Zofia Dillenius „Jodła”

Archiwum Historii Mówionej

Zofia Dillenius, urodzona 28 stycznia 1928 roku we Lwowie, pseudonim „Jodła”.
Ojciec mój, hallerczyk, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Potem był oficerem w pułkach kawaleryjskich: Strzelców Konnych, w 22. Pułku Ułanów, w 27. Pułku Ułanów. Był wykładowcą i dyrektorem kursów w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Przed samą wojną mieszkaliśmy w Nieświeżu (dzisiaj Białoruś), skąd wymaszerował pułk pod Mławę, ale ojciec dostał przydział tuż przed wojną z powrotem do Grudziądza jako wykładowca od broni maszynowej. To go ocaliło przed Katyniem, natomiast wszyscy koledzy ojca, którzy zostali w 27. [Pułku] Ułanów, zostali zamordowani w Starobielsku, Charkowie. Jest błąd w liście katyńskiej, na której figuruje mój ojciec, ale uratował się, dlatego że w związku z dyrektywą marszałka Rydza-Śmigłego cała jednostka, do której miał wojenny przydział do Stanisławowa, przeszła na Węgry. Tam został internowany przez jakiś czas, następnie jako jeniec trafił do stalagu pod Berlinem i po wojnie wrócił do Polski, gdzie nas znalazł.

  • Rozumiem, że od 1939 roku aż do 1945 ojca nie było?

Nie było ojca do 1945 roku, natomiast ojca matka mieszkała w Warszawie w rodzinnym domu, który zresztą 24 września 1944 roku został spalony. Był to dworek na Mokotowie, przy ulicy Wielickiej 33/Ksawerów 13. Wokół tego domu był dość duży park, a w tej chwili jest tam Konserwator Wojewódzki. Dom spłonął do piwnic i został odbudowany w stylu klasycystycznym na nakaz architekta Warszawy, pana Zachwatowicza, i nam odebrany oczywiście a zajęła go Akademia Urzędu Bezpieczeństwa.

  • Proszę opisać swoje dzieje w czasie okupacji od 1939 roku.

Chodziłam sporadycznie do szkoły, uczyłam się w domu. W 1939 roku na wakacje wyjechałyśmy z mamą (ojciec miał przydział do Stanisławowa) do matki mojej mamy do Jaworowa pod Lwowem. Tam nas zastała wojna. Uciekałyśmy przed Niemcami podwodą wojskową prawie pod granicę bolszewicką do majątku państwa Szymborskich (nie pamiętam, jak ten majątek się nazywał). Tam, dzięki temu, że właściciele mieli radio, dowiedzieliśmy się wszyscy, bo cała rodzina tym wozem uciekała, że bolszewicy przekraczają polską granicę. W związku z tym moja mama powiedziała: „Ani chwili dłużej w tym majątku, tylko uciekamy z powrotem”. Ale z powrotem dojechaliśmy do Złoczowa, tam mama podwodę odprawiła i ze Złoczowa już lorą pociągu towarowego dobrnęliśmy do Lwowa, gdzie mieszkała babci siostra. Byliśmy tam niemeldowani, bo mama nie miała złudzeń, co do Sowietów, że jako rodzina wojskowa byłaby z nami wywieziona na Sybir. Mama robiła maturę u sióstr nazaretanek lwowskich, dlatego miała we Lwowie wiele koleżanek, więc nocowaliśmy raz u jednej, raz u drugiej, to znowu razem u siostry babci.
Wreszcie dowiedzieliśmy się, że jest komisja niemiecka w Przemyślu, która przepuszcza na Zachód, do Generalnej Guberni ludzi, którzy uciekli z Zachodu. Ponieważ mieliśmy drugą babcię w Warszawie, która wystarała się o jakieś zaświadczenia, że jesteśmy z Warszawy, więc ta komisja zakwalifikowała nas pozytywnie i 20 maja 1940 roku przeszliśmy przez most na Sanie na stronę niemiecką, do Generalnej Guberni. Stamtąd przyjechaliśmy do Warszawy. Warszawa wydawała nam się wówczas w porównaniu ze Lwowem Eldorado, bo we Lwowie wszystkie panie z inteligencji i z mieszczaństwa starały się upodobnić do wiejskich kobiet, żeby nie wpadać w oczy Sowietom, więc każda pani zamiast kapelusza miała chustkę wiązaną pod brodą, jakiś płaszcz wyszargany pod łóżkiem. Tymczasem w Warszawie był maj, warszawianki, co prawda w kretonowych sukienkach, ale ślicznie ubrane, czyste, uczesane, chodzą… Całkiem na pozór normalne miasto. Tam zaczęłam chodzić do szkoły do sióstr niepokalanek przy ulicy Kazimierzowskiej. Później się przeniosłam do szkoły powszechnej, która mieściła się w dawnym gimnazjum dyrektora Giżyckiego na Wierzbnie, i chodziłam na tajne komplety. Jak skończyła się szkoła powszechna (jeszcze rok mnie dzielił od Powstania), chodziłam na ulicę Królewską do szkoły handlowej oficjalnie, a nieoficjalnie chodziłam na tajne komplety. W październiku 1942 roku nawiązałam kontakty i wstąpiłam do konspiracyjnego harcerstwa. Byłam przyboczną drużynowej w 77. Warszawskiej Żeńskiej Drużynie Harcerek „Młody Las” Hufca Mokotów. Tak dotrwałam do Powstania. W harcerstwie były jakieś wycieczki. Pamiętam jedną, mam fotografię z Czarnej Strugi, gdzie jesteśmy w osiem z naszą drużynową, jeden zastęp. Wyjeżdżałyśmy tez do lasów Podkowy Leśnej i do Powsina.

  • Czy może pani wymienić nazwiska osób, które są na zdjęciu?

Tak, mam spisane na kartce. Jest tu nasza drużynowa, Maria Boyé, która po wojnie wyszła za mąż za pana Wierusz-Kowalskiego i wyjechała do Belgii. [...]

  • Jak wyglądało szkolenie w harcerstwie?

Miałyśmy kursy sanitarne i kursy łączności. Najstarszy nasz zastęp rozwoził gazetki, przede wszystkim „Biuletyn Informacyjny”, ale także różne wojskowe instrukcje dla Szkoły Podchorążych. Dziewczęta jeździły na linii EKD.

  • Pani też jeździła z nimi?

Nie, bo ja koordynowałam tę pracę i czekałam, czy one szczęśliwie wrócą. Brałyśmy też udział w Powsinie w strzelaniu, rozkręcaniu i składaniu pistoletów.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania? Czy miała pani od razu jakiś konkretny przydział?

Wiedziałam, że w momencie wybuchu Powstania powinnam być w Śródmieściu, w mieszkaniu drużynowej przy ulicy Wilczej 61. Ale tegoż dnia rano miałyśmy rozkaz przygotowywania kwater przy ulicy Belgijskiej dla ludzi, którzy uciekali przed frontem (bo front szedł od wschodu) i tam były puste [mieszkania]. Nie wiem, co to były za mieszkania, może pożydowskie, może po ludziach wziętych na roboty? Nie mam pojęcia. W każdym razie były puste mieszkania, które mieliśmy przygotować, posprzątać i to zrobiłyśmy. Skończyłyśmy pracę o godzinie trzeciej. Doszłam do ulicy Puławskiej i zobaczyłam, że w tramwaju jedzie moja przyjaciółka, która na mnie kiwa. Podbiegłam, wsiadłam na przystanku, a ona mówi: „Słuchaj, dziś jest godzina »W«”. A ja nic na razie o tym nie wiedziałam i mówię: „Aha, to dojadę do Alej Jerozolimskich”, bo tam była olbrzymia apteka, żeby jeszcze dokupić coś, a miałam jakieś nędzne grosze, żeby dokupić bandaże, gazę, jodynę, różne leki i wracam do domu, a ona powiedziała, że jedzie z gazetkami do Milanówka. Wpadłam do domu gdzieś koło wpół do piątej i zastałam kartkę: „Godzina siedemnasta punkt zborny”. Tyle. To był ten rozkaz, gdzie mam być o siedemnastej.

  • Jaką pani przydzielono wówczas funkcję?

Różnie, albo jako sanitariuszka, albo jako łączniczka. Nie wiem, miałam się zgłosić na punkcie zbornym i tam dostać jakąś funkcję, jakiś przydział. Przełknęłam coś w domu i powiedziałam mamie: „Słuchaj, to ja idę”. Nagle się zaczął alarm niemiecki przeciwlotniczy, bo już latały rosyjskie samoloty, nie było żadnego bombardowania, tylko alarm, a w czasie alarmu nie można być na ulicy, by się nie narazić na zabicie. Więc myślę: „Przeczekam ten alarm, jak go odwołają, to jadę”. Tymczasem zaczęło się Powstanie o siedemnastej i przez okna tegoż dworku, w którym byłam, zobaczyłam chłopców, którzy gęsiego, skuleni, jeden za drugim biegną za krzewami róż cukrowych, które u nas rosły. To było z boku domu. Natomiast przed frontonem kilka dni przed Powstaniem przyszedł do mojej mamy bardzo elegancki oficer niemiecki, Austriak, który powiedział: „Proszę pani, musimy zająć ten salon od frontu i ustawić dla koni kostki siana, musimy tu zrobić magazyn”. No i zrobili to. Siedzę w domu i patrzę, że ci chłopcy biegną, nie mogę im w żaden sposób dać znać, ale na szczęście pobiegli dalej, a tutaj ci Niemcy, których z innych okien widzę, jak się chowają za drzewami (a drzewa były w parku olbrzymie, świerki) z zaczepnymi granatami na długich trzonkach i walą tymi granatami w przestrzeń. Noc przebyłam w domu, była to noc koszmarna, bo ciągle jakieś kroki, bieganinę było słychać na zewnątrz w ciemnościach. Rano pożegnałam się z mamą, która zrobiła mi krzyż na czole, mówię: „Mamo, idę do Powstania” i wyszłam z domu. Spotkałam dwie koleżanki, które do żadnej konspiracji nie należały, ale też stwierdziły, że do Powstania pójdą. Początkowo starałyśmy się przejść nie w kierunku ulicy Puławskiej, tylko odwrotnie, w kierunku Alei Niepodległości, która na owe czasy nie była zabudowana, tylko to były pola. Dalej była ulica Wężyka, poprzeczna, ale tam zobaczyłyśmy Niemców za stogami siana czy czegoś, jak w kierunku Alei Niepodległości się czają. Przy Alei Niepodległości stały pojedyncze, duże domy, które w czasie Powstania nazwano: „Pudełko” (dwu- czy trzypiętrowy dom), „Alkazar 1”, „Alkazar 2” i „Westerplatte”, to były cztery punkty przy Alei Niepodległości obsadzone przez powstańców. Więc cofnęłyśmy się, ale przejść tędy, nawet między Aleją Niepodległości a Puławską, było bardzo trudno, dlatego że szkołę przy ulicy Woronicza, gdzie dzisiaj jest Telewizja, zajmowali Niemcy. Dopiero w godzinach późniejszych, przedpołudniowych Niemcy się poddali i wtedy można już było przejść. Wtedy przeszłyśmy do oddziałów „Baszty”. Która to była kompania czy który to był pluton, w tej chwili nie pamiętam.

  • Gdzie nawiązałyście kontakt z oddziałem?

W Alei Niepodległości, w „Alkazarze”, chyba w „Alkazarze 1”. Skierowano nas do urządzania punktów sanitarnych, które organizowałyśmy, brałyśmy łóżka z prywatnych mieszkań, materace, pościel. Później powiedziano nam, że mamy już przestać organizować te punkty, dlatego że na Mokotowie był bardzo duży szpital Sióstr Elżbietanek, który został zajęty przez powstańców i tam będą nasi ranni, więc tutaj [będą] ewentualnie przynoszeni z frontu i przekazywani następnie do dużego szpitala elżbietanek, a nam polecono donosić żywność na pierwsze linie powstańcze. Powiedziano, jak mamy to robić, mianowicie przeskakiwać przez ulicę Puławską na jej drugą, parzystą stronę, gdzie pod szesnastym też mieszkały siostry urszulanki, które gotowały kotły zupy. Tam też mieszkał kapelan, ksiądz o pseudonimie „Rybak”. Stamtąd musiałyśmy przez ulicę Puławską z takim kotłem przebiec, żeby się dostać już w powstańczy rewir, a „gołębiarze”, czyli wyborowi strzelcy niemieccy czy folksdojcze, czy ktoś [inny] strzelał po Puławskiej, żeby nie można było przebiec. I przebiegałyśmy. Raz nam przestrzelili kocioł, nas na szczęście nic nie ruszyło. Przez jakiś czas tak działałyśmy. W połowie sierpnia utworzyła się Wojskowa Służba Kobiet na Mokotowie. Wtedy żeśmy się tam zgłosiły – ja i jakieś inne koleżanki, bo te, które ze mną przeszły z domu, zostały w „Baszcie”, w którejś kompanii, a ja nawiązałam jakieś inne znajomości, których nie umiałabym w tej chwili powtórzyć. Mnie przydzielono do komendy żeńskiej. Komendantką była porucznik „Agnieszka”, Halina Chojko, która, nawiasem mówiąc, zginęła w kanałach 24 września, ale to był początek. Przyjmowałam tam łączników z Warszawy, przynosiłam żywność, załatwiałam łączność, chodziłam odwiedzać rannych w szpitalu Elżbietanek. Zresztą sceny były straszne, bo w tym szpitalu, gdzie leżał mój znajomy „Jur”, jego nazwiska nie znałam; poznałam go w czasie Powstania, i on przychodził do komendy przy ulicy Malczewskiego 15. Kiedyś „Jur” zerwał jakieś biało-czerwone dalie i chciał mi je przynieść. Patrzyłam z okna, widziałam, że on idzie, i wtedy wybuchł granat. Rozerwało mu wątrobę, kwiaty i krew były na jezdni i chodniku. Później długi czas, nawet już po wojnie, jak tamtędy szłam, widziałam dziurę po tym granacie. „Jur” był ciężko ranny i leżał w szpitalu Elżbietanek i tam go odwiedzałam. W tym samym pokoju leżał chłopak, który miał amputowaną rękę i nogę. Nie było środków znieczulających i ten nieszczęsny chłopak szczekał po prostu z bólu. Tak było do 20 sierpnia.
Przy ulicy Krasińskiego (numeru nie pamiętam) miała siedzibę Wojskowa Służba Kobiet i tam miałyśmy zbiórki. O zachodzie słońca stałyśmy w dwuszeregu i komendantka „Agnieszka” powiedziała, że w tym momencie jest przerwana kanałowa łączność między Mokotowem a Śródmieściem, wobec tego kto się zgłasza na ochotnika, żeby przejść górą. Cisza. Zgłosiłam się ja i zgłosiła się jeszcze jedna harcerka. Komendantka powiedziała: „Ale wy jesteście za małe, bo nie macie siedemnastu lat”, więc jeszcze raz apel, która z siedemnastolatek się zgłosi, nikt się nie zgłosił. Wtedy stwierdziła: „To musicie iść”. Chyba to było 21 sierpnia, przechodziłyśmy przez Pole Mokotowskie z rozkazami na bibułkach o świcie, piękny dzień. Przeszłyśmy do połowy Pola Mokotowskiego, ciągnęły się tam jakieś druty wśród traw. Nagle naprzeciwko nas wstał Niemiec. Nasze wrażenia były piorunujące. Najpierw mówiła do niego jedna, potem mówiła druga, a w międzyczasie ta pierwsza połykała rozkazy na bibułkach. Starałyśmy się mu wytłumaczyć, że chcemy z Warszawy wyjść, bo inaczej to koniec byłby z nami. Nie wiem, czy był naiwny i nam uwierzył, czy po prostu się nad nami zlitował, dosyć, że widziałyśmy, jak z ulicy Rakowieckiej Niemcy już wypędzają cywilów poza Warszawę. Pokazał nam, że mamy do nich dołączyć i wyjść poza Warszawę, więc nie było innej możliwości, tylko trzeba było tak zrobić. Gonili nas przez Plac Narutowicza, przez Zieleniak do Dworca Zachodniego, ale do Placu Narutowicza dochodziło się drogą wysadzaną drzewami, między którymi były bardzo płytkie groby, na których wierzchnia warstwa ziemi się uniosła, bo trupy puchły. I widać było te gnijące trupy, ten zapach, to wszystko… Straszna była ta droga. Doszliśmy do Placu Narutowicza, stamtąd przez Zieleniak, a Zieleniak obejmowały grupy – jak się wówczas mówiło – „ukraińców”, różnych kałmuków z oddziału RONA. Byłam z drugą harcerką, Alicją Krajewską, pseudonim „Lilka”, i leżałyśmy pod jakimiś kocami, żeby nas ta dzicz nie zobaczyła, bo byłyśmy młodymi dziewczętami, więc wiadomo, na co byłyśmy narażone. Wreszcie stamtąd nas gnali dalej na Dworzec Zachodni. Wtedy umęczyłyśmy się strasznie, dlatego że szła tam jakaś kobieta (wtedy dla nas była starszą panią, bo miała między czterdzieści a pięćdziesiąt lat), która była jakby po wylewie, ledwo posuwała się na sztywnych nogach. A Niemcy z karabinami nas konwojowali. Stwierdziłyśmy, że jak ona zostanie, to ją zastrzelą. Wzięłyśmy ją, ja za jedno ramię, „Lilka” za drugie i tak ją ciągnęłyśmy, ale to była męka. Doszłyśmy do Dworca Zachodniego, tam nas załadowali do pociągu, wywieźli do Pruszkowa.
W Pruszkowie w bramie odbywała się segregacja. Nam jakoś się udało dzięki zamieszaniu dostać do grupy, gdzie były matki z dziećmi i dostałyśmy się do baraku numer 1. Tam przetrwałyśmy noc. Trzy razy był apel zarządzany przez Niemców, więc wszystkich z baraków wyrzucano, trzeba było stać w czwórkach, jedna osoba od drugiej musiała stać na odległość ramion, z przodu także. Liczyli, czy ktoś się nie zawieruszył, nie uciekł. Tak było do następnego dnia, kiedy to podstawili pociągi, którymi tych starych, chorych i matki z dziećmi mieli wywozić w Polskę, wtedy do Końskich, później do Miechowa. Podjechało tam też auto, w którym było dwóch umundurowanych Niemców i jakiś cywil. Oni patrzyli, czy ktoś się nie przeszmuglowuje z młodzieży. Oczywiście, ten cywil wskazał na mnie, Niemiec doskoczył, złapał mnie za rękę i wyrzucił poza ten szereg. Tutaj uważam, że „Lilka” wykazała się szczytem koleżeństwa, bo jak zobaczyła, że jestem wyrzucona poza szereg, sama wyszła i jeszcze do mnie mówi: „Uspokój się”, bo byłam strasznie zdenerwowana. Dzięki temu, że przez dwadzieścia cztery godziny od przyjazdu przetrwałyśmy w tym baraku, gdzie byli starzy i chorzy, nie trafiłyśmy do pierwszego transportu młodych dziewcząt, który odjechał do Niemiec. Teraz znalazłyśmy się w tym drugim baraku. To były kolejowe hangary. Jeden był przeznaczony dla młodych dziewcząt, które zbierano wywożono na roboty do Niemiec. Byłyśmy tylko dwie, pusty hangar. Tam przetrwałyśmy noc – zimno, betonowa podłoga, stała tylko jakaś szafa, więc myśmy ją przewróciły i spałyśmy w niej na deskach, a nie na betonie.
Rano przyszły z hangaru (numer chyba sześć) polskie sanitariuszki, bo Niemcy sprawdzali, czy ktoś nie choruje, nie daj Boże, na tyfus, ale może na coś innego jeszcze, bo wtedy brali do baraku, który był ambulansem. Sanitariuszkom mówimy: „Słuchajcie, wydostańcie nas stąd. Przecież nie pojedziemy do Niemiec. Jesteśmy tylko dwie na razie”. One mówią: „Dobrze, siedźcie tutaj, postaramy się”. Po jakimś czasie przyszły, widocznie zgłosiły, że jesteśmy chore, nie wiem, co im mówiły, dosyć, że przyszły po nas z zaleceniem: „Tylko idźcie tak jakbyście ledwo szły”. Zrobiłyśmy tak i dostałyśmy się do baraku-ambulansu. Ten ambulans podzielony był wzdłuż na trzy części. Część środkowa szeroka, wyłożona słomianymi matami z dwóch stron, przed ścianą szczytową działały dwie niemieckie komisje, za przepierzeniem. Od drzwi wejściowych szli strażnicy niemieccy, popychali ludzi w kierunku komisji lekarskich, a komisje wydawały werdykt, kto zdrowy i może być wywieziony do Niemiec na roboty, a kto jest chory i może być wypuszczony. Myśmy tam doszły ostatnie, bo starałyśmy się jak najpóźniej. Niestety Niemiec – lekarz stwierdził, że jesteśmy zdrowe i kazał nam pójść na lewo – bo na lewo zdrowi, na prawo, za przepierzenia, chorzy. Wstał i druga komisja wstała, bo myśmy były ostatnie, i gdzieś poszli sobie. Więc my – zamiast na lewo – cofnęłyśmy się z powrotem do części środkowej, a strażnicy z kolei poszli znowu do drzwi wejściowych na koniec dużego hangaru, żeby wpuścić następnych chorych. Tym sposobem zyskałyśmy znowu dwadzieścia cztery godziny. Leżąc tak i myśląc, co robić dalej, zobaczyłam, że środkiem w białym kitlu idzie znajomy moich rodziców, polski lekarz. Wołam: „Panie doktorze!”, a on mówi: „Zosiu, co ty tu robisz?”. „No, co robię? Chcę się stąd wydostać, ja i moja koleżanka. Niech pan doktor coś zrobi”. „Dobrze, dobrze, leżcie i ani mru, mru”.

  • Jak się nazywał ten lekarz?

Doktor Radło. Przysłał po nas sanitariuszki z noszami i one powiedziały: „Słuchaj, ty jesteś chora na czerwonkę, a ty jesteś chora na gruźlicę”. Już nie pamiętam, która była którą, dosyć, że przed komisję niemiecką wnieśli już nas na noszach, a ponieważ on tam asystował i rozmawiał z Niemcem, dali nas na prawo, do tych osób, które miały być wypuszczone. Więc wszystko skończyło się bardzo dobrze. Późnym popołudniem ci wszyscy, którzy znaleźli się po prawej stronie, byli wypuszczani z obozu i trzeba było iść przed siebie. Jak wypuścili nas z tego baraku (a każdy był ogrodzony) na wolną przestrzeń, tam, dość daleko, majaczyła już brama, przez którą się wychodziło. Brama ciągnęła jak magnes, żeby pobiec, żeby uciec, tymczasem trzeba było dalej grać rolę chorej, ledwo żyjącej osoby. Znowu podjechało auto z Niemcami, którzy znowu wypatrywali, czy ktoś nie udaje choroby, aby wyjść. Szłam pierwsza i, dzięki Bogu, wyszłam, ale zdawało mi się, że tą drogą do bramy idę przez całe wieki. Stanęłam za bramą i myślę: „No dobrze, ale jak złapią »Lilkę«, to wracam, tak jak ona wtedy wyszła, żeby mi towarzyszyć”. Czekam, wyszła, dzięki Bogu. Stamtąd konwojował nas żołnierz węgierski do Leśnej Podkowy. Bardzo sympatyczny chłopak właściwie. Tam nas puścił i pożegnał się z nami.
  • Czy ten Węgier miał was odwieźć do jakiegoś konkretnego punktu?

Nie, nie do konkretnego punktu, tylko na konkretną stację, po prostu miał rozkaz, że ma tych chorych wypuszczać i niech dalej robią, co chcą. „Lilka” powiedziała: „Słuchaj, mam wujka w Komorowie, chodźmy do niego”. Ktoś nam powiedział, że jeżeli w nocy Niemcy kogoś złapią w lesie, to zastrzelą a drogą trudno było iść, bo się miało kenkarty warszawskie. Oni z powrotem łapią warszawiaków, tak więc: tu wypuszczali, tam łapali. Postanowiłyśmy mimo wszystko iść lasem, jakimś duktem leśnym, aby dojść przez Podkowę Leśną do Komorowa. W końcu doszłyśmy brudne, zmęczone, zmarnowane. U wujka „Lilki” przyjęli nas, dali nam śniadanie i powiedzieli: „Teraz się wykąpiecie”. „Lilka” się wykąpała pierwsza, ja zostawiłam swoją kenkartę i poszłam się wykąpać druga, później wracam, a wujek „Lilki” mówi: „Czy pani się nazywa Dillenius?”. Mówię: „Tak”. „A czy pani ojciec jest wojskowym?”. „Tak”. „A, no to mój dowódca. Jestem w rezerwie, a jak byłem na sześciotygodniowych ćwiczeniach, to byłem pod dowództwem pani ojca. Bardzo proszę, może pani być tutaj, jak pani długo się podoba”. Tylko że Niemcy robili łapanki w tych miejscowościach – Komorów, Leśna Podkowa, Milanówek. Więc myśmy rano wychodziły i gdzieś w krzakach siedziały.
Wreszcie mówię: „Słuchaj, z naszej drużyny niejaka »Sarna« miała przydział do zakamuflowanego szpitalika w Leśnej Podkowie. Spróbuję się do niej dostać, żeby się dowiedzieć, czy ona ma jakieś wiadomości”. Bo myśmy postanowiły do Warszawy wrócić. Przecież nie doszłyśmy do Śródmieścia, nie zaniosłyśmy rozkazów i nasze dowództwo nie wie, co się z nami stało – po pierwsze z tymi rozkazami – więc trzeba było wrócić i im zameldować. Do głowy nam nie przychodziło, żeby już zostać w bezpiecznych w miarę miejscach. „Lilka” została w domu w Komorowie, a ja [pojechałam] do Leśnej Podkowy. Spotkałam się z „Sarną”. Powiedziała mi: „Słuchaj, stąd szła łączniczka, doszła prawie do ulicy Rakowieckiej i dalej nie mogła przejść, bo tam już była taka niemiecka obstawa, że wróciła”. Więc dobrze, pożegnałam się z nią i wsiadłam w EKD. Jadę, patrzę – ten Węgier też jedzie. Na którejś stacji wsiada Schutzpolizei i wyciąga młodych ludzi, sprawdza kenkarty i wyciąga warszawiaków, jeżeli tacy są, na roboty. Popatrzyłam na tego Węgra, Węgier na mnie. Wcisnął mnie w kąt i jak stałam, to on mnie objął. I Niemcy idą, a Węgier mówi po niemiecku: „Zostawcie ją, to jest moja dziewczyna”. Oni: „He, he, he” i poszli dalej. Dzięki temu ocalałam. Wysiadłam w Komorowie, pożegnałam się z nim, życzyłam mu łamaną niemczyzną, żeby szczęśliwie wrócił do domu, on się uśmiechnął, też się ze mną pożegnał.
Ale to była część przygody, bo teraz postanowiłyśmy przez trzy linie niemieckie wracać do Warszawy. 27 sierpnia, była to niedziela, poszłyśmy... to znaczy naprzód poszłyśmy w Pruszkowie do kościoła na Mszę, a my wierzące, więc żeby nam się udała wyprawa, trzeba było nie mieć grzechu takiego, żeby nie być w kościele. Stamtąd żeśmy wyszły, wsiadłyśmy w EKD i dojechałyśmy do Opacza, bo tylko tam dochodziła EKD. Stamtąd żeśmy szły dosyć długo piechotą. Do nas dołączyły jakieś chłopaki, andrusy warszawskie, które „też idą do Warszawy”. „Lilka” mówi: „Słuchaj, co to za towarzystwo?”. Ja mówię: „Nic nie mów, z takimi jest najlepiej iść, bo oni tu każdy kąt znają”. Więc szliśmy tędy, owędy. Przechodziliśmy przez szosę, dziś jest to ulica Żwirki i Wigury, która wiedzie na Okęcie, bo między Rakowcem a Okęciem wracałyśmy do Warszawy. Na szczęście, padał deszcz, była mgła. Patrzymy – sylwetka niemieckiego żołnierza przy karabinie maszynowym. Przeskoczyłyśmy przez tę drogę, on nie strzela, nic. Nie wiem, czy spał, czy nas nie widział. Później znów jakaś droga i słyszymy charakterystyczny chrzęst opon rowerowych po mokrym asfalcie. Niemcy, no bo kto? Więc w jakąś kupę plew w jakiejś stodole żeśmy się zaryli, oni przejechali. Później spotkałyśmy ludzi idących z Rakowca, którzy byli przerażeni, mówili, że tam są kałmucy, gwałcą dziewczęta, że któraś z nich wyskoczyła oknem i, oczywiście, trup, i [mówią]: „Nie idźcie tamtędy”. Myśmy postanowiły jednak pójść. Chłopaki się cofnęli razem z ludźmi, a my poszłyśmy dalej. Idziemy w deszczu polami, już prawie widzimy zabudowania Mokotowa, a za nami słuchać turkot furmanki i krzyki ruskie. Odwróciłam się i macham im ręką. Oni pojechali dalej, pewno myśleli, że to jakieś Niemki tych Niemców, którzy są tutaj na linii frontu. Doszłyśmy do rogu ulicy Wężyka i ulicy Pyrskiej, i tu stał wypalony dom. Stanęłyśmy pod ścianą. Ja, która znam Mokotów, mówię, którędy trzeba iść. „Lilka” mówi: „Nie, idźmy prosto przez pole, na jeden z tych domów, na „Pudełko”. Jak myśmy się tak spierały, to zza tej ściany seria niemieckich pocisków idzie na te domy, a nas od Niemców oddziela tylko ściana. Więc [skoczyłyśmy] w kartoflisko i czołgamy się. Opodal jest szereg willi z ogrodzeniem, więc czołgamy się w tych kartoflach. Błoto… Miałam warkocze, na nich „sople” błota, które jeszcze w dodatku mi przeszkadzają, ale to było tylko [dlatego], że czołgamy się końcami palców, żeby nie wychylić się ponad kartofle. Nie wiem, jak długo to trwało, ale trwało i nagle „Lilka”, która pierwsza się czołgała, odwraca się do mnie i mówi: „Słuchaj, widzą nas. Cofamy się”. Mówię: „Nie, niech strzela” i tak zamarłyśmy. Tymczasem stamtąd wyczołgał się w niemieckim hełmie… nasz chłopak, akowiec, i mówi do nas: „Gdzie idziecie?”. Ja mówię: „Do was! Tylko myślałyśmy, że to Niemcy”. „No to szybko przeskakujcie przez drogę razem ze mną”. Przeskoczyłyśmy i tym sposobem znalazłyśmy się z powrotem na Mokotowie. Ale to była droga rzeczywiście! Pamiętna dla mnie data 27 sierpnia. Nie było nas przez tydzień. Tam, wzdłuż ulicy Ksawerów, potem ulicy Puławskiej do Woronicza był rów łącznikowy, tamtędy żeśmy przeszły. Chłopak, który nas prowadził, mówi: „Teraz muszę zameldować, że przyszłyście od strony niemieckiej”. Mówię: „To melduj”. Zameldował, później wraca i mówi: „Ale macie tu siedzieć całą noc, bo oni muszą sprawdzić, czy przypadkiem nie jesteście szpiegami”. Dali nas do piwnic jakiegoś budynku przy ulicy Puławskiej i tam spotykam moją koleżankę „Myszkę” Zatorską, płaczącą w niesamowity sposób. „Myszka” chodziła ze mną do sióstr niepokalanek do powszechnej szkoły. Mówię: „Myszka, co ci jest?”. „Dzisiaj zabili Halę (Zatorską, jej siostrę) w szpitalu Elżbietanek, bo było bombardowanie”. Tak żeśmy przesiedziały, przegadały, ja ją pocieszałam całą noc, „Lilka” też.
A jeszcze przedtem, zanim żeśmy tam trafiły, powiedziałyśmy, że idziemy do WSK (Wojskowej Służby Kobiet), która nas wyprawiła. Tymczasem jak tam doszłyśmy, a z granatników strzelano, więc my co chwilę w kałuże na ulicach, to tam była ruina, już nie było nic. W związku z tym ten chłopak nas wziął z powrotem do piwnicy. Następnego dnia rano puścili nas. „Lilka” poszła szukać swojego oddziału, a ja udałam się do domu, do dworku. Moja mama do mnie: „A cóż ty tu robisz?”. Mówię: „To zamiast ty się ucieszyć, że jestem…”. A mama mówi: „Przecież Józia powiedziała, że przeszłaś do Śródmieścia” (a Józia to była ciocia mojej przyjaciółki, która mi powiedziała, że 1 sierpnia jest godzina „W”. Ciocia Józia prowadziła powstańczą kuchnię, prosiłam ją, że jeżeli bym nie wróciła na Mokotów, żeby powiedziała mojej mamie, że przeszłam do Śródmieścia”. I ona to powiedziała. A moja mama, jak mnie zobaczyła, to się przeraziła. Mówię: „Mamo, nie byłam w Śródmieściu, bo chciałam przejść, ale się nie udało i przeszłyśmy między Rakowcem a Okęciem z powrotem do Powstania”. Ponieważ byłam jedno błotko, umyłam się, mama wypraną moją spódnicę powiesiła na parawanie, a chłopcy, którzy akurat się zmienili i mieli dyżur w tymże dworku u mojej mamy w salonie, opowiadają mamie (a ja śpię), że jakieś dwie łączniczki przeszły od strony niemieckiej przez trzy linie niemieckie i trafiły na nas. Na początku myśleliśmy, że to Niemcy, chcieliśmy strzelać, ale któryś z nas powiedział: „Poczekajcie, zobaczę, kto tam się czołga, no bo czemu się czołga?”. Oni to mamie opowiadają, a mama pokazuje na ten parawan, bo ja miałam taką znaczącą spódnicę w szkocką kratę: „Czy to ta spódnica?”. A oni mówią: „Tak”. Więc tak wyglądała właściwie największa moja przygoda powstańcza.

  • Co się działo później?

To było między 20 a 27 sierpnia. Później miałam przydział do poczty powstańczej, która była przy ulicy Odyńca 11, a „Lilka” poszła do swojego oddziału i już nie miałam z nią kontaktu, poznałam inne, koleżanki i kolegów, roznosiliśmy listy, które przychodziły ze Śródmieścia czy z innych ulic Powstania. Wtedy zapolował na nas Niemiec, bo Niemcy bombardowali „Alkazar”. Jak we dwie z „Baśką” szłyśmy, bomby padły za nami, a w „Alkazarze” miałyśmy znajomych chłopców. Ale idziemy dalej, bo rozkaz nam dano listy odnieść. Leci lotnik po tym bombardowaniu i zniża się, my wpadamy w winorośle, które [rosły] na płotach, a środkiem jezdni idzie seria. [Wbiegłyśmy] przez furtkę i [biegłyśmy] naokoło jakiejś willi, a on zawrócił i dalej na nas poluje, ale nie upolował i poleciał na lotnisko. A matkę „Baśki” przy ulicy Wiśniowej zabiły bomby ruskie, bo Rosjanie też częściowo bombardowali. Ona poszła odwiedzić matkę i powiedzieli jej sąsiedzi, że niestety, kukuruźniki ją zabiły. „Baśka” była harcerką, którą poznałam na poczcie polowej, właśnie przy ulicy Odyńca 11.

  • Czy przypomina pani sobie jej nazwisko?

Nie znałam nazwiska. Po wojnie do mnie pisano z Warszawy, czy ja wiem, jak się nazywała „Baśka”, bo koledzy z poczty mnie sobie przypomnieli. Później, ostatnią noc powstańczą spędziłam przy ulicy Ursynowskiej, gdzie była komenda oddziału osłonowego „Baszty” (chyba to był batalion „Karpaty” majora „Burzy”). Siedziałam tam ostatnią noc jako łączniczka rezerwowa, a wszędzie pożary, coraz bliżej Niemcy, właściwie wiadomo było, że to już jest koniec. A major „Burza” to był rzeczywiście oficer w każdym calu – tak spokojny, tak wydawał rozkazy, tak działał na naszą psychikę, młodzi ludzie są albo pełni euforii, albo strachu, albo są w ogóle zdenerwowani, on zaś był wspaniałym oficerem.

  • Wróćmy do okresu Powstania. Jak wyglądało pani życie codzienne w sensie wyżywienia, higieny?

Powiem rzecz, która jest nietypowa, mianowicie przy ulicy Malczewskiego 15, jak byłam w komendzie u Haliny Chojko, czyli komendantki „Agnieszki”, pod numerem 17 do dzisiejszego dnia stoi pusty dom. Teraz jest tam chyba jakaś ochrona. To był dom pożydowski. Jak jeszcze była woda, a była długo, to z jedną z koleżanek grzałyśmy wodę pod numerem 15 i chodziłyśmy się kąpać (kąpać w czasie Powstania!) pod numer 17. Takiej pięknej łazienki nie widziałam do dziś, bo ten Żyd był niesamowicie bogaty i jego łazienka była olbrzymia i wykładana trzema rodzajami marmuru. W każdym razie był to dla nas ewenement.

  • Czy woda była do końca Powstania?

Nie, woda była do naszego wyjścia do Śródmieścia. Później już było gorzej z nią i ze wszystkim. Też pod numerem 17 (boczne wejście było niżej) znajdowała się bardzo obszerna kuchnia i tam ciocia Józia, ciocia mojej przyjaciółki, gotowała obiady. Przyrządzała je z różnych dziwnych rzeczy, na przykład robiła kluski z dyni. Do dzisiejszego dnia nie wiem, jak to się robi. W każdym razie jak wróciłyśmy z eskapady z Pruszkowa, to nim dotarłam do domu, udałyśmy się do cioci Józi. Głodne potwornie! Ciocia Józia mówi: „Chodźcie, chodźcie, mam dla was świetne jedzenie. Co wy tu robicie?”. Trzeba było powiedzieć, skąd się wzięłyśmy. Takiej pieczeni końskiej w życiu nie jadłam, to było wprost niebo w gębie! Człowiek nie jadł od poprzedniego dnia nic, a ona w dodatku świetnie gotowała. Można było zdobyć gdzieś pomidory, jakieś kartofle, bo w pobliżu były działki, zielone tereny. Tylko w czasie ostatnich dni Powstania jedzenie było fatalne, osobiście żywiłam się jedną kostką maggi rozpuszczoną w szklance wody. Była też kasza z robakami, której nie mogłam przełknąć.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć coś o życiu religijnych w czasie Powstania?

Tak. Ksiądz Jan Zieja o pseudonimie „Rybak”, którego widziałam tam, gdzieśmy brały owe kotły z zupą, był znanym kapelanem. Działał jeszcze po wojnie w czasach „Solidarności’, w czasach KOR-u. W Powstaniu opiekował się nami wszystkimi, szczególnie młodzieżą, a tam była prawie sama młodzież, bo ludzie starsi, dorośli siedzieli w piwnicach, a na podwórkach modlili się. Ja nie znosiłam atmosfery piwnic. Ksiądz Zieja chodził całkiem normalnie, nie kłaniał się kulom. Kiedyś przesiedzieliśmy bombardowanie w piwnicy przy ulicy Ursynowskiej, modlił się razem z nami, uspokajał wszystkich, bo ziemia aż chodziła, tu bomba, tam bomba, wszystko się trzęsło. W pierwszą niedzielę powstańczą 6 sierpnia, w kaplicy szpitala Sióstr Elżbietanek, została odprawiona uroczysta Msza święta, biało-czerwone chorągwie, pieśni, ksiądz Zieja głosił kazanie. Który ksiądz odprawiał, nie wiem, ale kazanie chłonęliśmy wszyscy. W niedzielę żeśmy się starali na nabożeństwach bywać, już w tej chwili nie potrafię powiedzieć, gdzie. .

  • Czy zapamiętała pani coś szczególnego, jeśli chodzi o reakcje ludności cywilnej?

Reakcje były pozytywne. Pod koniec już nie wiem, jakie były, może mniej pozytywne, ale na początku były bardzo dobre. Dostawaliśmy i jakieś ciepłe ubrania, i jedzenie, w każdym razie opiekowali się nami starsi ludzie.

  • Czy możemy przejść do ostatniego momentu, czyli do kapitulacji Mokotowa?

Kapitulacja Mokotowa była 27 września. Przy ulicy Ursynowskiej był też porucznik „Tadeusz”, którego przedtem, jeszcze w sierpniu, zaprowadziłam do komendy Mokotowa, bo był oficerem, a znalazł się na Mokotowie uciekając z żoną z Woli czy z Ochoty, i prosił mnie, żeby go skontaktować z dowództwem. Był też ostatniej nocy z majorem „Burzą”, tam, gdzie siedziałam jako zapasowa łączniczka. Porucznik „Tadeusz” (Witold Sznuk) rano powiedział do mnie: „Słuchaj, zdejmujesz opaskę, oddajesz furażerkę i wychodzisz z ludnością cywilną”. Więc się żachnęłam, bo oto cały czas jestem żołnierzem, a tu nagle cywilbanda. A on mówi: „To jest rozkaz”. Rozkaz to rozkaz, wychodziliśmy stamtąd. Niemcy już biegli ulicą Ursynowską i wyganiali ludność, już mieli granaty w rękach, żeby rzucać do piwnic. Którąś uliczką szłam i w bramie widziałam, jak się zastrzelił powstaniec, młody chłopak. Tak sobie pomyślałam: „Jezus Maria, wszystko się kończy, a ten się strzela”. A on po prostu nie chciał się poddać. Zobaczyłam, jak pada, strużka krwi mu [spływa] z nosa i zaczyna sinieć, to była już idąca śmierć. Nie wiedzieliśmy, że obejmuje nas konwencja genewska i dopiero po wojnie dowiedziałam się o tej tragedii przy ulicy Dworkowej, gdzie wychodzących z kanałów stu dziewiętnastu powstańców Niemcy rozstrzelali. Koleżanka mi opowiadała, że reszta czekała na swoją kolej, ona też, ale wypadł Niemiec z budynku, bo na Dworkowej z jednej strony są budynki, a na drugiej wolna przestrzeń, Morskie Oko, i powiedział Halt!, nie strzelać, bo już ich obejmuje konwencja genewska. Ona ocalała i mówi: „Co rok tu przychodzę i to wszystko widzę”. Ale o tym dowiedziałam się już po wojnie. Wtedy nas pognali na Wyścigi Konne, a ja już byłam doświadczoną osobą, bo raz byłam w Pruszkowie, teraz trzeba było znów jakoś zadziałać.

  • Jaką miała pani alternatywę, gdyby pani nie zdecydowała się wyjść jako cywil? Czy starałaby się pani dostać na przykład kanałami do Śródmieścia?

Nie, wtedy poszłabym do obozu jako jeniec. Pędzili nas na Wyścigi. Po drodze sąsiad mojej mamy i brata powiedział, że oni się spalili w dworku. Z daleka widziałam ten dom, dymy. Spotkałam swoją kuzynkę, żonę oficera, z synkiem, którą też pędzili na Wyścigi. Pomyślałam sobie: „Nie, drugi raz to już takie cielę nie będę”. Poszłam na punkt opatrunkowy i mówię: „Dajcie mi opatrunek”. Umazałam sobie jodyną rękę dość grubo i mówię: „Teraz obandażujcie i na temblak”. One mówią: „Dobrze, ale jak Niemcy będą sprawdzać?”. „Jak będą sprawdzać, to koniec, ale może nie sprawdzą, bo jest dużo ludzi”. Z tą ręką na temblaku jako ranna, odpychając się lewą ręką, szłam z masą ludzi i Niemcom nawet do głowy nie przyszło, żeby sprawdzać. Dzięki temu w Pruszkowie, gdzie po raz drugi się znalazłam, załadowali nas do pociągu, który jechał do Miechowa (jechał więcej niż dwadzieścia cztery godziny), i tak wyszłam z obozu. W Miechowie mnie i kuzynkę zabrał do siebie leśniczy w Kieleckie. To był Kozłów–Przesieka, a leśniczówka nazywała się Wiśniówka. W nocy do tego leśniczego przychodzili partyzanci, a w dzień Niemcy. Stamtąd, z Kozłowa, a na stację trzeba było iść kawał drogi, jechałam przez stację Tunel do Krakowa i szukałam swojej mamy i brata w RGO. RGO to była Rada Główna Opiekuńcza. Przeglądałam spisy warszawiaków, nie mogąc uwierzyć w to, że oni się w dworku spalili. Przeglądam nazwiska na D, nic nie ma. Ale wiedząc, jak moje nazwisko jest przekręcane, tak przeglądam, przeglądam, przeglądam, dotarłam do litery W i widzę, nazwisko „Wigiliusz”, zamiast Dillenius. Ale moja mama miała na imię Celina – i jest to imię, a mój młodszy brat miał na imię Karol – i jest to imię. Tym sposobem po jakimś czasie skontaktowałam się z mamą.

  • Co się z panią działo później, między październikiem 1944 roku a majem–czerwcem 1945 roku?

Siostra mojej mamy, lekarz z Jaworowa pod Lwowem, z mężem i moją drugą babcią, bo jedna była w Warszawie, przedostali się do Generalnej Guberni i mieszkali w Ujściu Jezuickim, bo tam ciocia dostała posadę lekarza. Ujście Jezuickie to tam, gdzie Dunajec wpada do Wisły. Tam w końcu się przedostałam. Tam mnie Niemcy złapali do obozu w Gręboszowie (z Gręboszowa pochodził dowódca Westerplatte, ale to jest uwaga marginesowa). Stamtąd ciocia poprzez lekarza, który miał pieczę nad obozem, mnie wydostała. Tak dotrwaliśmy na tej wsi do końca wojny, po czym przenieśliśmy się na drugą stronę Wisły, gdzie Nida wpada do Wisły, w kierunku Sandomierza. Tam doczekaliśmy, aż wrócił z niewoli mój ojciec w czerwcu 1945 roku.

  • Jak was znalazł?

To znowu był cudowny przypadek, bo moja mama w jakimś momencie powiedziała (byliśmy wtedy w Nowym Korczynie): „Słuchajcie, muszę dostać się do Warszawy, dlatego że tam może się drzewo [sprzeda], myśmy nie mieli właściwie z czego żyć, ciocia nas utrzymywała, a pacjenci płacili albo ogórkami, albo jabłkami. Ja do dzisiaj nie mogę na jabłka patrzeć, dlatego że myśmy jedli tych jabłek masę, żeby wyciszyć głód. Jednym słowem mama powiedziała, że jedzie do Warszawy, bo może drzewa się uda jakoś sprzedać na drewno. Była właśnie w parku, a obok ruiny domu, bo domu już nie było. Idzie jakiś szczupły wojskowy w battledressie – mój ojciec. Tak oto spotkali się w Warszawie, przy swoim domu. Wtedy przyjechali do nas, do Nowego Korczyna, w kieleckie. Stamtąd ojciec, później my pojechaliśmy do Nowej Soli pod Zieloną Górę, gdzie zdałam maturę, później poszłam na studia do Wrocławia w 1948 roku, zdałam na wydział humanistyczny, na historię sztuki. Po zdaniu magisterium zaczęłam pracować w Wydawnictwie Ossolineum, w którym pracowałam 34 lata, do emerytury. Pełniłam tez funkcję przewodniczącej komisji zakładowej NSZZ „Solidarność”. Po 1989 roku wstąpiłam do Komitetu Obywatelskiego. 4 czerwca byłam członkiem komisji wyborczej.

  • Rodzice też zamieszkali we Wrocławiu?

Nie, rodzice mieszkali w Nowej Soli, ojciec umarł u mnie we Wrocławiu w 1963 roku, a mama do swoich 80 lat mieszkała w Nowej Soli, w domku bez wygód. Ojciec mój nie chciał jakiejś porządnej willi, bo się bał, że go UB wezwie, bo przecież był sanacyjnym oficerem, a tam przy domku był ogródek, mama chciała ogródek… To była jakaś rozlatująca się chałupa, ale jakoś się ją za parę groszy sprzedało i przeniosła się do mnie. Umarła w 1990 roku.

  • Czy spotkały panią w latach stalinowskich jakiekolwiek nieprzyjemności z powodu przynależności do AK?

Nie, bo ja się nie ujawniłam. Zresztą moja mama powiedziała: „Tylko się nie ujawniaj”, ponieważ już miała praktykę lwowską. Jakie jest pani najgorsze i najlepsze wspomnienie z Powstania? To jest dość trudne pytanie. Najlepsze to chyba jak się udało przejść front z powrotem, bo wtedy napięcia trochę opadły, mimo że Powstanie dalej trwało, dalej była walka, ale to nie był pojedynczy człowiek, czyli ja z koleżanką, i to morze Niemców, wśród których trzeba było jakoś żonglować, tylko było się wśród swoich i była to wolność. Całe Powstanie było nacechowane wolnością, tak że to było szczęście, to nie był moment, ale całe Powstanie. A najtragiczniejsze [wspomnienie] to był ten chłopak, który się zastrzelił i którego tak dokładnie widziałam, jak umiera. I pozostało w pamięci wiele makabrycznych obrazów, choćby te jak nas gonili na Plac Narutowicza i te masy trupów, które spuchły nad ziemię i tylko wierzchnia warstwa ziemi była na nimi i ten straszny odór trupi, także bombardowania, gdy się poślizgnęłam na palcach ludzkiej ręki.

  • Czy była pani świadkiem jakichś zbrodni niemieckich?

Jak Niemcy wprost do kogoś strzelają, nie. Na szczęście, nie byłam na Dworkowej.



Wrocław, 23 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Piotr Herbich
Zofia Dillenius Pseudonim: „Jodła” Stopień: łączniczka Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter