem. Poszli w swoją stronę. To był 29 sierpnia. Stałem w bramie i przyszedł porucznik „Sarmak” – był razem z nami. Wtedy dowództwo objął nad tym wszystkim. Mówi: „Słuchaj, stój tutaj. Tu niedługo przyjdą, to żebyś miał na nich wgląd, bo już tutaj długo nie pobędziemy”. Rzeczywiście byliśmy tylko do 31 [sierpnia]. Jeszcze zebrałem się i jeszcze raz z oddziałem poszedłem na plac Krasińskich, jeszcze pomagałem, co tylko mogłem, ale już trzeba było się wycofywać. 31 z wieczora już zaczęła się ewakuacja, bo już Niemcy tak silnie nacierali, że nie było o czym w ogóle marzyć. Zaczęliśmy wchodzić do kanałów.

 

  • Rozkaz do przebicia się górą – czy pamięta pan tę noc?


Pamiętam tę noc. Pamiętam. Część poszła, ale była straszna masakra. Potworna masakra wtedy była. Pozostali – już nie było sensu, żeby ich tam w ogóle posyłać.

  • Jak wtedy wyglądały zrujnowane ulice? Wtedy się zaczął chaos, bo przecież ludność cywilna chciała wychodzić.


Ojej. Jak się chodziło – nocami się chodziło przecież, bo najwygodniej było się gdzieś przemieścić. Pożar wszędzie, zgliszcza, jak się spojrzało w któreś miejsce, na jakiś budynek, to tylko wiatr powiewał blachami porozrywanymi. Ruina. To był potworny [widok]. Jak spojrzałem na ulicę Długą, to aż strach ogarniał. Tak jakby ktoś specjalnie perspektywę na obrazie namalował, ruiny. Strasznie to wszystko wyglądało. Po prostu strach ogarniał w ogóle przebywać w tym wszystkim. Właściwie Niemcy nie działali w nocy, bo się bali. Tak że raczej lżej było przemieszczać się nocą, aniżeli dniem.

Nawiązuję do wycofywania się do kanałów. Rozkaz był, że wchodzimy do kanałów. Wchodziliśmy na placu Krasińskich. „Hanka” razem z nami weszła. Byliśmy już pod sam koniec. Może dwadzieścia minut szliśmy – więcej chyba nie. W pewnym momencie poczuliśmy zapach benzyny. Cisza była, bo obowiązywała cisza. Myślimy – ja tak przynajmniej myślałem – i jeden do drugiego półgębkiem szeptał, że coś niewyraźnie jest. Ale idziemy. Benzyna sobie śmierdzi – niech sobie śmierdzi, a my idziemy do przodu. Karabin trzymałem w ręku, [nad głową], bo było blisko Wisły, przecież wszystkich ścieków było sporo, i w pewnym momencie otworzył się właz i wybuch nastąpił w kanale. Rzucili granat. Potworne [jęzory ognia] – gaz się zaczął palić. Krzyk i ratuj się, kto może. Ogromny zamęt się zrobił – każdy w swoją stronę. Złapałem się za twarz, bo mnie wszystko zaczęło parzyć, [zasłoniłem] uszy i nie wiedziałem, co mam ze sobą robić. Jak stamtąd wyszedłem – nos, usta, broda, uszy i ręce, [przedramiona], bo mi się odsłoniły rękawy i pęcherze mi się porobiły. Ale jak się ratowaliśmy, to uciekali wszyscy do tyłu. Uciekaliśmy w ogniu. Widzę, że nie przelewki, patrzę, że z boku jest kanał, nieduży. Niewiele myśląc w kanał się [wcisnąłem]. Dobrze zrobiłem, bo po krótkim czasie benzyna spłynęła, sama woda została, ścieki. Ale gdzież tamci, co byli w przedzie, poszli. A ja gdzie? Przecież sam nie trafię. Postanowiłem wrócić w to samo miejsce, którędy wchodziłem. Jak wszedłem do połowy wysokości włazu, słyszę: „Ratunku! Ratunku!”. Ktoś w kanale krzyczy. Po głosie poznałem, że to „Hanka”. Zszedłem włazem do dołu, podszedłem do przodu, patrzę, że to ona. Wyglądała strasznie. Była tak potwornie poparzona (była lekko ubrana). Potwornie poparzona. „Ratuj! Ratuj, bo mnie wszystko boli!”. Cóż, wziąłem ją za dłoń – krzyczała – poszliśmy do włazu. Wszedłem pierwszy, a ona zostaje. Chciałem ją podciągnąć, a ona krzyczy. Zszedłem z powrotem, za nogi ją wziąłem i pomagam, żeby się rękoma… A na zewnątrz jeszcze chyba było ostatnie gniazdo. Był erkaem postawiony i jeszcze były cztery osoby, z opaskami biało-czerwonymi. Jak zacząłem krzyczeć, żeby pomogli – już „Hanka” była dość wysoko – to jeden z nich wziął ją pod pachę i wyciągnął ją. Potem za nią wyszedłem. Mówi: „Szybciusieńko lećcie do szpitala, niech wam pomocy udzielą”.

Z placu Krasińskich do końca Długiej, do rogu Barokowej był spory kawałek, ale jakoś sobie poradziliśmy. Dostałem się na podwórze, gdzie leżałem po przywaleniu. A tam – mój Boże kochany! Jeden ranny koło drugiego (nazbierali już w międzyczasie chyba). Był Alek Augustyniak, mieszkał w Kampinosie. Był wcześniej ranny, na obserwacji, na kościele garnizonowym. Też pocisk upadł, bardzo go poraniło i tam leżał. Jak wróciliśmy z „Hanką”, jak nas zobaczyli – „A to ty jeszcze z tym karabinem?!”. Mówię: „Przecież to mój karabin, nie?!”. – „Ja ci dam twój!”. Nie wiem, czy to był lekarz, czy ktoś. Karabin ode mnie zabrał. Patrzy się: „A z wami co?”. – „Z kanału. Kanał się palił”. Drugi doszedł, zawołał siostrę, mówi: „Trzeba ją opatrzyć”. Siostra mówi: „Panie doktorze, tylko trochę maści cynkowej [jest]”. – „To temu nic, tylko ją opatrzyć!”. Mokry cały byłem. „Ty się rozbieraj!”. Karabin mi zabrał. Ktoś mi podrzucił szare, robocze ubranie. Po prostu drelichowe ubranie. Przebrałem się w ubranie szybciusieńko. „Dajcie mi ten karabin! Dajcie mi ten karabin!”. – „Ty wychodź, póki czas. Albo ten karabin gdzieś rzuć albo gdzieś…”. Wyszedłem, niewiele myśląc, o róg budynku trzasnąłem karabinem (nie wiem, co się z nim stało), smyrgnąłem go w drugą stronę i wszedłem z powrotem. Nie trwało pięć minut, wpada jakiś mężczyzna: „Wszyscy wychodźcie z piwnicy na podwórze, bo Niemcy już tuż, to was wszystkich zabiją w piwnicy!”. Kto mógł, to stamtąd wyskoczył. Ja wyszedłem i „Hanka”. Rzeczywiście tak było. Dopadli do nas, na bok nas odpędzili. Doskoczyli do okienek, butami powybijali okna i – granaty. Tylko dym, ogień, krzyk i jęk w piwnicy, w szpitalu polowym. Zaraz nas wszystkich zgarnęli i popędzili Długą w kierunku – przez ulice, przez gruzy, gdzie tylko mogli – ulicy Bielańskiej. W pewnym momencie nas zatrzymali. Ne wiem, czy dokooptowali wtedy z innych ulic ludzi, w każdym razie cała czołówka stanęła i my, między innymi. Obok nas mężczyzna, w średnim wieku, prowadził żonę. Żona zdradzała, że jest psychicznie chorą – albo z nerwów, a może rzeczywiście była chora. Ogromnie krzyczała, spazmowała, wygadywała przeróżne rzeczy.

W pewnym momencie idzie esesman, trzyma automat, palec pod paskiem [automatu], lufa wystaje spod ramienia. Stanął. „Hanka” stała obok mnie. Spojrzał na tę kobietę, ale doszedł do nas. Najpierw do mnie, pistoletem pod brodę mnie [wziął], coś po niemiecku tłumaczy, na twarz [pokazuje]. Tłumaczyłem po swojemu, ratowałem się, jak mogłem, lipę mu wstawiałem – bo przecież co? Powiem mu prawdę? „Hanka” stała koło mnie jak niewiniątko. Spojrzał na nią – z jednej, z drugiej strony.

Jakaś kobieta wtedy dopadła do esesmana, na kolanach, objęła go za nogi, ręce podniosła potem do góry i mówi: „Słuchaj, jaki ty dobry człowiek jesteś. Żeby ciebie twoja matka zobaczyła! Pełno orderów żebyś miał, żebyś był szczęśliwy!”. Patrzy, patrzy na nią – a obok niej stał mąż i trzymał wiaderko w ręku. Troszeczkę wody mieli w wiaderku. Mąż nic a nic się nie odzywał. Ona z Niemcem, rozmaite świętości mu wypowiada, na jego cześć. [Niemiec] popatrzył, popatrzył, rękę do kieszeni włożył i wyjął herbatnik. Podał jej herbatnik. Wzięła, chciała go w rękę pocałować, ale rękę odsunął. Jak herbatnik włożyła do ust, wtedy wziął pistolet, dostawił jej do skroni, pociągnął za spust i zabił ją. Kobieta padła, a mężczyzna zrobił się biały jak kreda. O dziwo [Niemiec] dał nam spokój i poszedł dalej w swoją stronę. Za moment kolumna ruszyła i popędzili nas do ulicy Elektoralnej. Potem już było tam troszeczkę lżej.

Jeszcze był jeden straszny moment. Też nas w pewnym momencie zatrzymali. Kursowali sobie Niemcy na rowerach. Wniosek z tego, że to też byli Ukraińcy, bo Niemcy do pewnego stopnia byli narodem cywilizowanym, to na rowerze umieli jeździć, a tamci jeździli jak się dało. W pewnym momencie rowery swoje zostawili, wyjęli butelkę z kieszeni, trzymali, popijali sobie i szli. Objuczeni pociskami, mieli też ze sobą karabiny. Szli w naszą stronę, bo w przeciwnym kierunku się przemieszczaliśmy. Była starsza babcia, z nią dziewczynka, pewnie wnuczka, nie miała więcej jak dwanaście, może czternaście, lat. Kurczowo się babci trzymała. Była, jak na złość, akurat blisko zewnętrznej krawędzi całej kolumny. Jak przechodzili – minęli [ją]. Wrócił się jeden z nich, kiwnął ręką na drugiego i do tej babci. Babcię odepchnęli, a dziewczynkę – za rękę. Babcia zaczęła: „Panowie! Dajcie spokój! To moja wnuczka! Dajcie mi to dziecko!”. Babcię pchnęli, babcia przewróciła się. Poderwała się natychmiast i [pobiegła] za wnuczką. Wciągnęli ją w tłum z powrotem: „Pani kochana! Co pani robi! Jeszcze panią zabiją!”. – „To jest moje najukochańsze dziecko! Chcę ją ratować!”. – „Pani nic nie zrobi!”. Wzięli [dziecko] do swoich celów. Dosłownie dziesięć, piętnaście metrów od nas wszystko się działo. Obdarli to dziecko do gołego! Do skóry obdarli wszystko! Jeden wyżywał się na niej, rozpiął spodnie, wyżywał się, ile tylko weszło. Jak zrobił swoje – odszedł, butelkę przechylił, popijał sobie, a drugi potem znów. Tylko ten drugi w inny sposób to załatwił. Jak spodnie podciągnął, to butelki już nie rzucił, widocznie musiał mieć pustą. Jak spodnie podciągnął, butelkę trzymał, dziewczynka leżała – nogi rozłożone – doszedł, przechylił się, butelkę w krocze jej wsunął i nogą popchnął. Wtedy widzieliśmy z daleka, że ziemia się zakrwawiła.

 

 

  • Ludzie nie reagowali na to?


Ludzie? Ludzie ręce załamywali. Babcia chciała się rzucić, to ją z powrotem wciągnęli. „Kobieto, bo cię zabiją!”. A oni tacy rozweseleni poszli w swoją stronę. Jeszcze postaliśmy jakiś czas i wtedy nas popędzili aż do kościoła świętego Wojciecha na Woli (to jest róg Sokołowskiej i Wolskiej). Jeszcze jak dostałem ubranie – szare, robocze, jak wyszliśmy z kanału – to ogarnąłem się, bluzę obciągałem i poczułem, że coś jest w kieszeni. Z ciekawości włożyłem rękę do kieszeni – okrągłe lustereczko było i złamany grzebień. Jest, to niech będzie, może się przyda. Jak doszliśmy do kościoła świętego Wojciecha na Wolskiej, to stał oddział niemiecki i – segregacja. Mężczyzn do kościoła, a kobiety do przodu. Ale jeszcze tuż przed tym „Hanka” mówi: „Powiedz mi, jak wyglądam? Tak mnie to wszystko boli, że mało skóra nie popęka na mnie”. Mówię: „Jak chcesz, to ci dam lustereczko, to się przejrzysz. Masz lustereczko”. Wzięła lustereczko, przegląda się. Jeden doszedł, popchnął ją, warknął po niemiecku, mnie na bok, razem z mężczyznami, a ją razem z kobietami popędzili do przodu. My zostaliśmy w kościele świętego Wojciecha. Siedzieliśmy tam trzy dni. Po trzech dniach zabrali nas do Pruszkowa, do Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Byliśmy tam trzy dni. Jak weszliśmy na hale produkcyjne – nie było skrawka czystej ściany. Kredkami, ołówkami i nie wiadomo czym wydrapane – palcami, czy gwoździami, szminkami nawet. Imiona, adresy, daty urodzenia. Widocznie przed nami już masa ludzi musiała się przewinąć. Każdy dawał znak życia o sobie. W godzinach południowych podstawili wagony towarowe i samych mężczyzn ładowali – po sześćdziesięciu do wagonu. Pojechaliśmy w siną dal. Na podróż – stały stoły przed wagonami (cywile, Polacy obsługiwali, przeważnie kobiety) – każdemu, kto wchodził do wagonów [dawali] jeden chleb. Tylko to. Sześćdziesięciu do wagonów, wagon zasuwali i – godzina szesnasta, może siedemnasta – ruszyliśmy w drogę. Sześć dni byliśmy w drodze. Nad ranem zauważyliśmy, że podstawili nasze wagony na bocznicę. Okienkami wyglądaliśmy. [Nagle] zaświeciły się światła i – calusieńka kolumna esesmanów z psami. Co to ma znaczyć? Co z nami zrobią i gdzie jesteśmy? Jak światła się świeciły, a my wyszliśmy z wagonów – patrzymy na wagony, a na wagonach napisane w niemieckim języku: Banditen von Warschau, czyli „bandyci z Warszawy”. My takimi byliśmy w oczach Niemców.

Przepędzili nas może pięćset metrów, patrzymy – brama triumfalna była, nad bramą [napis]: Arbeit macht frei. Ktoś musiał już znać tę sprawę, mówi: „O, jesteśmy w obozie koncentracyjnym”. Jak poszliśmy dalej, to się wydało, że to jest Dachau. Puścili nas tam, pokierowali nas więźniowie (takie zadanie widocznie było) na plac apelowy, w okolice łaźni. Byliśmy tam w swoich ubraniach, we wszystkim, co mieliśmy do jedenastej w południe następnego dnia. Nikt się nami nie interesował. Dopiero tuż przed południem przyszli Niemcy, przyszli więźniowie. Był Lageraltester, czyli przełożony obozu – to był więzień, i potem był Sturmbannfuhrer – komendant obozu. Było triumfalne przemówienie, że: „Podnieśliście ręce na naród niemiecki”, że: „Byliście bandytami – teraz musicie ponieść odpowiednią karę. Pamiętajcie jedno. Stąd na wolność wychodzi się tylko kominem”. I odszedł sobie. Reszta esesmanów była, pilnowali nas. Wszystko musieliśmy z siebie zdjąć. Pozostaliśmy nagusieńko. Dopiero po pewnym czasie była dezynfekcja – strzyżenie tępymi żyletkami (tak tępe, że prawie krew szła) – pod pachami, krocze. Ale to było jeszcze nie wszystko. Jak nas wpuszczali do łaźni, to stali więźniowie – musieli to robić – wiadra mieli, [a w nich], według mnie, było karbolineum (jak się [czasami] drewno smaruje, kolejowe podkłady były tym smarowane przeciwko grzybom). Człowiek był podrapany od golenia, jak pociągnął pędzlem z karbolineum, to mało jądra nie pękły z bólu! Wszystkich puszczali do łaźni. Tak długo, aż wszystkich zdezynfekowali. Dopiero wtedy otworzyli wodę. Kto był silniejszy, kto był mocniejszy, kto był sprytniejszy, to [dostał się] pod krany. Każdy leciał z kroczem, bo tam najbardziej bolało. Ale wodę zamknęli i – koniec. Już się skończyło. Jak wyszliśmy z łaźni, to wtedy podawali nam już umundurowanie obozowe, pasiaki. Musieliśmy się udać na plac apelowy, [gdzie] były już rozstawione stoliki.

 

  • Czy była bielizna do pasiaków?


Bielizna obozowa. O bieliźnie nawet aż nieprzyjemnie mówić, bo była niby czysta, ale dwa, trzy dni – już wszędzie się ruszało wszystko. Straszne to było. Była zawszawiona, zagnidzona. Niby była czysta, ale to było nie do pomyślenia. Zresztą nic dziwnego, dlatego że na izbach, w blokach była masa ludzi. Na pryczach się spało, były trzypiętrowe, jeden koło drugiego, to nic dziwnego, że tak było, a nie inaczej. Jak wyszliśmy z łaźni, to na placu apelowym były stoliki porozstawiane i siedzieli przy nich więźniowie – rejestrację prowadzili. Trafiłem do jednego stolika, w kolejności stanąłem. W pewnym momencie, jak doszedłem do stolika, patrzę na tego człowieka (tam samo w więziennym ubraniu, jakie ja miałem „przyjemność” dostać), a on mówi: „A co ty, młodzieńcze, tak na mnie patrzysz?”. Mówię: „Wie pan co? Bo ja w panu widzę księdza Malinowskiego z kościółka Wolska róg Bema” (kościółek tam jeszcze stoi, troszeczkę na wzgórzu). „A co ty tam robiłeś?”. – „Ja tam mieszkałem”. –„To ja jestem ksiądz Malinowski”. Mówię: „To właśnie ksiądz Malinowski udzielał mi pierwszej komunii”. – „A co tam w Warszawie?”. Mówię: „Nie mówmy o Warszawie. To są same gruzy. Same gruzy”. Mówi: „Nie dyskutujemy, bo nie można. Podaj swoje nazwisko, imię, wszystko to, co możesz powiedzieć, gdzie się urodziłeś. Tutaj masz dwa winkle…”. Tak to się nazywało, trójkąt odwrócony wierzchołkiem do dołu, czerwony, z literą „P” i biały, prostokątny pasek, a na nim numer obozowy. „Masz dwa takie zespoły. Jeden musisz nosić na lewej piersi, a drugi na spodniach. Uważaj, żeby ci nigdy tego nie owało, bo jeśli cię Raportführer – taki, który miał nadzór, esesman – spotka, jak będzie ci owało guzika, nie będziesz zapięty albo ci będzie owało numeru, albo winkla, to wtedy może cię bunkier czekać. A w bunkrze nie całują, tylko bykowcami leją”. Bykowce to były baty obciągnięte skórą, a w środku był elastyczny pręt stalowy. Mówi: „Lepiej się pilnuj tego. Idź z Bogiem. Następny!”. Poprosił następnego. Jak wszystkich spisali, to nas popędzili na bloki. Trafiłem na blok XXV. Obóz się składał z trzydziestu trzech bloków. Idąc od strony południowej w stronę północną główną aleją – nazywała się po niemiecku Lagerstrasse – po lewej stronie były bloki dla pracujących, po prawej była tak zwana kwarantanna. Wszyscy z transportu trafili na kwarantannę. To była gehenna. O jedzeniu już się nic nie mówi, bo były tylko trzy kartofelki w mundurkach na dzień i cienki kawałeczek chleba. Nic więcej. W nocy się spało na pryczach, a w dzień musieliśmy być obowiązkowo na zewnątrz, między blokami. Nie wolno nam było wchodzić do bloku. Czy pogoda, czy niepogoda, musieliśmy być [na zewnątrz]. Temperatura robiła swoje. Czas płynął przecież, robiło się coraz zimniej, na blok nie wolno było wchodzić. Robiliśmy „ule” – ulami to nazywaliśmy. Między pszczołami jest tak, że matka siedzi w samym środku – jak są duże mrozy, to pszczoły ją dokarmiają, więcej pokarmu zużywają, żeby było ciepło, żeby matce nie działa się krzywda. Tak samo my robiliśmy „ule”. Ten, który był w środku, to przemieszczał się na zewnątrz i tak się wspólnie, wzajemnie, swoim ciałem ogrzewaliśmy. To trwało chyba półtora miesiąca i zaczęły się już pierwsze naloty. Pierwszy nalot zrobili na Dachau. W okolicy Dachau było osiedle mieszkaniowe dla oficerów SS. Amerykanie im to zbombardowali. [Niemcy] potrzebowali [ludzi] do usuwania gruzów i tam trafiłem do grupy – to się nazywało komando (po naszemu – brygada robocza). Trafiłem do grupy do odgruzowywania. Było to blisko obozu, [więc] jeszcze pół biedy. Jak poszedłem do pracy, to byłem zabrany z bloku kwarantanny na blok roboczy. Trafiłem na blok XXIV.

  • Czy poprawiły się warunki bytowania? Czy było lepsze jedzenie?


Wszyscy, którzy chodzili do pracy, dostawali podwójną porcję chleba. Obliczałem, że jedna kromka chleba nie miała więcej jak sześć, siedem deko. Nie było więcej chyba. Jeżeli się pracowało, to o godzinie ósmej rano był tak zwany Brotzeit, czyli drugie śniadanie. Pracę zaczynaliśmy o godzinie szóstej rano, a kończyliśmy o osiemnastej. Jak byłem w komandzie, to było już troszeczkę lżej, dlatego że już jedna kromka chleba doszła. Ale czasy się zmieniały i zaczęli Amerykanie bardzo dokuczać Niemcom. [Zaczęły się] bombardowania na Monachium. Tak że na komandzie, na którym byłem, długo to nie potrwało. Do Bożego Narodzenia jeszcze pracowałem. Jak przyszło Boże Narodzenie, to z tego, co pamiętałem, Niemcy dość hucznie to obchodzili. Ja i wszyscy, którzy byli [nowi] w obozie, myśleli, że jakaś wigilia będzie, coś w tym rodzaju, że chociaż inną potrawę dadzą, czy inny kawałeczek chleba. Nic z tego. Nic się nie działo. Był na sali Mieczysław Kowacz. Był mieszkańcem Warszawy, a aresztowany był w 1943 roku na ulicy podczas obławy. Ciągle mi doradzał: „Słuchaj, nie rób tego, nie rób tego. Jak przyniosą zupę na obiad, to głąbów nie zjadaj tyle, bo rozepchasz żołądek, a to ci nic nie daje”. Tak mnie douczał. Miał siostrę, która mieszkała w Łodzi. Łódź należała do III Rzeszy, bo Niemcy włączyli wszystko. Jak przyszło Boże Narodzenie, jak przyszła Wigilia, to jeden ze współwięźniów mówi: „Nic dla nas i niczego się nie doczekamy”. Drugi dochodzi i mówi: „A co? Nie pamiętasz tego wierszyka, jak ci tłumaczyłem?”. – „A jaki ten wierszyk? Już nie pamiętam”. Mówi tak: „No, Wigilia. Noc święta. Noc taka wspaniała. A nam, niewolnikom, jawnie urągała. Choć biały obrus ze śniegu usłała, dla nas wieczerzy nie przygotowała”. „I czego ty się spodziewasz? Zapomniałeś o tym?”. – „No, tak. Masz rację”. W tym momencie jak gaworzyliśmy między sobą, otwierają się drzwi – wchodzi esesman. [Przekonani] byliśmy, że kogoś potrzebuje i zabiera go od nas. Wchodzi na salę, wszyscy stanęliśmy na baczność – takie były rozkazy, inaczej nie wolno było. Popatrzył, popatrzył między nami, ręce z tyłu sobie [założył], stanął na środku, włożył rękę do kieszeni, wyciąga i wyczytuje numer. Numer był Mieczysława Kowacza. Dał mu polecenie, żeby wychodził na zewnątrz. Ten, pokorny, wyszedł. Poszli, przepadli. Tak sobie wszyscy mówimy: „No, pewnie ten chłop już do nas nie wróci”. Długo to trwało, ale znów słyszymy, że się otwierają drzwi. Patrzymy, a on wchodzi. Wchodzi. Trzyma ręce [skrzyżowane] na piersiach, patrzymy na siebie, że coś się stało. Stanął na środku sali, wziął zawiniątko (w szarym papierze było) i pokazuje nam chleb. Otworzył jeszcze bardziej, papier odsunął – chleb był przekrojony na cztery części. Widocznie [zrobiono] to w celu kontroli, czy w środku, w chlebie, czegoś nie ma. Na jednej cząstce była naklejona kartka: „Twoja siostra – Irena”. Jak przeczytał karteczkę – widocznie tam, jak był, to nie miał odwagi albo nie panował nad sobą i nie przeczytał – jak przeczytał: „Twoja siostra – Irena” chleb przycisnął [do siebie], głowę do góry zadarł: „Siostro, a jak ty mnie tu odnalazłaś?”. Sam sobie takie pytanie zadał i sam sobie musiał na nie odpowiedzieć. Ale mówi: „Słuchajcie, przyjaciele. Słyszeliśmy dopiero ten wierszyk, ale Wigilię będziemy mieć”. Chleb [pomiędzy] wszystkich rozdzielał – czerstwy chleb był, ale każdy uszczypnął. Taka była nasza Wigilia. Po Bożym Narodzeniu znów wybierali nas z obozu i do Monachium nas odkomenderowali, na placówkę do NSDAP.

 

 

  • Czy miał pan możliwość napisania kartki do domu, do rodziny?


Absolutnie! O tym nie mógł nigdy nikt myśleć. Nigdy. Nikt. Podczas rozmów ze współwięźniami jeszcze nikt nie miał żadnej korespondencji z domu. I nikt nie odważył się – bo właściwie nie było takiego prawa, żeby cokolwiek gdzieś napisać. Nie było prawa. Tak że [Kowacz] był zaskoczony, w jaki sposób siostra go odnalazła. Musiała widocznie jakieś poczynania robić, a na terenie III Rzeszy mieszkała. Może inne możliwości były, ale trudno powiedzieć. W każdym razie chleb dotarł. Zostaliśmy odkomenderowani do Monachium. Były potworne bombardowania. Amerykanie i Anglicy – na przemian, jedni w dzień, drudzy w nocy, bezlitośnie bombardowali. Trafiliśmy do [siedzib] NSDAP. Budynek nazywał się Brunnenhaus. Przy budynku były inne budynki mieszkalne, gdzie mieli swoje lokum hitlerowcy. Chodzili w żółtych koszulach, czarne spodnie nosili. Na [ramieniu] czerwone opaski, na białym tle była czarna swastyka. Byliśmy przy nich. Mieszkaliśmy w piwnicy, musieliśmy sobie piwnicę wyprzątnąć. Chodziliśmy z początku po bombardowaniach uprzątać, a potem nas brali pod swoje skrzydełka, [żeby] odgruzowywać [ich] budynek, który był zniszczony. Mieli [w nim] archiwum – widocznie musiały być ważne, ważne partyjne dokumenty państwowe, przede wszystkim partyjne. Musieliśmy [odgruzowywać]. Tak długo robiliśmy, aż dostaliśmy się. Były potworne kasy pancerne i jak dostaliśmy się do wszystkiego, to już nam [dalej] dostąpić nie wolno było. Wszystkim się [zajęli], zapakowali, tylko mieliśmy możność zobaczyć – uchylili drzwi od kasy pancernej – że wszystko było zwęglone. Szybciusieńko to zamknęli, przyszły samochody, załadowali to i zabrali wszystko. Jeszcze w międzyczasie chodziliśmy na inne roboty. O dziwo, w pobliżu nas byli powstańcy z Warszawy. Często mijaliśmy się – oni w jedną, my w drugą stronę. Wiedzieliśmy, że w pobliżu szkołę zajmują i tam ich Niemcy przetrzymują. Też do takich samych celów używali ich jak nas. Dobrze, że tak się stało. Tuż po Wielkanocy z powrotem nas zabrali do Dachau i w krótkim czasie nastąpiło wyzwolenie.

  • Jak to się odbyło?


To był 29 kwietnia, niedziela, godziny przedpołudniowe. Kilka dni [wcześniej], około siedmiu dni, już porcji było [bardzo mało] albo i nic, na terenie obozu wystawili wielki maszt i zawiesili na nim białą flagę. Wniosek z tego, że jesteśmy poddawani, ale to wcale nie była prawda. Utworzyli tak zwane kolumny – marsze śmierci. Najpierw wzięli – na pierwszy ogień Żydów wyprowadzali, potem Rosjan, a potem dopiero mieli być Polacy. Rosjanie i Włosi jako więźniowie byli bardzo [upokarzani]. Włosi dlatego, że zdradzili, że Mussolini zdradził Hitlera, to nie dosyć, że byli więźniami, to jeszcze na głowie, żyletką, mieli wygoloną, do golusieńkiej skóry, drogę. To się nazywało Lagerstrasse. I Rosjanie. No, tych, to wiadomo, że nie kochali ich bardzo. Jak marsze śmierci się odbywały, to potem przestało to [się odbywać]. 29 kwietnia w godzinach popołudniowych chodziliśmy sobie między barakami główną obozową ulicą – między innymi ja też. Wpadł jeden esesman na blok, blokowego wyciągnął z baraku, a ten z kolei dopadł swoich (między innymi mnie). Sześciu nas było, przyczepę wzięliśmy, bo swego czasu, jak na zewnątrz obozu pracowałem, w grupie, gdzie uprzątaliśmy koszary niemieckie, to ciągaliśmy przyczepę samochodową. Przyczepka była mniejszej wielkości. Dyszel metalowy był usunięty, założony był drewniany. Przy dyszlu było dwóch, a czterech – po rogach. Albo gruz przewoziliśmy, albo węgiel, albo cement. Nie było dyskusji. Przyczepę ciągaliśmy w sześciu. Taką samą przyczepę 29 [kwietnia] musieliśmy wziąć i jechać na zewnątrz obozu. Ale nie wiedzieliśmy po co. Dojeżdżamy przyczepą do bramy triumfalnej, patrzymy – coś jest nie tak, coś jest nie w porządku. Nigdy tego nie robiliśmy i nikt nas nie informuje przed tym, żebyśmy czapki zdjęli – bo przechodząc przez bramę, dziesięć kroków przed, dziesięć za, obowiązkowo musieliśmy mieć czapki zdjęte. Teraz dojeżdżamy do [bramy], nikt się nami nie interesuje, ale z przyzwyczajenia czapki zdjęliśmy i przejechaliśmy. Może trzysta metrów przejechaliśmy – zatrzymało nas wojsko frontowe, SS. Karabiny poustawiane w kozły, jedli posiłek. Stała kuchnia polowa, jedli posiłek, zatrzymali nas i kazali nam czekać. Jak czekać, to czekamy, przyczepa stoi. W pewnym momencie wpada motocyklista – łącznik. Coś wrzasnął – wszystko rzucili, menażki, karabiny tylko złapali i uciekli. Jak uciekają, to my też – do obozu. W tym momencie słychać było, jak pociski świszczą w powietrzu. Przyczepę zostawiliśmy już, doskoczyliśmy do bramy triumfalnej, obozowej – nie było już nikogo. Myślimy – będziemy pierwsi, którzy oznajmią, że jesteśmy już wolni, że Amerykanie są blisko. Okazało się, że nieprawda. Amerykanie nas uprzedzili i jak wpadliśmy (wtedy już byłem na bloku XVIII, po powrocie z Monachium) to więźniowie wszyscy byli już przy drutach, przy ogrodzeniu. Ogrodzenie było niefortunne – pomimo że były baraki, to za barakami, około dziesięciu metrów, był wymurowany, wybetonowany rów, którym płynęła woda, a dopiero za rowem były słupy betonowe, poprzeciągane druty, podłączony prąd. Dopiero za drutami były wieże wartownicze. Jak więźniowie doskoczyli do słupów, do siatki ogrodzeniowej, to już oddziały amerykańskie dotarły i w pierwszym rzędzie wyłączyli prąd. Zanim doleciałem, to już oddziały były przy [drutach] i na terenie obozu. Dopiero wtedy było na co patrzeć. Amerykanie do każdej wieży wartowniczej dopadli i wyciągali [Niemców] jak śledzie z beczki. Ponad trzystu rozstrzelali wokół obozu. Nikomu nie darowali życia. Nikomu. Wtedy była radość wielka. Poszliśmy wszyscy na baraki, cieszyliśmy się, obejmowaliśmy się, tłumaczyliśmy sobie to. Zaczęła się ogromna kanonada. Niemcy próbowali Amerykanów wyprzeć i był ogromny obstrzał artyleryjski. Do godziny czwartej nad ranem. Obstrzał się zaczął około dwudziestej drugiej, do godziny czwartej nad ranem baraki chodziły – były z płyt pilśniowych pobudowane, wszystko chodziło. Każdy sobie zadawał pytanie: „Czy my jesteśmy wolni, czy my nie jesteśmy wolni?”. Ale jak wszystko ucichło i oddziały amerykańskie zobaczyliśmy już na terenie obozu, to wtedy rzeczywiście [poczuliśmy się wolni]. Wtedy się zaczęła kwarantanna, nikogo z obozu nie wypuszczali już. Lekarze posegregowali wszystkich, którzy byli na kwarantannie, na blokach zamkniętych, tych, którzy pracowali – oddzielnie. Od razu inne posiłki były, szczepienia, czyszczenie, odwszawianie. Ale nikogo nie wypuszczali. To trwało dość długo. Myślę – co ja tu właściwie będę robił? Tak źle się nie czuję, już się trochę podreperowałem. Przyjeżdżali tam Amerykanie, tak że już można było wtedy pomału wychodzić. Pozwoliłem sobie wyjść i jeszcze wielu, wielu innych. Było bardzo dużo Murzynów, kierowców. Samochodami amerykańskimi jeździli, jak to w wojsku. Pomyślałem sobie, że mój cel to jest Monachium. Jednego Amerykanina pytam się, pokazuję, czy na Munich jedzie. Mówi: Yes, yes. To ja – cyk na samochód i pojechałem. Jechał, wskoczyłem sobie. Sam byłem. Pojechałem do Monachium. Myślę – czy ja tam trafię, czy nie trafię? Ale niech będzie, nie zginę przecież, są Amerykanie – jakoś by się poradziło. Amerykanin jechał w stronę dzielnicy Fird, nad Izarą, niedaleko od Brunnenhaus, gdzie byli hitlerowcy z NSDAP. Jak tam trafiłem, [myślę]: „No, bardzo dobrze. Poszukam swoich kolegów tutaj”. Odnalazłem szkołę. Mało ich było, bo się porozchodzili gdzieś, ale już stąd nie odejdę. Po pewnym czasie wchodzi grupka, patrzę: „Boże kochany! Kazik! Co ty tutaj robisz?!”. Mój cioteczny brat! W „Miotle” też był. „Co ty tutaj robisz?!”. Mówi: „Co? Myślisz, że was nie widziałem? Jak chodziłem, to nie widziałem, jak pracowaliście koło tych »żółtków«?”. Tak ich nazywaliśmy. Zostałem z nimi. Jeszcze trochę byliśmy, potem przejęły nas oddziały wojskowe, przetransportowali nas pod Norymbergę, do Langwasser. Krótko tam byliśmy, pracowaliśmy u Amerykanów, mieszkaliśmy w namiotach. Pod Norymbergą budowali miasto, żywnościowe miasto. Pięknie to wszystko wyglądało. Specjalne palety były, specjalne plandeki, tak że jak ustawiali wszystkie paczki z żywnością – ta ulica była z tym, ta ulica była z tamtym. Wszystko potem plandeką okrywali – taką pomoc od razu Niemcom dawali. Przy tym pracowaliśmy – wcale nam się krzywda nie działa. Ale w krótkim czasie przed wieczorem zrobili nam zbiórkę – rozkaz dzienny już był. Stoimy, patrzymy – przychodzą młode chłopaki w krótkich szortach, berety na bok, poubierani, orzełki na bokach. Mówię: „To nasi przecież”. Przychodzi dowódca i wyczytuje nazwiska – już widocznie wcześniej było przygotowane, rozpatrzyli listę nazwisk, młode roczniki i: ten i ten – wystąp. Ten i ten – wystąp. „Wszyscy się rozejść”. Jak nas zebrali – „Jesteście już teraz pod naszym dowództwem i naszych rozkazów musicie słuchać. Wyjeżdżamy wszyscy do Włoch. Iść do namiotów, pozabierać swoje rzeczy osobiste i ładować się na samochody”. Każdy wziął pod pachę wszystko, co miał i idziemy w stronę samochodów. Patrzymy – przy [jednym] samochodzie – w zielonym berecie, przy [innym] – w czarnym berecie, drugi – khaki, ale ładujemy się. Pojechaliśmy wszyscy do Włoch. Dojechaliśmy aż do Bolzano (troszeczkę za granicą austriacko-włoską). Wyładowali nas, samochody odjechały, a nas przeładowali w pociągi i dojechaliśmy do Ankony, [gdzie] się odbyła segregacja i komisja wojskowa. Przydzielali – tego tu, tego tu, tego tam. Podpadłem do batalionu komandosów. Mój brat, Kazik, dostał się do 6. Pułku Dzieci Lwowskich, ale mieliśmy kontakt ze sobą. W krótkim czasie jak byliśmy już w swoich oddziałach macierzystych, była przysięga. Dowódca się pytał (bo było sporo powstańców też): „Kto składał przysięgę, wystąp!”. Między innymi też wyszedłem. „W dwuszeregu stańcie. Wszyscy będą składać przysięgę, a wy bądźcie świadkami tego wszystkiego”. Tak było. Po przysiędze normalnie zajęli się nami. Ćwiczenia – wszyscy. Obowiązkowo wszyscy. Ci, którzy – może źle się wyrażam – szyldowali się, mieli dystynkcje z Powstania, podostawali, to wzięli ich pod specjalną uwagę. Najpierw ich oddzielili od pozostałych, którzy przechodzili kurs rekrucki (tak można to nazwać), a zainteresowali się, co oni potrafią. Orzeczenie było jedno – ponieważ nie mają wszystkiego, co potrzeba, zostali oddelegowani do Centrum Wyszkolenia Armii, aż całkiem na południe (miejscowość nazywała się Matera). Nas – normalnie. Szkolenia były, terenoznawstwo, wywozili nas potem nocami w teren, z busolami (kompasami), ze wszystkim, żebyśmy trafili do swojej jednostki macierzystej. Szkoliliśmy się pod każdym kątem.

 

  • Czy trafił pan potem do Anglii?


Tak, zaraz opowiem.Jak skończyliśmy kurs, to zostałem przez dowódcę kompanii wyznaczony do łączności. Przeszedłem kurs łączności, nawet z bardzo dobrym wynikiem. Najgorzej mi szło z „brzęczykiem” – alfabetem Morse’a. Ale ogólnie dobrze mi poszło. W krótkim czasie zostałem przesłany też do Centrum Wyszkolenia Armii na szkołę podoficerską łączności, której nie ukończyłem, bo polska armia została już wtedy przemieszczona z Włoch na teren Wielkiej Brytanii. Wcześniej pojechali, u nas jeszcze kurs trwał. Dopiero w późniejszym terminie cała nasza szkoła podoficerska i wszystkie podchorążówki zostały przewiezione do Neapolu, skąd odpłynęliśmy do Glasgow i potem do swoich oddziałów macierzystych. Byliśmy tam do roku 1947.

  • Nie chciał pan zostać w Anglii?


Będąc tam, byliśmy w swoich oddziałach macierzystych, przerzucali a to tu, a to tam, ale mieliśmy dobre lokum i dało się żyć. Mieliśmy przyjaciół, Anglików, kontakty z nimi. [W pewnym momencie] przenieśli nas z Glasgow do Yorkshire. Byliśmy konkretnie na peryferiach miasta Hull (miasto portowe). Dostęp mieli marynarze. Pewnego dnia na koszary – barakami to nazywaliśmy – przyszło dwóch marynarzy: „O, to sami swoi tutaj są!”. Zaczęli nam opowiadać. [Jeden] mówi: „Wiecie jak w Polsce młodzieży uje? A nie chcecie…”. Zaczęła się propaganda. Jak była propaganda, to z jednej strony i z drugiej strony. Rząd polski na terenie Wielkiej Brytanii miał wszystkie dane z [Polski], wszystko było wiadomo, jak jest. Dostaliśmy czasopisma, z Polski były przywiezione informacje. Mieliśmy wszystkie fotografie – „Trzy razy »tak«, Polaka znak”, jak to na murach było wszystko przyfastrygowane. I tak między młotem a kowadłem. Jedni namawiają, żeby przyjechać, drudzy mówią: „A po co będziesz tam jechał”. Powstał tak zwany Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia. Wtedy premierem był Ernst Bevin. Wtedy Anglicy proponowali pomagać nam i udostępnić nam powrót do kraju. Byli tacy, którzy od razu [się decydowali], ale byli tacy, którzy się [wahali]. Pierwszy transport jak odszedł, to nie było oporu z ludźmi, ale drugi transport, to nie... Kontaktów z rodziną żadnych nie miałem, bo próbowałem pierwszy raz na terenie Włoch. Ponieważ wiedziałem, że w Warszawie jest wszystko zniszczone, nie miałem żadnej informacji czy żyją, czy nie żyją. Postanowiłem z Włoch, na pocztę włoską, do Polski napisać list, ale do dalszej rodziny. Odpowiedzi nie miałem żadnej, bo nie dałem adresu zwrotnego. Będąc w Anglii zacząłem do tej rodziny powtórnie pisać, dałem swój adres i miałem pierwszą wiadomość z Polski. Króciusieńko – napisali, że są w tym i w tym miejscu, żyją, są jako tako zdrowi. „Napisz, jak możesz, co u ciebie słychać”. Ale, jak wziąłem kopertę do ręki, patrzę, że jest ostemplowana: „Kontrola dewizowa przeprowadzona”. Myślę – ojciec miałby tyle pieniędzy, żeby akurat kładł do koperty i mi przysyłał? Nie bardzo wierzyłem w to wszystko. Drudzy podpowiadali: „Słuchaj, co oni tam głupoty wstawiają. Chcą zamarkować, a po prostu kontrolują, co do ciebie piszą”. Najprawdopodobniej tak było. [Wahaliśmy] się, ale po przeanalizowaniu całej broszury PKPR – Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia – nic konkretnego nam nie oferowali. Oferowali nam tylko, żeby jechać do Kanady – „Tam sobie znajdziecie pracę”. Pewna grupa wyjechała [do Kanady] i w krótkim czasie nam napisali: „Słuchajcie, nie jedźcie do Kanady, bo się oszukacie. Dali nam lasy dziewicze i róbcie sobie, co chcecie; »Tutaj możecie się budować, utrzymujcie się«”. Widocznie akurat tak trafili gdzieś – do nadleśnictwa czy coś w tym rodzaju. Wszyscy byliśmy sparzeni, zdeformowani i zagubieni po prostu. Wszyscy zastanawialiśmy się, co robić – jechać, nie jechać. Jeden dostał wiadomość od rodziców, namawiają go: „Wracaj, bo tęsknimy za tobą”. Myślę – na razie wiadomości nie mam, nie wiem, co robić. Ale w krótkim czasie przyszedł list. Jeden, potem drugi. Odpisałem i – „czekamy na ciebie”. Mówię – oni jadą, to jadę i ja. Przyjechaliśmy do Polski – przypłynęliśmy wtedy, do Gdańska przypłynęliśmy. Jak zeszliśmy na ziemię – może nie wszyscy, ale ja – jak zobaczyłem tych biedaków, żołnierzy naszych w mundurach – takie to wszystko zabiedzone, tak nędznie ubrane. Byłem speszony tym wszystkim. Ale stało się – wróciłem. Rodzice mieszkali w Niepokalanowie, bo uciekli podczas Powstania i tam się zatrzymali, wynajęli mieszkanie. Dzisiaj przyjechałem, jutro przyjechał na rowerze obywatel milicjant. Jeszcze wojskową czapkę miał na głowie, karabin na plecach, rowerem przyjechał. Wchodzi do domu: „Dzień dobry”. – „Dzień dobry”. – „Tu mieszka obywatel Włodarski?”. – „Tutaj”. – „A syna Włodarskiego to wy tutaj u siebie macie?”. – „Jest syn, a o co chodzi?”. – „A gdzie on jest?”. Widzę, że o mnie mowa: „Ja jestem. O co chodzi?”. – „A, to wy jesteście, obywatelu?”. – „Tak”. – „To słuchajcie. Macie to pisemko i jutro na godzinę… do Szymanowa. – To jest sześć kilometrów z Niepokalanowa. – Jutro meldujecie się w urzędzie bezpieczeństwa”. No to przysiadłem wtedy. Ale co – przyjąłem, przecież nie będę mu się tłumaczył. Przyszedł [następny] dzień, nogi za pas – poszedłem. „A gdzie wyście byli, towarzyszu?”. „A co wyście robili?”. „A po co wyście byli?”. Spowiadałem się, jak mogłem. Mówiłem, że wojna była, akurat tak się stało, że byłem w obozie. Już nie mówiłem, że w Powstaniu w ogóle byłem! Nie mówiłem o tym wcale. Mówię, że byłem w obozie koncentracyjnym, dostałem się potem [do Anglii] i teraz wróciłem. „Aha. A co wy zamierzacie robić?”. Mówię: „Do pracy chciałbym gdzieś iść”. – „Aha. No, to dobrze. To, słuchajcie, za sześć dni jesteście tutaj u nas, z powrotem”. Trwało to chyba ze trzy miesiące – a co wy, a wy po co, a wy to, a wy tamto. Do pracy dostać się nigdzie nie mogłem. Nie miałem potem innego wyjścia, tylko wyemigrować stamtąd i [pojechać] do Warszawy. Dopiero w Warszawie u znajomych biuro przewozowe było – „Przewóz” się nazywało – w tym miejscu, gdzie teraz jest Giełda [Papierów Wartościowych], przed giełdą był KC. Jeszcze tam nic nie było, jak firma istniała, u swoich znajomych się zatrzymałem i zacząłem pracować.

 

  • Widział pan krew, widział pan nieszczęście, widział pan ruiny. Cierpiał pan w obozie. Czy Powstanie miało sens z punktu widzenia uczestnika Powstania.


Sens? Jeśli wziąć [pod uwagę] całokształt sprawy, to szkoda ludzi i szkoda było miasta. Ale duch, jaki istniał w narodzie, to wcale się nie dziwię, że tak się stało. Wszyscy mieli na ustach powrót do wolności. Swobodę życia. To, żeby być zawsze… rzeczywiście, żeby być Polakiem. Wydaje mi się, że sens to miało. Że potrafiliśmy pokazać, że jeszcze czymś możemy się wykazać, że jakąś wartość przedstawiamy.

Płochocin, 23 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Zenon Włodarski Pseudonim: „Felek” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Miotła” Dzielnica: Wola, Starówka Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter