Zofia Korbońska

Archiwum Historii Mówionej

Należę do pokolenia, które było wychowane, wykształcone w Polsce niepodległej i to jest właściwie najważniejsze, jeżeli chodzi o ukształtowanie mojej osobowości. Urodziłam się w Warszawie, bardzo duże znaczenie ma to ukochane moje miasto, to jest Warszawa. Jako miasto nie tylko, w którym się urodziłam, ale w którym wyszłam za mąż, w którym walczyłam razem z mężem. Jako miasto walki, bo to jest najbardziej charakterystyczne w moich uczuciach dla Warszawy, teraz, po tylu latach, po wszystkim, co przeżyłam, że to było zawsze miasto walki. Do mojego męża należały nie tylko sprawy związane z wojskiem, bo był w Komendzie Głównej, ale przede wszystkim był szefem Walki Cywilnej przez cały czas, od początku do końca. Mąż mój, był jednym z założycieli tego, więc nawiązał kontakty najpierw z marszałkiem Ratajem ze Stronnictwa Ludowego, później z innymi przywódcami i wszedł do tego zespołu, który stworzył Państwo Podziemne później. Ale tutaj teraz, on zawsze działał w sferach kierowniczych, ja byłam zawsze jego pomocnicą, ale moja rola rozwinęła się tak naprawdę troszkę później niż jego. Mój mąż pisał depesze, szyfrowałam, zanosiłam na stację, telegrafista nadawał, koniec. Nie szło przez żadne biurka. Na tym się opierała praca dla „Świtu”, radiostacji, która była pomysłem Londynu, Anglików i udawała radiostację nadającą w Polsce, ale uzależnioną całkowicie od nas, bo zaproponowana była przez rząd londyński, który złożył taką propozycję mojemu mężowi. Przekazał pomysł, koncepcję i mówi tak: „Możemy się na to zgodzić jako rząd, (na tą koncepcję Anglików), pod warunkiem, że będziecie nas zaopatrywać codziennie w najnowsze wiadomości…”, bo tylko wtedy może udawać „Świt”, że jest radiostacją krajową. Nasza nawet pewnego rodzaju przewaga nad łącznością wojskową polegała na tym, że byliśmy małą grupą (było około czterdziestu osób, połowa zginęła), i że mogliśmy uniknąć całej procedury podejmowania decyzji przy informowaniu Londynu o sprawach, jakie się dzieją w Polsce. W czasie okupacji jednym z ważnych momentów, który mógł zaważyć, było doniesienie nasze o tym, gdzie znajduje się główna kwatera Hitlera. Było doniesienie nasze o pociskach V2, że są, które później Niemcy wprowadzili do walki. Była nasza depesza, pierwsza depesza o likwidacji getta warszawskiego. Przeszła przez naszą radiostację i ją szyfrowałam. Ale później to się tak zmieniło, że dowiedzieliśmy się z propagandy, że zawiadomił o tym Zachód jakiś dobry Niemiec. Dywersja polegała na tym, że w jakiejś miejscowości jakiś Niemiec dopuszczał się specjalnych okrucieństw, już wykraczających poza zwykłą okupacyjną miarę, znęcał się nad ludnością. Dawaliśmy depeszę wtedy do „Świtu”, ten i ten w miejscowości takiej i takiej, taki i taki Niemiec, jest wyjątkowo okrutny. Pogroźcie mu, że będzie zastrzelony. Dawaliśmy instrukcję. Była treść depeszy referująca, co się dzieje w tym miejscu i instrukcje, co mają zrobić. I grozili. I Niemcy, zdarzały się często wypadki, że odwoływali takiego gorliwca, bo oni wiedzieli, że w ślad za tym…, że to nie są puste słowa, że wyroki były wykonywane przez wymiar sprawiedliwości Delegatury i Kierownictwa Walki Cywilnej. Moja matka mieszkała na kolonii Staszica, a my na Marszałkowskiej 56. Na dzień czy dwa przed Powstaniem przywiozła nam tramwajem, „osiemnastką”, z kolonii Staszica do naszego mieszkania, broń i przywiozła konfitury, dlatego, żebyśmy mieli coś słodkiego, jeszcze jakieś jedzenie, którym żeśmy się żywili jeszcze przez pierwsze parę dni Powstania. Kiedy wracała tramwajem, już był duży ruch na ulicach Warszawy, spieszyli się powstańcy na swoje [posterunki], chociaż to nie było widoczne…, ale to wiadomo było, że jak się młody człowiek spieszy, to idzie gdzieś na swój posterunek. Niemcy byli bardzo czujni, było wiele patroli. I tak jak w wypadku mamy, na ulicy Marszałkowskiej, tak na innych ulicach przechodzący patrol dawał salwę po tramwaju. Puścił salwę po tramwaju, którym jechała moja matka. Jechała na tylnej platformie wracając do domu. Na szczęście trafił ją w miejsce nie bardzo szkodliwe, bo z tyłu. Była dosyć tęga. Zawieźli ją do szpitala. Gdyby została na kolonii Staszica, tam by zginęła, dlatego, że tam przyszli Niemcy i własowcy i tam wyciągnęli z domów ludzi i albo ich zabrali i gdzieś tam rozstrzelali gdzie indziej albo na miejscu zastrzelili. Na miejscu zastrzelili właścicielkę domu, Zadrowską, moją przyjaciółkę, jej córkę i zięcia, a mojego ojczyma wyprowadzili i zastrzelili gdzie indziej. Dowiedziałam się o wybuchu Powstania będąc w naszym tajnym mieszkanku na Marszałkowskiej pod pięćdziesiątym szóstym, na poddaszu, należącym do jednej z naszych przyjaciółek, do Haliny Wyszyńskiej. Przyszedł pożegnać się jeden z naszych przyjaciół, który mi powiedział: „Słuchaj, przyszedłem się pożegnać (męża mojego nie było wtedy w domu) przyszedłem się pożegnać, bo idę. Powstanie się zaczyna dzisiaj i mam wyznaczony posterunek”. On był [przydzielony] na koszary ułanów w Warszawie. W ten sposób się dowiedziałam. Byłam zupełnie roztrzęsiona, wybiegłam, to było mieszkanko na poddaszu, zbiegłam czym prędzej na ulicę, żeby wyczekiwać na męża. Zobaczyłam, że idzie i on dowiedział się ode mnie. To były ostatnie chwile, w których wszystko się decydowało na poczekaniu. Władze zdecydowały na zebraniu, na które już on nie dotarł. Mnie mąż powiedział: „Musimy natychmiast zawiadomić wszystkie radiostacje nasze.” On poszedł, starał się dotrzeć do jednej, ja do drugiej i w ten sposób zawiadomiliśmy dwóch z naszych. Tego drugiego zawiadomiliśmy, ale już się nie udało go sprowadzić, tylko jeden został nam udostępniony przez los, bo mieszkał na Koszykowej, bardzo blisko, Jan Zwitek. Do tego żeśmy dotarli i w ten sposób umożliwiliśmy dalsze funkcjonowanie. Najtrudniejszym naszym zadaniem było organizowanie łączności radiowej, również w czasie Powstania. Dlaczego? Z początku już jak żeśmy zdołali nawiązać w nowych warunkach łączność z Londynem, to Anglicy ulegali bardzo informacjom niemieckim, informacjom sowieckim, ale informacjom niemieckim, że to była awantura w Warszawie, że to były zaburzenia w Warszawie, które zostały zupełnie zlikwidowane, ale jeżeli już nie całkowicie, to za pięć minut będą zlikwidowane. To udało nam się przezwyciężyć przy pomocy Anglika, którego przyprowadził nam w czasie Powstania już ktoś ze znajomych, który ukrywał się przez dwa lata w podziemiu, w Polsce, po strąceniu go jako lotnik. Dopiero, jak żeśmy użyli go do prezentowania tego, co dzieje się w Warszawie, dopiero wtedy uwierzyli, czy też przestali udawać, że nie wierzą. Niemcy użyli kobiet jako tarczy przed czołgami, prowadzili je przez miasto i kobiety, jak były blisko barykad polskich, po polskiej stronie, nie zwracając uwagi na ostrzeliwanie, rzuciły się na barykady i przedostały. Większość z nich przedostała się na stronę polską. Kwiatkiem tego był ten Anglik. Musieliśmy przedtem podać wszystkie jego namiary, wojsko… dostaliśmy depeszę potwierdzające od ministra lotnictwa i od kogoś z Rządu Londyńskiego i został on uznany jako nasz, coś w rodzaju korespondenta. Dzień zaczynał się od tego, że po godzinie policyjnej trzeba było przewieźć nadajnik, wszystkie kody, kwarce, wszystkie elementy, trzeba było przewieźć na miejsce, z którego nadawaliśmy, z którego graliśmy. Lokale trzeba było zmieniać bardzo często i fale, na jakich nadawaliśmy, trzeba było zmieniać ciągle, ustawicznie. To zależało od ilości kwarców. Żeby dostarczyć z tego samego dnia wiadomości mój mąż, zanim jeszcze udał się na zebranie najwyższych władz, wybiegał na miasto, oblatywał wszystkie zakątki, gdzie wiadomo było, że są rozwieszone rozmaite obwieszczenia okupanta. Mieliśmy swojego informatora w „gadzinówce”, czyli w „Nowym Kurierze” niemieckim, wydawanym po polsku i on jeszcze dostarczał mojemu mężowi świeże płachty tego, gdzieś na schodach. On z tym wszystkim przychodził do domu, redagował depesze, które musiały być bardzo specjalnie przygotowywane, żeby były pełne treści, a krótkie ze względu na niebezpieczeństwo. Szyfrowałam i siedząc na stacji od razu to na gorąco szło do Londynu i później słyszeliśmy popołudniu czy wieczorem czy za dwie godziny czy za pięć godzin: „Dziś w Warszawie…” i tak dalej. Więc w ten sposób „Świt” mógł funkcjonować. […] Żyliśmy, że funkcjonowaliśmy na terenach, które były w rękach polskich, ale myśmy się nie ujawnili do końca, bo żeśmy się bali rozmaitych szpiegów. Byli przecież żołnierze AL-u, PAL-u, komuniści już, spenetrowali dosyć głęboko, o czym wiedzieliśmy, konspirację. Więc myśmy się nie ujawniali, szukaliśmy lokalu jak zawsze, ale Niemcy w dalszym ciągu mogli nas tropić z powietrza. Jak chcieliśmy ulokować radiostację w miejscu, gdzie była placówka wojskowa, to nas bardzo niechętnie widzieli, dlatego, że ściągaliśmy atak na tą placówkę. Tak było, jak w Alejach Ujazdowskich, w pałacyku Sobańskich na rogu Pięknej, była nasza polska placówka wojskowa AK i myśmy tam sobie chcieli umieścić również naszą, naszą radiostację. Doszło nawet do starcia słownego między moim mężem, a dowódcą tej placówki. Mówi mój mąż: „Jak to, chcecie nas wyrzucić? My jesteśmy częścią wojska!” Ale tamten wytłumaczył, że jemu nie wolno ryzykować placówki przyjmując radiostację, która nie należy do operacji danego rejonu czy okręgu. W końcu uznaliśmy, że ma rację. Musieliśmy się wynieść, ale to nie było wcale tak łatwo znaleźć nam miejsce, bo w dalszym ciągu nas tropili. Rola obserwatorek polegała na tym, że zauważywszy jakiekolwiek czy zbliżające się samoloty czy też samochód podejrzany czy też później, myśmy rozpracowywali w ten sposób, żeśmy zdobyli numery samochodów, bo oni byli po cywilnemu z reguły ubrani, i ostrzegałyśmy telegrafistę. Niemcy mieli doskonałą organizację. Śledzili nas przy pomocy samolotów, śledzili przy pomocy samochodów specjalnie wyposażonych w odpowiednie przyrządy pomiarowe. Pod koniec, kiedy mieliśmy wpadki, zanim rozgryźli nowy system, przez podchodzenie pod same drzwi, przez wykrywanie przez ludzi, ich ludzi, którzy mieli aparaty zdolne wykryć radiostację z bardzo bliska. Uważałam, że najlepiej będą pilnowały radiostacji żony radiotelegrafistów, bo już nie może być nic lepszego, nie będzie bardziej sumiennie i z większym zapałem pilnowała tego radiotelegrafisty, jeżeli on jest jej mężem. Trudności nastręczała sprawa wyżywienia. Byliśmy głodni przez te sześćdziesiąt trzy dni. Mieliśmy znajomego, ojciec naszej jednej znajomej, Heli Rolińskiej, który miał aptekę, aptekarz z zawodu. Bardzo miły, kochany, starszy pan, który rano stawał w jednym umówionym, wiadomym nam miejscu na Kruczej, w jednym z domów nie zrujnowanych i z uratowanego przez siebie dużego bardzo zapasu tranu, żywił nas tym. Miał też całe stosy skórek od chleba zasuszonych. Dlaczego on te skórki chował, nie wiem. Być może chował skórki tak jak Pużak, wielki działacz PPS-u, który przeszedł przez różne obozy i perypetie sowieckie i wiedział, że trzeba mieć na wszelki wypadek zapas suszonych skórek chleba, bo czeka nas głód w tych czy w jeszcze innych okolicznościach. Dość że „Dziadzio”, (bo tak żeśmy nazywali tego farmaceutę), stał i każdy do niego przychodził z łyżeczką, nalewał na łyżeczkę, właściwie łyżkę dużą, tran i dawał skórkę chleba. I to było nasze śniadanie, to było wspaniałe, to była wspaniała rzecz. Nigdy nie nosiłam broni, bo uważałam, że i tak nie wiem jak strzelać, ale nosiłam truciznę natomiast. Zawsze szalenie się bałam czy przypadkiem ona nie jest przestarzała, czy będzie działała, tego się bałam. Przyjaciółki moje, Hala (wyleciało mi z głowy jej nazwisko), w jednym dniu zginęły dwie siostry. Na Moniuszki padły zapalające pociski. […] Jeden trafił blisko, w pobliżu, tam gdzie na posterunku była Hala. Widziałam ją jako ofiarę tego pocisku. Nie miała ani jednej rany, ale była cała spuchnięta i zielona, zielonkawa i spuchnięta, jakby ktoś dał zastrzyk jakiegoś płynu pod skórę, która była naciągnięta. Zginęła oczywiście, nie przeżyła tego. Pamiętam, byłam wtedy na Kruczej, zasypanej wtedy gruzami i wyszłam, żeby troszkę jedzenia jakiegoś zmobilizować i dostałam, kupiłam wtedy za bardzo ładny swój sygnecik pięć kilo mąki, jeszcze dokarmiając później powstańców. Wtedy dowiedziałam się, przyszedł ktoś, kto miał nasłuch, wiedział, że Paryż jest wyzwolony. Szlachetne uczucia oczywiście kazały cieszyć się z tego i bardzo tym entuzjazmować, ale dusza bolała bardzo, bo byliśmy podwójnie [smutni], czuliśmy się osamotnieni i nieszczęśliwi, bo wiadomo było już wtedy, że to jest nasza klęska, oczywiście nie wyzwolenie Paryża, tylko że czeka nas klęska. Już nie było wody, nie było światła, szpitale były w okropnej sytuacji i z naszych ludzi masę poginęło, więc musieliśmy biegać, chować ich. Było pełno grobów po całej Warszawie, po wszystkich skwerach. Delegat Jankowski, po którym mój mąż objął stanowisko później, już jak go aresztowali Sowieci w procesie szesnastu. Delegat Jankowski proponował mojemu mężowi pod koniec Powstania, żeby poszedł do niewoli jako doradca „Bora”-Komorowskiego. Mój mąż mówił: „Do niewoli?”. Z delegatem przeprowadził rozmowę bardzo uczuciową i mówi: „Panie delegacie, ja do niewoli pójdę, ale co będzie z radiostacją, kto będzie [to prowadził]? Jednak łączność radiową musimy mieć, przecież to jest jeszcze nieskończone, przecież skończone jest Powstanie, ale się wojna jeszcze nie skończyła!” I to przekonało Jankowskiego: „Ma pan rację. Niech pan nadal zostanie, nadal organizuje wszystko, żeby ta łączność radiowa była utrzymana.” Wojsko miało tyle wpadek, że było właściwie bez łączności. Myśmy dużo depesz ich nadawali, przez naszą radiostację. Warszawa pusta, zupełnie, ludność wyszła. Jak my mamy zostać? Zostaliśmy jako pracownicy Czerwonego Krzyża. Oczywiście, trzeba było coś zrobić z radiostacjami, które mieliśmy jeszcze. Gdzieś tam była u Jana, była jeszcze jedna. To wszystko się zakopało w jednym miejscu i w dwóch trumnach też były pochowane. Jeżeli mówimy o Powstaniu, to powinniśmy pamiętać o dwóch rzeczach: po pierwsze, że Powstanie było poprzedzone przez cztery lata codziennej walki, codziennej zorganizowanej walki, a po drugie, że nie był to jakiś zryw bohaterski w obliczu takiej czy innej sytuacji w kraju. Było planowane od samego początku, pod innymi może sformułowaniami, ale Powstanie z bronią w ręku było przewidziane od samego początku i tym wszyscy ludzie należący do zorganizowanego podziemia żyli. Wszyscy tym żyli... Poza tym, co było najważniejsze i co leżało u podłoża wszystkich decyzji, to była postawa. Społeczeństwo zajęło wrogą postawę wobec najeźdźcy i społeczeństwo chciało walczyć. Społeczeństwo chciało walczyć, czy jak było milion ludzi zorganizowanych, a dwadzieścia dziewięć milionów nie należało do organizacji, ale chciało też walczyć, chciało brać udział w walce. Tą częścią społeczeństwa kierowało Kierownictwo Walki Cywilnej, KWC. Tak, że jeżeli chodzi o Powstanie, to o tych rzeczach trzeba pamiętać. Poza tym trzeba pamiętać, że byliśmy wszyscy młodzi, że wszyscy chcieliśmy walczyć, gotowi byliśmy walczyć i umierać. Bez wielkich słów, bez wielkich deklaracji. Nie było żadnego patriotycznego mazgajstwa, ale naprawdę. Teraz jeszcze, jak rozmawiam z rozmaitymi przyjaciółmi, którzy jeszcze żyją, są młodsi ode mnie, którzy brali udział w konspiracji i w Powstaniu, to mówią: „Myśmy byli naprawdę gotowi umierać”…

Waszyngton, 10 października 2003 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Wierzyńska
Zofia Korbońska Stopień: szyfrantka depesz Formacja: radiostacja „Świt” Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter