Zofia Arendarczyk „Zosia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zofia Godlewska-Arendarczyk, urodzona jestem w Warszawie 24 lipca 1928 roku. Pseudonim powstańczy „Zosia”. Byłam w Zgrupowaniu „Zaremba-Piorun”.

  • Co pani pamięta z końca wakacji 1939 roku i z wybuchu wojny, z 1 września?

W końcu sierpnia przyjechałam z moją mamą z Truskawca, gdzie byłyśmy na wakacjach i wtedy już się zaczęły ruchy. Wobec tego ostatniego dnia sierpnia pojechaliśmy do mojego dziadka, który mieszka na wsi koło Czyżewa. Tam częściowo byłyśmy, a potem się przeniosłyśmy z mamą do mojej ciotki, do Andrzejewa, gdzie się organizował szpital polowy, wojskowy. W tym szpitalu, nie byłam wtedy jeszcze czynna, ale moja mama, ponieważ była pielęgniarką, więc bardzo czynnie się udzielała. Potem wróciłyśmy do Warszawy w końcu września, albo w październiku, tego już dokładnie nie pamiętam. Nasze mieszkanie na ulicy Koszykowej było zburzone, przenieśliśmy się na ulicę Poznańską 21. Tam już mieszkałam całą okupację.

  • Jakby pani mogła opowiedzieć nam, jak z perspektywy małej dziewczyny wyglądała okupacja?

Chodziłam do szkoły w Alei Szucha i wtedy przechodziłam koło posterunku Niemców, bo było gestapo w Alei Szucha właśnie, tak że codziennie przechodziłam koło Niemców. Było to przeżycie, byłyśmy bardzo spięte zawsze, bo nigdy nie wiadomo było, jak oni zareagują, tym bardziej, że do naszej szkoły. Do naszej klasy chodziły jeszcze dwie Żydówki i jedna z tych Żydówek jeszcze wtedy, na początku okupacji we wrześniu, chodziła ze mną do klasy i mieszkała w pobliżu mojego mieszkania. Ona mieszkała w Alei Róż, ja na Koszykowej jeszcze wtedy mieszkałam, jeszcze była Koszykowa. Wtedy ona już chodziła z opaską z gwiazdą, więc właściwie było to duże przeżycie, a z kolei nie chciałam jej zostawić, ponieważ jednak ona była koleżanką. Potem nagle te dwie Żydówki zniknęły. To już pewnie do getta zostały zabrane, nie wiem dokładnie, kiedy. W szkole, to była szósta klasa wtedy moja i przechodziłam w następnym roku do siódmej klasy. Nasz kierownik pan Bugajski organizował siódmą klasę w ten sposób, że uczniowie, którzy zasługiwali, między innymi byłam w tej grupie, stworzył klasę, która właściwie równała się prawie pierwszej gimnazjalnej. Wtedy było sześć klas powszechnych i potem było gimnazjum, a wiadomo, że w czasie okupacji już gimnazja wszystkie były właściwie zamknięte i nie można było [uczęszczać]. Tam właściwie uczyliśmy się historii, uczyliśmy się geografii, tak że tak jak gdyby przechodziliśmy klasę pierwszą gimnazjalną. Poza tym miałam koleżanki i sąsiadów właściwie dawnych na ulicy Mokotowskiej. To była ciekawa historia, bo na Mokotowskiej była pani, Ursaki nazywała się, której mąż był w Oświęcimiu. Miała córkę, którą znałam, to była moja koleżanka i właściwie cały czas myśmy byli przekonani, że ona rzeczywiście ma radio zakonspirowane i tak dalej, bo mąż jest w Oświęcimiu. Co się potem okazało? Okazało się potem, że ona po prostu była folksdojczką, o czym myśmy w ogóle nie wiedzieli. Zresztą pod koniec wojny popełniła samobójstwo, zatruła się gazem. Z córką nie udało mi się nawiązać potem kontaktów, chociaż bardzo chciałam. Raz napisała do mnie tylko, bo chciałam jej pomóc nawet w czymś, bo była to bardzo smutna historia. W tym samym domu na ulicy Mokotowskiej 57 mieszkała z kolei rodzina, państwo Łapaczyńscy, którzy mieli dwoje dzieci, jedno to była Marysia Łapaczyńska moja też koleżanka, rówieśniczka powiedzmy i miała brata, Janka Łapaczyńskiego. Oni z kolei mieli swoją babcię w Berlinie i od czasu do czasu u nich zjawiał się żołnierz Wehrmachtu, więc znowu była niejasna historia. Ale okazało się, że oni byli bardzo wielkimi patriotami i na przykład na pierwszej liście straconych był Jaś Łapaczyński, który miał wtedy szesnaście, czy siedemnaście lat. Mam jego zdjęcia nawet. Tak że to były w ogóle dwie rodziny po prostu zagadkowe bardzo, bo u Łapaczyńskich myśmy nie wiedzieli, co się dzieje, raczej myśmy [myśleli], że oni troszeczkę jak gdyby z Niemcami są spokrewnieni, ale niemniej, ponieważ to byli koledzy, więc myśmy się czasem spotykali. Okazało się, że oni pracowali w konspiracji. Potem ojciec zginął, nie wiemy, jakim sposobem, w każdym razie też został chyba w łapance złapany. Co się z Marysią stało, zupełnie nie wiem. To były może najbardziej charakterystyczne rzeczy, które pamiętam. Potem, w 1941 chyba roku, było bombardowanie sowieckie na Warszawę. W tym bombardowaniu z kolei zginęła moja wielka przyjaciółka, też Zosia i zginęła cała jej rodzina. To też mi się bardzo upamiętniło, bo wtedy byłam akurat u mojej mamy przyjaciół we dworze koło Grójca, był majątek Bielany i do mnie przyszedł list już po śmierci Zosi. Tak że ona napisała jeszcze do mnie i potem się dowiedziałam, że oni zginęli wszyscy. To byłoby to.

  • Bomby wtedy spadły w okolicach Poznańskiej, Wspólnej…

Ona mieszkała na Pięknej.

  • Czy pani rodzina ucierpiała w wyniku tego nalotu sowieckiego?

Tego nalotu akurat nie. Natomiast na Pięknej zginęła moja koleżanka i cały jej dom został zburzony, a myśmy już wtedy mieszkali na Poznańskiej.

  • Proszę opowiedzieć o losach swojej rodziny, która została podzielona przez wojnę i część trafiła daleko na wschód.

Rodzina przede wszystkim ze strony mojej mamy [została wywieziona]. Ze strony ojca, to myśmy właściwie nie mieli prawie że kontaktu, bo tak się złożyło, że właściwie mama sama nas wychowywała, była w separacji z ojcem. Rodzina mojej mamy została prawie cała wywieziona na Syberię, jedynie został się dziadek, dlatego że wtedy akurat kopnął koń dziadka i leżał w łóżku i dlatego nie został zabrany. Wujkowie, ciotki, wszystko zostało wywiezione na Syberię. Jeden z wujków był w Warszawie, w żandarmerii w ogóle służył, ostatnio był na Zamku Królewskim i on potem się całą okupację właściwie chował przed Niemcami. Częściowo u nas przebywał, częściowo gdzie indziej, właściwie cały czas krążył, żeby go Niemcy nie złapali. Zresztą u nas kilkakrotnie byli Niemcy... Właściwie można powiedzieć, że tragiczne wspomnienia mam, jak na przykład nocą wpadają żandarmerii z naszym dozorcą, bo wtedy oni dozorcę, świecą latarkami (bo nie było światła, wtedy światło było wygaszane)… jestem w łóżku, mój brat, mama drżała o brata. Wtedy na całe szczęście wujka nie było, bo oni głównie szukali wujka, bo wiedzieli o nim, że on jednak był w wojsku. To byłoby to. Poza tym łapanki. Myślę, że może jeszcze za mało sobie zdawaliśmy sprawę z tego, jakkolwiek baliśmy się ciągle. Byłam jeszcze stosunkowo małą dziewczynką, powiedzmy jedenaście, dwanaście lat, tego rzędu, to jeszcze nie podlegałam łapankom, natomiast mój brat już, mama bardzo o niego drżała. Zresztą w czasie, kiedy został zabity Kutschera, to mój brat został złapany w łapance, bo wtedy przebywał w okolicach Alei Szucha i został wywieziony do Niemiec. Może teraz powiem o wujkach, którzy byli wywiezieni. Jeden z wujków, Konstanty Netter, bo tak się nazywali, dostał się Armii Andersa, z którą to Armią Andersa przebył właściwie całą kampanię, Monte Casino i wszystkie boje, cały czas był czynny. Drugi dostał się do Armii Berlinga z kolei, tak się złożyło. On również z Armią Berlinga się przemieszczał. W Rosji urodziła się jego córeczka, bo wywieziona była również żona, która była w ostatnich miesiącach ciąży. Córeczka się urodziła czy w szpitalu, czy gdzieś, tego nie wiem... w każdym razie pamiętam rzecz, jak on kiedyś opowiadał, że zdobył z trudem suszoną rybę i w gazecie jej chciał przemycić i rybę mu zabrali. Mówił, że właściwie jak był twardym żołnierzem, tak łzy mu się zakręciły w oczach, że nie mógł jej dowieźć jedzenia, bo przecież był straszny głód. Oni rzeczywiście, jak wujek opowiadał, że gotowali obierki, jeżeli były obierki, to bardzo byli szczęśliwi. Potem, na temat wujka Konstantego, który w Armii Andersa był [krążyły opowieści], że on tuż przed wojną, mając lat dziewiętnaście, ożenił się w Polsce z Polką, która z Ameryki przyjechała po to, żeby wyjść za maż, też miała lat dziewiętnaście. Nie zdążył wyjechać do niej, bo zaskoczyła ich wojna, pomimo że już miał paszport, a ona wyjechała troszeczkę wcześniej, on miał dojechać. Potem już po przejściach, po kampanii wujek jednak dotarł do Ameryki do Filadelfii, gdzie miał żonę i skończyło się tak, że mieli czworo dzieci bardzo udanych. Tylko znowu ja miałam przykrości, już później, znaczy po tak zwanym wyzwoleniu…

  • Wróćmy jeszcze do czasów okupacji, do czasów szkoły. Chciałem, żeby pani powiedziała, jak wyglądało gimnazjum, bo pani była przecież w wieku gimnazjalnym.

Po siódmej klasie poszłam go gimnazjum, naturalnie pod przykrywką szkoły krawiecko-bieliźniarskiej. To było Gimnazjum Goldmanówny, a potem było Słowackiego. Słowacki był już dawniej, ale wiem, że to było zlane. Myśmy miały wtedy zajęcia na ulicy Mianowskiego na Ochocie i tam szyłyśmy rozmaite rzeczy. Poza tym musiałyśmy się uczyć przedmiotów zawodowych, więc materiałoznawstwo, głupoty różne. Potem byłyśmy na Smolnej, również też pod przykrywką szkoły krawiecko-bieliźniarskiej, nie wiem, dlaczego akurat, tak nas przeniesiono. Musiałyśmy robić przedmioty zawodowe, szyłyśmy rozmaite rzeczy i dla Niemców szyłyśmy bieliznę i jednocześnie uczyłyśmy się przedmiotów ogólnokształcących, bo byli normalni nauczyciele. Zresztą wspaniali nauczyciele... Jak sobie przypomnę, to jednak było, na przykład geografia sprawiała nam ogromne trudności, bo nie można było żadnej książki nosić, żadnych kartek, żadnych zeszytów, w ogóle, mogliśmy tylko mieć zeszyty z przedmiotów zawodowych. Na przykład musiałyśmy rysować mapy na tablicy, co było bardzo trudne, bo to trzeba było z pamięci przecież rysować wszystko, żeby w ogóle nauczycielka mogła nas przepytać, ale nie było mowy, żeby cokolwiek nosić. Zresztą nawet chyba nikomu nie przychodziło do głowy, żeby nosić, bo od czasu do czasu zdarzały się historie... Mnie akurat nie zaczepił Niemiec, ale czasem zaczepiali i po prostu sprawdzali w teczce, co się kryje. Między innymi jeszcze z ramienia szkoły krawiecko-bieliźniarskiej byłyśmy kilkakrotnie w dawnym domu braci Jabłkowskich. Tam była ogromna hala i były maszyny i tam szyłyśmy bieliznę dla Niemców, koszule, kalesony. Pamiętam Niemca, który chodził z pejczem koło nas. Znaczy nic nam nie zrobił, ale w każdym razie niesympatyczne to było bardzo. Niemniej, jak Niemiec zginął, to potem się robiło wesoło i rozmaite kawały się opowiadało. Później, przed samym Powstaniem skończyłam czwartą klasę gimnazjalną, bo wtedy było sześć klas normalnie szkoły, siódma klasa to jako pierwsza, było cztery klasy gimnazjalne i potem były dwie licealne, które już skończyłam po Powstaniu.

  • Proszę powiedzieć, jak pani trafiła do konspiracji?

To właściwie można powiedzieć, przypadek był, bo mój brat należał też, ale w ogóle na ten temat nie rozmawialiśmy. Któraś z koleżanek mi powiedziała i między innymi Niusia, prawie razem żeśmy tam trafiły. Po prostu poznałyśmy panią Beger, która się nami zajmowała, była kierowniczką naszą i początkowo był to Związek Walki Zbrojnej, ZWZ i WSOP, czyli Wojskowa Służba Ochrony Powstania i była jeszcze Wojskowa Służba Kobiet, WSK, to było wtedy mniej więcej. Wiem, że przysięgę składałam w prywatnym mieszkaniu w lutym 1942 roku. Naturalnie bez żadnych dowodów składało się przysięgę. Oczywiście wyglądałam na dosyć rosłą, więc prawie że uważano, że mam osiemnaście lat, bo nie wolno było wcześniej. Niby nie wolno było, ale przecież wszyscy wiedzieli, że wcześniej myśmy wstępowały do konspiracji. Właściwie wtedy odbywały się różne szkolenia, szkolenia na przykład sanitarne, to przeważnie z nami mieli studenci medycyny, też zakonspirowanej, Zaorskiego i tak dalej. Był student Kazio, który nas ciągle uczył różnych rzeczy, postępowania w nagłych wypadkach, zaopatrzenia ran, bandażowania i tak dalej. Odbywało się to bardzo często w moim domu na ulicy Poznańskiej. Poza tym odbywały się również szkolenia wojskowe. Nawet uczono nas strzelać. Nic z tego nie umiałyśmy pewnie. Naturalnie obsługa broni, tego było mniej dla nas, ale jednak było. To już się gdzie indziej odbywało. To chyba najważniejsze. Odbywałyśmy też praktyki w Szpitalu Ujazdowskim. Naturalnie kierownictwo szpitala wiedziało, że jesteśmy z konspiracji, ale poza tym nikt nie wiedział.

  • Co matka na to, jeżeli kursy odbywało to w domu?

W domu się odbywało, ale się zastanawiam, moja matka była wielką patriotką, ogromną patriotką była, ale czy ona do końca wiedziała, że to jest taka konspiracja? Tego nie wiem, ale wiedziała, że są kursy, wiedziała, że tu się odbywają. Nie przeciwdziałała temu w każdym razie. Wiedziała, zresztą tym bardziej, że było zamieszanie z wujkiem, więc właściwie cały czas myśmy się bali czegoś.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądały dni przed Powstaniem, moment, kiedy Niemcy zaczęli się wycofywać z Warszawy. Jaka była atmosfera w mieście wtedy? Jak wyście się szykowały do tego?

Było gorąco, po prostu wiadomo było, że Niemcy zaczęli gwałtownie się wycofywać, z całymi rodzinami, wozami, samochodami, nawet nie do końca, przynajmniej ja, ale nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, dlaczego to jest, ale było wiadomo, że coś się dzieje, że coś się szykuje. To było wiadomo. Poza tym był duży ruch już na ulicach chłopców w długich butach, w płaszczach, co od razu właściwie nasuwało pewne skojarzenia. Tak że było bardzo duże zamieszanie, ale ciekawe, że wtedy Niemcy właściwie prawie że nie zwracali na to uwagi, bo oni byli po prostu zaabsorbowani sobą, wywozili swoje rodziny, wywozili meble, tak że bardzo dużo było zamieszania. To było już przed Powstaniem dwa tygodnie chyba, bo wcześniej nie pamiętam, żeby to było widać. Później co? Przed samym Powstaniem kilka dni byłyśmy już zwerbowane na placówkę do Portu Czerniakowskiego, bo tam była nasza placówka i tam z torbami sanitarnymi, z całym ekwipunkiem naszym, jaki tylko miałyśmy naturalnie, nocowałyśmy kilkakrotnie i ostatni raz to chyba było dzień przed Powstaniem w ogóle, wróciłyśmy do domu, bo nic się nie działo. Później tego dnia, kiedy wybuchło Powstanie, myśmy mieli ustalony ciąg zawiadamiania się, ponieważ nie było telefonów wtedy, były nieczynne, wobec tego mnie miała zawiadamiać koleżanka, Niusia, albo od Niusi ktoś, ja miałam zawiadamiać Jolę z kolei, a nasze torby sanitarne i cały ekwipunek były u mnie na Poznańskiej ulicy złożone, dlatego że to był punkt troszeczkę centralny i wszędzie było blisko dosyć. W dniu, kiedy Powstanie wybuchło, rano, to był wtorek w ogóle, ale były wakacje, wobec tego przed południem pojechałam do Joli. Jola mieszkała na Promienistych, ulicy, która w tej chwili mi się wydaje maciupeńką ulicą, a wtedy tam tylko były dwie wille i nic więcej. Nawet nie mogłam znaleźć teraz tego. Myśmy tam, siedziały, ponieważ był ogródek. Jola była w dość dobrej sytuacji materialnej i tam, naturalnie rozmawiałyśmy, różne rozmowy były i polityczne i dziewczęce, rozmaite. Miałyśmy już wybierać się do Niusi, żeby zobaczyć, co dalej się będzie działo. W tym momencie, przed godziną czwartą po południu, wpada zdyszana moja mama, mama miała wtedy lat czterdzieści dwa i dosłownie mówi: „Dziewczynki, nic nie pytajcie, natychmiast bierzcie wszystko, lećcie do nas po torby i już nic nie pytajcie, nic nie pytajcie!” Myśmy rzeczywiście szybciutko się zebrały i z mamą lecimy, kawałek nas podwiozła dorożka, kawałek podjechałyśmy tramwajem w okolicach Placu Zbawiciela, resztę na Poznańską dobiegłyśmy, dosłownie dobiegłyśmy zdyszane na piechotę, bo już na ulicach był bardzo wielki niepokój, już wiadomo było, już właściwie tramwaje prawie że nie jeździły, to tylko kawałeczek, ani żadne inne pojazdy, wszystko było wiadomo, że coś się dzieje. Dobiegłyśmy na Poznańską, złapałyśmy torby sanitarne i okrycia, które też były i wybiegamy i już chcemy do bramy, tymczasem zagradzają nam drogę dorośli, bo wtedy to była różnica między szesnastoletnią dziewczyną a jednak dorosłymi ludźmi i broń Boże nas nie wypuszczają, padły już pierwsze strzały. Niemcy byli na poczcie na Nowogrodzkiej i stamtąd strzelali i już kogoś zastrzelili na Poznańskiej, więc mowy nie było, dozorca zamknął bramę, brama tam była drewniana, śmieszna, niska brama, pomimo że dom był duży i nie było mowy. Myśmy się wyrywały, byłyśmy potwornie zdenerwowane, że jak to, że nie zdążymy, jak to w ogóle będzie wyglądało, straszne. To było przeżycie niesamowite. Jak już padły strzały, jak zaczęła się kanonada, bo to już wtedy oni zaczęli solidnie strzelać, bo już piąta godzina, to nie było mowy o tym, żeby w ogóle myśleć nawet o wyjściu. W tym momencie zaczęli się gromadzić, raz, lokatorzy domów, to był w ogóle duży dom na Poznańskiej z dwoma podwórkami, stary dom zresztą, bardzo stary dom i jeszcze dodatkowa zaczęli się skądś, nie wiadomo skąd zjawiać młodzi chłopcy, którzy również nie zdążyli na swoje placówki. Właściwie pierwszego chłopca, którego zobaczyłam i który mi utkwił w pamięci, to był Leszek Korzuchowski, szesnastoletni chłopiec, który był z opaską i w berecie i beret był z orzełkiem. Tak że to już było widać, że już coś się dzieje. Za chwilę zjawili się inni chłopcy z opaskami na rękach i wszyscy stanęli. W tym czasie wiadomo było, że to jest Powstanie. Dopiero wtedy właściwie myśmy sobie uświadomili, że jest to Powstanie. Lokatorzy pootwierali okna, jedna z pań na pierwszym piętrze, mieszkałam też na pierwszym piętrze, ale ona mieszkała obok, po sąsiedzku, otworzyła okna i zaczęła grać „Warszawiankę”. To było duże przeżycie. To było bardzo duże przeżycie. A potem hymn polski. Wszyscy stanęli na baczność. Po kilku latach okupacji to było coś tak niesamowitego, że wreszcie wolna Polska, że „Warszawianka”, że wszyscy śpiewają, że wszyscy są. Wtedy dopiero zaczęła się historia, że wszyscy się zaczęli formować. Myśmy z Jolą, ponieważ nie zdążyłyśmy na swój punkt sanitarny na Czerniaków, wobec tego napisałyśmy list do komisarza portu, co mamy teraz robić, jak mamy się znaleźć, dlatego że nie zdążyłyśmy na swój punkt sanitarny. Wobec tego on nam odpisał, to było pocztą harcerską, ze stemplem poczty harcerskiej, z „ocenzurowano”, to jest w dokumentacji. On nam odpisał, że „Pani Zosia i Jola – bo tak się nazywałyśmy – mają się zgłosić do najbliższej jednostki i tam poddać się zarządzeniom komendanta.” Rzeczywiście zaczęło się formować, myśmy swoje berety pooddawały chłopakom, ponaszywałyśmy im czerwono białe wstążeczki, bo nie było przecież orzełków na ogół, bardzo mało było, pojedyncze, szyłyśmy opaski, robiłyśmy absolutnie wszystko. Właściwie szpital był na Wilczej i gdzieś jeszcze chyba na Hożej, ale myśmy odwiedzały ten szpital, ale w zasadzie to działałyśmy tutaj i robiłyśmy absolutne wszystko, co było trzeba. Podawałyśmy posiłki, robiłyśmy, szyłyśmy, trudno powiedzieć, poza tym jako łączniczki nawet pracowałyśmy na niewielkim terenie, jeżeli coś trzeba było przenieść. Potem, może nie tyle zaskoczenie, ile oddech wielki, że to jest wolność, że tu są chłopcy, dowódca dwudziesto dwu czy trzy letni, dowódca „Skobik” pseudonim, nazywał się Stanisław Kuźmiński, teraz nie żyje już zresztą i chłopcy, którzy z rozmaitych stron się raptem znaleźli nie wiadomo, kiedy i nie wiadomo jak i wszyscy do batalionu „Zaremba-Piorun” się zgłosili.

  • Chciałem jeszcze wrócić do początku Powstania, właściwie do przygotowań. Co szesnastoletnia dziewczyna bierze na wojnę? Co było w torbie sanitarnej i co było w torbie, powiedzmy, prywatnej?

W torbie sanitarnej były opatrunki, nawet jeszcze jeden opatrunek to chyba mam. Opatrunki jednorazowe zabezpieczone bardzo ładnie, bo to były przedwojenne jeszcze z czerwonym krzyżem, naturalnie rozmaite jeszcze gazy, to, co można było, strzykawka, środki przeciwbólowe i w zasadzie opaski uciskowe żebyśmy mieli. To były niewielkie torby w ogóle. A z osobistych to mydło, szczoteczka do zębów i nie wiem, czy nocna koszula, pewnie nie, bo chodziło o to, żeby jak najmniej rzeczy było. Tak że właściwie to minimalnie, bo może gdyby starsze dziewczyny, to być może brały jeszcze dodatkowe, czy z kosmetyków, my nie. Mydło, kawałek ręcznika, na zmianę bieliznę osobistą, bo to zawsze człowiek chciał mieć. Ale te torby były nieduże w ogóle. Naturalnie żadnej broni, nic nie miałyśmy, oczywiście. Tego nie.

  • Powstanie zastało panią w domu, czy kwaterowała pani przez cały czas w domu, czy jednak z oddziałem?

Cały czas w domu, ale oddział kwaterował u nas w mieszkaniu, także tutaj. Moja mama natychmiast zorganizowała stołówkę u nas w domu, tak że wszystko to się działo. Ganiała nas naturalnie, roznosiłyśmy, a to kawę, a to posiłki. Po prostu, jak mówię, robiłyśmy absolutnie wszystko. Byłyśmy umordowane do ostatnich granic, dlatego rzeczywiście było iluś żołnierzy, młodych chłopców, którzy się nagle zjawiali i trzeba było w jakiś sposób ich obsłużyć, tym bardziej, że oni mieli rozmaite odprawy z komendantem i tak dalej, czego myśmy nie musiały mieć. Tak że u mnie w domu, było to dwa pokoje z kuchnią, to materace na podłodze były, naturalnie wersalki, na tapczanie, wszędzie wszyscy spali, gdzie tylko kto mógł, chłopcy. Myśmy też w kącie z Jolą spały i moja mama w kuchni.

  • Proszę powiedzieć, kiedy pierwszy ranny trafił do pani rąk? Jak pani zareagowała na pierwszą krew kolegów?

Muszę powiedzieć, że osobiście do mnie on nie trafił, jakkolwiek przeżyłam bardzo, dlatego że był to chłopiec, który stał na warcie przy barykadzie i zginął od kuli, od razu zginął i od razu chłopcy go przenieśli do szpitala. Tak że nawet przez moje ręce nie przeszedł. Nie było właściwie już co. A drugi zginął za parę dni, to był jeden z trzech braci, najstarszy brat, trzech braci, którzy byli z Mokotowa, on też zginął przy barykadzie. To było chyba na początku sierpnia i też przez moje… To znaczy myśmy potem chodziły do szpitala, naturalnie, pomagały, ale w zasadzie bezpośrednio z rannym nie zetknęłam się, taka była sytuacja. Zresztą bardzo nad tym bolałyśmy, znaczy nie bolałyśmy, że się nie zetknęłyśmy z rannym, tylko po prostu, że robiłyśmy co innego, niż miałyśmy, niż to, do czego byłyśmy przeznaczone. Ale z drugiej strony nie było czasu na myślenie i uważam, że po prostu taka była konieczność.

  • Proszę powiedzieć o nastawieniu ludności cywilnej, tak to nazwijmy, na początku Powstania i w trakcie trwania. Jak to wyglądało? Budowa barykad, bo każda ulica była zabarykadowana.

Każda ulica, więc wszyscy pomagali, myśmy biegały na barykady, pomagałyśmy i nie wiem, tego nie mogę sobie uzmysłowić, ale wiem, że to było w okolicach Marszałkowskiej, Alei Jerozolimskich, też budowaliśmy wielką barykadę i tam Niemcy nas ostrzelali, ale nikt z nas nie zginął wtedy, szczęśliwie. Tak że ludność cywilna bardzo pomagała, jakkolwiek nie wszyscy może. Natomiast był jeden z tragicznych momentów, to był w okolicach 17 bodajże sierpnia, to był mrożący krew w żyłach, bo naturalnie cały czas były bombardowania niemieckie, od początku i naturalnie wystrzały, do których już się człowiek przyzwyczaił, właściwie już się nie reagowało na strzały. Myśmy w ogóle nie schodzili do schronu, ludzie schodzili do schronu, bo były schrony. Znaczy piwnice były oczywiście, trudno powiedzieć, czy to były schrony, były to piwnice. Może byłam raz czy dwa razy, bo nie było czasu na to nawet, zresztą w ogóle człowiek o tym nie myślał. Ale dlaczego mówię tragiczny właściwie moment, jak spadło masę bomb na nasze podwórko, zaczęło się palić i na dach naszego domu. Buchały płomienie i wtedy wszyscy, bo przede wszystkim chłopcy, żołnierze rzucili się, woda była tylko na parterze, już na górze nie było wody i wszyscy i lokatorzy i my wszyscy nosiliśmy wodę. Tutaj to piaskiem gasili, tego już nie pamiętam, wiem tylko, że ostatnim tchem, początkowo nosiliśmy kubłami wodę na piąte piętro, bo to pięciopiętrowy dom, potem się zrobił łańcuch, że się podawało wodę i spaliło się część, ale pożar został ugaszony, więc to było wielkie zwycięstwo nasze i przede wszystkim naszych chłopców. Ale wtedy rozpaczliwa sytuacja była. To była dosłownie rozpaczliwa [sytuacja], bo buchało, widzę płomienie w tej chwili, jak wszystko buchało i, że to się udało. Potem przeżyliśmy bardzo, już nie pamiętam, którego to było, jak zrzuty były i jak myśmy patrzyli i zrzuty gdzie indziej trafiały. To w ogóle było przeżycie też duże. Poza tym jeszcze ciekawym przeżyciem dosyć wyraźnym były tak zwane goliaty, bo na Wspólnej puścili Niemcy kilka goliatów. Chłopcy nasi unieszkodliwili trzy z tych goliatów. To była wielka radość. Butelkami z benzyną oczywiście. Tak że to było pobudzające na duchu. Ale teraz, jaka była w ogóle atmosfera wśród ludzi. Może trudno mnie bardzo ocenić, ale ludzie współdziałali bardzo. Powiedzmy to, co kto miał, to raczej wynosili powstańcom, dawali, co mogli. Moja mama od razu wszystko, co tylko, powyciągała i ciekawe, bo miała na przykład sporo suchego chleba, bo nigdy nie wyrzucało się chleba, więc z tego chleba potem się robiło coś, mama robiła, rozmaczała, piekła, bo żywienie było żadne. Trzy razy dziennie na przykład zupa – „pluj” tak zwana, to było z owsa, owsianka ze wszystkimi kolcami, kłakami i tak dalej. To było trzy razy dziennie. Tak że nie było wesoło, ale nie było strasznego głodu, jak to się mówi.

  • Jak wyglądało wyżywienie oddziału? Co żeście jedli od początku?

Zupa – „pluj” była przede wszystkim. Poza tym były suchary, które były rozmaczane i pieczone w piecu. Poza tym chłopaki coś zawsze znosili, to mąkę przynieśli, to się robiło zacierki na wodzie przeważnie, bo nie było przecież nic innego. Żadnych jarzyn nie było, mięsa nie było. Jedyne mięso pierwsze, to było już pod samiusieńki koniec Powstania, jeszcze przed kapitulacją, końskie mięso, to żeśmy po kawałku zjedli. Jeszcze w czasie Powstania była pół humorystyczna może [sytuacja], bo chłopcy zobaczyli kurę biegnącą po Wspólnej, a Wspólna była pod ostrzałem, ponieważ kura latała, to oni pod koniec dnia, któryś się zakradł i kurę złapał. Ponieważ wiadome było, że jest właścicielka, więc żeby było uczciwie, to pół się dało właścicielce, a z połowy kury ugotowało się zupę i kawałeczki mięsa i naturalnie zacierki. Kartofli nie było. To znaczy, jak jeszcze trochę zapasów ktoś miał, to tak, ale w zasadzie nie było. Tak że głównie zacierki, zupa – „pluj”, suchary stare i właściwie nie wiem, co jeszcze było.

  • Czy mieliście produkty z mleczarni?

Z mleczarni myśmy nie mieli, nie pamiętam, żebyśmy mieli. Wiem tylko, że czasem przynosili chłopcy do stołówki mąkę, ale mleka, czy masła nie pamiętam. Nie wiem, może, ale nie pamiętam, zupełnie tego nie pamiętam.

  • Wróćmy jeszcze do tematu zrzutów. Wspominała pani o dużym zrzucie Amerykanów z 18 września, ale też Rosjanie zrzucali właśnie jedzenie.

Nam się nic nie dostało z zrzutów, nic się nie dostało.

  • Pani pamięta, jak samoloty w nocy latały?

Pamiętam, bardzo dobrze pamiętam, kukuruźniki i myśmy się bardzo cieszyli z tego. Może puszki kiedyś były, ale tego naprawdę nie pamiętam. Nie pamiętam, bo to mi się zamgliło wszystko, ale kukuruźniki tak i myśmy się bardzo cieszyli, bo zawsze komuś się coś dostało.

  • Czy pamięta pani, czy coś trafiło z zrzutu amerykańskiego do was?

Do nas akurat nic.

  • A jaka była atmosfera, jak samoloty się pojawiły nad miastem?

W ogóle wszyscy byli rozentuzjazmowani, myśmy stali, patrzyli w niebo, wszyscy byli rozradowani niesamowicie i potem, jak żeśmy się dowiedzieli, że to prawie wszystko trafiło w ręce Niemców, to była dosłownie rozpacz. Rozpacz była. Ale do nas się nie dostało nic, do naszej dzielnicy.

  • Jakby pani mogła opowiedzieć o strawie duchowej, na przykład o księżach, o mszach. Czy odbywały się u was takowe? Jak wyglądał 15 sierpnia, to było przecież i święto wojska i święto kościelne?

15 sierpnia bardzo uroczyście się u nas odbył, naturalnie podziemiami żeśmy przechodzili wszyscy, podziemnymi tunelami na Poznańską numer 12 i tam odbyła się polowa msza święta. Nie wiem, jaki ksiądz ją, muszę spytać, bo przypuszczam, że to gdzieś może jest upamiętnione, kto ją odprawiał. W każdym razie było to bardzo uroczyste. Oczywiście wokół „krowy” ryczały i strzelanina była także, ale wszyscy byli zgrupowani, było to bardzo uroczyste. Pamiętam, że było ogólne rozgrzeszenie, tak że potem komunia święta była rozdawana po ogólnym rozgrzeszeniu. To było uroczyste, a w ogóle, to od czasu do czasu zjawiał się ksiądz, ale właściwie to dosyć rzadko chyba. Tylko na ogół była dobra atmosfera i myślę, że w dużej mierze możemy to zawdzięczać dowódcy, który był młody, ale był bardzo prężny, bardzo dbał o swoich chłopaków, trzymał ich w ryzach. Pamiętam, myśmy oberwały, bo jak zwykle, poszłyśmy do kolegi, który był na warcie i chciałyśmy koniecznie chociaż raz strzelić. I on nam dał [broń], po razie strzeliłyśmy, zjawił się [dowódca], miałyśmy historie... Szczególnie kolega, strasznie był skrytykowany, ale nam darował.

  • Proszę opowiedzieć.

Więcej już nic nie powiem. W każdym razie wiem, że oberwał bardzo od dowódcy, bo to było głupie, bo to w końcu strzał nie wiadomo skąd, nie wiadomo, po co i nie wiadomo, dlaczego. A myśmy sobie w okienku z Jolą strzeliłyśmy. Raz ja strzeliłam, raz ona, po jednym razie chociaż, żeby w czasie Powstania strzelić. Do nikogo naturalnie, bo nie było potrzeby do kogoś. Była bardzo przykra atmosfera, jak zginęli chłopcy. Bo zginęli, jeden w głowę i drugi w głowę dostał, przy barykadzie. Jeden z trzech braci, to był najstarszy brat. Teraz tego nie wiem do końca, ale z tego, co mówił mi dowódca, Staszek, bo potem myśmy się czasem widywali z nim (teraz już od paru lat ładnych nie żyje),a tego nie pamiętałam, ale byliśmy na pogrzebie, na Hożej się grzebało ich, bo więcej nie można było. Jak wracaliśmy z pogrzebu najstarszego brata, to w bramie leżał nakryty trup i podobno, dowódca mi to powiedział, ale do końca naprawdę tego nie wiem, że to był drugi brat pod prześcieradłem, że drugi brat zginął i leżał pod prześcieradłem w bramie i trzeci brat został.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądały pogrzeby i jak był zorganizowany cmentarz na Hożej.

Tam się po prostu kopało dół…

  • To było podwórko, skwer?

To było podwórko, trawniczek był i tam się kopało dół, gdzie było można i w prześcieradło się zawijało i po prostu się kładło. Właściwie to tylko tych dwóch mieliśmy, których bezpośrednio był pogrzeb. Naturalnie, kto mógł to przyszedł, ale za dużych zgromadzeń, też raczej nie było wskazane, żeby robić, bo każde zgromadzenie to jednak zawsze się z czymś łączyło niedobrym, tym bardziej, że wszyscy chłopcy byli porozstawiani po placówkach, więc też nie było tak, że wszyscy mogli przyjść. Ksiądz na ogół był przy pogrzebie. Ale to było bardzo szybko i bardzo trudne to było, już nie mówiąc o tym, że było to bardzo smutne, bo się nagle kogoś traciło, kto był, kto [żył]. To była barykada jedna, w której zginął jeden z trzech braci, to było na Poznańskiej przy bramie. On po prostu się wychylił, czy coś, zobaczyli głowę, właśnie z poczty go ustrzelili w głowę.

  • Czy przypomina pani sobie, czy dostawaliście prasę powstańczą? Jak wyglądała w ogóle informacja, czy byliście na bieżąco informowani o sytuacji, bo cały czas czekaliście na Rosjan?

Owszem, czekaliśmy na Rosjan, naturalnie. Uważaliśmy, że oni już wejdą za trzy dni, dlatego że byli tuż i byliśmy przekonani święcie, że już będzie, że już nas wyswobodzą. Oni specjalnie nie przychodzili, żebyśmy się wykrwawili, wiadoma sprawa. Prasa, prasy niestety, mam trochę, bo dochodziła do nas prasa. Wszystkie akowskie gazetki moja mama (bo one nam ocalały, ponieważ nasze mieszkanie ocalało, było tego dość dużo) dała dowódcy z prośbą, żeby on to oddał. On tego nie oddał, potem zginął, nie można było już upominać się. Jeszcze mi zostało trochę alowskich gazetek też z Powstania, jakoś się do nas dostawały. Niestety najważniejsze, akowskie, nam zginęły, ale była prasa od czasu do czasu. Poza tym przez głośniki myśmy słyszeli. Śpiewali nam: „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej…” nasi przyjaciele Anglicy, tak nas pocieszali, bo myśmy słuchali, bo nadawali nam komunikaty, tak że łapaliśmy radio.

  • Proszę powiedzieć, czy mieliście kontakty z oddziałami Armii Ludowej?

Bezpośrednio nie, ale mam kilka pisemek. Natomiast, co teraz mi się przypomina w trakcie rozmowy, że w momencie, kiedy padało Stare Miasto, nie wiem, kiedy to było dokładnie, to przyszło do nas kanałami kilku chłopców. Między innymi chłopiec, któremu calusieńka rodzina zginęła na Starym Mieście. Przyszedł, usiadł przy nas i straszliwie stroskany opowiadał, że bomby i tak dalej, a oni kanałami się przedostali. W okropnym stanie byli, rzeczywiście, brudni strasznie, strasznie zmęczeni i głodni. Tak że to troszkę może nie po kolei, ale tak.

  • Proszę powiedzieć, druga połowa Powstania, wrzesień, nasilają się bombardowania, strzelają „szafy”, jak wyglądało życie ulicy, miasta wtedy.

Na ulicach właściwie nikt nie chodził, chodziło się tylko podziemiami, albo korytarzami, bo właściwie bez przerwy ryki były, „krowy”, strzelanina, to właściwie ciągle się słyszało, to było tak, że człowiek się już do tego przyzwyczaił, już myśmy nie reagowali prawie że na to. Wiedzieliśmy, że ludzie giną, ale na ogół po ulicach ludzie nie chodzili wtedy.

  • Jak przechodziła pani piwnicami, jak ludzie wtedy się odnosili do was?

To trzeba było hasło dać, bo nie można… Między innymi z Jolą przeszłyśmy podziemiami z Poznańskiej ulicy na Koszykową, gdzie mieszkali jej rodzice, bo chciałyśmy dać znać rodzicom cośkolwiek i dowiedzieć się, czy oni coś wiedzą, oni już coś wiedzieli, to myśmy podziemiami i od czasu do czasu stały warty i po prostu musieliśmy hasło powiedzieć.

  • Proszę powiedzieć, czy miała pani kontakt z jeńcami niemieckimi.

Osobiście nie miałam, ale byli jeńcy niemieccy, były folksdojczki, które obok… [...] sprzątały, coś robiły. Niestety, chyba część rozstrzelali ich, nie wiem. Nie chcieliśmy w ogóle na ten temat [mówić], bo to okropne właściwie. Chyba niektórych rozstrzelali, niestety. Ale to nie byli jeńcy, to chyba byli sprzed Powstania. Tak że to raczej rzecz, której do końca nie wiem i nie potrafię tego powiedzieć. Wiem, że folksdojczki tam sprzątały i wtedy, kiedy one były, to wiem, że nawet im się dawało jedzenie, jak człowiek człowiekowi, tak że nie traktowali ich jakoś źle. Ale czy ich wypuścili, czy co z nimi [zrobili], to naprawdę tego nie potrafię powiedzieć.

  • Najsympatyczniejsze wspomnienie z Powstania. Niech pani nam opowie to tym.

Najsympatyczniejsze. Pierwsze, jak powiedziałam, to było zachłyśnięcie się wolnością. To było coś, czego się w ogóle nie da opisać. Po pięciu latach okupacji nagle śpiewamy „Warszawiankę”, stoimy, nikt nas nie aresztuje, nikt za nami nie… To było pierwsze. Poza tym były czasem spotkania koleżeńskie, wtedy, kiedy był względny spokój, to wieczorem na przykład spotkaliśmy się, gdzieś nawet były muzyki, śpiewy, nawet potańcówki, bo całą okupację nikt w ogóle nie tańczył, nic nie było takiego. To było, powiedzmy, dosyć miłe, bo wiem, bo poza tym…, bo coś bardzo znamiennego, to nie potrafię powiedzieć. Czasem chłopcy też robili miłe niespodzianki, przyszli, pośpiewali, nawiązywaliśmy kontakt.

  • Może relacje chłopców i dziewczyn. Sympatie pierwsze, uczucia?

Tego dużo się pan nie dowie, bo jak mówię, były to na przykład sympatie, ale to były jeszcze, powiedziałabym, dziecinne, bo to były sympatie, pomimo że miałam szesnaście lat, Jola też, ale po prostu lubiliśmy się bardzo, czasem pogadaliśmy trochę, poflirtowaliśmy, ale nic bardziej poważnego nie było, jak to czasem mogło być, a wiem, że bywały takie sytuacje, ale u nas akurat nie. Ale były miłe rozmowy, były miłe śpiewy, były różne komplemenciki takie czy inne, bardzo przyjemne, to zawsze człowiekowi miło słuchać było, ale nie było nic bardzo ważnego.

  • Były problemy z wodą.

Z wodą tak. Wodę się nosiło ze studni, była studnia na Hożej i ze studni nosiło się wodę w kubełkach po prostu.

  • A jak wyglądały sprawy codziennej higieny?

To było rzeczywiście dość trudne. Jakkolwiek chłopcy mieli też kwaterę na Wspólnej i tam mieli całe mieszkanie do dyspozycji, czy dwa mieszkania, więc tam były łazienki, więc jakoś się myli w wodzie przynoszonej. I u nas tak samo, była łazienka, wody nie było, ale się udostępniało, miska i tak to wyglądało. Ubikacja, też trzeba było zlewać wodą wszystko, bo przecież nie było wody.

  • Na koniec, najbardziej wstrząsający widok Powstania.

Najbardziej, największe przeżycie, nie wiem, czy to widok, ale to jest moment, kiedy dowódca przyszedł i oznajmił, że Powstanie skapitulowało. Myśmy wszyscy zamarli w ogóle, krew w żyłach nam stanęła. Dowódca był rzeczywiście bardzo dojrzały mimo młodego wieku. Powiedział nam, że właściwie nie było innego wyjścia w tej chwili, że niestety bardzo się zawiedliśmy na Rosjanach, którzy mieli nam przyjść z pomocą, i którzy się w ogóle nie odezwali, że w tej chwili po prostu rozkaz przyszedł z góry, że musimy skapitulować. Nie możemy dopuścić już do większego rozlewu krwi, wobec czego mieliśmy się zebrać zaraz następnego dnia na dziedzińcu na jednym z podwórek, tam trzeba było złożyć broń. Wieczorem miała się odbyć jak gdyby pożegnalna wieczerza, bo tak to się nazywało. Stoły się ustawiło, jak najwięcej się pozbierało, różne stoły, nakryło się białymi obrusami, jakie tylko się wyciągnęło, najlepsze, jakie się miało w ogóle i wszyscy zasiedli. Naturalnie dowódca miał piękną przemowę. Bardzo dziękował wszystkim za to, że tak dzielnie walczyli, że się tak dzielnie spisywali, że właściwie nie miał większych problemów z nimi, bo rzeczywiście nie było incydentów przykrych, czy rozrabiania, w ogóle to nie istniało. Później było odśpiewanych kilka pieśni patriotycznych i powiedzieliśmy, to nie doszło jednak do skutku, że po zakończeniu wojny spotkamy się na ulicy Poznańskiej. Nie doszło do tego. Niektórzy chłopcy się zjawili, ale dużo zginęło w obozach, bo potem było wyjście. To był też przykry moment, jak się wszyscy ustawili. Moja mama akurat wtedy się rozchorowała na serce, wobec tego dostała ataku, była przemęczona, a poza tym chyba bardzo przeżyła to wszystko, więc o tym, żebym wychodziła razem z wojskiem… nawet chciałam bardzo, to fakt, myśmy chciały z Jolą wyjść razem, bo po prostu nam się bardziej to podobało, może tak powiedzieć zwyczajnie, żeby wyjść z wojskiem. Moja mama nie, bo ona rzeczywiście się rozchorowała, więc nie było o tym mowy. Byłyśmy przy odejściu, jak chłopcy rzucali broń, to było straszne w ogóle, jak wszyscy i dowódca przemawiał: „Słuchajcie, niech nikt nie zatrzyma, żebyśmy nie mieli kłopotów. Na wszelki wypadek będę miał przy sobie pistolet.” Nie wiem, jaki to miał być wypadek, ale wszystko jedno. Zrzucanie broni. Zakopało się cześć broni, resztę Niemcy zabrali, to już tego nie wiem. Myśmy z Jolą i z mamą wyszły ze Szpitalem Maltańskim do Piastowa, bo tam jako sanitariuszki żeśmy się zgłosiły, tam był jak gdyby przechodni obóz. Wtedy rozchorowałam się na dur brzuszny, bardzo ciężko, z bardzo wysoką temperaturą, wobec tego przebywałam w szpitalu zakaźnym w Piastowie, też w okropnych warunkach, bo wtedy były warunki niedobre. Później zostałam wywieziona, przewieziona do Krakowa również do szpitala zakaźnego. Jola odnalazła mamę swoją, więc mama ją zabrała z Piastowa. Wyszliśmy prawie z niczym właściwie, na sobie miałyśmy ubrania, które zdołałyśmy na siebie włożyć. Później w Krakowie leżałam, a mama dobiła do Krakowa, tułała się po ludziach, nie wiem, gdzie i jak, bo nawet nie mówiła tego. Potem pojechałyśmy do znajomych do Radomia, jak już wyzdrowiałam. W Radomiu oni nas serdecznie bardzo przyjęli i tam przebyliśmy kilka miesięcy do maja. Dopiero w maju wróciłyśmy. Niedobrze, bo jeszcze dużo rzeczy by nam ocalało, gdybyśmy wcześniej wróciły, ale po prostu nie było już na to siły. Matka już w ogóle się tak wyeksploatowała, że jak zawsze była zwarta i zawsze robiła wszystko szybko, tak tutaj po prostu oklapła ze wszystkim. Dobrnęłyśmy jakoś, tam się też znalazł mój brat, który był ranny w Powstaniu, ale już wyzdrowiał, on był dwukrotnie ranny, miał nogi poprzestrzelane, i nas odnalazł.Brat był złapany w łapance ulicznej w okolicach alei Szucha wtedy, kiedy był zabity Kutschera. Był wywieziony do Niemiec jako młodziutki chłopiec, bo przecież miał wtedy, nawet nie wiem, czy miał szesnaście lat, był trzy lata ode mnie straszy, był w Niemczech kilka lat na robotach u bauera, ale potem udało mu się wrócić. Był jeszcze na tyle młody, że zdołał wrócić do Warszawy i potem był w Powstaniu. W Powstaniu był na Żoliborzu w „Żywicielu” i był ranny w ogóle. On był ranny w pierwszych dniach Powstania, więc był w szpitalu polowym, przewieziony potem. Jakie dokładnie jego losy, to już nie potrafię powiedzieć, w każdym razie wyzdrowiał i potem się spotkaliśmy dopiero chyba w styczniu po wszystkich działaniach.

  • Proszę opowiedzieć o swoim mężu.

W czasie Powstania mąż był na Ochocie. W ogóle mąż był w konspiracji i bardzo się angażował. Był pięć lat ode mnie straszy, więc był dojrzałym człowiekiem. Był na Ochocie i drugiego dnia Powstania musieli wyjść z Ochoty, bo Niemcy zaczęli nacierać i wyszli w kierunki Pęcic. W Pęcicach (jeszcze nie dochodząc do Pęcic), dwa oddziały się rozeszły. On był blisko swojego brata, z tym, że brat był w innym oddziale. Pseudonim męża był „Zygota”. Tam się rozdzielili i nawet jeszcze mąż mówił do niego: „Zbyszek, chodź ze mną”, a Zbyszek mówi: „Nie, pójdę ze swoimi chłopakami.” Tak było, że części, w której był mąż, udało się zboczyć i odejść od Niemców, natomiast tamci zostali osaczeni przez Niemców wszyscy i Niemcy naturalnie kazali im kopać grób i wszystkich rozstrzelali. Dziewięćdziesiąt dwie osoby, w tym też były i sanitariuszki, byli chłopcy czternastoletni harcerze też. Brat męża miał wtedy lat dziewiętnaście dokładnie. W tym czasie jeden z powstańców dziwnym zbiegiem okoliczności ocalał, a ocalał dlatego, że schował się do pieca węglowego w dworku, który jest koło Pęcic i w piecu węglowym przesiedział. Naturalnie, ci wykopali dla siebie grób i … Potem mój mąż poszedł do Puszczy Kampinoskiej i w Kampinosie przebywał przez cały okres Powstania. Mieli zamiar przyjść do Warszawy, ale nie, dlatego że nie było możliwości, więc cały czas właściwie i po Powstaniu jeszcze trochę przebywał w Kampinosie.

  • Proszę opowiedzieć swoje losy powojenne. Kiedy pani wróciła do Warszawy, w jakim stanie zastała pani swoje mieszkanie i co było dalej, jak pani edukacja i losy późniejsze?

Wróciłyśmy z moją mamą w maju z Radomia, gdzie byliśmy u znajomych. Zresztą w Radomiu akurat weszły wojska, nasi przyjaciele weszli, tak że też było troszkę przeżyć, dlatego, że oni plądrowali mieszkania po prostu. Ruscy, bo weszły i nasze niby wojska z nimi, ale nasi zupełnie inaczej się zachowywali, natomiast Ruscy po prostu wpadali do mieszkania, przeszukiwali torebki, wszystko brali, co się tylko dało, żołnierze. Naturalnie byłam chowana, jako żeby się broń Boże nie pokazać, dlatego że byłam młodą dziewczyną, to było to duże niebezpieczeństwo, co oni robili, niesamowite historie, Ruscy. Wróciłyśmy do Warszawy w maju, zastałyśmy mieszkanie, jak na te warunki, to uważam, że zupełnie nie najgorzej, to znaczy były powybijane wszystkie szyby, mieszkanie było na pierwszym piętrze, wpadły jakieś pociski i cała podłoga była zrujnowana w związku z tym. Ponieważ drzwi były obite grubą blachą, tak że szabrownicy nie mogli się dostać, ponieważ myśmy wyszły bardzo późno z Powstania, wobec tego już nie było ludzi, którzy bardzo szabrowali wtedy, ale może jeszcze byli, nie wiem tego, nie mogli się dostać. Wobec tego weszli przez drzwi balkonowe, gdzie były wybite szyby i wyszabrowali, co się dało z rzeczy drobnych, ale większe meble zostały. Na przykład zostały rozrzucone fotografie, część rzeczy, powiedzmy, pamiątkowych, które nikogo nie interesowały, to myśmy pozbierali wszystko i to zostało. Naturalnie warunki wtedy były bardzo prymitywne, bo trzeba było pozabezpieczać okna, trzeba było się znaleźć, poza tym wody nie było, wodę nosiliśmy wtedy z Nowogrodzkiej kubełkami. Myliśmy wszystko, naturalnie. Ścian nie było, tapety, ale były takie tapety, że nic się za tapetę nie dostało, tapety zostały, zresztą piękne były, bo na popielatym tle były róże, to myśmy z mamą myły to skórkami od chleba. Podłogi naturalnie też jakoś. Później od razu zgłosiłam się do Słowackiego do szkoły, oni już zaczęli naturalnie swoje zajęcia, więc musiałam nadganiać sporo, ale ponieważ miałam jeszcze nauczycielki, które mnie znały sprzed Powstania i wiadomo [było], że małą maturę zrobiłam, więc nie było problemu, że byłam przyjęta normalnie do pierwszej, drugiej gimnazjalnej. Zrobiłam te dwie klasy u Słowackiego i później, właściwie od razu, tego samego roku, w 1946 roku zrobiłam maturę i dostałam się na medycynę. Zdawałam egzamin i szczęśliwie udało mi się zdać dobrze egzamin i dostać się od razu na studia. Tak że to akurat bezawaryjnie się stało. Naturalnie broń Boże się nie przyznawaliśmy do tego, że mamy wujka w Stanach, albo inne powiązania, czy byliśmy w AK, czy coś takiego, broń Boże, nikt tego nie miał prawa w ogóle wiedzieć. Jeszcze jedną rzecz sobie przypominam, ale to już było po Powstaniu, zaraz powiem. Dostałam się na studia, tam poznałam mojego męża, bo mąż zaczął studia u profesora Zaorskiego na kompletach, też medycynę zaczął studiować w czasie okupacji. Na studiach nie należałam do żadnych organizacji. Wtedy naturalnie stypendium broń Boże żadnego nie dostałam, bo bym nie dostała, pomimo, że była jedna moja matka biedna, która rzeczywiście pracowała nad siły i było nam po prostu ciężko. Nie było to może tak, żebyśmy głodowali, nie głodowaliśmy, ale było bardzo ciężko. To były czasy, że stypendia dostawali albo małorolni chłopi, albo inne były powiązania, to mogli dostać, bo się starałam o stypendium. W ogóle mowy nie było o tym, żebym dostała stypendium, więc jakoś wiązaliśmy koniec z końcem. Wtedy nam przysyłali paczki unrowskie od czasu do czasu, więc dostawaliśmy konserwy, papierosy oczywiście, nie wszyscy palili, ale wymiana była, tak że troszeczkę nas wspomagali, ciuchy nam przysyłali. Jeszcze przed moimi przeżyciami, jak starałam się o wyjazd, to dwa razy była u nas w domu rewizja. Jeszcze bardzo ważna rzecz, po Powstaniu, jak wróciliśmy do swojego własnego mieszkania, udało nam się, że mieszkanie nie było zajęte, byli już sąsiedzi, były wyszabrowane różne rzeczy. Naturalnie, to było wiadomo, nawet nieduże meble, maszyna, to były wyszabrowane, ale większe rzeczy zostały. Już sąsiedzi powracali w ogóle, sporo sąsiadów powracało i w pewnym momencie słyszymy (jesteśmy tylko z moją mamą) straszne walenie do drzwi, wojsko, może polskie, nie wiem, czy Rosjanie to byli, nie mam pojęcia, żeby natychmiast w ciągu dwóch godzin wynosić się z mieszkania. To było straszne przeżycie. To było takie, że właściwie trudno, bo odzyskane cudem mieszkanie, że nam się cudem udało wrócić, ludzie nie mają, przygarnialiśmy kogo tylko się dało, potem ciągle u nas ktoś mieszkał i tu nam się każą wynosić. Mama zamknęła drzwi i nie wiem, czy poszła do sąsiada, to był dawny wojskowy, on mówi: „Zamknijcie się, nie wynoście się.” Myśmy się zamknęły. Walili do nas w drzwi kilkakrotnie, to serce nam stawało i matce i mnie, co z nami zrobią, bo jak wyważą drzwi, dostaną się, to nie wiem, co z nami zrobią, ale się odczepili. Do wieczora nas dręczyli i w końcu się odczepili i nie przyszli więcej, więc to był chyba cud. Modliliśmy się rzeczywiście, bardzo się modliliśmy. To był cud i to było przeżycie wielkiej miary, to nawet trudno powiedzieć, bo coś, czego się nie miało, mieszkanie to marzenie było wtedy. Później naturalnie, bardzo dużo osób się u nas zatrzymywało, mieszkało. Druga rzecz jeszcze, w czasie już popowstaniowym, tylko nie pamiętam, czy to było już, jak byłam na medycynie, czy może wcześnie, jak była u nas rewizja w domu. Czego oni wtedy szukali, nie wiem, w każdym razie przyszło trzech czy czterech facetów. Mama dostała list od wujka drugiego, który był w Kanadzie, to był sprzed wojny w Kanadzie, to był straszy brat mamy i po Powstaniu napisał do nas i przysłał pięć dolarów i napisał w liście: „Przesyłam ci pięć.” Jak przyszli do rewizji, to moja mam położyła to na wierzchu w kuchni na stole, żeby nie chować, żeby broń Boże nie było, że coś chowamy, bo nie wolno było trzymać żadnych dolarów, niczego. Zresztą myśmy dostały żołd, to mama to wszystko oddała, niepotrzebnie, bo można było to schować, ale człowiek się bał wszystkiego. Po prostu wtedy, oddała to, oddała złoto, niewielkie mieliśmy rzeczy, które ze sobą się wyniosło, ale jednak było to dla nas wszystko, to wszystko to mama oddała, dostała pokwitowanie na ileś dolarów. Za pięć dolarów, to też mam jeszcze dowody na to, była sprawa sądowa, pomimo że mama mówi, że to przysłał brat, jest dowód, w liście nawet pisze i dolary leżały na wierzchu. To już wtedy studia były, bo byłam w ciąży, a byłam w ciąży pod koniec studiów, bo myśmy się pobrali z mężem pod koniec studiów. Pamiętam jak dziś, jak stałam jako świadek w sądzie o dolarach i mama dostała rok w zawieszeniu, na szczęście, za to, bo napisali nawet, że było to ujawnione. Takie były rzeczy. Ile strachu przeżyliśmy, ile wszystkiego. Jeszcze pamiętam rzecz ogałacającą człowieka, że ci faceci, naturalnie zawsze jest jeden dobry wśród nich, więc dobry niby usiadł i mnie łagodził, coś mówił, a wszyscy szukali, czego szukali, pewnie dolarów, dewiz, przypuszczam, że tak, to zaczęli czytać listy mojego męża do mnie, dokładnie czytać i nawet pytam: „Dlaczego ci panowie…?”, tego dobrego niby, „A bo może pani miała jakieś kontakty, może coś.” To też ciekawostka może była. Później mąż został przeniesiony po ukończeniu studiów, nawet jeszcze chyba przed dyplomem, pojechał do Hajnówki i tam opracował w szpitalu, po prostu żeby zarobić troszeczkę, bo tutaj dostał stypendium, które wynosiło dokładnie sześćset złotych. Nas było [dwoje], już dziecko było prawie że w drodze, tak że było to bardzo mało. Pojechał do Hajnówki i tam pracował. Potem też wyjechałam na krótki okres czasu, ale jeszcze nie pracowałam. Potem wróciliśmy. To już może nie takie ciekawe było, bo normalna sprawa była.

  • Proszę powiedzieć, jak było z wyjazdem, jak pani chciała wyjechać.

Później już, jak dzieci właściwie odchowałam, sama już pracowałam, oczywiście w społecznej służbie zdrowia, o żadnych prywatnych pracach mowy nie było i mój wujek, kiedy już można było przyjechać, kiedy już, powiedzmy, można było nawet przyznać się, że się ma wujka w ogóle w Stanach, to przyjechał i założył mi konto dolarowe, żebym do niego wyjechała. Bardzo chciał, żebym przyjechała, myśmy byli bardzo zżyci, bo jak mówię, on jakiś czas nawet mieszkał u nas w którymś okresie czasu, bo był dużo młodszy od mojej mamy, szesnaście lat miała mama, jak zmarła matka, a on miał trzynaście dni, więc właściwie jak syna go wychowywała, można powiedzieć. Bardzo chciał, żebym przyjechała, zapewnił mi wszystko i dlaczego mówię o koncie dolarowym, nie dlatego, żeby to było coś nadzwyczajnego, tylko dlatego żebym miała pieniądze, żebym mogła się wykazać, że mam za co wyjechać. Wtedy on mi opłacił bilet, wszystko było gotowe, a paszportu nie dostawałam. Wobec tego złożyłam jeszcze raz odwołanie, napisałam, że mam troje dzieci, które wykształciłam, dzieci już wszystkie były po studiach, że pracowałam tyle lat w społecznej służbie zdrowia, że w tej chwili mama starą matkę, jest tutaj mąż, więc właściwie nie wchodziło w grę tam zostanie i bardzo bym prosiła o uwzględnienie mojej prośby. Ponieważ tam wujek bardzo działał w polonii amerykańskiej, więc powiedział, że tam mi załatwi, bo miał dużo znajomości w szpitalach, że będę mogła obejrzeć, że mnie obwiezie po Stanach. Minęła mnie ta okazja i już nigdy nie wróci. Poszłam na Rakowiecką, żeby się jeszcze raz odwołać, po raz drugi. Z jakiegoś paragrafu po prostu mnie nie puścili, więc mówię, złożyłam wszystko. Powiedziałam, że dzieci mam dorosłe, że w tej chwili jest jedyna okazja, że mogę wyjechać, bo po prostu nie stać by mnie było na to, żebym musiała sama płacić, niemożliwe byłoby, wobec tego bardzo proszę, bo czuję się zdyskryminowana jako Polka, jako lekarz, tym bardziej, że moje koleżanki w tym samym czasie, pierwszy sekretarz partii, koleżanka Nowakowska wyjechała do Stanów, druga koleżanka na stypendium wyjechała, a mnie nie pozwalają, więc pytam się. Pan, który mnie przyjmował na Rakowieckiej mówi: „Czy pani gdzieś wyjeżdżała za granicę?” Mówię: „Raz jeden wyjeżdżałam z Juwenturem – to przypadkiem Juwentur, bo nigdy nie należałam do organizacji, a wtedy mnie puścili – do Hiszpanii na wycieczkę dwutygodniową, bo tą wycieczkę ufundowała mi rodzina z racji zrobienia doktoratu.” On mówi: „A może coś na granicy było?” Wtedy wyszłam z siebie i po prostu myślałam, że… coś bardzo niedobrego mu powiedziałam, uniosłam się dosłownie, „A co mogło być na granicy? Co pan sobie wyobraża? Co mogłam zrobić?” „Nie, przepraszam, ale może coś pani przewoziła.” „Co mogłam przewozić, nic nie przewoziłam, bo nawet nie miałam ani na to pieniędzy, ani potrzeby, żeby cokolwiek przewozić, więc dziwię się, że pan mi w ogóle zadaje tego rodzaju pytania!” „Nie, nie, przepraszam, niech się pani nie obraża. Pani mąż był chirurgiem. Bardzo dobry chirurg.” Taka była nasza rozmowa i myślałam, że on mi jednak pozwoli wyjechać, ale za jakiś czas przyszło znowu, że ostateczne odwołanie z jakiegoś paragrafu.

  • Pani Zofio, na koniec chciałbym, żeby pani powiedziała nam o swoich kontaktach z żołnierzami ze zgrupowania, po wojnie jak spotykaliście się.

Spotykaliśmy się od czasu do czasu z dowódcą. Poza tym Janek, który był w ogóle… Jeszcze był jeden, „Trawka”, który był w Olsztynie, przyjechał, spotkaliśmy się, ale właściwie to były nie tyle może przypadkowe, ile bardzo krótkie spotkania. Pomimo, że myśmy się umawiali, że się wszyscy spotkamy i tak dalej, tak że nawet, powiedzmy, że czułam wielki niedosyt, że nie możemy się spotkać, ale miałam wiadomość, że niektórzy… Dużo osób zginęło, dużo w obozach umarło, to o tych miałam wiadomości. Nawet Felo, pisząc list, który pewnie mam, jeżeli go nie oddałam do archiwum, ale pewnie mam, to on pisał, że Krzysztof zginął, że ten zginął i tak dalej. Teraz po prostu spotykam się z kolegami w środowisku batalionu „Piorun”, ale właściwie z moich autentycznych powstańców, to nie ma. Mam listę, którą sporządziłam w czasie Powstania tych, którzy byli, z ich pseudonimami.
Warszawa, 16 marca 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Zofia Arendarczyk Pseudonim: „Zosia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter