Zofia Brączek „Renia”

Archiwum Historii Mówionej


Zofia Brączek, z domu Szopińska, urodzona 6 lutego 1925 roku w Warszawie, pseudonim „Renia”; w Powstaniu sanitariuszka Batalionu „Miotła”.

  • Proszę powiedzieć, jak pani wspomina swoje dzieciństwo? Gdzie pani mieszkała, gdzie pani chodziła do szkoły?

 

Mieszkałam cały czas w Warszawie na ulicy Koszykowej. Chodziłam najpierw do szkoły podstawowej dla dziewczynek, potem skończyłam gimnazjum Hoffmanowej. Przed wojną skończyłam szkołę podstawową i pierwszy rok gimnazjum Hofmanowej. [Trzy klasy gimnazjum i pierwszy rok liceum pedagogicznego skończyłam podczas okupacji. Po wojnie – drugą klasę liceum pedagogicznego oraz studia półwyższe pedagogiczne].

 

  • Proszę powiedzieć, czym zajmowali się pani rodzice?


[Ojciec był buchalterem, matka urzędniczką biurową]. To była rodzina urzędnicza.

  • Miała pani rodzeństwo?


Tak, [mam] starszą o cztery lata siostrę, która także brała udział w Powstaniu w Batalionie „Ruczaj”.

  • Jak ma na imię?


Jadwiga.

  • Pseudonim?


[„Jadwiga”].

  • Proszę powiedzieć, jak pani wspomina przedwojenną Warszawę? Jaka była tamta Warszawa?


Trudno powiedzieć, dla mnie była bardzo bliska, tylko tyle mogę powiedzieć. Byłam młodą dziewczyną.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?


To było bardzo ciężkie przeżycie. Wokół nas były bombardowania. Sąsiedzi mieli zbombardowane mieszkanie. Było bardzo niebezpiecznie, wiele osób zginęło. A potem weszli Niemcy.

  • Pamięta pani moment, jak Niemcy weszli do Warszawy?

 

Pamiętam, jak nie było wody, nie było nic od jedzenia i był kłopot. Pamiętam, jak Niemcy nam przywieźli taki żołnierski chleb i rozdawali ludziom. Ludzie byli wygłodniali, bo przecież długi czas byliśmy w oblężeniu. Każdy po ten chleb jednak szedł. Ale to było nieprzyjemne, że właśnie musieliśmy otrzymać go od Niemców.

 

  • W latach okupacji rodzice nadal pracowali?

 

Nie, mama nie pracowała, a ojciec starał się mieć dorywcze prace.

Ja poszłam do gimnazjum i uczyłam się na kompletach. Jednocześnie, jako przykrywka, byłyśmy w szkole modniarskiej, uczyłyśmy się robić kapelusze.

W związku z tym nauczyłam się przerabiać kapelusze ze starych na nowe, a, że zawsze byłam uzdolniona plastycznie, więc mi to bardzo dobrze szło. W związku z tym przez całą okupację jako młoda dziewczyna piętnasto-, szesnastoletnia zarabiałam przerabianiem kapeluszy.

 

  • Kiedy zetknęła się pani z konspiracją?


Tuż po wybuchu wojny wojnie, jako harcerka,

byłam łączniczką między punktami RGO, gdzie wydawali obiady dla dzieci.

My, jako harcerki chodziłyśmy i przenosiłyśmy rozmaite pisma. Oprócz tego opiekowałyśmy się w Szpitalu Maltańskim naszymi rannymi żołnierzami z 1939 roku.

To była dość długa moja działalność. Potem w 1943 roku byłam w pierwszej klasie liceum pedagogicznego, gdzie moja nauczycielka Halina Wiśniewska wciągnęła mnie, razem jeszcze z dwoma koleżankami, do organizacji, do grupy, w której byłam podczas Powstania.

 

  • Co to były za koleżanki, jak się nazywały?


Jedna to była Wieńczysława Kurelska, też z naszej grupy, a druga o pseudonimie „Lala”, [Wanda Kurelska].

  • Wtedy właśnie dopiero pani składała przysięgę?


Tak.

  • Czy mogłaby pani opisać ten moment?


Nie pamiętam, zupełnie nie pamiętam. W każdym razie to było w 1943 roku. Od tamtej pory przechodziłyśmy kurs broni, kurs sanitarny i kurs na Prusy Wschodnie. Miałyśmy potem być i pracować na Prusach Wschodnich.

  • Na czym polegał kurs na Prusy Wschodnie?


Myśmy się dowiadywały bardzo wiele o Mazurach, o stosunkach [panujących] tam. Już teraz niewiele z tego pamiętam. W każdym razie jedna z koleżanek nam wykłady z tego robiła.

  • Czy w czasie okupacji była pani świadkiem łapanek i rozstrzeliwań na ulicach Warszawy?


Byłam, oczywiście. Ale jakoś zawsze udało mi się wymknąć. Były rozmaite przygody, ale mnie się jakoś udało przemknąć przez to wszystko. Tak, że nigdy mi się nie trafiło, żeby mnie Niemcy gdzieś zatrzymali.

  • Były później jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?


Tak. Dostałyśmy rozkaz, żeby zorganizować dwa szpitale. Na początku to były tak zwane punkty opatrunkowe. Jeden był na Elektoralnej, a drugi, na którym ja byłam, był na ulicy Wolność 14. Myśmy dostały bardzo zniszczony lokal. To był lokal Sióstr Rodziny Marii. Dzieci od tych sióstr wyjechały akurat na wakacje. Dom był pusty, ale część tego domu była zupełnie zniszczona. Myśmy musiały go dokładnie wysprzątać, postarać się o łóżka, o sprzęt, o materiały opatrunkowe, które przeważnie były nam oddawane, a właściwie cichcem zabierane głównie ze Szpitala Maltańskiego.

  • To było przed wybuchem Powstania?


To wszystko było tuż przed Powstaniem, myśmy wszystko przygotowywały. Myłyśmy ściany, podłogi, wszystko, zorganizowałyśmy sale dla rannych, salę opatrunkową. Myśmy też miały dla siebie sienniki do spania. Ale tam przychodziłyśmy przed samym Powstaniem. 1 sierpnia alarmową siecią telefoniczną zostałyśmy powiadomione, że mamy się stawić koło trzeciej czy czwartej, już nie pamiętam.

Pamiętam, że siostra mnie odprowadziła, ale nie do końca, bo nie mogła wiedzieć, gdzie to miało być. Pożegnałyśmy się. Okazało się, że o piątej wybuchło Powstanie. Niedługo po piątej ktoś zaczął walić bardzo mocno w bramę. Nasza komendantka Helena Brzozowska wyjrzała przez wizjer. „Otwierać! AK!” Okazało się, że to byli właśnie chłopcy z „Miotły”. Przyszli, bo mieli rozkaz obstawiać nasz szpital [na ulicy Wolność 14].


Od tamtej pory zaczęły się nasze prace.

Miałyśmy dwa patrole z noszami. W każdym patrolu było nas cztery. Wychodziłyśmy na linię, gdzie nasi chłopcy walczyli. Chodziłyśmy na linię i zabierałyśmy rannych do naszego szpitala. Miałyśmy doktora Anyżewskiego, który nie miał jeszcze dyplomu lekarza, ale był na czwartym roku medycyny. On, biedak, wpadł w straszną robotę, bo był tylko jeden. Koleżanki były przygotowane do instrumentacji, do pomagania mu. Ale on pierwszy raz w życiu musiał tak dużo operacji zrobić. Straszne to było dla niego przeżycie, bo bez przerwy napływali ranni i on bez przerwy operował albo opatrunki robił. Ale przeważnie do nas trafiali ciężej ranni, bo lżej rannych opatrywało się na miejscu i wracali na linię. Jeżeli chodzi o mnie, to przeważnie chodziłam na linię z patrolem po rannych. Inne, które były bardziej doświadczone, były na sali operacyjnej.
Raz tylko mi się trafiło, że kazali mi przytrzymać nogę, którą ten lekarz obcinał. Było to dla mnie straszne przeżycie. Potem kazali mi wyrzucić tę stopę. To było dla mnie straszliwe przeżycie, nigdy tego nie zapomnę.


Potem nastąpiło przegrupowanie, bo Niemcy następowali, musieliśmy się wycofywać w stronę Gęsiówki. Wtedy nasi chłopcy podesłali nam samochód i rannych zabierali na samochód i wywieźli do Gęsiówki. My oczywiście razem z nimi. Najpierw byłyśmy na punkcie, gdzie nam dali panterki, czapki, plecaki. Wszystkie byłyśmy jednakowo uposażone. Przez całe Powstanie chodziłyśmy w tych panterkach. Potem miałyśmy dyżury na Gęsiówce w szpitalu. Strasznie też tam przeżyłam, bo lekarz mi kazał rozebrać rannego i przygotować do badania, a ja byłam taka bardzo skromna dziewczyna, nigdy nie widziałam gołego mężczyzny, to było dla mnie niesamowite. On się zaczerwienił, bo to też młody chłopak, a ja też. Potem znów Niemcy na nas nacierali i trzeba było się wycofywać.
Wycofywaliśmy się na Stare Miasto. Pamiętam, jak dziś, maszerowałyśmy rządkiem i nie wiem, skąd, któryś z chłopców podarował mi pistolet. Ten pistolet był drewniany, ale do złudzenia przypominał autentyczny. Szeregiem maszerowałyśmy w tych swoich mundurach, a, że byłam stosunkowo niska, byłam na końcu. Mówię: „Słuchajcie, macie dobrą obstawę, bo ja jako ostatnia i w dodatku mam pistolet.” Śmiałyśmy się po drodze. Wycofałyśmy się na Starówkę, ale nie wiedziałyśmy, gdzie nas przydzielą, co się z nami dalej będzie działo, bo my dalej działałyśmy jako grupa.
Przeszłyśmy na Stare Miasto. Pamiętam, że na chodniku na rynku Starego Miasta przesiedziałyśmy ładnych parę godzin, kiedy zastępczyni Teresy Krasowskiej, Helena Brzozowska poszła z Haliną Wiśniewską do dowództwa, żeby szukać dla nas następnego przydziału. Długo to trwało. Byłybyśmy całą noc siedziały na krawężniku, ale ktoś, jakiś człowiek, który dowiedział się, że czekamy na przydział, zaprosił nas do swojego domu. Myśmy się na dywanie rozłożyły i tę noc przespałyśmy.

Dopiero rano przyszła komendantka Helena Brzozowska i powiedziała, ze otrzymałyśmy przydział do szpitala, który mamy zorganizować na ulicy Barokowej. Tam była szkoła podstawowa i Niemcy sami zorganizowali szpital. Tak, że my tylko porządkowałyśmy, bo to był szpital poniemiecki przez nas objęty. Myśmy wtedy cały ten szpital objęły.
I znów miałyśmy dyżury na salach. Tam znów miałam straszne przeżycie, bo pierwszy raz umarł mi ranny na moim dyżurze. Przywieźli go, miał w sobie ze trzydzieści parę albo więcej odłamków, tak strasznie. Ale to był bardzo dzielny chłopak. Przy nim siedziałam. Kazali mi podawać mu co chwila czerwone wino. Podawałam mu to wino, a w pewnym momencie on złapał mnie mocno za rękę: „Niech mnie siostra przytrzyma.” Trzymałam go tak, trzymałam, a wreszcie ten uścisk dłoni zelżał i umarł. Strasznie to przeżyłam, bo to było moje pierwsze zetknięcie bezpośrednio ze śmiercią. Tak byli ranni, a tu od razu nastąpiła śmierć. Bardzo to było przykre, ale tak to się działo.
Ciągle dyżurowałyśmy na salach. Jak trzeba było robić opatrunki, to się robiło opatrunki, i tak było parę dni. Wspaniałe warunki miałyśmy, szyby w oknach były, światło elektryczne i piękne, czyste łóżka. W ogóle chłopcy mieli idealne warunki. I tu znienacka świst, a potem straszny huk i uderzył pocisk w róg tego szpitala.

A to Niemcy walili w nas tak zwanymi krowami. Myśmy to szafami nazywali. I akurat nacelowali nasz szpital i zaczęli strasznie bombardować. To miotło od razu kawał i niszczyło wszystko. Myśmy mieli rannych na parterze, na pierwszym piętrze. Nie było rady, zabraliśmy wszystkich rannych do piwnic. I nie było rady, musieliśmy być w piwnicach. Ale Niemcy coraz bardziej nacierali, tak, że ten szpital właściwie już szedł w gruzy.


W związku z tym zaczęli szukać dla nas, dla rannych nowego pomieszczenia. Znów nasz komendantka poszła. Z Elektoralnej wróciła do nas Krasowska, która właśnie utworzyła tę grupę, bo część stamtąd przyszła do nas. Ona razem z Heleną Brzozowską wszędzie załatwiała sprawy wojskowe, nasze przydziały. Okazało się, myśmy były przydzielone do Zgrupowania „Radosław”. W związku z tym od „Radosława” dostawałyśmy wszystkie rozkazy. One znów dostały rozkaz, żeby zorganizować szpital na Miodowej 23. Tam był ogromny pasaż, w którym była przychodnia rentgenologiczna. Dostałam nawet salę, gdzie akurat była szafa z rentgenem. Każda dostała salę i pilnowała swoich rannych, opiekowała się nimi. To było na parterze. Wszyscy leżeli na materacach, bo łóżek już nie mieliśmy, ale miałyśmy, nie wiem skąd zdobyte, chyba przeniesione z Barokowej. Wszystkośmy z Barokowej przetransportowały, i środki opatrunkowe. Tutaj się rozlokowałyśmy. Ale to trwało krótko, bo zaczęli nas bombardować. Najpierw trzy razy dziennie Niemcy nas bombardowali, potem co pół godziny, a na końcu to już co piętnaście minut. I ten nasz budynek zawalił się. W związku z tym musieliśmy znów wszystkich rannych przenieść do piwnic. Ranni zostali przeniesieni do piwnic i znów w piwnicach utworzyły się sale ogromne, na których leżeli chłopcy, przeważnie na materacach, czasem na jakichś siennikach, na czym się dało. Tam było kilka dużych sal, siedem czy sześć. To były zwyczajne piwnice. Nad nami jeszcze było jakieś pomieszczenie. Tam chyba była agencja reklamowa, bo były jakieś plakaty i beczki z klejem. Potem, jak bombardowali, te beczki z klejem na nas spadły, ale mniejsza z tym.

 

  • Proszę opowiedzieć o tych beczkach z klejem.


Później opowiem. Przez parę dni urzędowałyśmy w podziemiach, w piwnicach. Był z nam doktor „Brom”, Tomasz Kujawski, doktor „Zośki”. Oni mieli szpital naprzeciwko naszego szpitala w tym samym pasażu, tylko na pierwszym piętrze. Jak zaczęli bombardować, to ten szpital zbombardowali i oni razem z gruzami, niektórzy żywi, spadli na dół.

Miałam na dole swoją salę i pamiętam, jak na raz przychodzi do mnie ranny, który ma urwaną rękę i mówi: „Siostro, niech siostra mi zrobi opatrunek uciskowy i zrobi mi zastrzyk przeciwbólowy, bo już nie wytrzymuję.” Sam mi powiedział. Założyłam mu opaskę, którą trzeba było założyć. Miałam brudną igłę, ale nie było rady, on zresztą wszystko miał brudne, więc zrobiłam mu przeciwbólowy zastrzyk z dolantyny. Potem on dopiero poszedł z tym do lekarza, do doktora „Broma”, który ocalał z tego [bombardowania]. I przenieśli się do nas. Doktor „Brom” miał oddzielną salę dla Batalionu „Zośka”, ale operował i opatrywał wszystkich, i z „Miotły”, i z „Parasola”, a czasem i inni też byli, też cywile. Każdy, kto potrzebował pomocy, wiadomo, że z niej korzystał. Tak, że doktor „Brom” miał strasznie dużo roboty. Doktor Anyżewski gdzieś nam się zapodział, bo podczas ewakuacji poszedł gdzieś indziej pomagać, a nie wiadomo było, gdzie my będziemy miały przydział. I znalazłyśmy się właśnie na Długiej 23, gdzie cały czas miałyśmy pod opieką rannych, z tym, że każda z naszej grupy miała przydział. Część miała dyżury na salach, prócz tego miałyśmy pomieszczenie, tak zwane „na bramce”, bo to było przy bramie. Opatrywałyśmy chłopców, którzy przychodzili z linii i potem mogli jeszcze brać udział w walce, to po opatrunku wracali z powrotem. Która nie miała dyżuru na salach, to opatrywała rannych „na bramce”. Ja tak samo.


Wśród rannych mieliśmy nie tylko naszych Polaków, ale i jeńców niemieckich. Nasi chłopcy pod karabinami ich prowadzili i ci jeńcy niemieccy przynosili nam wodę. A część naszej grupy,

parę naszych koleżanek, zorganizowało kuchnię, żeby wydawać posiłki, żeby karmić czymś naszych chłopców. Chłopcy od „Radosława” przynosili nam rozmaite zdobyczne rzeczy. Mieliśmy sporo czekoladek, cukierków czekoladowych, przynosili nam wino. Zdobyli jakąś niemiecka fabrykę cukierków i słodyczy. I stamtąd poprzynosili nam mnóstwo rzeczy. Ale nam był potrzebna kasza do zupy, żeby ją ugotować, jarzyny suszone. Chłopcy chodzili specjalnie, celowo po domach, bo ludzie wyszli z domów, bo były bombardowania, więc nikogo nie było w domach. Zresztą domy były zbombardowane. Oni z tych miejsc wyciągali jeszcze pozostałą żywność i przynosili dla rannych, żebyśmy mogły ich nakarmić, bo przecież nie można było inaczej.
Nasze koleżanki, było ich kilka, kierowały gotowaniem, z tym, że do pomocy miały Niemców, jeńców. Niektórzy musieli obierać kartofle, co się rzadko trafiało, ale za to musieli wszystko przygotowywać, wynosić, szorować kotły, myć. To wszystko robili Niemcy, a one dopilnowywały tego wszystkiego. W naszym szpitalu dzięki temu ranni dostawali trzy razy posiłek. Na przykład na Długiej 7, gdzie jako siostra kierowała tym szpitalem jedna z naszych koleżanek Halina Wiśniewska, nie mieli takich warunków. Tam tylko raz dziennie zupę dostawali. Myśmy miały o wiele lepsze warunki, dzięki temu, że tak było to zorganizowane.

I tak to się żyło. Ale ciągle nas bombardowali i ciągle gdzieś ktoś był ranny. Oprócz tego, że ranni byli raz, to jeszcze zbombardowani drugi raz.

Przyszedł czas, to było przed 2 września. Chłopcy dostali rozkaz, żeby przejść kanałami do Śródmieścia. Akurat ten kanał był w naszym podwórku, gdzie myśmy miały szpital. Wszyscy chłopcy ze wszystkich batalionów przechodzili tamtędy do kanałów. To trwało parę dni jak weszli do kanałów. Wreszcie kazali też lżej rannym pójść kanałami. Część poszła, ale część ciężko rannych w tym naszym szpitalu została, bo nie była w stanie pójść. W tym czasie „Radosław” kazał naszej grupowej, żeby wszystkie dziewczyny też poszły kanałami do Śródmieścia. Na to one przyszły do nas, zebrały nas i mówią: „Słuchajcie, jest taki rozkaz, która chce, może iść kanałami do Śródmieścia razem z chłopcami.” Na to wszystkie, jak jeden mąż zdecydowałyśmy, że zostajemy, bo przecież nie można zostawić najciężej rannych. I zostałyśmy.
Rano na Starym Mieście panowała zupełna cisza, bo chłopcy wyszli, nikt nie strzelał, bo i Niemcy nie strzelali, nasi nie strzelali.

Niemcy nie wiedzieli, co się dzieje. Niemcy się strasznie bali wchodzić w te wszystkie uliczki i zaułki, bo za każdym zaułkiem czekał nich jakiś polski powstaniec. Strasznie się bali i nie wchodzili. Była straszna cisza. Myśmy czekały, co to będzie. Była z nami doktor Maternowska, która też postanowiła zostać z ciężko rannymi.

Akurat miałam dyżur na wielkiej sali, ona akurat była obok, przyszła do mnie i mówi: „Siostro, może siostra pójdzie obok, bo tam przygotowali dla nas białe fartuchy, żeby ten szpital wyglądał jako cywilny, żeby Niemcy myśleli, że to cywile są.” Mówię: „Dobrze.” Wyszłam z tej sali, poszłam. Tylko parę kroków był następny budynek. Zdążyłam wejść, a tam gdzie byłam przed chwilą, uderzyła bomba. Był nalot i wszystko się zawaliło. I właśnie te beczki z klejem, te wszystkie plakaty, to wszystko spadło na dół. Ponieważ tam stały lampy naftowe, które oświetlały te sale, wszystko się zaczęło palić. Ja jako jedna z żywych. Doktor Maternowska zobaczyła w górze jakieś schodki, przez które wyszła. Jej właśnie udało się ocaleć. Ja natomiast byłam tam. Patrzę, zawalone wszystko, idę w tym kierunku, nasza komendantka też jakoś ocalała. Patrzymy, a niektórzy zasypani, łóżka zasypane, gruzów pełno i ci, którzy leżeli na siennikach w ogóle zasypani, czyli pod gruzami się udusili. Ale ci, co byli na wierzchu, wołali: „Ratujcie nas.” Mało tego, miedzy belkami, które wpadły były nasze koleżanki i inni ranni. One: „Ratujcie nas, bo się żywcem palimy.” Niewiele myśląc, złapałam jakiś kubeł, nie wiem skąd go wzięłam, pobiegłam, bo na podwórku była studnia. Ale okazało się, że z tej studni woda już ledwo kapała prawie ciurkiem, więc co mogłam, to zebrałam. Ale kałuże stały, to wodę z błotem zebrałam, bo nie było innej rady. Pobiegłam tam i wylewałam między szyny, między gruzy, one nas błagały, krzyczały, że palą się żywcem. Tak to było. Biegałam tam i z powrotem, żeby przynieść trochę tej wody. Akurat zaczepił mnie Niemiec, który stał przy wejściu. Spojrzał na mnie. A ja go odepchnęłam, poleciałam dalej, myślę sobie: „No, teraz jak wrócę, to mnie pewno zastrzeli.” Ale o dziwo nic mi nie zrobił i w dalszym ciągu biegałam z tą wodą.


W tej tragedii to była śmieszna historia. Jak biegłam po tę wodę, to jedną nogą wpadłam w beczkę z klejem. Noga mi się cała oblepiła gruzami, czym się tylko dało. Jak wracałam, drugą nogą wpadłam w drugą beczkę. I taka oblepiona, obrzydliwa, brudna, zakurzona, latałam tam i z powrotem po wodę. W końcu nam zabronili i wszystkich, których udało nam się wynieść z gruzów, kazali wynieść na plac, gdzie zaraz obok był Pałac Biskupi. Myśmy wyniosły wszystkich rannych. Potem kazali wszystkim wychodzić. Jedna z naszych, Irena, leżała na łóżku, była przytomna, ale ranna. [Leżała] między dwoma łóżkami, a wokół gruzy. Nie można było jej ruszyć, a ona żyła. Niemcy kazali nam wychodzić, a myśmy nie chciały jej zostawić. Wyszłam, a nasza komendantka mówi: „Nie pójdę, zostanę.” Co chwila robiła jej zastrzyk przeciwbólowy z dolantyny, bo ją wszystko strasznie bolało. Ale Niemiec powiedział: Raus! i pod karabinem ją wyprowadził. I to biedactwo zostało tam, pewno umarła też.

Potem kazali i cywilom i nam dźwigać rannych na kocach, bo noszy przecież nie było tyle, aż na Plac Bielański i w grupce kazali nam czekać. Myślę sobie: „Co oni z nami zrobią? Ale kazali, to kazali.” Czekałyśmy przy naszych rannych.. W pewnym momencie przyjechała niemiecka wojskowa sanitarka. Powiedzieli: „Ładujcie swoich rannych, wieziemy ich do szpitala.” Jak tak, to po kilku do tej sanitarki ładowałyśmy. Oni ich zawozili do Szpitala Wolskiego. W Szpitalu Wolskim rzeczywiście większość ich się znalazła, ale zbliżał się wieczór, bo to wszystko trwało w sumie bardzo długo. Oni powiedzieli: „Robi się ciemno, więcej ich nie zabierzemy.” A tu jeszcze spora grupa ich leżała na tym asfalcie na środku placu. My mówimy: „To my tez zostaniemy z nimi.” A oni: „Nie, w żadnym wypadku, wy jedziecie do szpitala z tamtymi.” I znów nas pod karabinami: „Wsiadać do karetki i jazda do szpitala.” Myśmy zostawiły tych biednych rannych. To było straszne, bo żeśmy uratowały ich z gruzów, a oni tam zostali sami.

Następne przeżycie, byłyśmy w ogóle półprzytomne wszystkie z rozpaczy, z tego, że tylu zginęło i naszych koleżanek, i naszych chłopców. Przyjechałyśmy do tego szpitala zupełnie zdruzgotane. Ale na drugi dzień rano okazało się, że Niemcy przywieźli resztę naszych chłopców. Ale oni mieli straszną noc, bo własowcy do nich przychodzili, chcieli do nich strzelać, pijani przychodzili, jakiś im patefon nastawił, grał, różne rzeczy z nimi robili. Ale przetrwali tę noc i znaleźli się w Szpitalu Wolskim.

Myśmy znów zaczęły dyżury na salach chorych, znów opiekowałyśmy się rannymi. To już były normalne łóżka, normalny szpital. Ale potrzebne były także inne funkcje, między innymi trzeba było prać bieliznę. Wobec tego kilka z nas skierowano do pralni. Między innymi miała pójść nasza komendantka Helena Brzozowska, ale przychodzi do mnie: „Reniu, zlituj się, idź za mnie do pralni, bo tu mam inne zadania, a oni mi każą iść do pralni.” Mówię: „Dobrze, mnie wszystko jedno, mogę iść do pralni.” Z nami razem przyszła Barbara Grocholska, która razem z nami była podczas Powstania, do tej pralni została też przydzielona jakaś pani, właścicielka fabryki wody sodowej i autentyczna salowa ze szpitala. Taki był zespół osób do prania.

Kierowała tym wszystkim siostra zakonna i ona nas zaprowadziła do szpitala zakaźnego na Wolską, bo u nas nie było pralni. Myśmy z wielkim wózkiem i koszami brudnej bielizny jeździły do szpitala na Wolską i miałyśmy prać. Tam była wielka balia, było parę wyżymaczek. I myśmy zaczęły prać. Ale ja nie miałam zielonego pojęcia o praniu, bo nigdy w życiu nie prałam sama, bo do nas praczka przychodziła prać. Jak one zobaczyły, jak ja piorę, [powiedziały]: „Wiesz co, Reniu, ty lepiej kręć wyżymaczką.” I kręciłam wyżymaczką, potem rozwieszałam bieliznę, inne, pomocnicze funkcje pełniłam, a one mi już to pranie darowały. Ale dzięki temu, że chodziłyśmy z tą zakonnicą, ona dowiedziała się, że my jesteśmy ze Starego Miasta, że to są wszystko nasi chłopcy.
W związku z tym, jak wróciłyśmy, dostawałam duży bochenek chleba i chodziłam do naszych chłopców na górę do sal, zanosiłam im ten chleb, dzieliłam na kawałki, bo oni strasznie głodni byli.

Dostawaliśmy maleńką ćwiarteczkę chleba na cały dzień i talerz zupy. Dla mężczyzny to przecież jest mało. Jak przychodziłam [z tym chlebem], to oni się tak cieszyli: „Renia idzie na obchód do nas.” Oprócz tego w okolicach Szpitala Wolskiego były pola pomidorowe i działki. Ludzi tam już nie było, bo Niemcy wszystkich wypędzili. Pomidory, cebula dojrzewały. Myśmy po kryjomu chodziły na te pola, przynosiłyśmy i też dawałyśmy naszym chłopcom razem z tym chlebem, który zdobyłam u sióstr.

I tak dokarmiałyśmy chłopaków, dalej się nimi opiekowałyśmy. Ale potem Niemcy zabronili nam chodzić prać, kazali siedzieć w szpitalu. Balie wystawili na środek dziedzińca i głównie salowa prała, ja jej pomagałam wieszać i robić inne rzeczy.
Potem pranie się skończyło. Ponieważ miałam komitywę z siostrami zakonnymi, bo one codziennie dawały mi ten chleb, bo wiedziały, że to dla naszych chłopców, to trzeba ich dokarmiać, to czasem dały mi margarynę. Smażyłam na tej margarynie cebulę i potem na chleb dawałam. Siostry mówią: „Ponieważ nie mamy teraz prania, to mamy do ciebie Reniu prośbę. Czy ty umiesz szyć na maszynie?” Mówię: „Owszem, umiem szyć.” „To miałybyśmy dla ciebie robotę.” Mówię: „Jaką?” „My byśmy chciały, żebyś nam poszyła staniki.” I zostałam szwaczką i szyłam siostrom staniki, a [koleżanki] chodziły na dyżury na sale. Potem staniki się skończyły i któregoś razu siostra mówi: „Nie ma już staników, ale mam prośbę. Reniu, czy nie posprzątałabyś kaplicy?” Mówię: „Bardzo chętnie.” Poszłam do kaplicy, wzięłam miotłę, pościerałam kurze i wreszcie stanęłam za ołtarzem i pomyślałam: „No, tak, byłam szwaczką, praczką a na koniec zostałam kościelnym.” Tak się strasznie śmiałam za tym ołtarzem, że musiałam sobie [chusteczkę] do ust wsadzić, bo ludzie się modlili. Moja kariera kościelnego też się tam skończyła.
Zostały nas w końcu tylko cztery. Jedną wytransportowałyśmy poza Warszawę. Naszych chłopców transportowałyśmy poza Warszawę w ten sposób, Niemcy nie pozwalali, tylko ciężko chorych i rannych, więc lekarze fikcyjnie gipsowali im nogi, ręce, co się dało, bandażowali ich okropnie i wysyłali ich do szpitali poza Warszawę, żeby ich ocalić. Tak samo naszą jedną koleżankę wysłaliśmy. Zostałyśmy tylko ja, moja komendantka i Haniś Przedpełska. Nasza komendantka mówi: „Słuchajcie, ponieważ nie mamy tu wiele do roboty, wobec tego my się przedrzemy do Śródmieścia.” Z lekarką laryngolog, przeszłyśmy ze szpitala na Woli przez całą Warszawę w białych fartuchach jako sanitariuszki i ona jako lekarz. Udało nam się przejść na ulicę Śniadeckich, gdzie był Szpital Maltański, z którym nasza grupa była bardzo związana.

  • Powstanie cały czas trwało?


[Tak]. Na Woli już się skończyło. W Śródmieściu tez się już skończyło. [Helena Brzozowska, Hania, ja i jakaś pani doktor przeszłyśmy ze szpitala na Woli do Śródmieścia do Szpitala Maltańskiego na ulicy Śniadeckich].

  • Był już październik?


Tak. Jak myśmy dotarły, już ludzi nie było, pozostały same szpitale.

Myśmy dotarły do Szpitala Maltańskiego i z tym szpitalem we trzy wyjechałyśmy z Warszawy do obozu. Nas Niemcy wieźli do Fabryki „Tudor” w Piastowie pod Warszawą. Tam był ogromny szpital, taki obóz. Niemcy nie wypuszczali nikogo, chyba, że ktoś, kto był ciężko chory. Ale, że mieliśmy polskiego lekarza, to on podsuwał zaświadczenia niemieckiemu dowódcy obozu. Nam dwóm, mnie i jeszcze jednej, wydał zaświadczenie, że jesteśmy ciężko chore na gruźlicę i że wolno nam stamtąd wyjechać. Dostałyśmy przepustkę i za darmo pociąg i wobec tego możemy jechać, dokąd chcemy, nie wolno nas zatrzymywać. Tym sposobem wydostałam się z tego obozu-szpitala i dotarłam do Łowicza, gdzie znalazłam moją rodzinę.

 

  • Gdzie panią zastał koniec wojny?


W Łowiczu. Tam mieliśmy znajomych. Tak myślałam, że moja rodzina tam dotarła, i faktycznie u tych znajomych byli. Potem przyjechałyśmy z matką i siostrą do Warszawy. Jak do Łowicza weszli już nasi, to za parę dni, pociągiem chyba ze dwa dni jechałyśmy do Warszawy.

  • Czy pamięta pani nazwisko albo pseudonim pani pierwszego powstańca, który zmarł?


Nie, nie pamiętam. Dużo miałam przygód podczas Powstania i wielu rannych, których pamiętałam, ale to byłaby bardzo długa opowieść. To było dużo rozmaitych przeżyć, miałam wiele takich. Na przykład było takie przeżycie jeszcze na Woli. Organizowałyśmy szpital, ale już się zaczęło Powstanie. Komendantka powiedziała mi: „Reniu, idź na drugą stronę ulicy, tam obiecali nam soki dla rannych.” Był straszliwy obstrzał z wieży kościelnej, ale jak trzeba, to trzeba. Biegiem się puściłam przez, a tu prawie po piętach seria cała poszła. Ale dobiegłam, nic mi się nie stało, dostałam soki. Z duszą na ramieniu, myślę sobie: „Trzeba wrócić, nie ma rady.” I tak się czaiłam, czaiłam: „Wyjść czy nie wyjść?”. Trzeba zdecydować. Ale już nie ma rady, trzeba [wracać]. I znów przebiegłam i znów prawie po piętach [strzelali], ale nic mi się nie stało. Nie byłam w Powstaniu nawet draśnięta, a miałam bardzo wiele [trudnych sytuacji]. Zasypało mnie parę razy, ciemność zupełna, gruzy na mnie poleciały, ale nic mi się nie stało. I tak ocalałam.

  • Długo była pani tak zasypana?


[Nie, pomogli koledzy nas odgrzebać]. Rozmaicie to było, ale to nie trwało długo, parę godzin. Nie tak dosłownie byłam zasypana, tylko gruzów się na mnie nasypało z góry, właśnie wtedy, co te beczki pospadały. Nas ciągle bombardowali, tak, że gdzie człowiek nie poszedł, tam go zasypywało. Jak dali nam znać, że gdzieś jest ranny, to przy rannym nas zasypywało. To były rozmaite przygody, ale to było strasznie dużo tego.

  • Jak była pani na Gęsiówce, to widziała pani więźniów?


Tak.

Tam właśnie mieli przeważnie Żydów. Strasznie smutna sprawa z tymi Żydami. Oni tak się ucieszyli, że myśmy ich uwolnili. Niektórzy byli lekarzami, to pomagali, od razu zaczęli pomagać, nosili rannych. Od razu zgłosili się do pomocy. Na przykład w naszym szpitalu na Miodowej 23 kilku ich było i bardzo nam pomagali. Ale z chwilą, kiedy weszli Niemcy, oni nieśli rannych. Myśleli, że może w ten sposób się jakoś uratują. Wynosili rannych z gruzów i potem ich nieśli. Na moich oczach, my niesiemy rannych, patrzę, a Niemiec podchodzi do tego Żyda, poznał, że to Żyd, kazał komuś innemu nieść te nosze, a jego zabrał. Zaprowadził go do bramy, która była przed nami i go zastrzelił. To było straszne. Mnóstwo było takich niesamowitych przeżyć, tych wszystkich umierających chłopców, na salach przecież też umierali, młodzi, wszyscy bardzo dzielni. To wszystko było strasznie przykre.

  • Czy ten żydowski lekarz nie mógł się ewakuować kanałami?


Nie wiem, czy on się decydował czy nie. Może się nie zdecydował, może się bał, nie mam pojęcia, dlaczego nie. W każdym razie dużo Żydów potem znów ginęło, co zostali przez nas uratowani, to potem Niemcy ich znów zastrzelili.

 

  • Mówiła pani o Niemcach, którzy pomagali w szpitalu. Proszę powiedzieć, czy byli też ranni Niemcy?


Ci Niemcy pomagali nosić wodę i oni zostali ranni przy tym noszeniu wody [z Pałacu Biskupiego do naszej kuchni]. Leżeli akurat na sali, którą ja obsługiwałam.

Myśmy dostawali przydziały cukierków. Na przykład każdy dostawał talerz zupy i ze trzy cukierki czekoladowe. Miałyśmy rozkaz, żeby Niemcom też tak samo dawać i oni też dostawali zupę i po trzy cukierki. Byłam wściekła, myślę sobie: „Matko Święta, jeszcze Niemcom będziemy dawać cukierki.” Ale rozkaz to rozkaz, musiałam dawać.


Niemcy mnie za to nazwali Schwester Engel, a ja się zżymałam ze złości: „Ja wam tu Engel pokażę!” Ale co było robić, tak to było.

  • Proszę powiedzieć, dlaczego przyjęła pani pseudonim „Renia”?


Właściwie mój pseudonim był „Rena”. Dlatego, że miałam narzeczonego, który zginął w partyzantce, nazywał się Andrzej. Z liter jego imienia utworzyłam mój pseudonim.

  • Zginął jeszcze przed Powstaniem?


Zginął przed Powstaniem w partyzantce.

  • Jak miał na nazwisko?


Roguski [Andrzej].

  • Gdzie zginął?


Zginął nad Bugiem, przeprawiali się przez Bug i Niemcy ich postrzelili.

  • Proszę powiedzieć, jakby pani miała znowu dziewiętnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?


No pewno! Przecież to był obowiązek każdego Polaka.

Warszawa, 11 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Zofia Brączek Pseudonim: „Renia” Stopień: sanitariuszka, strzelec Formacja: Wydział Łączności KD86, Batalion „Miotła”, „Radosław” Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter